Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca historia Białego Kontynentu, od wielkich odkryć XIX wieku po współczesne przełomy naukowe.
Antarktyda, lodowe królestwo okalające biegun południowy, zajmuje ważne miejsce w ludzkiej wyobraźni. Przez wieki kusiła odkrywców, jednak jej surowy klimat i trudno dostępne wybrzeża długo odpierały ataki ludzi. Kraina wiecznego zimna opowiada historię pionierskich wypraw i zaciętej rywalizacji między francuską, amerykańską i brytyjską ekspedycją, by zdobyć i zbadać tę mroźną pustynię.
Dziś Antarktyda stawia nam nowe wyzwania. Naukowcy szukają ukrytych w lodzie i na dnie morskim śladów przeszłości oraz monitorują wpływ globalnego ocieplenia na polarną czapę lodową, grożącą zatopieniem miast położonych na wybrzeżach całego świata. Gillen D’Arcy Wood przedstawia rolę Antarktydy w tektonicznych dziejach Ziemi, zmianach klimatycznych i ewolucji gatunków, przeplatając doświadczenia współczesnych odkrywców z dramatycznymi historiami odkryć wiktoriańskich prekursorów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Wstęp
Nasza glacjalna Ziemia
Każdego roku Antarktydę odwiedza czterdzieści tysięcy turystów. Kolejne miliony osób obejrzały przyrodnicze filmy dokumentalne o zamarzniętym kontynencie i jego charyzmatycznych mieszkańcach: pingwinach, fokach i wielorybach przybywających do swoich ulubionych żerowisk. W każde południowe lato – od grudnia do lutego – na Antarktydę docierają setki naukowców uzbrojonych w granty badawcze. Ponad osiemdziesiąt stacji badawczych, dostępnych drogą morską i lądową, jest rozsianych po kontynencie o rozmiarach Stanów Zjednoczonych i Meksyku razem wziętych. Te stacje pozwalają prowadzić wszelkiego rodzaju badania naukowe: od polarnej geologii i glacjologii po mikrobiologię morską i paleoklimatologię. Antarktyda położona jest daleko od wszelkich osad ludzkich, ale nie od ludzkiej świadomości i dążeń.
Mimo tego zainteresowania Antarktydą w ostatnich latach wciąż powszechne są mity i błędne wyobrażenia na jej temat. Wiele ludzi przyjmuje na przykład, że Terra Australis Incognita została odkryta w pierwszych latach XX wieku, podczas tak zwanej ery heroicznej eksploracji polarnej, wraz z ekspedycją brytyjskiego Endurance oraz tragiczną śmiercią kapitana Roberta Scotta i jego załogi podczas powrotu z wyprawy na biegun południowy, po przegranym wyścigu z Roaldem Amundsenem. Jednak w rzeczywistości odkrycie Antarktydy dokonało się siedemdziesiąt lat wcześniej, wraz z wyścigiem do bieguna prowadzonym przez trzy narody, zapoczątkowanym w pierwszych latach panowania królowej Wiktorii. Niniejsza książka opowiada historię tych zapomnianych XIX-wiecznych wypraw oraz bezkresnego królestwa lodu, które niemal pochłonęło je w całości.
Kraina wiecznego zimna nawiązuje także do naszego dzisiejszego niepokoju związanego z globalnym ociepleniem i topnieniem lodowcowych obrzeży Antarktydy. Przedstawienie długiej historii antarktycznego klimatu wymaga przeplatania ze sobą wielu dopełniających się ram czasowych. Kiedy polarni odkrywcy epoki wiktoriańskiej spotkali się na daleko wysuniętych szerokościach południowych w latach 1840–1841, odkryli górzystą krainę lodu, która wydawała się bezkresną przestrzenią, nietkniętą upływem czasu. Ponad wiek później ich naukowi spadkobiercy, przeszukujący te same wybrzeża Antarktydy pod egidą międzynarodowego Programu Wierceń Oceanicznych, ustalili wreszcie pochodzenie obejmującej cały kontynent pokrywy lodowej i powiązali je z drastyczną zmianą klimatu, która przyczyniła się do ukształtowania współczesnej Ziemi miliony lat temu. To przełomowe badanie głębin morskich w ostatnich latach XX wieku pokazało, jak niezwykłe ochłodzenie Antarktydy pomogło na nowo ustawić globalny termostat, ochładzając planetę w sposób sprzyjający ludzkim wymaganiom.
Przeniesiemy się teraz do teraźniejszości, w której uwaga świata skupiona jest na możliwym odwróceniu tego wielkiego antarktycznego zlodowacenia. Obecnie potencjalne podniesienie się poziomu mórz o dwieście stóp (sześćdziesiąt metrów) uniemożliwia górująca nad Antarktydą pokrywa lodowa. Gdyby choć niewielka część tego lodowego imperium stopniała, wielkie miasta portowe naszego nowoczesnego świata zatonęłyby pod wzbierającymi falami. Już teraz miliony ludzi zamieszkujących wyspy i wybrzeża są bezpośrednio zagrożone przez podnoszące się morza. Jako że Antarktyda jeszcze raz okazuje się kluczowym graczem w ludzkiej historii, ta książka opowiada całą historię naszego klimatycznego związku z Białym Kontynentem – w przeszłości, teraz i w przyszłości.
W styczniu 2017 roku udałem się na Antarktydę w ten sam sposób co jej XIX-wieczni odkrywcy – statkiem. Dorastałem na półkuli południowej, w umiarkowanym klimacie, na wybrzeżu, gdzie dawno temu antarktyczny i australijski kontynent łączyły się ze sobą, ale jak większość Australijczyków, zostałem wychowany do spoglądania raczej w kierunku północnym. Dopiero ponad dekadę później, kiedy mieszkałem już w Stanach Zjednoczonych i zajmowałem się pisaniem o środowisku, moje myśli podążyły w stronę eksploracji regionów południowych i polarnej strefy klimatycznej. Kiedy, podobnie jak wiktoriańscy odkrywcy, napotkałem ogromny pak lodowy u wybrzeży Półwyspu Antarktycznego, postrzegałem tę niezmierzoną, białą równinę jako coś całkowicie obcego, coś, co nie może w żaden sposób mieścić się w obszarze ludzkich zainteresowań.
Dla mnie, jako pisarza, najposępniejszym wyzwaniem lodowych wybrzeży Antarktydy i pokrytych śniegiem grzbietów górskich rozciągających się za nimi była ich nieludzka pustka. Podobnie jak podróżnicy w epoce wiktoriańskiej byłem przez większość czasu uwięziony na statku, ponieważ na niekończącym się wybrzeżu obudowanym gładkimi, lodowymi klifami nie było miejsca, w którym można byłoby wyjść na ląd. Kiedy dzień po dniu spoglądałem z oblodzonego pokładu na czysty, niezmienny widok, metafora pustej, białej kartki narzucała mi się w sposób aż nazbyt oczywisty, choć nie mniej przez to unieruchamiający. Na szczęście, podczas naszego ostatniego dnia na Antarktydzie, w pobliżu skalistego przylądka na północnych krańcach Morza Rossa, ja i moi towarzysze doświadczyliśmy czegoś, o czym warto było opowiadać po powrocie.
Przylądek Adare’a, u stóp Gór Admiralicji, jest zazwyczaj burzową strefą pokrytą niebezpiecznym lodem. To tutaj kapitan James Ross wraz z załogami brytyjskich statków odkrywczych Erebus i Terror, żeglujących na południe z Tasmanii w styczniu 1841 roku, oniemiał, podziwiając Antarktydę po raz pierwszy. Jednak podczas gdy on musiał zachować ostrożny dystans od smaganych falami klifów, to w momencie naszej wizyty zatoka była zachęcająco niebieska i spokojna. Na plaży, będącej na Antarktydzie rzadkością, czekała na nas największa na świecie kolonia pingwinów białookich, których fotogeniczne pisklęta pierzyły się w oczekiwaniu na swój pływacki debiut. Nieopodal plaży stał szałas odkrywców z początków ery heroicznej, z lat 1898–1899, kiedy to Norweg Carsten Borchgrevink w imieniu Imperium Brytyjskiego wylądował tu ze swoją załogą i miał jako pierwszy spędzić zimę na Antarktydzie. Ci pionierscy polarni podróżnicy osiągnęli swój cel, ale cierpieli przez cały pobyt, a niekiedy wręcz zaczynali się buntować. Naukowiec, który był członkiem wyprawy, zmarł i został pochowany wśród pingwinów.
Jakby ta historia nie była jeszcze wystarczająco wciągająca dla współczesnego antarktycznego turysty, na północnym krańcu zatoki wznosiły się w całej niewysłowionej okazałości poprzecinane lodowcami Góry Admiralicji. Co więcej, mieliśmy też do dyspozycji helikoptery, które pozwalały nam je odkryć. Kiedy lecieliśmy wzdłuż doliny lodowcowej, unosząc się tuż nad rzeką lodu, fizyczne rozmiary zamarzniętego kontynentu stały się dla mnie namacalnie rzeczywiste. Jeśli w jednej dolinie tego kontynentu, przewyższającego swoją powierzchnią Stany Zjednoczone, było tyle lodu, to można by przedstawić sobie Antarktydę jako rezerwuar 70 procent słodkiej wody na Ziemi, zamkniętej zarówno w tych lodowcach, jak i w tysiącach mil wewnątrz lądu, na niekończących się, przypominających wydmy równinach.
Stojąc ponownie na pokładzie statku, obserwowałem helikopter powracający w stronę położonych na południu gór i byłem pewien, że za chwilę zobaczę, jak pilot wznosi maszynę, by uniknąć zderzenia z klifem. Jednak helikopter zniknął z pola widzenia, na długo zanim mogłem dostrzec manewr. W tej właśnie chwili poczułem na nowo pokrewieństwo z wiktoriańskimi podróżnikami, którzy byli podobnie oszołomieni suchym i czystym powietrzem Terra Australis, sprawiającym, że przedmioty wydają nam się znajdować dużo bliżej, niż są w rzeczywistości. Ten epicki rozmach Antarktydy, który stał się prawdziwym objawieniem podczas mojego pobytu, wydawał się teraz nieco mniej abstrakcyjny.
Dla naszej uwięzionej na statku grupy dzień na lądzie Przylądka Adare’a był niczym dar niebios. Pingwiny, lodowce i szałas odkrywców dawały mnóstwo okazji do zdjęć, natomiast loty helikopterem znakomicie nadawały się na Instagrama. Na zwieńczenie dnia młoda para, która poznała się na statku, wzięła ślub na plaży: udzielił go im nasz lekarz, a świadkiem ceremonii był zastęp pingwinów ubrany w swoje naturalne fraki. Z punktu widzenia pisarza najważniejsze jednak było to, że Przylądek Adare’a domknął znaczącą przewodnią metaforę mojej książki o Antarktydzie. Tygodnie spędzone na omijaniu paku lodowego i białych, skutych lodem klifów miały symbolizować moją opowieść o dawnej historii antarktycznego lodu, podczas gdy bogaty w wydarzenia dzień na plaży na Przylądku Adare’a reprezentował przygodową narrację o pierwszych odkrywcach, ukazaną w ludzkiej skali, którą przeplatam stale z historią glacjologiczną.
Wiktoriańskim odkrywcom, podobnie jak zastępom późniejszych turystów, Antarktyda jawi się jako dziewicza i niezmienna. Jednak jej ciągnące się milami lodowce jedynie udają nieruchomy punkt w obracającym się świecie. One płyną, tak jak falowały i płynęły przez miliony lat, przekształcając ziemski klimat i biosferę podczas tego przepływu. Dzisiaj niektóre części Antarktydy są najszybciej ocieplającymi się regionami na Ziemi. Jednak jeśli Antarktyda nie jest niezmiennym ideałem, jakim może się wydawać naiwnemu turyście, to jak bardzo zmieniła się w czasie? I kiedy?
Pięćdziesiąt cztery miliony lat temu – od kiedy meteoryt nagle położył kres upalnemu okresowi kredy z jej „wielkimi jaszczurami” – rozpoczęła się wczesna epoka eocenu, czas najdłużej utrzymującego się ciepła w historii naszej planety, który trwał sześć milionów lat – tak zwana Ziemia cieplarniana, czy też, używając oficjalnych terminów, optimum klimatyczne wczesnego eocenu. W czasach Ziemi cieplarnianej na wybrzeżu Antarktydy rosły różnorodne lasy ciepłolubnych palm i kwitnących, wiecznie zielonych roślin, przypominające roślinność dzisiejszej Nowej Gwinei. Dalej, w głębi lądu, na wyższych wzniesieniach, rozpościerał się baldachim lasu deszczowego i zalane słońcem polany gęsto porośnięte paprociami. Mimo iż Antarktyda była wtedy położona w pobliżu swojej obecnej szerokości geograficznej, mogła nadal utrzymywać swoją ciepłolubną roślinność przez pięćdziesiąt dni polarnej ciemności każdego roku. Wysoki poziom dwutlenku węgla w atmosferze i łagodne temperatury w zimie utrzymywały leśny ekosystem przy życiu przez niekończącą się noc. Żaden krajobraz nie mógłby być bardziej odmienny od znanej nam dzisiaj Antarktydy – pustynnej, zamarzniętej i smaganej wiatrami zamrażarki kontynentalnych rozmiarów.
Misja kosmiczna Apollo 17 z 1972 roku jako pierwsza udokumentowała trasę między Ziemią i Księżycem, co dało nam dokładny obraz współczesnej, pokrytej lodem Antarktydy. Jedno symboliczne zdjęcie, wykonane z odległości osiemnastu tysięcy mil od Ziemi, podkreśla dominację południowej czapy lodowej w aktualnej geografii naszej planety. Nasz świat jest lodowcowy, obejmuje jedynie wąski pas tropików, podczas gdy wyższe szerokości geograficzne i wzniesienia są skute lodem (powodem, dla którego przeciętne globalne temperatury nie odzwierciedlają warunków chłodni, jest fakt, że obecnie możemy się cieszyć krótkim okresem interglacjalnym, spowodowanym przebiegiem orbity Ziemi wokół Słońca). Zdjęcie z Apolla, jedno z najczęściej powielanych w historii, stało się znane jako „Blue Marble”, niebieska kulka. Jednak z charakterystycznymi białymi zasłonami rozciągniętymi na biegunach, nazwa „Ziemia Lodowcowa” byłaby równie odpowiednia.
Zlodowacenie Antarktydy odegrało decydującą rolę w tworzeniu się tej niebieskiej kulki: naszej współczesnej, zamieszkałej przez ludzi planety. Począwszy od lat siedemdziesiątych XX wieku rdzenie osadowe pozyskiwane z odwiertów w dnie Oceanu Południowego ukazywały długą historię klimatu Białego Kontynentu, w szczególności jego krytyczną transformację z cieplarni w zamrażarkę. Najpierw, w środkowym eocenie, Australia wypuściła Antarktydę ze swoich objęć i odpłynęła na północ, co doprowadziło do utworzenia zimnego, opasującego planetę oceanu na południu. Później, trzydzieści cztery miliony lat temu, koniec eocenu został naznaczony najbardziej drastyczną zmianą klimatu na Ziemi od czasów asteroidy, która zakończyła życie dinozaurów. Wyrwana z ciepłych objęć swoich dawnych gondwańskich sąsiadów Antarktyda stopniowo przekształcała się z wilgotnej krainy lasów, bagien i plaż, zamieszkiwanej przez egzotyczne stworzenia, w zamarzniętą górską twierdzę, niemal pozbawioną ziemskiego życia. Jednocześnie zmniejszyła się wtedy aktywność wulkanów, co obniżyło poziom CO2 w atmosferze, ochładzając planetę o kolejne 5°C i więcej.
Ten nietypowy spadek temperatury, połączony z dynamiczną siłą nowego, otaczającego biegun Oceanu Południowego, zmienił zupełnie termiczny charakter świata. Obejmujące już cały świat superochłodzenie zniszczyło życie roślinne i zwierzęce na całej planecie. Wszędzie, od zachodniej Europy po stepy Azji, gęste lasy ustępowały trawiastym równinom, doprowadzając do wyginięcia całej dziwacznej menażerii ssaków. Poklatkowe filmy nagrane z kosmosu pokazałyby, jak czapa lodowa rozszerza się od pojedynczych plamek bieli do rozmiarów wielkiej, lodowej dłoni ściskającej cały świat. To przejście z cieplarnianych warunków eocenu do lodowcowego oligocenu było brutalnie nagłe, a ponad połowa tego spadku temperatury nastąpiła w ciągu zaledwie pięćdziesięciu tysięcy lat. Dla planety liczącej sobie cztery i pół miliarda lat było to tak, jakby przebudzić się w przesiąkniętej potem pościeli jednego poranka, by następnie drżeć z zimna pod kocem kolejnej nocy. To szokujące pogarszanie się klimatu Ziemi oznaczało wyginięcie wielu ciepłolubnych stworzeń i otworzyło drzwi nowemu zastępowi odpornych na zimno gatunków: poprzedników nas, ludzi.
Podczas zmiany klimatycznej dramatycznie skurczyło się całe terytorium dostępne naczelnym, jednak poprzedzające człowieka ssaki małpokształtne znakomicie rozwijały się w Afryce, na terenach porzuconych przez ich ciepłolubnych rywali. Pojawiły się nowe rodzaje ssaków: zupełnie nowe zastępy koni, psów i przeżuwaczy, które nasi oportunistyczni przodkowie później udomowili. Przyjazne ludziom rośliny, poprzednicy współczesnych odpornych na zimno zbóż i trawa, którą jadło nasze bydło, wykształciły się po globalnym ochłodzeniu trzydzieści cztery miliony lat temu, w okresie formowania się pierwszego lodu Antarktydy.
Rys. I.2. Po optimum klimatycznym środkowego eocenu, kiedy to na Ziemi panowały warunki cieplarniane, świat zasadniczo się ochłodził i nastąpił dramatyczny spadek temperatur na granicy eocen-oligocen (tzw. Eocene-Oligocene Transition, EOT), około trzydziestu czterech milionów lat temu
Naukowcy określają to zjawisko różnymi, niezbyt poetycznymi nazwami: granica eocen-oligocen (EOT); zlodowacenie Oi-1; albo też w sposób bardziej satysfakcjonujący: La Grand Coupure – „wielkie cięcie”. Gdybyśmy mieli wehikuł czasu i przenieśli się o trzydzieści pięć milionów lat wstecz, przed „wielkie cięcie”, natknęlibyśmy się na niemożliwą do rozpoznania zwierzęcą ekstrawagancję i poziom CO2 wynoszący gorące tysiąc cząsteczek na milion. Po krótkim czasie zostalibyśmy zjedzeni przez olbrzymiego prehistorycznego ptaka albo szczura. A teraz przenieśmy się o trzydzieści trzy miliony lat wstecz. Nasze oczy napotykają świat dziwny, ale nie taki, który można by wziąć za inną planetę. Co najważniejsze, atmosfera jest przyjazna: stężenie CO2 spadło z wysokich poziomów eocenu do wartości dzisiejszych. Jest to planeta, na której moglibyśmy przy odrobinie szczęścia zamieszkać. La Grande Coupure była, zasadniczo, naszą wielką szansą. Niniejsza książka opowiada historię „wielkiego cięcia”: pierwotnego zlodowacenia Antarktydy i obejmującej całą planetę rewolucji, jaką ono zapoczątkowało, widzianego oczami wybitnej grupy jego beneficjentów: wiktoriańskich odkrywców polarnych oraz współczesnych badaczy lodu, którzy podążają ich śladami.
Stwierdzenie, że wiktoriańscy odkrywcy pojawiają się w historii Antarktydy późno, jest poważnym niedopowiedzeniem. Jako osobny kontynent Antarktyda liczy trzydzieści cztery miliony lat, podczas gdy nasi przodkowie opuścili Afrykę zaledwie sześćdziesiąt tysięcy lat temu. Tę historię znamy bardzo dobrze. Lasy bogate w drewno dały posługującym się narzędziami ludziom materiał do budowy statków, które szybko zaczęły przemierzać świat: najpierw Polinezyjczycy na Pacyfiku, potem Europejczycy przez Atlantyk. Pokonanie oceanów otworzyło na kolonizację wszystkie kontynenty świata, a nawet jego odległe wyspy, z jednym znamienitym, zamarzniętym wyjątkiem.
Aż wreszcie, niecałe dwa wieki temu wizja wielorybiego tranu, foczych skór i nieznanych skarbów skusiła statki brytyjskie, francuskie i amerykańskie do podjęcia ryzyka dotarcia do bieguna południowego. Misje odkrywcze Antarktydy z lat 1838–1842 były XIX-wiecznym odpowiednikiem lądowania Apollo na Księżycu i mogły nigdy nie dojść do skutku. To, co zaczęło się jako pełen nadziei pomysł przedstawiany przez kilku wpływowych kupców i naukowców, przerodziło się w prawdziwą rywalizację, w której stawką był honor narodu: wyścig do bieguna południowego. Francja wysłała znakomicie obeznanego z Pacyfikiem żeglarza, Dumonta d’Urville’a, podczas gdy Brytyjczycy wybrali swojego arktycznego weterana, Jamesa Clarka Rossa, który miał wyprzedzić Francuzów. W tym samym czasie Amerykanie, niemający żadnego sławnego podróżnika w zanadrzu, postawili na niesprawdzonego mierniczego o nazwisku Charles Wilkes, którego pewien znany pisarz nazwie później „kapitan Ahab”.
Wyprawy odkrywcze trzech narodów w latach 1838–1842 były pierwszymi oficjalnymi ekspedycjami na Antarktydę. Jednak, w innym sensie, były one także ostatnie w swoim rodzaju. Jest coś z białego królika Alicji w tych wiktoriańskich podróżnikach, spóźnionych na swoje spotkanie z historią. Pod koniec lat trzydziestych XIX wieku czterystuletnia historia europejskich wypraw morskich, rozpoczętych w czasach Magellana i Kolumba, zmierzała już bowiem ku końcowi.
Bohaterskie czyny Scotta, Shackletona i Amundsena w początkach XX wieku dawno już przyćmiły znakomitą historię antarktycznych odkryć epoki wiktoriańskiej. W powtarzanych wciąż historiach ery heroicznej kapitan Scott pręży się dumnie na tle surowej polarnej dziczy, podczas gdy Shackleton wyłącznie siłą ludzkiej woli wychodzi zwycięsko z konfrontacji z rozbitym statkiem i całą masą lodu pakowego. Jednak Amundsen, trzeba mu przyznać, wiedział, że powszechne lekceważenie podróży epoki wiktoriańskiej jest nierozsądne: „niewielu ludzi w dzisiejszych czasach – napisał w 1914 roku – umie odpowiednio docenić te bohaterskie dokonania, ten wspaniały dowód ludzkiej odwagi i energii... ci ludzie żeglowali prosto w serce lodowego paku, co wszyscy wcześniejsi podróżnicy uważali za pewną śmierć. Ci ludzie byli bohaterami, bohaterami w najpełniejszym sensie tego słowa”.
Cały wiek po edwardiańskich dramatach Scotta i jego towarzystwa – znów nadeszła kolej na podróżników wiktoriańskich. Pierwsza generacja polarników: d’Urville, Wilkes i Ross, żałośnie narażeni na niebezpieczeństwa w swoich drewnianych żaglowcach, potulni i onieśmieleni przez polarny krajobraz, to podróżnicy uszyci na miarę naszej epoki niepokojów klimatycznych. Jak przekonali się wiktoriańscy odkrywcy, nie ma lepszego miejsca, by poczuć marność sławy, a także czasu i przestrzeni, niż zwierciadlany świat Antarktydy. W Krainie wiecznego zimna błąkające się statki pojawiają się tu i tam, jak biały królik Alicji, na obszernej czasoprzestrzennej materii, jaką była Terra Incognita Australis. Ich doświadczenie na Antarktydzie było czymś bliższym temu, co my dziś odkrywamy na nowo: że ludzkie bohaterskie czyny są niewiele warte w zestawieniu z większymi, globalnymi ruchami kontynentów i klimatu.
Pójdźmy jeszcze o krok dalej w tym kierunku: w mojej opowieści o wiktoriańskich wyprawach odkrywczych sami podróżnicy nie grają przesadnie dużej roli, nie są aktorami na scenie w świetle reflektorów. Moim celem było raczej odpowiednie ustawienie teleskopu i ustalenie ostrości umożliwiające ukazanie ludzi i natury w ich odpowiedniej skali. Opowiadam tu zarówno historię pierwszego zamarznięcia Antarktydy, a więc genezę jej pokrywy lodowej, jak i – miliony lat później – pierwszego spotkania człowieka z tym przekształcającym świat zjawiskiem. Kraina wiecznego zimna przeplata tym samym pełną nauki historię zlodowacenia i zmiany klimatycznej z bardziej konwencjonalną historią odkryć, której akcja toczy się na morzach południowych. Rzeczywiście nietypowa mieszanka. Wszelkie podobieństwo do Moby Dicka jest ściśle zamierzone.
Na każdym etapie to jednak Antarktyda jest główną bohaterką. Polarnicy z lat 1838–1842, ze swoimi ambicjami, cierpieniami i pełnymi zdumienia obserwacjami, są soczewką tej antarktycznej historii – nie jej podmiotem. Zamiast przedstawiać szczegółowo całą historię każdej ekspedycji (co zostało już zrobione w satysfakcjonujący sposób przez innych), Kraina wiecznego zimna odtwarza najważniejsze epizody, które łączą te podróże z badaniami polarnymi czasów nam współczesnych, z naszym obecnym rozumieniem niepewnej glacjalnej historii. Dzisiejsze badania polarne są w rozkwicie dzięki globalnemu ociepleniu, topnieniu lodowców i groźbie podnoszenia się poziomu mórz. Wkład podróżników epoki wiktoriańskiej do tej nowej ery heroicznej badań antarktycznych długo był bagatelizowany, podczas gdy przerażające warunki, jakie znosili oni dla pozyskania swoich polarnych próbek, obserwacji i map stanowią legendę eksploracji niezasłużenie przyćmioną przez doświadczonych mitotwórców, którzy kroczyli po ich śladach.
Ponieważ odkrycie Antarktydy było w gruncie rzeczy mityczną morską przygodą, parciem na południe poza to, co znane, moja opowieść zorganizowana jest raczej według przestrzeni niż czasu. Poczynając od smaganych wiatrem subantarktycznych wysp, każdy odcinek Krainy wiecznego zimna zabiera nas o kilka stopni dalej na południe w stronę nieuchwytnego bieguna, głębiej w króliczą norę i w coraz ciekawszą historię. Czas, przeciwnie, jest giętki: raz obejmuje eony w jednym zdaniu, raz kurczy się tak, że całe strony opisują historię jednej, pełnej wydarzeń godziny podczas odkrywania Antarktydy w latach czterdziestych XIX wieku. Zachęcam moich czytelników do przyspieszania lub zwalniania, wedle ich woli.
W tej opowieści odkrywcy polarnego południa nie są bohaterskimi ludźmi wypełniającymi swoje przeznaczenie. Skonfrontowani z obcą, zupełnie niegościnną dla ludzi i odporną na konwencje eksploracji ziemią wiktoriańscy podróżnicy nie dokonują żadnych znaczących podbojów i wbijają flagi tylko na pokaz. Zamiast tego ukazują się jako przykładnie powolni turyści, którzy przyswajają sobie antarktyczne środowisko w spokojnym tempie, jakie dla nas jest już dziś nieosiągalne. Antarktyda, jak odkryją, opowiada znacznie obszerniejszą historię niż jakikolwiek odkrywca, w rzeczywistości większą niż sama ludzkość.
To, co zostało w większej części zapomniane, nawet przez samych badaczy polarnych, to fakt, że statki odkrywców epoki wiktoriańskiej: brytyjskie Erebus i Terror, francuskie Astrolabe i Zélée oraz amerykański okręt flagowy Vincennes, przyniosły ze sobą pierwsze ludzkie istoty, jakie kiedykolwiek zapuściły się na antarktyczny pak lodowy i poza niego w celu przeprowadzenia badań naukowych. To, co znaleźli, zadziwiło, zafascynowało i przeraziło ich wszystkich. Opisali nieuchwytne wybrzeża, naszkicowali lodowce, pozbierali maleńkie morskie stworzenia i wielkie morskie ptaki, rejestrowali dane o pogodzie, monitorowali skutki wystawienia na chłód swoich cierpiących ciał i teoretyzowali na temat prądów wielkiego Oceanu Południowego. Ich zbiorowe osiągnięcia zakończyły się zapewne najbardziej monumentalnym odkryciem geograficznym XIX wieku: dotarciem do Lodowca Szelfowego Rossa, wielkiej białej równiny o rozmiarach Francji, wznoszącej się pionowo z niebieskich polarnych wód Antarktydy Zachodniej, w pobliżu najdalej na południe wysuniętego czynnego wulkanu na Ziemi. W zamian podróżnicy ledwo uszli z życiem (w większości przypadków).
„Antarktyczny” jest przymiotnikiem odnoszącym się zarówno do kontynentu, jak i do oceanu, ale również do bardziej nieuchwytnej idei ludzkich ograniczeń. Antarktyda jest ojczyzną wielkich skupisk fok, ptaków i powszechnie kojarzonych z tym kontynentem pingwinów, ale bez rdzennej ludności. Dla nas, ludzi, jest ona nie domem, ale krainą nauki i działających na wyobraźnię podróży. Sto osiemdziesiąt lat temu statki żeglujące z Brytanii, Francji i Ameryki przedarły się przez pas wiecznego lodu otaczający ostatni nieodkryty kontynent. Wkroczyły do nieprzyjaznego, zamarzniętego królestwa, którego powstanie, ponad trzydzieści milionów lat temu, pomogło ukształtować planetę, na której mieszkamy: jej klimat, prądy oceaniczne i stworzenia. Teraz, kiedy topniejąca pokrywa lodowa Antarktydy stanowi zagrożenie dla głównych warunków istnienia ludzkiej cywilizacji, tej samej, która wysłała statki, ląd mgły i śniegu znów nas do siebie przyzywa. W Krainie wiecznego zimna nasze ponowne, bardzo ważne spotkanie z Antarktydą zaczyna się od stanowczych, choć zapomnianych ludzi lodu z epoki wiktoriańskiej.