Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
„Przedmieścia kobiecości nie są dobrym miejscem do życia” – pisze Deborah Levy, zapraszając nas do wspólnej wyprawy po peryferiach jej własnego kobiecego doświadczenia. Od dzieciństwa w RPA przez nastoletnie lata spędzone w Londynie aż po codzienność dojrzałej kobiety szukającej swojego miejsca na ziemi. Razem z narratorką – która zarazem jest i nie jest tożsama z autorką – czekamy na ojca uwięzionego przez władze w czasach apartheidu, popijamy tanią herbatę w londyńskim barze, naśladując pisarską bohemę, układamy sobie życie po rozwodzie, czytamy Ernaux nad brzegiem Sekwany i rzucamy się w Morze Egejskie podczas wakacji na Hydrze. Levy mistrzowsko przekuwa swoje rozważania i poszukiwania w literaturę, zachowując przy tym dystans do siebie i świata. Pisarską lekkość łączy z erudycją, a poczucie humoru z ogromną prozatorską wrażliwością. W tym wszystkim zaś przede wszystkim szuka sposobu na samoakceptację: Simone de Beauvoir wiedziała, że życie bez miłości to strata czasu – ale co zrobić, jeżeli innych kochamy bardziej niż siebie?
Na tom składają się: Sprawy, o których nie chcę wiedzieć (Things I Don’t Want to Know), Koszty życia (The Cost of Living) oraz Nieruchomości (Real Estate).
„Levy, wnikliwa obserwatorka zarówno tego, co przyziemne, jak i tego, co niewytłumaczalne, zaledwie kilkoma ruchami szkicuje zapadające w pamięć szczegóły […]. Jej książkę wyróżnia […] to, że nie pozwala sobie zasiedzieć się przy tych szczegółach […]. Przypomina wprawnego kajakarza, a na rzece, którą płynie, czeka nas wiele spotkań i emocji. Inny pisarz zaoferowałby nam długi spływ tymi wzburzonymi wodami, ale Levy nie zwalnia tempa. Choć nie jest łatwo przedostać się przez bystrza, manewrowanie na nich przynosi radość. A nam radość sprawia patrzenie, jak Levy to robi.” Yiyun Li
„Kawał solidnego pisarstwa o tym, co nadaje życiu sens […]. Upajająca, absorbująca lektura.” „The Evening Standard”
„Można tę książkę przeczytać za jednym zamachem, ale przypuszczam, że czytelnicy będą woleli delektować się nią powoli – dla licznych chwil przenikliwości, humoru, mądrości i zaskoczenia. Deborah Levy […] stworzyła orzeźwiającą, powściągliwą analizę życia jednej kobiety ukazującą prawdę o życiu wszystkich kobiet.” Dani Shapiro
„Przenikliwość, oryginalność i wyobraźnia najwyższej próby. Książka feministyczna i polityczna, a jednocześnie inspirująca […]. Levy pisze odważnie, bez wahania.” Marina Warner
„Levy, której proza jest oznajmująca i konkretna, a jednocześnie muśnięta niemal proroczą trafnością, ma talent do nasycania zwyczajnych spostrzeżeń magią metafory […]. Nigdy jednak przy tym nie pozwala nam stracić z oczu faktu, jak niezwykła – zarówno pod względem historycznym, jak i osobistym – jest jej nieokiełznana wolność.” Alexandra Schwartz, „The New Yorker”
“Doskonała […], żartobliwa, szczera […] dynamiczna i żywa, nigdy nie przewidywalna i zawsze bezpośrednia. […] Gościnność Levy na stronach tej książki zachwyca.” Lily Meyer, National Public Radio
„Ta skrząca się humorem i przepełniona apetytem na życie książka jest dla wszystkich, którzy rozumieją, że dom […] można odnaleźć w najbardziej niespodziewanych miejscach.” „Time”
„Levy przekształca złość i zagubienie wobec świata w poetyckie porywy fantazji.” „The Independent”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuły oryginałów angielskich: Things I Don’t Want to Know; The Cost of Living; Real Estate
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Siepmann / Getty Images; © Mondadori Portfolio /
Getty Images
Things I Don’t Want to Know © 2013, Deborah Levy
All rights reserved
The Cost of Living © 2018, Deborah Levy
All rights reserved
Real Estate © 2021, Deborah Levy
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Anna Gralak, 2024
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Krystyna Podhajska
Korekta Elżbieta Krok / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-935-7
Odpowiedź na esej George’a Orwella z 1946 roku pod tytułem Dlaczego piszę1
Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre zwierzęta są równiejsze od innych.
George Orwell, Folwark zwierzęcy2
Wiem – mniej więcej – jak zostałem pisarzem. Nie wiem dokładnie dlaczego. Czy aby żyć, naprawdę miałem potrzebę wygładzania słów i zdań? Czy aby żyć, wystarczyło być autorem kilku książek? […] Pewnego dnia będę musiał posłużyć się słowami, aby zdemaskować rzeczy same w sobie, aby zdemaskować swoją rzeczywistość.
George Perec, Jesienne gnocchi albo odpowiedź na kilka dotyczących mnie pytań3
Jesteś – swoim życiem i niczym więcej.
Jean-Paul Sartre, No Exit[Bez wyjścia]4
Tamtej wiosny, gdy życie było bardzo trudne i toczyłam wojnę ze swoim losem, i po prostu nie wiedziałam, dokąd zmierzam5, chyba najczęściej płakałam na ruchomych schodach na dworcach kolejowych. Jazda w dół była w porządku, ale stanie nieruchomo, gdy schody niosły mnie do góry, miało w sobie coś, co doprowadzało mnie do łez. Pojawiały się nie wiadomo skąd i kiedy po dotarciu na górę czułam powiew wiatru, musiałam mobilizować wszystkie siły, by nie zanosić się płaczem. Jakby pęd schodów niosących mnie do przodu i w górę był fizyczną ekspresją rozmowy, którą prowadziłam z sobą samą. Ruchome schody, w pierwszym okresie po ich wynalezieniu nazywane „podróżującymi klatkami schodowymi” albo „magicznymi schodami”, z jakiegoś tajemniczego powodu stały się strefą zagrożenia.
Dbałam o to, by podczas podróży pociągiem mieć dużo do czytania. Pierwszy raz w życiu czułam zadowolenie, czytając w gazetach rubryki poświęcone temu, co spotkało kosiarkę jakiegoś dziennikarza. Gdy nie pochłaniały mnie tego rodzaju sprawy (doświadczałam ich, jakby strzelono do mnie pociskiem ze środkiem uspokajającym), najczęściej czytałam krótką powieść Gabriela Garcíi Márqueza O miłości i innych demonach.Ze wszystkich kochanych i niekochanych postaci, śniących i knujących w hamakach pod błękitnym karaibskim niebem, interesowała mnie jedynie Bernarda Cabrera, rozwiązła żona markiza, który porzucił nadzieje związane ze swoim życiem i z małżeństwem. Pragnąca uciec od swojego życia Bernarda Cabrera poznaje dzięki niewolnikowi będącemu jej kochankiem „magiczną czekoladę”6 z Oaxaki i zaczyna żyć w stanie delirium. Uzależniona od kakao i fermentowanego miodu, przez większość dnia leży na podłodze swojej sypialni naga, „w blasku śmiertelnego wzdęcia”7. Zanim wysiadłam z pociągu i zaczęłam płakać na ruchomych schodach, które najwyraźniej zachęcały mnie, bym czytała we własnym umyśle (w tym okresie życia, gdy wolałam czytać inne rzeczy), zaczęłam uważać Bernardę za wzór do naśladowania.
Poczułam, że to się musi zmienić, gdy pewnego tygodnia przyłapałam się na tym, że wpatruję się w skupieniu w wiszący w mojej łazience plakat zatytułowany The Skeletal System[Układ kostny]. Był na nim szkielet człowieka wraz z narządami wewnętrznymi i łacińskimi nazwami kości, a ja ciągle przekręcałam ten tytuł, odczytując go The Societal System[System społeczny]. Podjęłam decyzję. Skoro ruchome schody stały się machinami wywołującymi gwałtowne emocje, systemem przenoszącym mnie gdzieś, gdzie nie miałam ochoty się znaleźć, dlaczego nie zarezerwować biletu na lot do miejsca, w którym dla odmiany miałabym ochotę się znaleźć?
Trzy dni później włożyłam do torby nowiuteńkiego laptopa i niebawem siedziałam na miejscu 22C przy przejściu w samolocie lecącym do Palmy na Majorce. Po starcie uświadomiłam sobie, że tkwienie między ziemią a niebem przypomina trochę jazdę ruchomymi schodami. Mężczyzna, który miał pecha i dostał miejsce obok płaczącej kobiety, wyglądał na byłego żołnierza, któremu życie upływało teraz na leżeniu na plaży. Cieszyłam się, że ten mój kumpel z tanich linii lotniczych jest barczystym twardzielem z grubym karkiem oplecionym lamówkami spalonej słońcem skóry, ale nie chciałam, żeby ktokolwiek próbował mnie pocieszać. Moje łzy pchnęły go chyba raczej w trans zakupów, ponieważ wezwał stewardesę, by zamówić dwie puszki piwa, wódkę i colę, drugą colę, tubę pringlesów, zdrapkę, pluszowego misia wypchanego miniaturowymi batonikami czekoladowymi i szwajcarski zegarek w promocji, oraz spytał kogoś z załogi, czy ta linia lotnicza dysponuje jednym z tych kwestionariuszy, za których wypełnienie można dostać darmową wycieczkę, jeśli będzie się miało szczęście w losowaniu. Opalony kumpel podetknął mi misia pod nos i powiedział: „To na pewno panią rozweseli”, jakby miś był chusteczką z przyszytymi oczami ze szkła.
O jedenastej wieczorem samolot wylądował w Palmie. Jedyny taksówkarz gotów mnie powieźć stromymi górskimi drogami był prawdopodobnie ślepy, ponieważ jego oczy zasnuwała biała mgła. Nikt w kolejce nie chciał przyznać, że obawia się jazdy z nim, lecz unikano go, gdy zatrzymał się na postoju. Po uzgodnieniu ceny jechał, nie patrząc na drogę. Zamiast tego trzymał palce na gałce radia i gapił się na swoje stopy. Godzinę później zaczął manewrować na wąskiej drodze otoczonej z obu stron sosnami, które, jak wiedziałam, nieprędko się skończą. Zdołał pokonać połowę drogi na górę, aż nagle zawołał „NIE NIENIE” i gwałtownie zatrzymał samochód. Pierwszy raz tamtej wiosny miałam ochotę się roześmiać. Obydwoje siedzieliśmy w ciemności, królik kicał w trawie, żadne z nas nie wiedziało, co robić. W końcu dałam kierowcy hojny napiwek za pokonanie tak niebezpiecznej trasy i rozpoczęłam długi spacer ciemną ścieżką, która, jak mgliście pamiętałam, wiodła do hotelu.
Zapach drewna palonego w kamiennych domach na dole, dźwięk dzwonków owiec pasących się w górach i dziwna cisza, która zapada między tym podzwanianiem, wywołały we mnie gwałtowną ochotę na papierosa. Dawno rzuciłam palenie, lecz na lotnisku kupiłam paczkę hiszpańskich papierosów, zdecydowana powrócić do nałogu. Usiadłam na wilgotnej skale pod drzewem rosnącym w niewielkiej odległości od ścieżki, wcisnęłam laptopa między golenie i zapaliłam pod gwiazdami.
Palenie pod sosną taniego hiszpańskiego tytoniu, brudnego i śmierdzącego, było o wiele lepsze niż próby powstrzymania łez na ruchomych schodach. Prawdziwe zabłądzenie miało w sobie coś pokrzepiającego, gdy błądziłam w każdym innym sensie. Kiedy już myślałam, że chyba przyjdzie mi spędzić noc w górach, usłyszałam, jak ktoś wykrzykuje moje imię. Kilka rzeczy wydarzyło się jedna po drugiej. Najpierw usłyszałam kogoś na ścieżce, potem zobaczyłam damskie stopy w czerwonych skórzanych butach zmierzające w moją stronę. Kobieta jeszcze raz zawołała mnie po imieniu, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiłam powiązać tego imienia ze sobą. Nagle światło latarki padło na moją twarz. Kobieta zobaczyła mnie siedzącą na skale pod drzewem i palącą papierosa.
– A, tu pani jest – powiedziała.
Miała wstrząsająco bladą twarz i zastanawiałam się, czy nie jest szalona. Potem jednak przypomniało mi się, że to ja jestem szalona, ponieważ ta kobieta próbuje ściągnąć mnie ze skały na zboczu góry, ubraną jak na plażę, mimo że nastał wieczór i temperatura spadła poniżej zera.
– Zauważyłam, że wchodzi pani do lasu. Chyba pani zabłądziła, nie?
Kiwnęłam głową, lecz widocznie wyglądałam na zdezorientowaną, ponieważ po chwili się przedstawiła:
– Jestem Maria.
Maria była właścicielką hotelu i wydawała się znacznie starsza oraz smutniejsza niż ostatnim razem, gdy się widziałyśmy. Prawdopodobnie pomyślała to samo o mnie.
– Witaj, Mario. – Wstałam. – Dziękuję, że mnie znalazłaś.
Poszłyśmy w milczeniu do hotelu, a ona, jakby była detektywem zbierającym dowody na coś, czego żadna z nas nie potrafiła zrozumieć, wskazała latarką zakręt, na którym zboczyłam ze ścieżki.
Ludzie rezerwujący pobyt w tej pensión mają szczególne wymagania: pragną cichego miejsca w pobliżu gajów cytrusowych i wodospadów, tanich, dużych pokoi, spokoju, w którym można odpoczywać i rozmyślać. Nie ma tam minibaru ani telewizora, nie ma ciepłej wody, nie ma serwisu pokojowego. Ten hotel nie ogłasza się w żadnych przewodnikach turystycznych, lecz wieść przekazywana z ust do ust wystarcza, by w sezonie zawsze miał komplet gości. Pierwszy raz zatrzymałam się tam, mając dwadzieścia kilka lat, gdy pisałam swoją pierwszą powieść na maszynie do pisania marki Smith Corona, którą nosiłam w poszewce na poduszkę; drugi raz przed czterdziestką, gdy byłam zakochana i miałam ze sobą coś, co nazywano „komputerem przenośnym”. Musiałam kupić do niego specjalną prostokątną torbę z dodatkową wyściółką oraz małymi przegródkami na myszkę i klawiaturę. Byłam z niego bardzo dumna, a jeszcze bardziej dumna byłam z tego, że mogę go podłączyć w każdym pokoju hotelowym za pomocą kupionej na lotnisku przejściówki. W upalne sierpniowe popołudnie, wnosząc na tę górę swój przenośny (bardzo ciężki) komputer wraz z całą resztą bagażu, miałam na sobie krótką niebieską sukienkę z bawełny oraz zamszowe adidasy i byłam najszczęśliwsza, jak to możliwe. Gdy przydarza się szczęście, czujesz się tak, jakby nic przed nim się nie przydarzyło; to doznanie przydarzające się wyłącznie w czasie teraźniejszym. Lubiłam być sama i wiedzieć, że potem wrócę do ukochanego, do wielkiej miłości mojego życia. Dzwoniłam do niego co wieczór ze staromodnej budki obok pizzerii, ściskając w dłoni garść zapoconych stupesetówek, które łączyły ze sobą nasze głosy; wsuwałam monety do szczeliny, wierząc, że miłość, Wielka Miłość, jest jedyną porą roku, w której kiedykolwiek będę żyła.
Nawet jeśli miłość zmieniła się w coś innego, w coś, czego nie poznawałam, taras przed pensión, ze stolikami i krzesłami pod drzewami oliwnymi, wyglądał tak samo jak podczas mojego ostatniego pobytu. Wszystko wyglądało tak samo. Zdobiona podłoga wyłożona płytkami. Ciężkie drewniane drzwi otwierające się na bardzo starą palmę na podwórzu. Wypolerowany fortepian stojący majestatycznie w holu. Gruby, zimny kamień pobielonych ścian. Mój pokój też wyglądał tak samo, tylko że gdy tym razem otworzyłam drzwi spróchniałej szafy, zaczepione na drążku te same cztery wieszaki z giętego drutu zdawały się naśladować kształt ramion opuszczonego człowieka.
Jak wiele razy wcześniej zaczęłam odprawiać znajome rytuały samotnej podróży: rozplątywałam kable i niepewnie wsuwałam do kontaktu europejską przejściówkę z dwoma bolcami, włączałam komputer, ładowałam komórkę, układałam na małym biurku notes i dwie książki, które ze sobą przywiozłam. Przede wszystkim sfatygowany egzemplarz O miłości i innych demonach, a ponadto Zimę na Majorce George Sand, relację z zimy, którą spędziła na tej wyspie ze swoim kochankiem Fryderykiem Chopinem i z dwójką swoich dzieci z pierwszego małżeństwa. Notes był opatrzony tytułem POLSKA, 1988. Prawdopodobnie romantyczniej byłoby go nazwać dziennikiem albo pamiętnikiem, ale myślałam o nim jak o notesie, może nawet jak o notesie śledczego, ponieważ ciągle zbierałam dowody na coś, czego nie potrafiłam zrozumieć.
W 1988 roku robiłam zapiski w Polsce, ale po co? Przyłapałam się na tym, że przerzucam strony, żeby sobie przypomnieć.
W październiku 1988 roku zaproszono mnie, bym napisała o spektaklu wyreżyserowanym przez uznaną polską aktorkę Zofię Kalińską, która współpracowała przy wielu produkcjach z Tadeuszem Kantorem, reżyserem teatralnym, malarzem i twórcą teatru autorskiego. Mój notes zaczyna się na lotnisku Heathrow w Londynie. Jestem w samolocie (linie lotnicze LOT) lecącym do Warszawy. Prawie wszyscy pasażerowie kopcą jak kominy, a cała żeńska część personelu pokładowego ma włosy utlenione na platynowy blond. Gdy stewardesy pchają przejściem wózek, by serwować entuzjastycznym palaczom niezidentyfikowany „napój orzeźwiający” w szarych plastikowych kubeczkach (sok wiśniowy?), przypominają wojownicze pielęgniarki wydzielające leki nieznośnym pacjentom. Ta scena pojawiła się w powieści, którą napisałam dwie dekady później – stewardesy linii lotniczych LOT stają się pielęgniarkami zaimportowanymi z Litwy, Odessy i Kijowa, by poddawać pacjentów szpitala w hrabstwie Kent terapii elektrowstrząsowej.
Wydaje się, że to właśnie do tej powieści zbierałam dowody dwadzieścia lat przed tym, zanim faktycznie zaczęłam ją pisać.
Potem mój notes informuje mnie, że jestem w pociągu w Warszawie, wagon piąty, miejsce siedemdziesiąte pierwsze, i wyruszam do Krakowa, gdzie mieszka Zofia Kalińska. Tam jestem świadkiem sceny, która pasowałaby do jednego ze spektakli Kantora. Żołnierz żegna się z trzema kobietami – z siostrą, z matką i ze swoją dziewczyną. Najpierw całuje matkę w rękę. Potem całuje siostrę w policzek. Na koniec całuje dziewczynę w usta. Zapisuję też, że gospodarka Polski upada, że rząd podniósł ceny żywności o czterdzieści procent, że trwają strajki i demonstracje w kombinacie metalurgicznym w Nowej Hucie oraz w gdańskiej stoczni.
Zdaje się, że tym, co mnie interesuje (w moim notesie śledczego), jest akt całowania dokonujący się w samym środku katastrofy politycznej.
Jestem w Krakowie. Zofia Kalińska przychodzi na próbę swojego spektaklu w dwóch (szamańskich) naszyjnikach: jednym z mętnego turkusu, drugim z piołunu. Zapisuję, że z piołunu robi się absynt. Czy starożytni Egipcjanie nie moczyli piołunu w winie, by stosować go jako remedium na rozmaite przypadłości? Czytałam gdzieś, że absynt, który zawiera uderzającą do głowy mieszankę kopru włoskiego i anyżu, podawano francuskim żołnierzom na początku XIX wieku, by zapobiegać malarii. Żołnierze wracali do Francji rozsmakowani w „zielonej wróżce”. Jeśli nie gryzły ich moskity, z pewnością kąsała ich skrzydlata istota, metafora, gdy ranni leżeli na łóżkach polowych i majaczyli. Zapisuję sobie, żeby spytać Zofię o jej naszyjniki. Ma sześćdziesiąt kilka lat i występowała w najsłynniejszych awangardowych produkcjach teatralnych w Europie – w tym w Umarłej klasie Kantora, w której martwe z wyglądu postacie spotykają się z manekinami przypominającymi im o ich młodzieńczych marzeniach. Dziś Zofia ma kilka rad dla swoich aktorów z Europy Zachodniej.
– Forma nigdy nie może być większa od treści, zwłaszcza w Polsce. Ma to związek z naszą historią: uciskiem, Niemcami, Rosjanami; czujemy wstyd, ponieważ jest w nas tak wiele uczuć. Musimy ostrożnie używać emocji w teatrze, nie możemy ich imitować. W moich produkcjach, opisywanych jako „surrealistyczne”, nie ma czegoś takiego jak surrealistyczne emocje. Jednocześnie nie tworzymy teatru psychologicznego, nie imitujemy rzeczywistości.
Każe młodej aktorce mówić z mocą.
– Mówienie z mocą nie polega na mówieniu głośniej, lecz na poczuciu, że ma się prawo wyrazić jakieś pragnienie. Zawsze się wahamy, gdy czegoś pragniemy. W swoim teatrze lubię pokazywać wahanie i nie zatajać go. Wahanie to nie to samo co pauza. To próba pokonania pragnienia. Jeśli jednak jesteś gotowa chwycić to pragnienie i wyrazić je za pomocą języka, możesz szeptać, a publiczność i tak cię usłyszy.
Potem przychodzi jej do głowy pewien pomysł. Mówi, że kostium aktorki grającej Medeę jest fatalny. Medea zamordowała własne dzieci, więc powinna nosić suknię z dziurą wyciętą na brzuchu. Zofia wyjaśnia, że to obraz poetycki, ale aktorce nie wolno recytować kwestii, jakby to była poezja.
Uświadomiłam sobie, że przez większość mojego pisarskiego życia towarzyszyły mi rady, które Zofia kierowała do swoich aktorów. Treść powinna być większa od formy – tak, to wywrotowa koncepcja dla takiej pisarki jak ja, ciągle eksperymentującej z formą, lecz to zła koncepcja dla pisarki, która nigdy nie eksperymentowała z formą. I zła koncepcja dla pisarki, która nigdy się nie zastanawiała, co by się stało, gdyby żołnierz z Warszawy pocałował matkę w usta, a dziewczynę w rękę. Tak, nie istniało coś takiego jak surrealistyczne emocje. Jej drugie przesłanie dotyczyło tego, że emocje, zawsze przerażające powściągliwą emocjonalnie awangardę, lepiej wyrażać lodowatym głosem. Co zaś do strategii, które może zastosować autorka beletrystyki, by rozwinąć sposoby, w jakie jej postacie próbują pokonać od dawna skrywane pragnienie – dla mnie dokumentowanie historii tego wahania jest sensem pisarstwa.
Nie wiedziałam, dlaczego zabrałam polski notes na Majorkę. Choć w zasadzie wiedziałam. Na odwrocie okładki były dwa polskie menu, które na moją prośbę Zofia przetłumaczyła na angielski:
Żurek z gotowanym jajkiem i kiełbasą
Tradycyjny gulasz myśliwski z purée ziemniaczanym
Napój bezalkoholowy
Lub
Tradycyjna polska zupa ogórkowa
Gołąbki z mięsem i tłuczonymi ziemniakami
Napój bezalkoholowy8
Wykorzystałam te menu w napisanej dwie dekady później powieści Płynąc do domu – w tej samej, w której stewardesy linii lotniczych LOT przeobraziły się w pielęgniarki z Odessy. Nie miałam jednak ochoty o tym myśleć. Zamknęłam notes. Po chwili położyłam go na małym biurku, a następnie przestawiłam krzesło.
Nazajutrz rano obudziłam się o ósmej. Usłyszałam, jak Maria krzyczy na swojego brata, który krzyczał na sprzątaczkę. Już zapomniałam, że w Europie Południowej wszyscy krzyczą i nieustannie trzaskają drzwi, że wciąż szczekają tam psy, a z doliny zawsze dobiegają dźwięki jeszcze większej ilości trzaskania w budynkach o kamiennych ścianach, odgłosy reperowania szop, kurników i ogrodzeń.
Doszedł do tego inny dźwięk. Tak upiornie znajomy, że miałam ochotę zatkać uszy palcami. Schodząc na taras, żeby zjeść śniadanie, usłyszałam płacz kobiety. OCH OCHOCH. Wolałabym nie słyszeć, że niektóre „och” były dłuższe od innych i że niosły tyle smutku, ile tylko zdoła pomieścić oddech. Płacz dobiegał z pomieszczenia gospodarczego tuż nad tarasem, gdzie trzymano szczotki i mopy. Maria płakała w swoje ramiona, opierając je na pralce. Zobaczyła, że podchodzę do stolika, i odwróciła się plecami.
Dziesięć minut później przyniosła śniadanie na srebrnej tacy: miseczki z jogurtem domowej roboty i ciemnym miodem, ciepłe bułki, olbrzymi kubek aromatycznej kawy z dzbanuszkiem mleka z boku, szklankę wody źródlanej z plasterkiem cytryny oraz dwie świeże morele. Zdejmując to wszystko z tacy, Maria nie spytała mnie o moje życie w Londynie, a ja nie spytałam o jej życie na Majorce. Starannie unikałam jej spojrzenia, lecz przypuszczałam, że jestem detektywem zbierającym dowody na coś, czego żadna z nas nie potrafiła zrozumieć.
Maria była w tej katolickiej wiosce jedną z nielicznych kobiet, które nie wyszły za mąż ani nie urodziły dzieci. Być może wyrzekła się tych rytuałów, ponieważ wiedziała, że ostatecznie by ją wyeksploatowały. Mniejsza o to, było jasne, że pochłaniały ją inne przedsięwzięcia. Zaprojektowała system nawadniający do podlewania sadu cytrusowego, oczywiście jej dziełem była także atmosfera tego niedrogiego, spokojnego hotelu. Przyciągała głównie samotnych podróżników, więc możliwe, że Maria po cichu i przebiegle skonstruowała miejsce będące schronieniem przed Rodziną. Miejsce będące zarazem jej domem (brat z żoną mieszkali gdzie indziej), tyle że ów dom był niezupełnie jej własnością – wszystkimi sprawami finansowymi zajmował się brat. Niemniej Maria podjęła próbę życia, które nie obejmowało rytuałów małżeństwa ani macierzyństwa.
Wgryzając się w słodki pomarańczowy miąższ moreli, przyłapałam się na tym, że myślę o pewnych kobietach, o matkach, które podobnie jak ja czekały na szkolnym boisku, by odebrać dzieci ze szkoły. Teraz, gdy stałyśmy się matkami, wszystkie byłyśmy cieniami swoich dawnych ja, ściganymi przez kobiety, którymi byłyśmy przed urodzeniem dzieci. W gruncie rzeczy żadna z nas nie miała pojęcia, co zrobić z tymi pełnymi pasji, niezależnymi młodymi kobietami, które chodziły krok w krok za każdą z nas, krzycząc i wytykając nas palcami, gdy pchałyśmy wózki w angielskim deszczu. Próbowałyśmy im pyskować, ale brakowało nam słów, by wyjaśnić, że nie jesteśmy kobietami, które jedynie „nabyły” dzieci – przeobraziłyśmy się (nowe, ciężkie ciała, mleko w piersiach, hormonalnie zaprogramowana potrzeba biegnięcia do dzieci, gdy zapłaczą) w kogoś, kogo nie do końca rozumiałyśmy.
Kobieca płodność i ciąża nie tylko wciąż fascynują naszą zbiorową wyobraźnię, lecz także służą jako sanktuarium tego, co święte […]. Dziś macierzyństwo jest przepojone tym, co ocalało z uczuć religijnych.
Julia Kristeva, Motherhood Today[Macierzyństwo dzisiaj]
Matka była Kobietą, którą cały świat wyobraził sobie w najdrobniejszym szczególe. Okazało się, że bardzo trudno jest renegocjować tęskną fantazję świata o naszym celu w życiu. Problem polegał na tym, że same także miałyśmy rozmaite niestworzone wyobrażenia o tym, kim powinna „być” Matka, i zostałyśmy naznaczone klątwą pragnienia, by nie sprawiać zawodu. Nie do końca jednak rozumiałyśmy, że Matka wyobrażona i ukształtowana przez System Społeczny jest urojeniem. Świat kochał to urojenie bardziej niż matkę. Tak czy inaczej, miałyśmy poczucie winy związane ze zdemaskowaniem tego urojenia, ponieważ nisza, którą stworzyłyśmy dla siebie i swoich ukochanych dzieci, mogła runąć u naszych stóp w ubłoconych tenisówkach – prawdopodobnie szytych przez dzieci wykonujące niewolniczą pracę w przedsiębiorstwach wyzyskujących robotników na całym świecie. Była to zagadkowa sprawa, ponieważ miałam wrażenie, że męski świat z jego układami politycznymi (nigdy niesprzyjającymi dzieciom i kobietom) tak naprawdę zazdrości nam pasji, z jaką wychowujemy dzieci. Dzieci, podobnie jak wszystko, co wiąże się z miłością, niezmiernie nas uszczęśliwiały – oraz unieszczęśliwiały – ale nigdy nie przygnębiały nas równie mocno jak neopatriarchat XXI wieku. On wymagał, abyśmy były bierne, lecz ambitne, matczyne, lecz kipiące erotyczną energią, poświęcające się, lecz spełnione – miałyśmy być Silnymi Nowoczesnymi Kobietami, podlegając jednocześnie wszelkiego rodzaju upokorzeniom – i ekonomicznym, i rodzinnym. Nawet jeśli przeważnie wszystko wywoływało w nas poczucie winy i tak nie byłyśmy pewne, co właściwie robimy źle.
Coś dziwnego stało się ze sposobem, w jaki grupa kobiet, które spotykałam na szkolnym boisku, używała języka. Wypowiadane przez nie słowa – choćby marudki jękotki śmiechotki pięknotki chichotki pysznotki kichotki – brzmiały dziecinnie, lecz nie były tak interesujące jak słowa wymyślane przez dzieci. Poza tym te kobiety utrzymywały krępujący dystans między sobą a matkami z klasy robotniczej, które nazywały dresiarami. Dresiary czekające na boisku miały mniej pieniędzy, były gorzej wykształcone, jadły więcej czekolady, chipsów i innych dobrych rzeczy. Używały słów w rodzaju „O mój Boże”, „Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy”. W sumie ich słowa wydawały mi się bardziej ekscytujące.
O mój Boże
Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy
Jeśli przez omójbożki przemawiał William Blake, mowa, która wydobywała się z ust śmiechotek kichotek marudek chichotek, była nie tyle dorosła, ile zdziecinniała. Słuchałam tych matek zamroczona, ponieważ wiedziałam, że wszystkie jesteśmy wyczerpane i staramy się zrobić jak najlepszy użytek ze swojej nowej niszy w Systemie Społecznym. Przez to w mojej ocenie wszystkie byłyśmy trochę dziwne.
Adrienne Rich, którą wtedy czytałam, uchwyciła to doskonale: „Tak naprawdę żadna kobieta nie jest u siebie w instytucjach spłodzonych przez męską świadomość”. Właśnie to było dziwne. Stawało się dla mnie jasne, że Macierzyństwo jest instytucją spłodzoną przez męską świadomość. Ta męska świadomość była męską nieświadomością. Wymagała, by jej żeńskie partnerki, będące zarazem matkami, podeptały własne pragnienia i spełniały pragnienia mężczyzny, a następnie wszystkich pozostałych. Podjęłyśmy próbę wykasowania swoich pragnień i odkryłyśmy, że mamy do tego talent. Przeznaczyłyśmy mnóstwo energii życiowej na stworzenie domu dla swoich dzieci i swoich mężczyzn.
Dom oznacza dom rodzinny, miejsce stworzone do tego, by umieścić w nim dzieci i mężczyzn w celu ograniczenia ich niesforności i odwrócenia ich uwagi od tęsknoty za przygodą i ucieczką, którą odczuwają od zarania dziejów. Najtrudniejsze podczas zgłębiania tego tematu jest dotarcie do podstawowych i całkowicie zrozumiałych kategorii, w jakich kobiety postrzegają nieprawdopodobne wyzwanie stawiane im przez dom: jak stworzyć ośrodek przeznaczony jednocześnie dla dzieci i mężczyzn […]. Dom stwarzany przez kobietę to Utopia. Kobieta nie może na to nic poradzić – nie potrafi nic poradzić na to, że wciąż próbuje zainteresować swoich najbliższych nie szczęściem jako takim, lecz poszukiwaniem szczęścia.
Marguerite Duras, La Vie matérielle[Życie materialne]
Nikt nie ujął tego brutalniej – albo życzliwiej – niż Marguerite Duras. Żadna teoria krytyki feministycznej ani filozofia, o jakich czytałam, nie sięga głębiej. Marguerite nosiła ogromne okulary i miała ogromne ego. Ogromne ego pomagało jej miażdżyć urojenia o kobiecości obiema stopami – mniejszymi od jej okularów. Gdy nie była zbyt pijana, znajdowała w sobie energię intelektualną, by iść dalej i miażdżyć kolejne. Być może Orwell, opisując czysty egoizm jako nieodzowny atrybut pisarza, nie miał na myśli czystego egoizmu pisarki. Nawet najbardziej arogancka pisarka musi pracować po godzinach, budując ego wystarczająco silne, by mogła przetrwać styczeń, że nie wspomnę o dotrwaniu do grudnia. Słyszę, jak wykształcone z trudem ego Duras przemawia do mnie, do mnie, do mnie we wszystkich porach roku.
Koniec końców mężczyźni i kobiety różnią się od siebie. Bycie matką to nie to samo, co bycie ojcem. Macierzyństwo oznacza, że kobieta oddaje swoje ciało dziecku, dzieciom; są na niej tak, jak mogłyby być na wzgórzu, w ogrodzie; pożerają ją, biją, śpią na niej; a ona pozwala się pożerać i czasami śpi dlatego, że one są na jej ciele. Nic takiego nie przydarza się ojcom.
Być może jednak kobiety ukrywają swoją rozpacz w procesie bycia matkami i żonami. Być może przez całe życie tracą w codziennej rozpaczy swoje prawowite królestwo. Być może ich młodzieńcze aspiracje, ich siła, ich miłość wyciekają przez rany zadawane i odnoszone najzupełniej zgodnie z prawem. Być może właśnie o to chodzi – że kobiety i męczeństwo idą ze sobą w parze. Oraz że kobiet, które zaznają całkowitego spełnienia, popisując się swoimi kompetencjami, biegłością w grach, gotowaniem i cnotą, jest na pęczki.
Marguerite Duras, La Vie matérielle
Czyżby Marguerite Duras sugerowała, że kobiety są nie tyle „ciemnym kontynentem”9, ile dobrze oświetlonymi przedmieściami? Nawet jeśli macierzyństwo jest jedynym wyznacznikiem kobiecości, wiemy, że dziecko w naszych ramionach, jeżeli będzie zdrowe i otrzyma dobrą opiekę, w końcu odwróci się od naszej piersi i zobaczy kogoś innego. Zobaczy to, co inne. Zobaczy świat i się w nim zakocha. Niektóre matki popadają w szaleństwo, ponieważ świat, który sprawił, że czują się bezwartościowe, to ten sam świat, w którym zakochują się ich dzieci. Przedmieścia kobiecości nie są dobrym miejscem do życia. Niemądre jest także szukanie schronienia w swoich dzieciach, ponieważ one zawsze są skore do wyruszenia w świat, by poznać kogoś innego. Owszem, wiele razy wołałam córki z powrotem, by zapiąć im płaszcz. Wiedziałam jednak, że wolałyby marznąć i być wolne.
Miałam jakoby odmawiać wszelkiej wartości uczuciu macierzyńskiemu i miłości macierzyńskiej. Nic podobnego; domagałam się tylko, by kobieta mogła szczerze i z własnej woli oddawać się temu uczuciu, podczas gdy często szuka w nim jedynie alibi i sposobu wyobcowania się; a potem wyobcowanie trwa nadal, kiedy uczucie już zwiędło10.
Simone de Beauvoir, Siłą rzeczy
Zaczęłam postrzegać marudki i jękotki na boisku jak ludzkie szkielety w pastelowych rozpinanych swetrach z cekinami doszytymi do guzików. Omójbożki były szkieletami w dresach. Wszystkie czułyśmy się niepewnie w Systemie Społecznym dzielącym boisko tak precyzyjnie i głupio na szkielety bogate i biedne.
Jedna ze znanych mi matek miała tak małe oczy, że marudki i jękotki nazywały je świńskimi oczkami. Chodziło nie o to, że oczy były dosłownie małe, lecz raczej o to, że wyglądały, jakby zamierzały zniknąć w jej głowie. Ilekroć spotykałyśmy się na boisku, przyłapywałam się na tym, że staram się nie gapić na nie, ale nie mogłam się powstrzymać. Te maleńkie otworki do patrzenia starały się umknąć mojemu spojrzeniu najczęściej wtedy, kiedy ich posiadaczka uparcie twierdziła, że jej charyzmatyczny, lecz despotyczny mąż jest miłością jej życia. W rzeczywistości wymiłościł ją z jej życia. Pamiętam, że w takich chwilach myślałam: nigdy nie należy mylić nienawiści z miłością.
To było tak, jakby wmawiała sobie głosem męskiej świadomości, którą naśladowała, lecz której nie miała prawa zamieszkiwać, że cierpliwie znosi ludzką głupotę (mnie) i wyznaje określone wartości. Najbardziej dezorientujące było to, że choć musiała wychowywać dzieci w zasadzie bez udziału męża, czuła się uprawniona, by w jego imieniu drwić z samotnych matek po drugiej stronie boiska i je krytykować. Sposób, w jaki bez poruszania ustami głosiła mężowskie wartości i standardy, kojarzył się nie tyle z szaleństwem, ile z szałem. Była naprawdę niesympatyczna, lecz zaczęłam ją traktować jak więźnia politycznego. Wydawało mi się, że jej oczy chcą zniknąć w jej głowie, ponieważ ta kobieta woli nie widzieć, iż rzeczywistość, do której dała się przekonać, może ją zwyczajnie zarżnąć.
A co z moimi oczami? Moje oczy, które tak szybko wypełniały się łzami na ruchomych schodach, starały się nie widzieć tego wszystkiego, co było złe w mojej własnej sytuacji, lecz, o mój Boże, nie wiedziały, gdzie się podziać.
Na pewno nie patrzyły na Marię, która właśnie zamiatała podwórze, odwróciwszy się plecami.
Postanowiłam wybrać się do wiejskiego sklepu, by rozejrzeć się za gorzką czekoladą, która tak odurzała Bernardę Cabrerę, wiarołomną fikcyjną żonę z powieści Márqueza. O dziwo, znalazłam ją. Tuż przed moim nosem, pośród innych tabliczek bardziej znajomych słodyczy, leżała tabliczka Chocolate Negro Extrafino: Cacao 99%. Ingredientes: cacao, azucar. Na opakowaniu umieszczono nawet ostrzeżenie informujące mnie, że ta czekolada to intensidad. Sklep spożywczy należał do dystyngowanego Chińczyka z Szanghaju. Odkąd go znałam, zawsze czytał za ladą książki, a w połowie jego nosa tkwiły okulary w szylkretowej oprawie. Tym razem jego czarne włosy były poprzetykane pasemkami siwizny. Wymieniliśmy zdawkowe uprzejmości: co słychać, tak, o tej porze roku jest niewielu turystów, tak, jest bardzo zimno, w prognozie mówili, że może nawet spaść śnieg, jakie ma pani plany na dzisiejszy dzień?
Powiedziałam mu, że wybieram się pieszo do sąsiedniej wsi, by zobaczyć klasztor, w którym zimą na przełomie lat 1838 i 1839 mieszkali George Sand i Fryderyk Chopin.
Uśmiechnął się, lecz przypominało to raczej grymas. Ach, tak. Jorge Sand. Majorkanie jej nie lubili. Nosiła męskie ubrania i powiedziała, że mieszkańcy Majorki wolą swoje świnie niż ludzi. Nie. Jorge Sand nie była kobietą, z którą miałby ochotę wypić butelkę wina. Choć się roześmiałam, właściwie nie byłam pewna, z czego albo z kogo się śmieję. Zapłaciłam za czekoladę, a po chwili kupiłam drugą tabliczkę dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowej czekolady dla Marii.
George Sand (tak naprawdę Amantine Lucile Aurore) paliła ogromne cygara, by przetrwać dzień. Na pewno ich potrzebowała, mieszkając w ponurym kartuzjańskim klasztorze pod wezwaniem Jezusa z Nazaretu. Zwiędłe kwiaty i cierpiący święci z drewna czający się w alkowach sprawiali, że wydawał się miejscem niesprzyjającym mieszkaniu z dziećmi ani romansowaniu. Z przewodnika dowiedziałam się, że Sand nie miała innego wyjścia, jak tylko wynająć tam pokoje, ponieważ nikt nie odważył się zaproponować zakwaterowania Chopinowi, u którego zdiagnozowano gruźlicę. Podziwiałam ją za to, że próbowała zachować pogodę ducha ze względu na dzieci i pisała przy swoim biurku, ubrana w spodnie Chopina, zamiast marnować życie na użalanie się nad swoim losem. Zanotowałam to w pamięci, wyszłam żwawo z klasztoru i ruszyłam między drzewami migdałowymi w stronę srebrzystego morza, wściekłego i grzmiącego za klifami.
Fale rozbijały się o skały i wiatr pozbawiał mnie czucia w palcach. Czekałam, aż coś się wydarzy. Chyba czekałam na objawienie, coś wielkiego i doniosłego, co poruszy mną do głębi. Nic się nie wydarzyło. Zupełnie nic. A potem przypomniał mi się plakat wiszący w mojej łazience, zatytułowany The Skeletal System, co przez pomyłkę odczytywałam jako The Societal System. Drugą rzeczą, która przyszła mi na myśl, był fortepian w holu Marii, codziennie polerowany, chociaż nieużywany. Nie wiem, dlaczego się nim przejmowałam, ale zwrócił moją uwagę. W zasadzie to starałam się na niego nie patrzeć, schodząc tego ranka po schodach. Pomyślałam o wszystkich nadziejach, które kiedyś żywiłam, i się roześmiałam. Dźwięk mojego okrutnego śmiechu sprawił, że zapragnęłam umrzeć.
Tego dnia wieczorem, gdy poprosiłam buńczucznego brata Marii o dodatkowy koc, by przetrwać kolejną noc na mroźnej Majorce, udał, że mnie nie rozumie. Nad całą doliną unosił się zapach dymu, więc uznałam za oczywiste, że we wszystkich domach rozpalono ogień. I rzeczywiście, w głębi jedynej restauracji otwartej poza sezonem płonęło drewno w kominku, toteż ruszyłam w jego stronę. Kelnerka podeszła, aby mnie poinformować, że nieeee ma moooowy, nie mogę usiąść sama przy stoliku nakrytym dla trzech osób. Wzięłam przykład z brata Marii i udałam, że jej nie rozumiem. To skłoniło niemiecką parę siedzącą nieopodal w identycznych kapeluszach, płaszczach i butach trekkingowych do przetłumaczenia jej słów na niemiecki, potem na portugalski i wreszcie na język, który brzmiał jak rosyjski. Z niesamowitą determinacją skupiałam się na menu, denerwująco kiwając głową do wściekłej kelnerki i żarliwych lingwistów, aż zauważyłam, że przy barze siedzi chiński sklepikarz. Pomachał do mnie i podszedł do mojego stolika dla trzech osób.
Czy zatem, spytał mnie, wciąż uważam, że Majorkanie mieli szczęście, mogąc poznać tak lubieżną i nieuprzejmą kobietę jak Jorge Sand?
Odpowiedziałam: tak, mieli wielkie szczęście, mogąc ją poznać, a ja miałam szczęście spotkać jego, bo właśnie zamierzano mnie odciągnąć od mojego stolika przy ogniu. Usiadł i wyjaśnił, że nawet jeśli ona wychowała się na wyrafinowanej francuskiej kuchni, w której wszystko gotuje się, używając masła, nie powinna drwić z wieśniaków dlatego, że używają do gotowania taniego oleju. Gdy to mówił, jego akcent zaczął brzmieć bardziej chińsko niż hiszpańsko. Jakby jego głos nagle zmienił wysokość, jakby samolot wpadł w turbulencję. Zaprosiłam go, by wypił ze mną butelkę wina przy moim stoliku dla trzech osób.
Początkowo rozmawialiśmy o zupie. Powiedział mi, że w zasadzie zapomniał, jak się gotuje chińską zupę. Dawno temu, mając dziewiętnaście lat, opuścił Szanghaj na pokładzie statku płynącego do Francji. Znalazł się w Paryżu i tam pracował w sklepie rybnym. Pokój wynajęty przez niego w trzynastej dzielnicy zawsze pachniał krabem i krewetkami, bo gotował je niemal codziennie. Zdumiewało to właściciela mieszkania, który mu oznajmił, że ten pokój zazwyczaj pachniał moczem – jakby właśnie tego wymagano w Paryżu. Europa okazała się tajemnicza i ogarnięta szałem. Musiał się nauczyć nowego języka i zarabiać na czynsz, lecz był to początek nowego życia i codziennie czuł radość. Teraz sprzedawał turystom calzone i bratwurst oraz był bogatszy, lecz zastanawiał się, czego jeszcze mógłby wyczekiwać. Chyba zadał mi pytanie, ale nie chciałam na nie odpowiadać. Upił łyczek wina i zgrabnie, z niemal chirurgiczną precyzją, postawił kieliszek na stoliku. A potem podniósł rękę i prostując dwa palce, energicznie poklepał mnie po ramieniu.
– Jest pani pisarką, prawda?
Pytanie było nie do końca szczere, ponieważ kilka lat wcześniej zauważyłam, jak za potniejącymi serami wyłożonymi dla turystów na ladzie swojego sklepu czytał jedną z moich książek. Wiedział, że jestem pisarką, więc zastanawiałam się, czego tak naprawdę chce się dowiedzieć. Czułam, że pyta mnie o coś innego. Sama chyba też pytałam siebie o coś innego, gdyż nie przybliżyłam się jeszcze do zrozumienia, dlaczego płakałam na ruchomych schodach. Gdy zatem zapytał: „Jest pani pisarką, prawda?”, znowu pomyślałam o plakacie wiszącym w mojej łazience. Nie byłam pewna, czy mój Skeletal System znalazł sposób, by poruszać się swobodnie w Societal System – na początek okazało się, że nie tak łatwo jest przyjść samej wieczorem do pustej restauracji i móc usiąść przy stoliku. Gdybym była George Sand, rzuciłabym niedopałek cygara na podłogę, usiadła przy stole nakrytym dla sześciu osób i głośno zamówiła mleczne prosię oraz karafkę najprzedniejszego czerwonego wina. Nie był to jednak rodzaj dramatu, na jakim mi zależało. Poprzedniej nocy poszłam o północy do lasu i tak naprawdę właśnie to chciałam robić. Zabłądziłam, ponieważ przegapiłam zakręt prowadzący do hotelu, ale chyba chciałam zabłądzić, żeby zobaczyć, co się wtedy stanie.
Wciąż nie odpowiedziałam na pytanie chińskiego sklepikarza: „Jest pani pisarką, prawda?”. Tamtej wiosny, gdy życie było bardzo trudne i zwyczajnie nie wiedziałam, dokąd zmierzam, nie potrafiłam odpowiedzieć „tak” ani „hmmm” czy choćby kiwnąć głową. Chyba miałam mętlik w głowie. Poza tym odpowiedź musiałaby być bardzo długa, coś w rodzaju: „Gdy pisarka wprowadza postać kobiecą do centrum swoich literackich dociekań (albo do lasu) i ta postać zaczyna rzucać na wszystko cień oraz światło, pisarka musi znaleźć język mający trochę wspólnego z uczeniem się tego, jak samemu stawać się postacią, a nie złudzeniem, i trochę wspólnego z rozwikływaniem sposobów, w jakie sama została ukształtowana przez system społeczny. Musi sprytnie się do tego zabrać, ponieważ ma wiele własnych złudzeń. W zasadzie jednak byłoby najlepiej, gdyby zabierając się do tego, zapomniała o sprycie. Nauka stawania się postacią jest wyczerpująca; wystarczająco trudna jest nauka stawania się pisarką”.
Nie wiedziałam, jak połączyć te myśli, i jakaś część mnie wciąż nie miała ochoty poświęcać kolejnej sekundy życia na roztrząsanie (znowu) tych wszystkich spraw. Porzuciłam zatem myśli zawieszone niczym fala, która czeka, aż się rozbryźnie, i nadal nie odpowiadałam na pytanie chińskiego sklepikarza.
Znowu poklepał mnie po ramieniu. A potem dolał mi wina. Miał błyszczące i życzliwe oczy. Zachęcał mnie, żebym mówiła, i czułam, że liczy raczej na długą opowieść niż na „tak” albo „nie” czy nawet „hmmm” lub wzruszenie ramion. Pomyślałam, że mogę mu powiedzieć o płakaniu na ruchomych schodach, nie mam nic do stracenia.
Uprzedził:
– Niech pani posłucha, wie pani, że znam hiszpański i francuski. Ale po angielsku mówię niezbyt dobrze. Mówi pani po chińsku?
– Nie.
– Mówi pani po francusku albo hiszpańsku?
– Nie.
– Dlaczego wy, Anglicy, nie znacie żadnych języków?
– To prawda – przyznałam, ale czy pan wie, że nie jestem tak do końca Angielką?
Słysząc to, chiński sklepikarz się zdziwił. Kelnerka o wściekłym i grzmiącym spojrzeniu, która nas podsłuchiwała, stojąc nieopodal, też wyglądała na zaskoczoną. Oczywiście w następnej chwili spytał, gdzie się urodziłam. Zaczęłam opowiadać, gdzie się urodziłam, lecz nie jestem pewna, czy ostatecznie powiedziałam mu wszystko, co za chwilę przeczytacie.
Wyjaśniło mi się z wolna, czem była dotychczas każda wielka filozofia: oto spowiedzią swego twórcy oraz rodzajem mimowolnych, a jako takie niezaznaczonych, menioarów […]11.
Fryderyk Nietzsche, Poza dobrem i złem
W pogrążonej w apartheidzie Republice Południowej Afryki pada śnieg. Pada na zebrę i pada na węża. Pada na okulary mojego ojca i przez chwilę nie widzę jego oczu. Mam pięć lat i widuję śnieg tylko w książeczkach z obrazkami. Ojciec bierze mnie za rękę i idziemy po schodach czerwonej werandy do ogrodu, by przyjrzeć się naszemu drzewu brzoskwiniowemu. Pokrywają je kryształki lodu. Zamierzamy ulepić bałwana, mimo że nie mamy rękawiczek ani ciepłych szalików, ale to bez znaczenia, mówi tata, zaczynajmy, w Afryce nie co dzień pada śnieg.
Najpierw robimy korpus, zagarniając rękami cudowny johannesburski śnieg i uklepując go w grubą kopułę. Na koniec lepimy głowę bałwana i rysujemy szeroki uśmiech patykiem, który spadł z brzoskwini. Z czego powinniśmy zrobić oczy? Biegnę do domu i wracam z dwoma herbatnikami imbirowymi. Wydłubujemy dziury i wciskamy okrągłe herbatniki w głowę bałwana. Ściemnia się, więc wracamy do wynajętego bungalowu na przedmieściach zwanych Norwood, wchodząc po nawoskowanych schodach, które prowadzą na czerwoną werandę, która prowadzi do drzwi, które otwierają się na kuchnię, gdzie bawełniany worek z pomarańczami opiera się o obłażącą z farby ścianę spiżarni.
Na zewnątrz bałwan stoi pod afrykańskimi gwiazdami. Nazajutrz sprawimy, że stanie się jeszcze wyższy i grubszy, oraz znajdziemy dla niego szalik.
Gdy tej nocy leżę w łóżku, do drzwi naszego bungalowu pukają funkcjonariusze wydziału specjalnego służby bezpieczeństwa. Chcą mojego ojca i każą mu spakować walizkę. Dwaj policjanci palą papierosy w ogrodzie, obserwowani przez bałwana, którego oczy są okrągłe i puste. Walizka pakowana przez mojego ojca jest bardzo mała. Czy to znaczy, że ojciec wkrótce wróci? Mężczyźni kładą duże dłonie na jego ramionach. Tata próbuje się do mnie uśmiechnąć. Przypomina to uniesiony na końcach uśmiech bałwana. A po chwili wyprowadzają go żwawo mężczyźni, którzy, jak wiem z podsłuchanych rozmów mamy i taty, torturują innych mężczyzn i czasami mają swastyki wytatuowane na nadgarstkach. Przed domem stoi zaparkowany samochód. Mężczyźni mówią „COM COMCOM”. Biały samochód odjeżdża z moim ojcem w środku. Macham do niego, ale on do mnie nie macha.
Wychodzę w piżamie do ogrodu i zadaję bałwanowi pytanie. Mówię do niego tak, jak ludzie mówią do Boga, mówię do niego w swojej głowie, a on mi odpowiada.
– Co teraz będzie?
Bałwan oznajmia:
– Wtrącą twojego ojca do lochu, będą go torturowali, a on będzie krzyczał przez całą noc i nigdy więcej go nie zobaczysz.
Czuję, że ktoś mnie głaszcze po głowie. Olbrzymie śniade ręce Marii zasłaniają mi twarz, jej dłonie naciskają na moje policzki. Maria to wysoka Zuluska, która ma w kieszeni tajny schowek z podłużnymi mordoklejkami o nazwie Pinkies, owiniętymi w papier woskowy. Maria też płacze.
– Jeśli nie wierzysz w apartheid, możesz pójść do więzienia – mówi. – Dziś i jutro musisz być dzielna, tak jak mnóstwo innych dzieci, bo ich ojców i matki także zabrali.
Maria z nami mieszka i jest moją nianią. Ma córkę w moim wieku o imieniu Thandiwe, ale Maria powiedziała, że inne imię Thandiwe brzmi Doreen, żeby biali umieli je wymówić. Prawdziwe imię Marii to Zama. Umiem je wymówić, lecz ona prosi, żeby nazywać ją imieniem Maria, które, jak wiem od matki, jest hiszpańskie i włoskie.
– Mario, co teraz robi Thandiwe?
Ilekroć pytam Marię o jej córkę, cmoka językiem. Myślę, że to cmoknięcie znaczy przestań, przestań mnie pytać o Thandiwe. Wracamy do kuchni i Maria prosi, żebym nasmarowała jej stopy wazeliną: zawsze trzyma w kieszeni nie tylko pinkies, ale także słoiczek z wazeliną. Teraz go wyjmuje, a ja siadam na podłodze, żeby mogła położyć prawą stopę na moich kolanach. Skóra z tyłu jej pięt jest sucha i spękana. Dlatego moje zadanie polega na polerowaniu jej stóp oleistą galaretką, aż moje palce zrobią się gorące. Jednocześnie patrzę, jak matka dzwoni do prawników i przyjaciół, podczas gdy Sam, mój jednoroczny braciszek, śpi na jej ramieniu. Skoro mama daje Marii znak oczami, to wiem, że nie chce, żebym słyszała, co mówi.
– Mario, co teraz robi Thandiwe?
Przed tygodniem Thandiwe przyszła do nas do domu i Maria wsadziła nas obie do wanny, a potem wyszorowała nowiuteńką kostką mydła Lux. Gapiłyśmy się na siebie i trzymałyśmy na zmianę mydło. Maria dała nam nawet po jednym pinkie, więc musiał to być szczególny dzień. Następnie posmarowała nam usta odrobiną wazeliny, ponieważ byłyśmy całkiem „spękane” od słońca. Gdy Thandiwe musiała już iść, płakała jak przecięty wąż ogrodowy. Łzy tryskały na ręcznik, który miała owinięty wokół brzucha. Płakała, choć Maria trzymała ją na kolanach i ubierała w nowiuteńkie szkolne buciki, kupione za wypłatę. Pachnące mydłem Lux ręce córeczki oplatały szyję matki. Thandiwe nie powinna przebywać w naszym domu, ponieważ była czarna. Musiałam obiecać, że nikomu, ale to nikomu o tym nie powiem. Czasami nazywałam Thandiwe Doreen, czasami nie. Wciąż płakała, gdy wychodziły z bungalowu. Maria odprowadziła ją na przystanek autobusowy „tylko dla czarnych”, z którego Thandiwe miała wrócić tam, gdzie mieszkała w „mieście” czarnych. Maria nakazała jej, by była dzielna, i powiedziała, że babcia czeka, żeby zobaczyć jej nowe buciki. Patrzenie, jak Thandiwe stara się być dzielna, było najgorszą rzeczą, jaka przydarzyła mi się dotąd w życiu, pominąwszy zabranie taty. Nie wiem, co się stało po tym, jak nasmarowałam stopy Marii wazeliną, ale później leżałam w łóżku i mama leżała obok mnie. Dotknęłyśmy się głowami. To był ból i to była miłość.
Rano bałwan się roztopił. Zniknął całkiem jak tata.
Czym jest bałwan? To krągła rodzicielska postać stwarzana przez dzieci, by pilnowała domu. Bałwan jest ciężki, dużo waży, lecz jednocześnie jest nieważny, nietrwały, widmowy. Już w chwili, gdy daliśmy mu oczy z herbatników imbirowych, wiedziałam, że stał się śnieżnym duchem.
Dwa lata później miałam siedem lat i taty wciąż nie było, ale moja matka powiedziała, że wróci. Wpatrywałam się w namalowane oczy swojej Barbie i zastanawiałam się nad tym. Ojca nie było. Nie było go, ponieważ należał do Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ang. The African National Congress, ANC), a rząd zakazał działalności ANC, gdyż ta organizacja walczyła o równe prawa człowieka. Wszyscy musieli być dzielni.
Wypatrywałam w niebieskich oczach Barbie wszelkich oznak świadczących o tym, że nie jest dzielna. Odetchnęłam z ulgą, gdy żadnych nie znalazłam, ponieważ jej oczy były namalowane. Była najspokojniejsza i najładniejsza, jak to możliwe, i ja też chciałam taka być. Cieszyłam się, że moja lalka ma cztery peruki i suszarkę do kompletu. Najwyraźniej nie dosięgła jej żadna straszna rzecz dziejąca się na świecie. Żałowałam, że nie mam namalowanych niebieskich oczu z długimi, czarnymi rzęsami. Chciałam oczu, które nie skrywają żadnych tajemnic (no więc gdzie jest twój ojciec?), ponieważ nie było żadnych tajemnic do skrywania (jest w lochu i go torturują). Barbie była z plastiku i ja też chciałam być z plastiku.
W szkole, gdy próbowałam mówić, musiałam się bardzo starać, by moje słowa brzmiały głośno. Mój głos jakimś cudem ściszono i nie wiedziałam, jak go podgłośnić. Całymi dniami proszono mnie, żebym powtórzyła to, co przed chwilą powiedziałam, i starałam się to robić, lecz powtarzanie słów wcale nie sprawiało, że brzmiały głośniej.
– Jesteś niemową?
Powiedziałam dzieciom, że mój ojciec wyjechał do Anglii.
– Dokąd?
– Do Ingerlandii.
Nie byłam pewna, gdzie jest Anglia ani gdzie dokładnie przebywa mój ojciec, ale moja afrykanerska nauczycielka wpatrywała się we mnie, jakby wszystko wiedziała. Rozmyślałam o wyrażeniu „jak grom z jasnego nieba”. Myśl o jasnym niebie, z którego coś się wydostaje, była bardzo emocjonująca. Było jakieś jasne niebo, duże i tajemnicze, przypominało mgłę albo gaz i przypominało planetę, ale jednocześnie było ludzką głową mającą kształt planety. Jak grom z jasnego nieba spadło na mnie pytanie nauczycielki, która chciała wiedzieć, jak się pisze moje nazwisko.
L – E – V –Y.
Wydawało mi się oczywiste, że wiedziała, iż mój ojciec jest więźniem politycznym, lecz po chwili stwierdziła podekscytowana:
– Ja, jesteś Żydówką.
Jakby właśnie odkryła coś niewiarygodnego, na przykład rzymską monetę w łapie kotka albo ważkę ukrytą w bochenku chleba. A potem zamrugała rzęsami koloru wątróbki i powiedziała:
– Mam dość tych twoich wygłupów.
Jej słowa nie spadły na mnie jak grom z jasnego nieba. Bynajmniej. Od tygodni pisała w moim zeszycie do ćwiczeń różne złośliwości.
ZAWSZE ZACZYNAJOD PIERWSZEJLINII. TUTAJ.
Zignorowałam jej uwagę napisaną czerwonym długopisem, ponieważ zaczynanie od pierwszej linii było niemożliwe. Nie wiedziałam dlaczego, ale zawsze zaczynałam od trzeciej, tak że między górną krawędzią kartki a linią, od której zaczynałam, powstawała luka. Nauczycielka stwierdziła, że marnuję papier, i zapełniła puste miejsca między pierwszą a trzecią linią na każdej stronie własnym pismem.
ZACZYNAJ TUTAJ.
ZACZYNAJ TUTAJ.
ZACZYNAJ TUTAJ.
Pogroziła mi palcem – przeszedł przez moje oko jak duch przez ceglaną ścianę.
– Przeczytaj mi na głos, co napisałam w twoim zeszycie.
– Zaczynaj tutaj.
– Nie słyszę!
– ZACZYNAJ TUTAJ.
– Tak. Dlaczego jesteś jedynym dzieckiem w mojej klasie, któremu się wydaje, że może zaczynać, gdziekolwiek mu się podoba? Weź zeszyt i idź do dyrektora. Czeka na ciebie.
Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. W zasadzie nie chciałam, żeby pan Sinclair na mnie czekał.
Niosąc obraźliwy zeszyt pod pachą, zajrzałam przez okno do innej klasy. W klasie 1J był chłopiec o imieniu Piet, który miał na czole fioletowy ślad przypominający ranę po kuli. Wszystkie dzieci wiedziały, że nauczycielka ogoliła mu głowę i za pomocą kulki z waty zrobiła mu na czole znak jodyną, ponieważ przeklął na lekcji. Teraz miał czoło poplamione na fioletowo, aby wszyscy widzieli, że zrobił coś złego. Zastanawiałam się, czy ten ślad kiedykolwiek zejdzie. Gdy uczyłam się o Jezusie Chrystusie i o tym, jak przebijano gwoździami jego nieszczęsne dłonie cieśli, pomyślałam o Piecie. Czy przez resztę życia będzie chodził z dziurą w głowie tak jak Jezus, który zmartwychwstał z dziurami w dłoniach? Zobaczyłam Pieta przez okno, jego mlecznobiałe czoło było splamione fioletowym śladem, a jego palec śledził słowa na kartce. Czy mydło Lux usunęłoby fioletową plamę, czy może wniknęła zbyt głęboko?
Piet był Afrykanerem. Wiedziałam, że mężczyźni mówiący „COM COMCOM”, którzy zabrali mojego ojca, również byli Afrykanerami. Miałam niejasne pojęcie, że powinnam uważać Afrykanerów za złych ludzi, ale było mi szczerze żal Pieta. A potem sobie przypomniałam, że sama też zrobiłam coś złego i muszę iść betonowym mostem do gabinetu dyrektora.
Z mostu roztaczał się widok na plac zabaw. Wszystkie białe dzieci siedziały w klasach, tymczasem troje czarnych, dwóch chłopców i dziewczynka, wspięło się przez bramę i przewracało kubły na śmieci. Afrykańskie dzieci były boso, dziewczynka miała żółtą sukienkę z tylko jednym rękawem. Jej włosy obcięto tuż przy skórze, tak jak włosy Thandiwe. Czasami ja i Thandiwe myłyśmy sobie nawzajem włosy w wannie kostką mydła Lux. Jeżeli mydło dostało się do oczu, przemywałyśmy twarz wodą i próbowałyśmy z zaciśniętymi powiekami znaleźć ręcznik. Obijałyśmy się o siebie, ponieważ piekące mydło nas oślepiało, lecz nie byłyśmy aż tak oślepione, jak udawałyśmy. Lubiłyśmy się o siebie obijać. Ze swojego miejsca na moście zobaczyłam, że dziewczynka znalazła kawałek chleba, a jeden z chłopców znalazł zieloną skarpetę. Włożył ją do kieszeni. Potem podniósł głowę i zobaczył, że mu się przyglądam. Gdy to zrobił, pochyliłam się, a po chwili wyprostowałam kolana i znowu wyjrzałam z mostu. Dzieci uciekły i czekał na mnie pan Sinclair.
– Pokaż mi swój zeszyt.
Siedział przy biurku, pijąc kawę.
Moje ręce podały mu zeszyt, przesuwając go po lśniącym blacie. Otworzył zeszyt i spojrzał na pierwszą stronę. Potem przewrócił kartkę, później następną. Pan Sinclair zmarszczył brwi. Widziałam, jak jego palec wskazuje górną linię. Kępka czarnych włosów sterczała na jego knykciu, gdy stukał w stronę pokrytą słowami ZACZYNAJ TUTAJ.
– Tutaj. Dlaczego nie zaczynasz tutaj? Tutaj. Tutaj. Tutaj. Masz zaczynać tutaj. Rozumiesz?
Kiwnęłam głową, moje dwa jasne kucyki zakołysały się na boki.
Dyrektor wstał i zaczął podwijać rękawy koszuli. Na biurku stało oprawione w ramkę zdjęcie jego dwojga dzieci. Chłopca i dziewczynki. Chłopiec miał włosy ogolone jak Piet i nosił mundurek skauta. Dziewczynka, ubrana w kraciastą sukienkę, miała śliczne rude włosy podtrzymane niebieską opaską w ten sam deseń. Nagle poczułam na nogach ręce pana Sinclaira. Było to tak niespodziewane, że aż podskoczyłam. Dyrektor mnie bił.
W wieku siedmiu lat zaczynałam coś rozumieć. Miało to związek z brakiem poczucia bezpieczeństwa w towarzystwie ludzi, przy których powinnam być bezpieczna. Po pierwsze, choć pan Sinclair był biały i dorosły, a jego nazwisko wypisano złotymi literami na drzwiach gabinetu, czułam się zdecydowanie mniej bezpieczna z nim niż z czarnymi dziećmi, które podglądałam na placu zabaw. Po drugie, białe dzieci w głębi duszy bały się czarnych dzieci. Bały się ich, ponieważ rzucały w czarne dzieci kamieniami i robiły im inne podłe rzeczy. Biali ludzie bali się czarnych ludzi, ponieważ zrobili im coś złego. Jeśli robisz ludziom coś złego, nie czujesz się bezpieczny. Jeśli zaś nie czujesz się bezpieczny, nie czujesz się normalnie. Biali ludzie w Republice Południowej Afryki nie byli normalni. Nasłuchałam się już o masakrze w Sharpeville, która wydarzyła się rok po moim urodzeniu, o tym, jak biała policja zastrzeliła czarne dzieci i kobiety, i mężczyzn, oraz o tym, jak potem padał deszcz i zmywał krew. Zdyszany i spocony pan Sinclair powiedział: „Wracaj do klasy”. Czułam, że on nie czuje się normalny.
Ściskając zeszyt, który wpakował mnie w takie kłopoty, postanowiłam, że nie wrócę do klasy. Ruszyłam prosto ku szkolnej bramie i skierowałam się do parku, gdzie huśtałam się na oponie przywiązanej sznurem do drzewa. Czerwone słowa namalowane farbą na przybitej do ogrodzenia tabliczce informowały:
PARK WYŁĄCZNIE DLA DZIECI EUROPEJCZYKÓW
ZGODNIE Z ROZPORZĄDZENIEM URZĘDUMIASTA
Słońce paliło mnie w nagie kolana, więc przeszłam na huśtawkę, która stała w cieniu, i spędziłam na niej dwie godziny.
Po powrocie do domu wzięłam pomarańczę z worka w spiżarni i toczyłam ją pod bosą stopą, dopóki nie zmiękła. Potem zrobiłam w niej dziurkę kciukiem i wyssałam sok. Wciąż chciało mi się pić, więc napiłam się wody z węża ogrodowego. Była najgorętsza pora dnia i nasz kocur legł pod drzewem brzoskwiniowym, które kiedyś w cudowny sposób pokrył śnieg. O szóstej moja matka wróciła z pracy i powiedziała, że musi ze mną porozmawiać. Oczywiście zadzwoniono do niej ze szkoły i poinformowano, że nie zjawiłam się na popołudniowych lekcjach. Oznajmiła mi, że na kilka miesięcy zamieszkam u mojej matki chrzestnej w Durbanie. Długo mnie przytulała, a potem znowu wyszłam do ogrodu, żeby powiedzieć o tym Marii.
Wieczorem Maria zawsze siadała na schodach werandy i piła mleko skondensowane z małej puszki, którą przebijała otwieraczem do konserw. Powiedziała, że wypatruje krewetek z Parktown. Posialiśmy z Samem w ogrodzie dziesięć nasion arbuza, ale Maria nam powiedziała, że krewetki z Parktown mogą zjeść młode arbuzy, zanim my to zrobimy. Powiedziała, że krewetka z Parktown jest tak naprawdę dużym owadem podobnym do świerszcza i rzuca się na gnijące brzoskwinie opadłe z naszego drzewa. Jeśli którejś z nich dotkniemy, owad nas zaatakuje i tryśnie nam w oczy cieczą czarną jak smoła. Usiadłam na schodach obok Marii. Posmarowała mi usta odrobiną wazeliny i spytała, czy w szkole wszystko w porządku. Pokręciłam głową, a ona wzięła mnie na kolana, ale wiedziałam, że jest zmęczona i chce pić swoje słodkie mleko w samotności. Powiedziała, że gwiazdy świecą bardzo jasno, więc jeśli przylecą jakieś krewetki z Parktown, zauważy je i przegoni. Potem dała mi garść pinkies z kieszeni i oznajmiła, że po powrocie do domu będę musiała jej opowiedzieć o nowej papużce mojej matki chrzestnej Dory. Ponoć papużka wabiła się Billy Boy. Podobał mi się sposób, w jaki Maria mówiła „matka chrzestna Dory”. Czy coś takiego nazywano wyrażeniem? Postanowiłam, że gdy przyjadę do Durbanu, będę mówiła nie „Dory”, lecz „matka chrzestna Dory”. W moich ustach nie brzmiało to jednak tak dobrze. Za każdym razem, gdy wypowiadałam głośno „matka chrzestna Dory”, to połączenie słów mnie uwierało – jakbym chodziła z trzema kamykami w trampkach. Z jakiegoś powodu nie chciałam wyjmować tych kamyków.
Pod koniec tygodnia elegancka stewardesa z dużym brylantem na palcu zaprowadziła mnie po schodach do samolotu i przykazała, żebym od razu po starcie samolotu zaczęła ssać kciuk.
– Brylanty to najlepsi przyjaciele dziewczyny – dodała, puszczając oko. – Pewnego dnia będziesz wychodziła za mąż i też dostaniesz od narzeczonego taki kamień. – Mrugnęła i brylant na jej palcu również mrugnął. – Jeśli samolot się rozbije, dmuchnę w gwizdek, okej?
Siedząc sama i ssąc kciuk, czekałam, aż stewardesa dmuchnie w gwizdek, ale była zbyt zajęta chodzeniem tam i z powrotem oraz pokazywaniem pasażerom swojego pierścionka zaręczynowego.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Sprawy, o których nie chcę wiedzieć
1 G. Orwell, Dlaczego piszę [w:] tegoż, Lew i jednorożec, przeł. D. Czech, Kraków 2023, s. 5–16. Z tego eseju pochodzą także tytuły rozdziałów w tym tomie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 G. Orwell, Folwark zwierzęcy, przeł. B. Zborski, Kraków 1996, s. 114.
3 G. Perec, Jesienne gnocchi albo odpowiedź na kilka dotyczących mnie pytań, przeł. E. Kuniec[w:] tegoż, Urodziłem się. Eseje, Kraków 2012, s. 195–196.
4 Spektakl Bez wyjścia miał premierę w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w 2014 roku, lecz przekład A. Libery nie został wydany.
5 Oryg. simply couldn’t see where there was to get to– nawiązanie do wiersza S. Plath Księżyc i cis (S. Plath, Ariel, przeł. M. Korusiewicz, Poznań 1996, s. 43), w którym słowa te brzmią „Po prostu nie widzę przejścia”, podobnie jak „Nie wiem nawet, dokąd można się tamtędy dostać” w przekładzie J. Hartwig (Dzikie brzoskwinie. Antologia poetek amerykańskich, Warszawa 2003, s. 120). Nie do końca jednak pasuje ono do kontekstu, w jakim te słowa zostały tu przytoczone.
6 G. G. Márquez, O miłości i innych demonach, przeł. C. Marrodán Casas, Warszawa 1997, s. 56.
7 Tamże, s. 59.
8 D. Levy, Płynąc do domu, przeł. M. Sieduszewski, Kraków 2019, s. 54.
9 To słynne określenie pochodzi z dzieła S. Freuda Kwestia analizy laików (rozmowy z bezstronnym) [w:] tegoż, Techniki terapii, przeł. R. Reszke, Warszawa 2007.
10 S. de Beauvoir, Siłą rzeczy, t. 1, przeł. J. Pański, Warszawa 1967, s. 232.
11 F. Nietzsche, Poza dobrem i złem, przeł. S. Wyrzykowski, Kraków 2022, s. 13.
Polecamy także:
Michele Mari
Ty, krwawe dzieciństwo
przełożyła Katarzyna Skórska
Co jeśli tuż pod powierzchnią rzeczywistości wciąż ukrywa się nasze dzieciństwo? Przeszłość opowiedziana przez Michele Mariego to kraina mityczna, wypełniona relikwiami chłopięcych fascynacji i strachów. Łącząc gorycz z melancholią, Mari układa widmowe puzzle, próbując posklejać to, co pozornie już się rozsypało.
Wybitny włoski prozaik opisuje pierwsze przygody z literaturą, katorgę dni spędzanych na placu zabaw, obrzydzenie pomieszane z rozkoszą, gdy godzinami studiuje się komiksy pełne potworów. Z całości wyłania się erudycyjny portret dorosłego stąpającego po pogorzelisku dzieciństwa, który pragnie „okupić tę ruinę czułym odgrzebywaniem przeszłości”.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83c, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I