Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 555
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Epilog
Przedstawienie postaci
Słownik
Podziękowania
Krew Nowych Bogów
Copyright © by Katarzyna Wycisk, 2021
Redakcja: Katarzyna T. Mirończuk, Alicja Chybińska
Korekta: Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska
Skład i korekta techniczna: Natalia Gąsior
Projekt okładki: Katarzyna Wycisk
Obróbka graficzna okładki: E. Raj
ISBN 978-83-960242-4-4
Wydanie I
Kontakt: [email protected]
FB: www.facebook.com/KatarzynaWyciskAutor
www.katarzynawycisk.com
Druk i oprawa: Mazowieckie Centrum Poligrafii
Książkę tę dedykuję
mojemu wspaniałemu mężowi.
Daniel, kocham Cię tak, jak Lavena Tristana
i jestem ogromnie wdzięczna za to,
że los pozwolił nam się odnaleźć.
Odkąd tylko pamiętała, mieszkała z bratem w Gnieździe – osadzie zbudowanej przez bogów. Nie wiedziała, co stało się z jej rodzicami, nie wiedziała nawet, jak wyglądali. Brat nie chciał rozmawiać na ich temat, zbywając wszystkie jej pytania. Czasami doprowadzało ją to do rozpaczy, bo od zawsze pragnęła dowiedzieć się czegoś o swoim pochodzeniu. Bywały momenty, w których podejrzewała, że za śmiercią rodziców kryła się jakaś tajemnica. Byli przecież młodzi i zdrowi. Trudno jej było uwierzyć w to, że ich serca nagle przestały bić. Moon była przekonana, że Tristan milczał wyłącznie dlatego, iż nie chciał jej perfidnie okłamywać. Ale czy zatajanie prawdy nie było równie okrutne?
Westchnęła głośno, patrząc na czerwone jabłko trzymane w dłoni. Do jej ust napłynęła ślina. Przełknęła, przygryzając dolną wargę. Owoce były rzadkością w Gnieździe, rarytasem, na który stać było tylko nielicznych, a większość mieszkańców żywiła się sztucznie wyprodukowanym jedzeniem dostarczanym przez anioły.
– Wszystkiego najlepszego – odezwał się Tristan, obdarzając młodszą siostrę ciepłym uśmiechem. – Na co czekasz? – Uniósł brwi, poprawiając kucyk z tyłu głowy. – Smacznego.
Moon wstała od stołu. Ich dom był maleńką chatką z dwoma pomieszczeniami. Jedno stanowiło równocześnie kuchnię, sypialnię i salon, a drugie ciasną łazienkę. Nie mogli narzekać, niektórzy żyli o wiele gorzej.
Zatrzymując się przy drewnianym, podniszczonym blacie kuchennym, otworzywszy szufladę, wyjęła z niej ręcznie wykonany nóż. Przekroiła jabłko, po czym podała połówkę bratu. Nie mogłaby zjeść całego owocu sama, nie dzieląc się z Tristanem. Miała szczodrą naturę, była bardzo wrażliwa na potrzeby innych.
– To twoje urodziny – przypomniał jej, ale Moon wiedziała, że z chęcią wgryzłby się w soczyste jabłko, więc podsunęła mu zachęcająco smakołyk. – Dzięki! – Uległ w końcu, delektując się smakiem.
Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie w duchu. To, że udało się jej przeżyć do wieku trzynastu lat, zakrawało na cud, który w dużej mierze zawdzięczała Tristanowi. Podejrzewała, że gdyby nie on, zginęłaby w tym niebezpiecznym świecie. Brat zawsze wiedział, kiedy nie należy wychodzić z domu. Miał pracę przynoszącą wystarczające dochody, by wyżywić ich dwoje oraz posiadał kontakty, o których nigdy nie mówił przy siostrze. Domyślała się, że chce ją w ten sposób chronić, ale mimo to marzyła, aby podzielił się z nią choć częścią swoich sekretów. Pragnęła przynajmniej trochę mu pomóc. Bywały dni, kiedy czuła się jak kula u jego nogi. Zdawała sobie sprawę, że Tristan nigdy tak o niej nie myślał, ale nie potrafiła pozbyć się tych przykrych refleksji.
– Nie wychodź dzisiaj w nocy na zewnątrz! – nakazał nagle, a jego twarz przybrała groźny i stanowczy wyraz. – Będzie się tam roiło od aniołów i wampirów.
Moon drgnęła gwałtownie, obejmując się ramionami. Dobrze wiedziała, co będzie się działo w centrum Gniazda. Aniołowie wznieśli tam olbrzymią arenę. Eliptyczna budowla była tak wielka, że mogła pomieścić do siedemdziesięciu tysięcy widzów. Raz w tygodniu odbywały się na niej igrzyska obejmujące walki dobrowolnie zgłaszających się kandydatów oraz egzekucje skazanych na karę śmierci.
Mieszkańcy Gniazda dzielili się na dwie grupy. Jedni nienawidzili bogów za to, że najechali na Alaris, siejąc strach i spustoszenie, inni kochali ich, podziwiając legendarne piękno, nieśmiertelność oraz nadprzyrodzone moce. Niektórzy wznosili do nich modły, czcząc i składając ofiary z własnej krwi.
Moon nie potrafiła zrozumieć, jak można dobrowolnie ciąć się nożem, by oddać swoją krew istotom odpowiedzialnym za powolną zagładę ludzkości.
– Zabarykadować drzwi? – zapytała retorycznie, bo doskonale znała odpowiedź. – Zostaniesz ze mną? – dodała przyciszonym głosem.
Tristan przymknął na moment oczy i odetchnął głęboko. Oparł ręce na biodrach, spuszczając wzrok.
– A więc nie. – Domyśliła się.
Jej brat pracował dla handlarza winem i sprzedawał trunek, gdzie się tylko dało. Igrzyska były najlepszą okazją do zarobienia paru geltów1, a szkopuł tkwił w tym, że wino schodziło najlepiej podczas imprez organizowanych na cześć bogów. Miały one miejsce najczęściej nocą, na rynku, gdzie gromadzili się aniołowie i wampiry korzystające z naiwności i głupoty ludzkiej.
– Myślisz, że się pojawi? – Spojrzała ukradkiem na Tristana, który od razu pokręcił głową.
Jeszcze nikt nie widział bogów na własne oczy. Legendy głosiły, że większość z nich w jakiś sposób zginęła albo wróciła do niebiańskiego królestwa. Mówiono, że na Alaris został tylko jeden i że zamieszkiwał najwyższą z czterech wież obronnych Gniazda. Rzekomo pozbył się innych, by samemu rządzić niepodzielnie.
– Nie rozmawiajmy dłużej na ten temat – zbył ją, machając ręką. – Po prostu mnie posłuchaj i nigdzie nie wychodź.
Usta Moon zacisnęły się mocno. Miała ochotę wywrócić oczami, ale całe szczęście w samą porę się powstrzymała. Nie chciała, by brat odebrał ten gest jako brak szacunku. Kochała i respektowała Tristana – nigdy nie okazałaby w otwarty sposób nieposłuszeństwa.
– Uważaj na siebie – wymamrotała po chwili.
Chłopak wzruszył ramionami, uśmiechając się beztrosko. Nie wyglądał na wystraszonego czy zaniepokojonego, ale Moon rzadko kiedy udawało się odczytać jego prawdziwe emocje. Tristan maskował je przed nią umiejętnie.
– Widzimy się jutro rano – powiedział, klepiąc ją dwa razy po głowie, jakby była małym dzieckiem.
Wiwaty widowni składającej się z aniołów, wampirów i ludzi trafiły do uszu Tristana, który cierpliwie czekał na rozpoczęcie swojej walki. Jego serce waliło wyjątkowo głośno. Próbował skupić się na tym dudnieniu i wyciszyć wszystkie inne dźwięki, ale nie bardzo mu to wychodziło. Słysząc szczęk mieczy i okrzyki walczących na arenie istot, miał wrażenie, że już czuje zapach świeżo rozlanej krwi.
Aniołowie urządzali igrzyska raz w tygodniu, podobno na rozkaz boga. Tristan śmiał jednak wątpić, że którekolwiek z legendarnych, nieśmiertelnych stworzeń naprawdę istniało. Podejrzewał anioły o zmyślenie tej mrożącej krew w żyłach bajeczki, by jeszcze bardziej trzymać ludzkość w ryzach. Każdy człowiek miał drżeć na samą myśl o bogach i ich gniewie.
Aniołowie nienawidzili ludzi. Musieli być głęboko nieszczęśliwi z przymusu inspirowania się pomysłem pradawnych, ludzkich władców Alaris, którzy uwielbiali krwawe igrzyska.
Chłopak zacisnął pięści i zazgrzytał zębami. Nie był dumny z okłamywania siostry, ale nie widział innego wyjścia. Moon była niewinną dziewczynką, która nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo niebezpieczny i bezlitosny stał się świat. Tristan musiał ją chronić za wszelką cenę. Czuł się za nią odpowiedzialny i wiedział, że zrobiłby dla niej wszystko, byle tylko była szczęśliwa. Kazał wierzyć siostrze, że pracuje dla jednego z właścicieli winiarni, ale w rzeczywistości zarabiał na życie walcząc.
– Nie rób tego. – Melodyjny, cichy głos wyrwał go z rozmyślań.
Odwrócił się powoli, doskonale wiedząc, kogo zaraz zobaczy. Na parę sekund wstrzymał oddech, spotykając się spojrzeniem z właśnie przybyłą dziewczyną. Przełknął nerwowo ślinę, czując, jak żołądek nieubłaganie się kurczy. Boleśnie przygryzł wewnętrzną stronę policzka, nakazując sobie zachowanie spokoju. Obezwładniło go znajome uczucie. Krew przyspieszyła bieg. Serce biło w szaleńczym rytmie. Miał wrażenie, że się dusi, ale mimo to znalazł siłę na zaczerpnięcie kolejnego wdechu.
– Co tutaj robisz? – zapytał. Wiele kosztowało go, żeby nie wziąć jej w ramiona. – Nie powinno cię tutaj być – oznajmił, próbując nadać swojemu tonowi ostrzejsze brzmienie. – Twój ojciec nie może cię…
– Chrzanić go! – weszła mu w zdanie, mrużąc piękne, błękitne oczy. – Nic mu do tego, z kim się spotykam – dodała rozjuszona, robiąc krok w jego stronę.
Tristan nie spodziewał się zobaczyć Laveny na kilka minut przed wejściem na arenę. Dziewczyna powinna siedzieć teraz w loży razem ze swoim ojcem i przyglądać się rozlewowi krwi z bezpiecznej odległości.
Chłopak wolał nie myśleć, jak zareaguje Sedric, gdy się dowie, co wyprawia jego córka. Ojciec Laveny był odpowiedzialny za organizację i przebieg cotygodniowych igrzysk. Sknerus całował anielskie dupy, jakby były ze złota. Robił wszystko, by zadowolić swoich panów. Jak potulny kundel skazywał na śmierć pobratymców w zamian za kilka nieświeżych kości.
– Twój ojciec jest nieobliczalny, doskonale o tym wiesz – przypomniał jej pełen obaw. – Najchętniej zamknąłby cię w klatce, a do nogi przymocował ciężką kulę.
Jasnowłosa dziewczyna zamknęła na chwilę powieki, nabierając głęboko powietrza. Kiedy otworzyła oczy, bez uprzedzenia podeszła do Tristana i przywarła do niego, jakby świat się walił.
– Podsłuchałam wczoraj, jak ojciec rozmawiał z Rowanem – przyznała, chowając twarz w zagłębieniu jego szyi. Tristan bezwolnie objął ramionami jej drobną talię. – Dzisiaj będą walczyć także wampiry – wyszeptała, jeszcze mocniej tuląc się do niego. – Zabiją cię – dodała, a przejmujący ton głosu zdradził, że zaczęła płakać.
Rowan należał do gwardii anielskiej. Był cholernym sadystą, śliniącym się na widok krwi. Zapewne, gdyby nie brzydził się ludzkiego ciała, własnoręcznie torturowałby każdego człowieka całymi godzinami, upajając się krzykami i widokiem cierpienia. Swoimi długimi, złotymi włosami, jasnoniebieskimi oczami i przystojną twarzą przypominał jednego z legendarnych aniołów, do których modlili się przodkowie ludzkości.
– Zapłacą mi podwójną stawkę za starcie z wampirem – podsumował Tristan, próbując uśmiechem nieco uspokoić Lavenę.
Dziewczyna gwałtownie się spięła i mocno odepchnęła go od siebie, po czym pospiesznie otarła łzy przedramieniem.
– Jeśli wkroczysz na arenę, zginiesz – zakomunikowała ostrym tonem. – Chcesz tego? – zapytała zrozpaczona. – Zostawisz siostrę na pastwę losu? Mnie także?
Tristan zacisnął zęby z taką siłą, że aż zazgrzytały. Nagle ogarnęła go złość. Nie był jednak do końca pewien, czy gniewa się na Lavenę, czy na samego siebie. Potrzebował pieniędzy, nie mógł zmarnować takiej okazji! Zwyciężając ze zwyczajnym człowiekiem, dostałby zaledwie dziesięć geltów. Zabijając wampira, może zgarnąć nawet trzy razy tyle.
Był wyśmienitym wojownikiem, ojciec nauczył go walki mieczem, zapasów, strzelania z łuku i ciskania oszczepem. Żaden śmiertelnik nie mógł się z nim mierzyć. Sługusy aniołów były jednak o wiele szybsze od ludzi, a zabicie ich nie ograniczało się do zatopienia ostrza w sercu. By pozbawić wampira życia, trzeba było odciąć mu łeb.
– Potrzebuję tych pieniędzy – wypowiedział głośno swoje myśli. – Mieszkamy w Południowym Sektorze, a życie tam nie jest łatwe, Laveno.
Gniazdo było podzielone na dwie części potężnym, wysokim murem. Sektor Północny zamieszkiwali ludzie, których majątek i uległość względem aniołów pozwoliły na nieco większy komfort. Sektor Południowy był w większości marginesem społecznym, gdzie wyrzucano wszystkie szumowiny. Aniołowie prawdopodobnie mieli nadzieję, że w ten sposób nieposłuszni ludzie sami się pozabijają, dostarczając im dodatkowo niezłej rozrywki.
– Nie bądź głupi! – Dziewczyna podniosła głos, a kiedy zdała sobie z tego sprawę, spojrzała nerwowo za siebie, upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje. – Rozumiem, że chcesz zebrać wystarczająco dużo geltów, by mieć chociaż cień szansy na przeprowadzenie się do Północnego Sektora, ale to, co planujesz, jest czystym szaleństwem.
Moon nie zasługiwała na życie w tym bagnie. Była jeszcze tak niewinna, nieskażona. Sektor Południowy nie był dla niej. Nie bez powodu Tristan prawie nigdy nie wypuszczał jej z domu samej. Zwyrodniałe gnidy czaiły się za każdym rogiem, tylko czekając na okazję. Morderstwa, kradzieże i gwałty były na porządku dziennym.
– Nie mogę przepuścić takiej okazji – powiedział twardo, dając Lavenie do zrozumienia, że nic nie zmieni już jego zdania. – Dam radę, zobaczysz.
Załamana dziewczyna zacisnęła usta w cienką linię. Jej broda zadrżała, a z oczu nieprzerwanie spływały słone łzy.
– Kocham cię – wyszeptała ledwo słyszalnym głosem, po czym odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia, zostawiając Tristana samego.
Minęły trzy godziny, od kiedy Tristan wyszedł, a Moon ciągle nie zmrużyła oka. Na samą myśl o tym, że aniołowie i wampiry znajdowały się tak blisko, przeszywały ją dreszcze. Dzięki Tristanowi wiedziała, jak unikać tych istot, ale to nie oznaczało, że za każdym razem udawało jej się schodzić im z drogi. Raz, całkiem niechcący, otarła się nawet o ramię jednego z nich. Zamarła w tamtym momencie, w napięciu wstrzymując oddech. Nie miała zielonego pojęcia, co ze sobą zrobić. Kiedy spostrzegła, że anioł w ogóle jej nie zauważył, natychmiast doszła do siebie i pospiesznie się oddaliła.
Czasami się zastanawiała, dlaczego bogowie skazali ludzkość na taki los. Pomijając fakt, że oni prawdopodobnie w ogóle nie istnieli, musieli przecież mieć jakiś powód. Moon nie potrafiła uwierzyć, że chodziło wyłącznie o władzę. To byłoby zbyt proste.
Niemal cała ludzkość wyginęła. Ci, którzy zdołali przeżyć, mieszkali w Gnieździe. Bogowie pojawili się na Alaris tysiące lat temu, przywłaszczając sobie wszystko, czego tylko zapragnęli, a przynajmniej tak głosiły legendy. Odebrali całą nadzieję, dając w zamian strach. Mawiano, że spojrzenie w oczy boga równa się śmierci, że sama jego obecność potrafi przysporzyć niewyobrażalnego bólu. Nikt jednak nie mógł potwierdzić ani zaprzeczyć tym słowom. Każdy, kto miał kontakt z tymi nieśmiertelnymi istotami, przepadał bez śladu. Po Gnieździe krążyły tylko mroczne opowieści i pogłoski – żadnych sprawdzonych faktów.
Niektórzy mówili, że bogowie władali nadprzyrodzonymi mocami; że potrafili leczyć dłońmi i wchodzić do umysłu, skazując swoje ofiary na wieczne męki. Mówili, że byli jak śmiercionośne koszmary – wkradali się do snów ludzi, mieszając im w głowach. Legendy głosiły, że ich piękno było nie do opisania. Podobno mieli turkusowe oczy przypominające czyste morze, a ich krew była płynnym złotem.
Moon westchnęła głośno, spoglądając na półkę ze starymi książkami, które zostawiła po sobie jej matka. Prawdopodobnie za dużo czytam, pomyślała. Legendarni bogowie byli źli i nie warto było myśleć inaczej. Gdyby Tristan wiedział, nad czym rozważa jego siostra, wyśmiałby ją i wyzwał od szalonych. Dla niego wszystko było czarne albo białe. Bogowie, aniołowie i wampiry zaliczały się, rzecz jasna, do tych ciemnych barw. Możliwe, że mając okazję zabicia jednego z nich, brat nie zawahałby się i od razu zgładziłby znienawidzoną przez siebie istotę. Nieważne, czy byłaby ona winna. Nieważne, czy miałaby coś do powiedzenia. Grunt, żeby zginęła.
Dziewczyna przetarła zmęczone oczy, podnosząc się z ciasnego łóżka. Nie mogąc się powstrzymać, podeszła do zasłoniętego grubymi szmatami okna. Zatrzymała się na krótką chwilę i mogłaby przysiąc, że poczuła wzrok Tristana na plecach. Podążając za przeczuciem, rozejrzała się, choć doskonale wiedziała, że była w domu sama. Niepewnie chwyciła chropowaty szary materiał, delikatnie go odsuwając.
Jej serce przyspieszyło, a palce zaczęły mrowić. Spowolniła oddech.
Ludzie na zewnątrz zaczynali świętować. Niektórzy trzymali pochodnie, krzycząc coś i wiwatując. Nie wyglądali na zatrwożonych. Śmiali się, szczerząc przy tym zęby, jakby nie mogli się doczekać, aż spuszczą z nich krew.
Ostrożnie zbliżyła się jeszcze parę centymetrów do okna. Jej ciepły oddech zostawił mgiełkę na szybie.
Świętujący ludzie zaczęli rozchodzić się na boki, robiąc przejście. Nagle zrobiło się osobliwie cicho, a jedynym dźwiękiem przerywającym tę ciszę były zbliżające się kroki. Przodem szli aniołowie, ich oczy błyszczały w świetle księżyca niczym gwiazdy. Była ich zaledwie garstka, ale swoją prezencją powalali na kolana każdego, kto tylko na nich spojrzał. Kroczyli z wysoko uniesionymi głowami, nie racząc nawet zerknąć na zgromadzony tłum.
Przywdziali biel, jak zwykle podczas igrzysk. Kiedyś ten kolor kojarzył się z czystością, niewinnością, wrażliwością. Teraz niósł za sobą strach i trwogę. Każdy z aniołów miał przy sobie bogato zdobiony sztylet, schowany w pochwie zawieszonej przy pasie. Mówiono, że aniołowie brzydzą się ludzkim ciałem, dlatego ich dłonie były zazwyczaj schowane w rękawiczkach. Jeśli zapragnęli krwi, pili ją wyłącznie z kielichów.
Ta zasada nie dotyczyła jednak wampirów. W przeciwieństwie do swoich panów uwielbiali zatapiać ostre kły w żyłach śmiertelników, biorąc to, co chcieli, i nie przejmując się bólem, który sprawiali. Zabarwione na czerwono tęczówki oczu przypominały Moon o ich drapieżnej naturze. Mogłaby przysiąc, że niektórym z nich ciekła już ślinka na myśl o przegryzieniu tętnicy.
– Nie ma go – wyszeptała sama do siebie, nie mając pewności, czy czuje satysfakcję, czy może zawód.
Słyszała tak wiele opowieści o bogach, ale nigdy żadnego nie widziała. Za każdym razem, gdy organizowano uroczystości na ich cześć, miała cichą nadzieję, że któryś z nich nieoczekiwanie się pojawi. Gdyby Tristan o tym wiedział, z pewnością potrząsnąłby nią jak szmacianą lalką, przywołując do porządku.
Moon zmrużyła oczy, wzdychając z rezygnacją. Sama nie do końca wiedziała, skąd chęć spotkania tych tajemniczych istot. Tak wiele razy rozmyślała, co by zrobiła, gdyby to w końcu się wydarzyło. Bardzo możliwe, że zamarłaby tak samo, jak w przypadku anioła, ale może tym razem byłoby zupełnie inaczej? Byłaby przygotowana. Może udałoby się jej nawet zadać kilka pytań?
Zaśmiała się pod nosem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Cóż za absurd. Prawdopodobnie prędzej pozbawiliby ją głowy, niż pozwolili się odezwać. Legendy głosiły, że bogowie byli bezlitośni. Byli nieśmiertelni. Jak wielka samotność musiała im doskwierać. Jak mądrzy. Jak bardzo doświadczeni…
Otworzyła oczy koloru głębokiej zieleni, zasłaniając z powrotem okno. Zanim położyła się spać, zatrzymała wzrok na drzwiach wyjściowych. Brat nieraz opowiadał jej przerażające historie o aniołach i wampirach, skutecznie ją od nich odstraszając. Moon nigdy nie brała udziału w igrzyskach i nocnych obchodach. Bywały chwile, w których chciała przekroczyć próg domu, by przekonać się na własnej skórze, jak to wszystko wygląda, ale one nie trwały długo. Dziewczyna nie chciała zawieść starszego brata. Nie chciała sprawiać niepotrzebnych problemów.
Wielkie wrota otworzyły się i korytarz zalała łuna światła. Jednocześnie smród krwi i flaków uderzył Tristana. Chłopak zatrzymał spojrzenie na pokiereszowanych zwłokach wynoszonych właśnie przez ludzkich niewolników.
Strach wdarł się nieproszony do jego serca, kiedy usłyszał głośne fanfary. Nawet po tylu stoczonych walkach był on jego stałym towarzyszem na arenie.
Trzymając w dłoni miecz, uniósł wzrok, spoglądając na piękny księżyc w pełni. Przełknął ślinę, modląc się w duchu o zwycięstwo. Zdając sobie jednak sprawę z własnej głupoty, wywrócił oczami i potrząsnął energicznie głową. W dawnych czasach wierzono w różne dogmaty. Między innymi w boga, który miał przyjść na Alaris, by ocalić i zbawić ludzkość, a także w istnienie aniołów – istot duchowych służących bogu i przez niego obligowanych do różnych zadań. Wierzono naiwnie, że aniołowie mieli ochraniać ludzi. Co za bzdury, pomyślał.
Aniołowie zapewne skręcali się ze śmiechu, kiedy pierwszy raz przekroczyli próg jednej ze świątyń i zobaczyli przedstawiające je mozaiki, malowidła i posągi.
Dzisiejszy pojedynek nie będzie łatwy. Tristan zdawał sobie sprawę, że wchodząc na arenę igra ze śmiercią. Jego zwinność i szybkość nie mogły się równać z umiejętnościami wampirów. Będzie musiał wykazać się sprytem i pomysłowością.
Dźwięk otwierających się naprzeciwko wrót wyrwał go z zadumy. Nieoczekiwane warczenie sprawiło, że otworzył szerzej oczy, a dreszcze przeszły mu po plecach. Lavena ostrzegała go, że Rowan wystawi do walki wampira, ale nie wspominała, w jakim stanie będzie jego przeciwnik.
Wampiry były niegdyś zwyczajnymi ludźmi, ale łaknąc nieśmiertelności, przysięgły dozgonną służbę aniołom, które bez wahania podzieliły się z nimi swoją krwią, skręcając w kluczowym momencie karki. Po przebudzeniu stawali się wiernymi sługusami aniołów. Wypełniali ich rozkazy bez mrugnięcia okiem, nie mając innego wyboru. Ich głód i pragnienie zaspokajała wyłącznie krew, a bez niej przeistaczały się w bestie, pozbawione wszelkiego człowieczeństwa.
Tristan poprawił chwyt na mieczu, ale jeszcze nie przybrał bojowej postawy. Jego zmysły się wyostrzyły, odbierając bodźce intensywniej niż zazwyczaj.
Wpatrywał się z przerażeniem w czerwone ślepia zakutego w grube łańcuchy potwora prowadzonego przez dwóch aniołów. Wampir, z którym miał walczyć, najwidoczniej nie dostawał pożywienia przez kilka tygodni. Jego mutacja jeszcze się nie dopełniła, ale niewiele do tego brakowało. Skóra nieszczęsnej istoty powoli przybierała szarą barwę i obrastała czarną sierścią. Palce dłoni i stóp przypominały szpony. Na plecach zaczęły kształtować się nietoperze skrzydła, a długi, błyskawicznie poruszający się ogon zakończony był ostrymi jak brzytwa kolcami.
Chłopak bezwiednie zrobił krok w tył, czując, jak krople potu spływają z jego czoła. Z trudem powstrzymywał się od ucieczki, która i tak skończyłaby się niepowodzeniem.
Szczerzący się okrutnie aniołowie uwolnili dzikie stworzenie z łańcuchów, bezzwłocznie wzbijając się w powietrze na swoich potężnych skrzydłach.
Rozwścieczona bestia nie czekała ani chwili dłużej, tylko ruszyła do ataku. Ślina ciekła jej z pyska, a kły błyszczały w świetle księżyca. Jej ruchy były nieskoordynowane, jakby nie mogła się przyzwyczaić do zmian w swoim ciele, chwiała się na boki, ciężko sapiąc.
Gwałtownie zatrzymała się i stanęła jak kobra szykująca się do ataku. Jakby nagle w jej wnętrzu obudził się człowiek, którym niegdyś była. Wątpliwe, pomyślał Tristan. Raczej szukała słabego punktu w obronie. Druga szansa może się nie nadarzyć.
Chłopak natychmiast natarł, uderzając mieczem w dół, ale potężna łapa bestii zablokowała cios, łapiąc za ostrze, jakby było zwykłym patykiem. Tristan bez wahania pociągnął za miecz, przecinając grubą skórę rywala, ale ten nawet nie jęknął i, co gorsza, prawie nie krwawił, co wskazywało na to, jak bardzo był wygłodniały.
Potwór rozwarł szpony i zaczął nimi bezmyślnie przecinać powietrze. Gdyby dorwał w nie Tristana, z łatwością rozszarpałby jego umięśnione ciało.
Młodzieniec zerkał co rusz na kolczasty ogon, jednak ten tylko wił się nieporadnie, tak samo jak pseudoskrzydła. Najwyraźniej wampir nie umiał jeszcze korzystać ze swojego nowego ciała, co dawało Tristanowi nadzieję na zwycięstwo.
Chłopak zaatakował ponownie, markując pchnięcie w ramię. Bestia nie przewidziała tej taktyki i dała się nabrać. Szybkim ruchem zmienił kierunek pchnięcia, prowadząc ostrze w drugą rękę potwora. Dosięgnął celu, a bestia zawyła, wywołując na jego twarzy ledwo widoczny uśmiech satysfakcji. Uczucie euforii nie trwało jednak długo. Tristan szybko zauważył, że rana, którą zadał, nie była zbyt głęboka. Liczył na porządne uszkodzenie mięśni, wtedy wampir nie mógłby atakować lewą łapą. Niestety draśnięcie, ponownie ledwo krwawiące, szybko się zagoiło, a ryk bólu musiał być spowodowany trafieniem w nerw.
Nim Tristan się zorientował, że właśnie traci okazję do natarcia, bestia też się opanowała. Natarli więc jednocześnie. On bronił się i atakował, najczęściej jak tylko mógł, ale potwór wyraźnie nad nim górował. Starał się więc cofać, by ustępować pola przeciwnikowi, mając nadzieję, że tak prymitywny zabieg podziała na mało inteligentnego przeciwnika.
Nagle wycofał się dynamicznie i opuścił miecz, udając słabość. Nie miał już innych pomysłów. Bestia nie zaszarżowała po ziemi, tylko jednym susem skoczyła na niego. Nie do końca o to chodziło, ale nim umysł Tristana pojął, co się dzieje, wyćwiczone ciało zareagowało automatycznie. Uniósł miecz nad głowę i ciął w dół, jednocześnie schodząc z linii ataku bestii.
Był zbyt wolny. Pazury prawej ręki wampira wbiły mu się w bark, wytrącając z równowagi. Mimo bólu starał się wylądować bezpiecznie. Metr ostrej stali w dłoniach nie ułatwiał zadania, jednak przydały się lata doświadczenia w walce i zdołał pospiesznie oddalić się od przeciwnika. Nie wszystko było stracone.
Jego złamana ręka wisiała na poszarpanych strzępach mięśni i kawałku skóry, krew ciekła z kikuta. To już nie zagoi się poprawnie, przeszło mu przez myśl. Miecz trzymał już w prawej ręce, która była mniej sprawna, ale lewy bark nie funkcjonował. Adrenalina tłumiła ból, lecz nie dodawała mu siły. Jego reakcje były spowolnione, a mięśnie odmawiały posłuszeństwa, powoli zaczynało mu brakować tchu. Coraz trudniej było też skupić się nad przemyślanymi ciosami.
Potrząsnął energicznie głową, biorąc się w garść. Wampir jeszcze skomlał, klęcząc na kolanach, jego łeb wystawiony był na cios. Tristan nie mógł dłużej zwlekać. Drugiej takiej szansy nie dostanie. Musi wrócić do Moon, zobaczyć Lavenę i jeszcze raz skosztować jej słodkich ust. W duchu obiecał sobie, że jeśli wyjdzie z tego żywy, już nigdy nie postawi stopy na arenie i naprawdę zajmie się karierą w winiarstwie.
Natarł na bestię, celując w jej szyję. Ta nawet nie patrzyła, ciągle skomląc z bólu.
Tristan ciął, mimo cierpienia wkładając całą pozostałą siłę w to uderzenie, ale ono nigdy nie dosięgło celu. Potwór natychmiast się odwrócił i zamaszystym ciosem lewej łapy trafił w rękojeść miecza, rozbrajając chłopaka. Nie tylko wybił mu broń z ręki, ale i nadgarstek. Młody mężczyzna zawył.
Wampir natychmiast skoczył na Tristana i wgryzł się w jego szyję, brutalnie ją rozrywając. Chłopak instynktownie zacisnął dłoń na ranie, daremnie próbując zatamować silny krwotok. Wciągając powietrze, krztusił się własną krwią. Padł bezwładnie na ziemię, a bestia kontynuowała ucztę, rozpruwając mu brzuch. Zachłannie zaczęła pożerać wnętrzności, mlaskając i warcząc, a kałuża gęstej krwi pod martwym już ciałem rosła w szybkim tempie.
Aidan nie mógł inaczej – choć już od bardzo dawna nie był jednym z nich, nigdy nie odmówiłby ludziom pomocy. Nieważne, co myślał o nich Drake.
Zdawał sobie sprawę, że ludzie potrafią być okrutni i bezlitośni. Potrafią posunąć się do perfidnych rzeczy, nie patrząc przy tym na krzywdę wyrządzaną innym. Wiedział, że nie może osądzać Drake’a za takie, a nie inne nastawienie do śmiertelników. Jakby na to nie patrzeć, ich przodkowie sami sobie na to zapracowali.
Wczoraj, kiedy przechadzał się po uliczkach Południowego Sektora, był świadkiem, jak pewna kobieta błagała tamtejszego znachora o pomoc dla swojego dziecka. Była zrozpaczona i nie miała przy sobie ani jednego gelta, a gdy medyk stanowczo odmówił, padła na kolana, zanosząc się żałosnym płaczem. Jej córka od kilku dni miała bardzo wysoką gorączkę i często wymiotowała. Serce Aidana ścisnęło się boleśnie na widok żebrzącej o pomoc kobiety. Od razu, gdy znachor zniknął z pola widzenia, podszedł do ciągle szlochającej matki i położył dłoń na jej kościstym ramieniu. Kobieta wzdrygnęła się wystraszona. Spojrzała w jego karmelowe, lekko skośne oczy, a po chwili przejechała wzrokiem wyżej, zatrzymując go na wielkich skrzydłach, które ciasno przylegały do pleców Aidana.
– Nie obawiaj się mnie – powiedział szybko, zabierając rękę. Nie chciał, by kobieta rzuciła się do ucieczki. – Pomogę ci – dodał półgłosem.
Drake zawsze ostrzegał go przed schodzeniem do południowej części Nestu2. Mówił, że prędzej czy później spotka go tam coś złego, istoty takie jak on nie były tutaj bezpieczne. Mieszkańcy Południowego Sektora, w przeciwieństwie do tych z Północnego, nienawidzili ich i nazywali aniołami. Aidan przypuszczał, że głównym powodem były białe skrzydła. Ciekawe, co by pomyśleli, gdyby się dowiedzieli, że ci aniołowie kiedyś także należeli do ludzkiej rasy? To dzięki krwi Inicjan stali się nieśmiertelnymi skrzydlatymi stworzeniami.
– Anioł – wydukała kobieta, oddając Aidanowi niski pokłon, jakby był jakimś bóstwem. – Wybacz, panie – wyszeptała, drżąc na całym ciele.
Pięści Aidana same się zacisnęły. Nigdy nie podobało mu się to, w jaki sposób jemu podobni traktowali ludzi. Upokarzali ich na każdym kroku, wyśmiewali się z nich, a kiedy tylko przyszła im na to ochota, igrali z ludzkim życiem, jakby było nic niewarte.
– Nie rób tego. – Przyklęknął na jedno kolano, pomagając zlęknionej kobiecie wstać. – Nie jestem twoim panem. Nie jestem niczyim panem – oświadczył łagodnym tonem. – Pomogę twojej córce – powtórzył, unosząc brodę kobiety, by na niego spojrzała. – Czekaj tu na mnie jutro. Przyniosę coś, co na pewno jej pomoże. Jutro, po rozpoczęciu igrzysk – dodał, uśmiechając się pokrzepiająco, po czym wzbił się w powietrze.
Westchnął głośno, koncentrując się na teraźniejszości. Wrota areny niedawno zostały otwarte, a igrzyska rozpoczęte. Matka, której wczoraj obiecał pomoc, zapewne już na niego czekała. Spojrzał na maleńką szklaną fiolkę, którą trzymał w ręce i się uśmiechnął. Wystarczy kilka kropli soku z owoców Heilkrautu, by uleczyć nawet najgroźniejszą infekcję.
Rozpostarł skrzydła i wzniósł się na nich w kierunku południowej części Gniazda.
Był środek nocy, niewielkie pochodnie oświetlały uliczki, ale głównym źródłem światła był olbrzymi księżyc w pełni. Bezchmurne, usiane gwiazdami niebo sprawiało, że Aidan poczuł kojący spokój w sercu. Uwielbiał obserwować cudowny firmament.
Spojrzał w dół i po chwili dostrzegł znajomą postać. Kobieta rozglądała się nerwowo dokoła, kurczowo splatając ramiona. Delikatny wiatr bawił się jej kręconymi, miedzianymi włosami.
Aidan, nie czekając dłużej, wylądował zaraz obok niej, lecz widząc minę matki schorowanej dziewczynki, pobladł na twarzy.
W następnym momencie wszystko stało się tak szybko, że nie zdążył zrobić nic, by się uratować.
Ktoś wystrzelił strzałę, która boleśnie wbiła się w jego bok. Paru innych mężczyzn zarzuciło na niego solidną sieć, ciągnąc mocno w dół. Napastnicy zbliżyli się raptownie.
Uwięziony Aidan nagle poczuł się senny, a jego kończyny odmówiły posłuszeństwa. Podejrzewał, że grot strzały, którą oberwał, był czymś nasączony. Prawdopodobnie w jego żyłach krążyła już trucizna, skutecznie go obezwładniając.
– Dlaczego? – wykrztusił, spotykając się wzrokiem z kobietą, która go wydała. – Przecież chciałem ci tylko pomóc – wymamrotał, a cienkie strużki łez spłynęły po jego policzkach.
– Za pióra, które sprzedamy, będę mogła wykupić sobie miejsce w Północnym Sektorze – zdradziła bez skrupułów. – Będzie mnie stać na lekarstwa, pożywienie, odzież i wiele innych rzeczy. – Założyła ręce na piersi, patrząc na Aidana z góry. Jej postawa zmieniła się nie do poznania. Nie była już wylęknioną matką, tylko przebiegłą hieną bez serca.
Nagle ktoś dźgnął Aidana ostrą włócznią. Anioł syknął z bólu, ale nie miał sił, by się podnieść i przeciwstawić.
– Trucizna zaczęła działać, możecie zabrać tę sieć – rozkazał postawny łysy typ, przypuszczalnie szef bandy. – Trzeba rozłożyć mu skrzydła. – Skinął na zbirów. – Jego mięśnie powinny być wyraźnie osłabione, w takim stanie nie będzie się stawiał.
Dwójka mężczyzn bezzwłocznie podbiegła do bezbronnego Aidana. Bez wahania chwycili jego skrzydła – każdy jedno – i zaczęli je rozciągać. Przywódca bandytów miał rację: Aidan nie potrafił stawić najmniejszego oporu.
– A teraz, chłopcy, będziecie się niestety musieli trochę wysilić – oznajmił, rzucając jednemu z osiłków wielki topór.
– Proszę, nie – wyskamlał Aidan, czując, że robi mu się niedobrze.
Ponownie spojrzał błagalnie na rudowłosą i tym razem dojrzał iskrę skruchy w jej oczach. Czyżby żałowała swojej decyzji?
– Myślałam, że najpierw go zabijecie – zwróciła się zdezorientowana do przywódcy grupy. – Chyba nie chcecie odrąbać mu skrzydeł żywcem? – zapytała z niedowierzaniem, zerkając co chwilę w stronę Aidana.
– Jeśli coś ci nie pasuje, droga wolna – burknął łysy mężczyzna, po czym odchrząknął i splunął na ziemię. – Spierdalaj mi stąd. Tylko nie myśl sobie, że wypłacę ci potem choć jednego gelta. Nie cierpię tchórzostwa.
Kobieta się wzdrygnęła, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą. Wciągnęła głęboko powietrze, po czym powoli wypuściła je przez lekko rozchylone usta.
– Nigdzie się nie wybieram – oznajmiła w końcu. – Róbcie z nim, co chcecie – dodała oschle, wpatrując się tępo przed siebie.
Aidan stracił wszelką nadzieję na ratunek. Może gdyby Drake nie wyruszył dzisiaj w nocy za granicę Nestu, miałby choć nikłe szanse na ocalenie życia. Od kiedy skosztował krwi Inicjanina, łączyła go z nim niezwykła więź empatyczna. Drake prawdopodobnie wyczułby, że coś zagraża jego przyjacielowi i niezwłocznie podążyłby z pomocą. Jednak dzielący ich dystans mógł konkretnie osłabić emocjonalne połączenie.
– Najpierw musicie wybić skrzydła z barku. Będzie łatwiej je odciąć – stwierdził przywódca bandy. – Na co czekacie, barany! Do roboty! – ponaglił, wymachując niecierpliwie rękami.
Mężczyzna trzymający prawe skrzydło Aidana skinął głową w kierunku stojących bezczynnie bandytów, którzy od razu do niego dołączyli. Wspólnie złapali za górną część kończyny i brutalnie ją wykręcili.
Aidan nie powstrzymał się od wrzasku. Ogarnął go niewyobrażalny ból.
– Ciągnijcie mocniej! – zawołał jeden z nich.
W następnym momencie coś trzasnęło, a główna kość prawego skrzydła wyskoczyła z barku, przysparzając Aidanowi potwornego cierpienia. Było mu na przemian gorąco i zimno, a mdłości znów się nasiliły. Kręciło mu się w głowie, jakby cały świat nagle zawirował. Desperacko zaczął modlić się o utratę przytomności.
– Wy trzymajcie, ja będę ciął. – Niewyraźny głos jednego z bandytów trafił do uszu Aidana. Jego powieki się zamknęły, a ciało niekontrolowanie zadrżało.
Chwila ciszy, która wydawała się trwać całe wieki, a później głośny trzask i przeszywający na wskroś ból. Ostrze topora raz po raz zatapiało się w mięśniach anioła, odcinając bezwładne skrzydło.
– Nie! – Moon usłyszała męski głos przepełniony cierpieniem. – Nie! – krzyczał ciągle, wyrywając ją z głębokiego snu.
Otworzyła szeroko oczy, a jej serce zatrzymało się na kilka sekund, podchodząc do gardła.
– Przestańcie! – Głos stawał się coraz mniej wyraźny, aż w pewnym momencie przeszedł w bełkot przerywany szlochem.
Dziewczyna zerwała się z łóżka i instynktownie ruszyła w stronę wyjścia. Na stopy wsunęła buty, a na ramiona narzuciła bordową pelerynę. Zanim złapała za klamkę, zawahała się jednak, przypominając sobie wczorajsze słowa Tristana: nie wychodź dzisiaj w nocy na zewnątrz.
Przełknęła ślinę, cofając rękę, ale gdy ponownie usłyszała przeraźliwy wrzask, nie wytrzymała. Raptownie otworzyła drzwi i wybiegła na zewnątrz.
Nie musiała się długo rozglądać, by odnaleźć źródło hałasu. To, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach i przyprawiło o mdłości. Stanęła jak wryta, na chwilę zapominając o oddychaniu.
Jakieś dziesięć metrów od niej leżał zakrwawiony mężczyzna, a wokół niego krążyła banda podejrzanych typów. Jeden z napastników trzymał w dłoniach pokaźny topór, trzech kolejnych odkładało na bok olbrzymie skrzydło, a ostatni stał z boku, tylko przyglądając się całemu zajściu ze stoickim spokojem.
Moon zadrżała, cofając się o krok. Pokręciła głową, gdy zdała sobie sprawę, że sumienie nie pozwoli jej zawrócić.
– Przestańcie! – odezwała się piskliwym, ledwo słyszalnym głosem. – Mówię, przestańcie! – krzyknęła w końcu, zaciskając mocno pięści. Miała wrażenie, że powoli zamienia się w kamienny posąg i nie może ruszyć z miejsca. – Zabijecie go!
W okamgnieniu zyskała uwagę wszystkich zebranych. Okaleczony mężczyzna patrzył na nią z przerażeniem, ciężko dysząc.
– Uciekaj – wyszeptał resztką sił, po czym padł twarzą na ziemię.
– Posłuchałbym na twoim miejscu – poradził jeden ze zbirów, łapiąc za jeszcze nieobcięte skrzydło anioła.
Moon rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła nigdzie żywej duszy. Ulice były puste. Większość mieszkańców udała się na igrzyska, by oglądać krwawe walki. Nie było nikogo, kto mógłby pomóc. Jej wzrok powędrował ku górze i zatrzymał się na mocno oświetlonej arenie. Tristan wróci dopiero nad ranem.
– Zostawcie go! – odezwała się ponownie, a po jej policzkach spłynęły łzy.
Nagle ktoś złapał ją w pasie i rzucił obok wykrwawiającego się anioła. Uderzyła boleśnie o twardą powierzchnię, wydając z siebie cichy jęk. Wnet obezwładnił ją czysty strach.
– Skoro tak ci zależy na tej żałosnej kreaturze, może do niej dołączysz? – zakpił szef bandy. – Przyjrzyj się, dziecko! To anioł! Nie zasługuje na nic lepszego! – warknął, brutalnie kopiąc w żebra półprzytomnego bruneta.
– Kilian! – zawołała nagle jakaś kobieta. Moon dopiero teraz spostrzegła rudowłosą postać. – To jeszcze dziecko – powiedziała, wskazując machnięciem ręki na dziewczynkę. – Nie wie, co robi. Wypuśćcie ją i dokończcie to, co zaczęliście, zanim ktoś nas zobaczy.
Herszt zmrużył oczy, wykrzywiając twarz w złości. Najwyraźniej nie spodobała mu się reakcja kobiety.
– Już raz ci coś powiedziałem, Gwen – burknął, przeszywając ją morderczym spojrzeniem. – Chcesz złoto, to trzymaj mordę na kłódkę!
Rudowłosa zacisnęła mocno usta, a jej broda nerwowo zadrżała. Jednak nie protestowała dłużej, tylko posłusznie nieco się oddaliła, spuszczając wzrok.
– Na czym stanęliśmy? – zapytał łysy mięśniak, zbliżając się do przerażonej Moon.
Spanikowana dziewczynka przyczołgała się bliżej anioła. Jej ubranie zdążyło nasiąknąć krwią rannego, lepka posoka barwiła także ręce i włosy Moon.
– Ona nie ma z tym nic wspólnego – wyskamlał anioł, krztusząc się własną krwią. – Pozwól jej odejść… proszę. – Z trudem uniósł wzrok, by spojrzeć rzezimieszkowi w oczy. – Błagam – dodał zdesperowany.
Łysy zbir parsknął śmiechem, jakby ktoś właśnie opowiedział mu dobry żart.
– Anioł, który błaga – powiedział kpiąco. – Patrzcie ludzie! Cuda się jednak zdarzają! – zadrwił, szczerząc żółte zęby, po czym kolejny raz kopnął w bok mężczyzny.
– Upierdolcie mu drugie skrzydło – rozkazał oschłym tonem, a uśmiech zniknął z jego twarzy jak ręką odjął. – Z małą zróbcie, co chcecie, ale nie zostawcie zbyt dużo śladów.
Większość ludzkiej rasy była śmierdzącą zarazą, której Drake najchętniej pozbyłby się raz na zawsze. Nie szanowali nawet siebie nawzajem. Był przekonany, że gdyby rzucił worek wypełniony po brzegi złotem w samo centrum Nestu, zgromadziliby się jak szarańcza, zagryzając jeden drugiego, by dostać się do nagrody. Za odpowiednią cenę zabiliby swoich pobratymców. Za odpowiednią cenę zrobiliby wszystko.
Lecąc na swoich potężnych skrzydłach, przeczesywał wzrokiem teren. Nest otaczała wąska, ale dość głęboka, sztucznie stworzona rzeka, w której żyły osobliwe stworzenia – krwiożercze humanoidy, wyglądem przypominające mityczne syreny. Ludzie, którzy przeżyli Wielką Wojnę, nie mieli pojęcia o ich istnieniu. Nikt nigdy nie wychodził poza granicę Nestu.
Inicjanin poszybował dalej, w kierunku gęsto zarośniętego lasu. Poranny patrol poinformował go, że kilka fledermausów3 zdołało przedrzeć się przez bór. Drake wątpił, że byłyby w stanie przepłynąć także rzekę i dostać się w rezultacie do Nestu. Tarkeny pożarłyby je żywcem, nie zostawiając nawet kości, co prawda fledermausy posiadały skrzydła, ale nie potrafiły latać. Były bezmyślnymi drapieżnikami kierującymi się pierwotnym instynktem. Dla Inicjanina nie były żadnym zagrożeniem, ale dla całej reszty…
Drake zawisł w powietrzu, trzepocząc czarno-złotymi skrzydłami. Dzięki wyostrzonemu wzrokowi zauważył dwa potwory wyłaniające się z kniei. Nietoperze pyski obracały się to w prawo, to w lewo, badając otoczenie. Ostrożnie podeszły do wody, ale nie odważyły się zamoczyć, jakby wyczuły zagrożenie.
Delikatny wiatr musnął twarz Inicjanina. Srebrzące się kosmyki włosów przysłoniły mu na moment wyjątkowe turkusowe oczy. Napiął mięśnie, a pióra na jego skrzydłach automatycznie się zaostrzyły. Karambity, które trzymał w dłoniach, zalśniły w blasku księżyca. Uwielbiał te niepozorne noże charakteryzujące się odwróconą rękojeścią z otworem na palec wskazujący.
Wciągnął w płuca haust świeżego powietrza, a w następnym momencie zaatakował pierwszą z bestii niczym jastrząb. Przeciął powietrze, pikując, następnie wylądował na niczego niespodziewającej się maszkarze, obejmując jej szeroką, mocno umięśnioną szyję, po czym bez wahania gwałtownie rozsunął ręce na boki, podrzynając stworowi gardło. Krew trysnęła z otwartej arterii, a zraniony fledermaus padł po kilku sekundach na ziemię.
Dwa kolejne wygłodniałe potwory ruszyły na Drake’a, lecz ten wykonał obrót, rozkładając przy tym skrzydła. Ostre lotki rozcięły brzuch jednej z bestii, uwalniając wnętrzności. Druga zdążyła w ostatnim momencie się odsunąć, ale ponowne zamachnięcie skrzydeł przypieczętowało także jej los.
Z gęstego lasu wyłoniły się jeszcze trzy monstra. Z ich pysków ściekała gęsta ślina, a czerwone ślepia zatrzymały się na skąpanym we krwi Inicjaninie. Zawarczały gniewnie, następnie zaatakowały, otwierając uzbrojone w kły szczęki i wyciągając szpony.
Drake ścisnął mocniej rękojeści karambitów i ruszył gwałtownie z miejsca. Gdy był zaledwie kilka centymetrów od rozwścieczonych stworzeń, wzbił się lekko w powietrze, lądując za ich plecami. Skrzydła poruszały się ze zdumiewającą precyzją, tnąc cielska fledermausów. Ostrza noży, przypominające szpony tygrysa, dopełniały czynu, rozcinając ścięgna i tętnice.
Ciepła krew spływała po tunice Drake’a, która przylgnęła do ciała, zmieniając się w lepki całun. Do nozdrzy Inicjanina trafił metaliczno-słodki zapach. Ryki i wycie potworów w końcu ustały, a jedynym słyszalnym dźwiękiem był szum wiatru, który subtelnie poruszał gałęziami drzew. Drake przymknął powieki i odetchnął głęboko.
Nagle poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu i otworzył szeroko oczy. Jego oddech przyspieszył nieznacznie, a szczęki kurczowo się zacisnęły. Nie czekając ani chwili dłużej, wzbił się w powietrze, zostawiając za sobą truchła bestii.
Leciał tak szybko, jak tylko mógł. Nie wybaczyłby sobie, gdyby Aidana spotkała śmierć. Tyle razy ostrzegał go przed ludźmi. Tyle razy próbował wybić mu z głowy te głupie pomysły. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego po tak długim czasie jego przyjaciel ciągle czuł się odpowiedzialny za te pozbawione serca kreatury. Pomagał im na każdym kroku, doskonale wiedząc, że żadne z nich nie będzie za to wdzięczne. Prędzej napluliby mu w twarz, wbijając nóż w plecy, i pozbawili głowy.
Moon, choć zdawała sobie sprawę, że i tak nikt jej nie wysłucha, modliła się w duchu o pomoc. Błagała, by ktoś… ktokolwiek… przybył i uwolnił ją z rąk bezlitosnych zbirów.
Leżąc na ziemi, spojrzała załzawionymi oczami w stronę anioła. Dziwiła się, że jeszcze nie zemdlał. Widziała strach wypisany na jego twarzy – zdumiewająco ludzkiej twarzy. Jego usta poruszały się, niemo formując słowo: przepraszam. Ale to przecież nie on powinien przepraszać. To nie on brutalnie ją napastował, chcąc zgwałcić.
Skupiła się na bursztynowych oczach anioła, by odgonić myśli od rąk napastników. Jeden mężczyzna przytrzymywał jej nogi, by nie wierzgała, a drugi ręce, by nie mogła się bronić. Trzeci niecierpliwie rozsznurował jej spodnie. Przerażenie spotęgowało się, gdy brutalnie za nie szarpnął, odsłaniając nagie uda.
Przywódca bandy nie ruszał się z miejsca. Stał z założonymi na piersi rękami i obserwował swoich ludzi bez jakichkolwiek emocji. Rudowłosa kobieta opuściła ich chwilę temu. Zapewne nie mogła znieść myśli, że jej kompani nie zawahają się nawet przed zgwałceniem nieletniej dziewczynki.
Dwóch pozostałych typów wyłamywało skrzydło anioła. Gdy kość wypadła ze stawu, wykrwawiający się mężczyzna jęknął głośno, zaciskając mocno powieki. Napastnicy, nie zważając na jego cierpienie, kontynuowali swoje dzieło, odrąbując toporem piękne skrzydło.
Zmasakrowany anioł nieoczekiwanie wyciągnął rękę do Moon, jakby chciał resztką sił dodać jej otuchy… Jakby ciągle wierzył, że może ją jeszcze ocalić.
Dziewczyna bez wahania ścisnęłaby jego dłoń, gdyby tylko mogła. Może wtedy poczułaby się choć trochę bezpieczniej. Może choć na kilka sekund przestałaby drżeć.
Szorstkie palce przejechały po jej skórze. Zamarła, zamieniając się w drewnianą lalkę. Śmierć byłaby w tym momencie wybawieniem. Pragnęła śmierci…
Nagle poczuła silny podmuch, który rozwiał piach, zmuszając ją do zakasłania. W następnej chwili coś ciężkiego spadło na ziemię, przyciągając uwagę całej bandy rzezimieszków.
– Drake – wyszeptał anioł, uśmiechając się z trudem.
Mężczyźni przytrzymujący Moon niespodziewanie się od niej odsunęli. Dziewczyna poczuła ulgę i natychmiast podciągnęła spodnie, po czym przyczołgała się do anioła, którego również zostawiono w spokoju.
Coś nie pozwalało jej wstać i najzwyczajniej w świecie uciec. Nie wiedząc czemu, chciała się upewnić, że ranny anioł przeżyje. Pokiereszowany podniósł się mozolnie, opierając ciężar ciała na łokciach. Z kieszeni spodni wyciągnął maleńką fiolkę. Spojrzał Moon prosto w oczy i wręczył jej szklaną buteleczkę.
– W tamtym domu – wystękał, skinąwszy ręką w kierunku jednej z chat – mieszka chora dziewczynka. To jej pomoże.
Moon nie wierzyła własnym uszom. Ten anioł, po wszystkim, co go spotkało, chciał pomóc ludzkiemu dziecku? A może…
– To nie jest trucizna – wymamrotał z trudem, jakby właśnie odczytał jej myśli.
Otworzył fiolkę i przystawił ją do spierzchniętych ust. Wziął maleńki łyk, po czym ponownie wręczył ją dziewczynie, która tym razem natychmiast schowała buteleczkę do wewnętrznej kieszeni peleryny.
– Twoje skrzydła…
Jej wypowiedź przerwał krzyk mężczyzn. Moon momentalnie odwróciła się od anioła, szukając wzrokiem źródła hałasu.
Dopiero teraz doszło do niej, że to, co spadło kilka minut temu z nieba, prawdopodobnie uratowało jej życie.
– Nie obawiaj się – wyszeptał anioł, kładąc się ponownie na ziemi. – Dzisiaj jesteś już bezpieczna. – Zamknął oczy, oddychając z ulgą.
Dziewczyna podniosła się ostrożnie. Powolnym krokiem poszła w stronę, skąd dobiegały krzyki. Zbliżyła się do ściany swojego domu, następnie zaczęła posuwać się bezszelestnie wzdłuż muru.
Gdy dostrzegła potężne czarne skrzydła, których pióra wydawały się ozdobione złotem, wzdrygnęła się mimowolnie. Przełknęła nerwowo ślinę, zbliżając się o jeszcze parę kroków.
Pierwszy raz w życiu widziała anioła, którego skrzydła nie były białe. Jej wybawca był bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Stał tyłem do niej, więc nie widziała jego twarzy, a na głowie miał kaptur, który stanowił część długiego, lekkiego płaszcza.
– Nie zasługujecie nawet na to, bym własnoręcznie poderżnął wam gardła – odezwał się. Jego głos był lekko zachrypnięty i, mimo ostrego tonu, melodyjny.
Moon, nie powstrzymując ciekawości, wychyliła się jeszcze trochę, by dostrzec grupkę mężczyzn torturujących wcześniej bezbronnego anioła. Niespodziewanie wyciągnęli noże i rzucili się na siebie niczym dzikie bestie. Byli jak opętani. Zarzynali się nawzajem, nie zważając na to, że jeszcze kilka sekund temu byli kompanami. Przywódca bandy złapał swojego koleżkę za fraki, następnie zaczął tłuc jego głową o ścianę domu Moon. Uderzał i uderzał, aż czaszka tamtego pękła, a kawałki mózgu zmieszane z krwią ozdobiły mur chaty. Kałuża gęstej czerwonej posoki rosła pod nimi błyskawicznie. Grabieżcy padali jeden po drugim, dławiąc się własną krwią, a tajemniczy anioł splunął z odrazą w ich kierunku, po czym odwrócił się raptownie i, nie zwracając uwagi na Moon, pobiegł szybko do bruneta, któremu obcięli skrzydła.
Padł na kolana. Ściągnął jedną rękawiczkę, po czym przyłożył do wewnętrznej części dłoni charakterystycznie zakrzywiony nóż. Szybkim, zdecydowanym ruchem przeciął skórę, a z rany wyciekła szkarłatna krew. Wziął swego przyjaciela w ramiona, przykładając zranioną rękę do jego ust.
– Dlaczego nigdy mnie nie słuchasz? – syknął równocześnie zezłoszczony i zatroskany. – Uparty głupcze – dodał przez zaciśnięte zęby.
Ranny anioł zaczął posłusznie pić krew, która najwyraźniej miała lecznicze działanie.
Ludzie niewiele wiedzieli o aniołach i wampirach, a większość ich wiedzy opierała się na dawnych legendach i wierze. Moon nigdy nie słyszała o tym, że krew tych skrzydlatych istot potrafi uzdrawiać. Możliwe, że gdyby ludzie mieli o tym pojęcie, martwi już łupieżcy nie poprzestaliby na odcięciu skrzydeł anioła. Prawdopodobnie znaleźliby sposób, by wytoczyć z niego całą krew.
– Ty! – warknął nagle tajemniczy przybysz, wyrywając Moon z rozmyślań.
Zanim dziewczyna zdołała zareagować, stał już tuż przed nią, przystawiając jej nóż do gardła. Nos i usta skrzydlatego mężczyzny schowane były za materiałową maską, dziewczyna widziała tylko jego oczy. Wyjątkowe, turkusowe oczy, oprawione gęstymi, długimi rzęsami.
– Nie, Drake! – Stanowczy głos rannego anioła powstrzymał zakapturzonego nieznajomego od odebrania życia Moon. – Ona do nich nie należy – wyjaśnił, a jego głos nie był już przepełniony cierpieniem i zmęczeniem. – Próbowała ich powstrzymać – dodał zadowolony.
Zamaskowany mężczyzna powoli opuścił rękę trzymającą nóż. Moon nie ośmieliła się jednak ruszyć.
– Lepiej? – zapytał swojego przyjaciela, nie odrywając wzroku od dziewczyny. – Twoje skrzydła…
– Moje skrzydła nie mają większego znaczenia, Drake. Kiedyś żyłem bez nich i też dawałem radę. Nie jestem Inicjaninem. Nie jestem jak ty – oznajmił, a gdy Moon usłyszała ciche kroki, wiedziała, że właśnie się do nich zbliża.
– Dlaczego? – Ciemnoskrzydły zwrócił się do ciągle zszokowanej dziewczyny.
– Dlaczego co? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. Jej głos drżał i był ledwo słyszalnym szelestem.
– Dlaczego chciałaś mu pomóc? – sprostował. – To anioł – przypomniał twardo, przyglądając się jej podejrzliwie.
– Ponieważ wierzę w to, że nie wszyscy aniołowie są źli – powiedziała, wprawiając go w jeszcze większe zmieszanie. – Tak jak nie wszyscy ludzie są dobrzy – dodała bez wahania.
Anioł zamrugał kilka razy, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Odsunął się o krok, oddychając głęboko, po czym rozłożył skrzydła i wyrwał jedno z czarnych, pozłacanych piór. Bez uprzedzenia złapał Moon za nadgarstek i przyłożył pióro do wewnętrznej strony jej przedramienia.
– Gdy będziesz kiedyś potrzebowała pomocy – zaczął, a pióro niespodziewanie zamieniło się w tatuaż zdobiący jej śniadą skórę. – Zawołaj mnie, choćby w myślach – oznajmił, a czarne linie tatuażu przybrały złotą barwę, po czym całkowicie znikły. – Drake Initium Invictus.
1 Gelt (z niem. das Geld – pieniądz) – waluta w Gnieździe (przyp. aut.).
2 Nest – Gniazdo w starej mowie (przyp. aut.).
3 Fledermaus (z niem. die Fledermaus – nietoperz) – bestia, zmutowany wampir (przyp. aut.).
Minęło dziesięć lat, a Moon nadal czuła tamten przeszywający na wskroś ból. Była przekonana, że jej brat nie zasłużył na taki los. Nieważne, że nie zawsze był wobec niej szczery, jego kłamstwa miały ją chronić, tylko taki był ich cel. Tristan zawsze robił wszystko z myślą o niej. Oddał życie na arenie, ponieważ pragnął, by jego siostra była szczęśliwa i bezpieczna. Chciał zarobić wystarczająco dużo geltów, by móc wykupić dla nich miejsce w Północnym Sektorze.
Tęskniła za bratem tak bardzo, że niemal każdego wieczoru szlochała w poduszkę. Jak mógł jej to zrobić? Jak mógł być tak głupi i nie posłuchać ostrzeżeń Laveny?! Doskonale wiedział, że walka z wampirem może mieć tragiczny skutek. To nie były przelewki. Powinien był odpuścić. Dlaczego musiał przekroczyć próg areny tamtej nocy? Czyżby w tamtym momencie odebrało mu rozum? Postradał zmysły?
Najgorsze było to, że nie mogła się z nim pożegnać. Nie dostała szansy, by powiedzieć mu, jak bardzo go kocha i ile dla niej znaczy. Nie było jej dane ostatni raz wziąć go w ramiona i poczuć jego ciepło.
Nie oddali jej nawet ciała. Podobno prawie nic z niego nie zostało. Lavena nie podzieliła się w liście do Moon wszystkimi szczegółami, ale dziewczyna doskonale wiedziała, że wampir prawdopodobnie rozszarpał jej brata na strzępy.
Poczuła przypływ pełnych gniewu myśli. Tristan mówił, że zawsze będzie przy niej. Obiecywał, że nigdy nie zostawi jej na pastwę losu. Perfidny kłamca! Przecież złoto to nie wszystko. Za złoto nie można kupić życia.
Westchnęła, czując delikatny powiew wiatru na twarzy. Nie, to nie miało sensu. Ciągłe rozmyślanie o przeszłości do niczego jej nie zaprowadzi. Potrząsnęła energicznie głową, skupiając się na teraźniejszości.
Szła jednostajnym, miarowym krokiem, nie rozglądając się na boki. W tłumie zauważyła w końcu znajomą twarz, ale nie dała tego po sobie poznać. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że idący w jej kierunku mężczyzna ma z nią cokolwiek wspólnego.
Matthew, średniego wzrostu osiłek, którego wielkie, czarne oczy przypominały dwa błyszczące się węgle, należał do rebeliantów i był synem Brama, ich przywódcy. Odkąd Moon trafiła pod skrzydła Shany, ukochanej Brama, Matthew stał się jej najlepszym przyjacielem. Rzadko pokazywali się razem publicznie, ale częste spotkania w piwnicy domu jednego z buntowników wystarczyły, by zacieśnić ich relację.
Gdy zetknęli się ramionami, niby przypadkiem, Matthew szybkim ruchem przekazał jej maleńką kartkę zawierającą tajną wiadomość. Żadne z nich nie zatrzymało się choćby na sekundę. Przeszli obok siebie, jakby w ogóle się nie znali.
Moon przyspieszyła kroku w kierunku swojej chaty. Odkąd zabrakło Tristana, dom był tak przerażająco pusty. Cisza wypełniała każdy kąt, doprowadzając ją czasami do szału. Kiedyś śmiała się tutaj razem z bratem, prowadziła z nim długie rozmowy i urządzała zabawy, zapominając o wszystkich troskach. Wstrząsające, że niektóre wspomnienia nadal są tak świeże, podczas gdy inne odchodzą w zapomnienie w okamgnieniu.
Zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła buty i płaszcz, po czym padła zmęczona na łóżko. Odetchnęła głęboko, rozwinęła zgniecioną kartkę i spojrzała na jej treść.
Rebelianci przekazywali sobie wiadomości zapisywane na maleńkich świstkach. Większość ludzi nie znała alfabetu, nie wspominając już o czytaniu i pisaniu. Tylko nieliczni posiadali te umiejętności. Moon, dzięki Tristanowi, należała do tych szczęśliwców.
Dziś o północy,
Kryjówka lisa.
Kryjówką lisa określano piwnicę w domu Nory, żony rebelianta zamordowanego przez członków gangu Krwiożerców. Kobieta miała już swoje lata, ale jej duch walki był zdumiewająco silny. Moon przypuszczała, że pięćdziesięciolatka bez problemu pozamiatałaby podłogę niejednym młodzieniaszkiem uważającym się za dobrego wojownika. Dawała dziewczynie świetne rady, dzięki którym jej umiejętności walki wręcz zdecydowanie się polepszyły.
Moon wstała i podeszła do kominka, w którym tlił się ogień. Spaliła kartkę, następnie poruszała polana pogrzebaczem i dołożyła kolejne.
Aidan stał oparty o balustradę balkonu i obserwował, jak piątka anielskich zwiadowców leci w jego stronę. Ich białe skrzydła poruszały się z niezwykłą gracją. Broda Aidana zadrżała, a po policzku spłynęła łza. Nigdy nie przyznałby tego na głos, ale tęsknił za lataniem. Tęsknił za tym niepowtarzalnym uczuciem, gdy wznosił się wysoko ponad chmury i zapominał o wszystkim, co złe.
Na krótką chwilę przymknął powieki. Odkąd pozbawiono go skrzydeł, nie odważył się postawić stopy na południowym terytorium Gniazda. Niemal każdej nocy widział w koszmarach twarze ludzi, którzy zgotowali mu ten potworny los. Za każdym razem, gdy zasypiał, śnił, że znów jest obezwładniony i upokorzony.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Wzdrygnął się, bo nie usłyszał nadchodzącej osoby.
– Wszystko w porządku? – zapytał Drake.
Bezskrzydły anioł wyprostował się, odwracając do przyjaciela. Uśmiechnął się lekko, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że nie potrafi ukrywać emocji tak dobrze jak Drake. Dla Inicjanina był otwartą księgą.
– Jest… znośnie – wymamrotał, zakładając ręce na piersi. – Tak znośnie, jak tylko może być.
Przesunął wzrokiem po postaci Drake’a. Potężne, czarne skrzydła były ukryte. Inicjanie potrafili je w każdej chwili schować w taki sposób, że jedynym znakiem, który świadczył o ich istnieniu, był tatuaż na plecach – mieniące się złotem linie widoczne tylko dla członków tej rasy. Jego oczy były czarne jak obsydian, lecz zmieniały barwę na turkusową, gdy Inicjanin przybierał swoją prawdziwą postać. Ze schowanymi skrzydłami można było go wziąć za zwyczajnego człowieka.
– Wiesz, że mógłbym ich wszystkich zabić – powiedział Drake tak spokojnie, jakby mówił o pogodzie. – Nie zasługują na to, by oddychać tym samym powietrzem co my. Nie są tacy, jak ich przodkowie. Nędzne robaki…
– Ja także jestem człowiekiem – oznajmił Aidan, odrywając wzrok od przyjaciela. – Mimo twojej krwi zawsze nim będę. Mnie także byś zabił? – zapytał, obserwując lądujących zwiadowców.
Aniołowie, jak nazywali ich ludzie, pokłonili się nisko przed Drake’em. Mieli na sobie zbroje, które idealnie przylegały do ich umięśnionych ciał. Dzięki gotowaniu skóry w wosku z dodatkiem pyłu kwiatów Federry były lekkie i bardzo wygodne, ale równocześnie mocne i odporne na ataki.
– Panie… – zaczął jeden z nich, nie odważając się spojrzeć Drake’owi w oczy.
– Po waszych minach wnioskuję, że miałem rację – wtrącił Inicjanin, odwracając się do nich tyłem. Zacisnął zęby, uwydatniając mięśnie żuchwy. – Jakim cudem zdołała się uwolnić? – zapytał, a jego prawa powieka zadrżała nerwowo. – Waszym zadaniem było jej pilnować! Nawet nie wiecie, do czego jest zdolna!
Aidan położył dłoń na ramieniu przyjaciela, próbując dodać mu otuchy. Sam jednak był przerażony. Keira została obezwładniona przez Drake’a i uwięziona na Wyspie Wiecznego Ognia tysiące lat temu.
– Panie, Rowan zawsze wysyła swych najlepszych ludzi…
– Milcz – przerwał mu Inicjanin, unosząc dłoń odzianą w czarną rękawiczkę. – Z Rowanem sam sobie porozmawiam. A teraz wynocha! – W jego głosie zabrzmiała groźba.
Aniołowie natychmiast wzbili się w powietrze, lecąc w stronę jednej z trzech pozostałych wież.
– To nie wygląda dobrze – podsumował zszokowany Aidan. – Twoja matka…
– Nie nazywaj jej tak – warknął Drake. – Ta żmija nigdy nie była moją matką. Wydała mnie tym sadystycznym świniom bez mrugnięcia okiem.
Aidan przełknął ślinę. W rzeczy samej Keira była podstępną i przebiegłą kobietą idącą po trupach, by osiągnąć cel. To, co zrobiła Drake’owi, odcisnęło na nim piętno. Możliwe, że serce Inicjanina nie byłoby w takim stopniu przepełnione nienawiścią, gdyby nie zdrada jego matki.
– Bez skrzydeł musiałaby przepłynąć morze – stwierdził Drake, tym razem spokojnie. – Tarkeny pożarłyby ją żywcem. Nie rozumiem, jak wydostała się z wyspy, nie zwracając na siebie uwagi. Nie widzę możliwości, by samodzielnie uwolniła się z łańcuchów, wyszła z groty i dotarła do brzegu. Nie wspominając już o przepłynięciu wody.
– Sądzisz, że ktoś jej pomógł? – Aidan poczuł jeszcze większy niepokój.
– Jestem o tym przekonany – odpowiedział Inicjanin, zaciskając mocno pięści. – Ale nie mam pojęcia, kto był na tyle głupi. Nikt poza tobą i mną nie widział jej nigdy na oczy. Minęło mnóstwo czasu, odkąd ją uwięziliśmy i wszyscy jej sojusznicy od dawna nie żyją. Myślisz, że to możliwe, że ktoś z rodu ludzi, których Keira poczęstowała swoją krwią, zdecydował się jej pomóc?
– Jak już wspomniałeś, upłynęło wiele lat. Śmiem wątpić, że mieszańcy wiedzą cokolwiek o czasach sprzed Wielkiej Wojny. – Założył włosy za uszy, po czym poprawił wysoki kołnierz. – Co chcesz zrobić? – zapytał niepewnie, zerkając na niewzruszonego przyjaciela.
– Muszę ją czym prędzej odnaleźć i zaprowadzić tam, gdzie jej miejsce. – Drake odpowiedział bez wahania.
Pierwsi Inicjanie byli nieśmiertelni, więc zabicie Keiry było niemożliwe. Drake mógłby ją rozczłonkować, ale nawet to nie przyniosłoby żadnego efektu. Byli niczym feniksy, odradzali się choćby z popiołu. Można było ich zgnieść na miazgę, spalić, a proch rzucić na wiatr – oni zawsze powstawali.
– Mam wysłać zwiadowców? – zapytał Aidan.
Drake pokręcił stanowczo głową. Jego oczy zmrużyły się złowrogo, a rysy twarzy się wyostrzyły.
– Nie zaufam pierwszym lepszym mieszańcom – oznajmił twardo. – Każdy z nich może stać po stronie Keiry. Krąży w nich jej krew.
Matka Drake’a, w przeciwieństwie do niego, nie żałowała swojej krwi. Ochoczo częstowała nią ludzi, zamieniając ich w swoich oddanych wojowników. Istoty, nazywane przez śmiertelników aniołami, były tylko potomkami głupców, którzy oddali wolną wolę w zamian za długowieczność i skrzydła.
– Chyba nie chcesz robić wszystkiego sam? – Aidan spojrzał prosto w oczy przyjaciela, ale to, co w nich zobaczył, nie zwiastowało niczego dobrego. – Pozwól sobie pomóc. Mnie możesz zaufać – zapewnił, dotykając otwartą dłonią piersi.
Aidan był jedynym mieszańcem powstałym z krwi Drake’a. Nigdy by go nie zdradził, nigdy nie wbiłby mu noża w plecy, prędzej oddałby za niego życie. Był także przekonany, że jego odczucia nie są jedynie imaginacją wynikłą z więzi pomiędzy nimi. Jeszcze zanim zakosztował krwi Inicjanina, był mu całkowicie oddany. Połączyła ich prawdziwa przyjaźń i właśnie ona była głównym czynnikiem stojącym za decyzją Drake’a.
– To, że jesteś długowieczny, nie oznacza, że jesteś nieśmiertelny – przypomniał mu Inicjanin. – Tutaj jesteś bezpieczniejszy.
Bezpieczniejszy, ale nie bezpieczny. Na jednej z czterech baszt muru obronnego był rzeczywiście bezpieczniejszy niż poza granicami Gniazda. Skrzydła nie były mu potrzebne, by obronić się w razie ataku innych mieszańców. W jego organizmie krążyło o wiele więcej krwi inicjańskiej niż w nich wszystkich razem wziętych. Był silniejszy, szybszy, zwinniejszy.
– Odszukanie jej będzie trudniejsze, niż znalezienie igły w stogu siana – stwierdził Aidan.
– Wiem. – Drake przyznał mu rację. Pojedyncze kosmyki opadły mu na twarz, gdy się pochylił. – Najpierw muszę się udać do Todeswaldu. Magia krwi mnie poprowadzi. – Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem.
– Drake! – Aidan popatrzył na swojego przyjaciela z trwogą, powoli kręcąc głową. – Stąpasz po kruchym lodzie. Magia krwi zawsze wymaga ofiar – ostrzegł go.
– Widzisz inne wyjście? – Brwi Inicjanina uniosły się wysoko. – Bo ja nie. – Spojrzał w bezchmurne niebo. Odetchnął głęboko, zamykając na chwilę powieki. Długie rzęsy rzuciły cień na wyraziste kości policzkowe. – Keira nie spocznie, dopóki mnie nie zniszczy i nie przejmie władzy. Już kiedyś jej się to udało. Obaj pamiętamy, czym się to skończyło. Wiem, co robię. Możesz mi zaufać.
Tristan do dziś pamiętał proces przemiany sprzed dziesięciu lat. Pamiętał ból, gdy mutujący wampir wgryzał się w jego ciało, wyszarpując kawałki mięsa. Pamiętał strach, gdy słyszał odgłosy mlaskania, przeżuwania i łykania. To potworne uczucie, gdy ostre zęby wbijały się w jego organy, bezlitośnie je wyrywając. Chciał wtedy krzyczeć, lecz dławił się własną krwią. Pragnął walczyć, ale nie był w stanie nawet się poruszyć. Mógł tylko rejestrować każdy szczegół.
Tamtej nocy po raz pierwszy gorliwie się modlił. Błagał niebiosa, by w końcu pozwoliły mu umrzeć, błagał, by jego gehenna wreszcie się skończyła. Nie był jednak zdziwiony, że nikt nie odpowiedział na modlitwę.
Wtedy poczuł coś, co miało na zawsze odmienić jego życie. Ogarnęła go niewytłumaczalna pustka, a w następnej chwili tak wielki natłok emocji, że nie mógł sobie z nimi poradzić. Jego zmysły wyostrzyły się, a serce nagle przestało bić. Możliwe, że nie było w tym nic dziwnego – przecież właśnie umierał – lecz jego umysł ciągle był aktywny.
Później doszedł ten zapach. Słodki, magnetyczny, uwodzicielski. Taki, któremu nikt nie mógłby się oprzeć. Następnie smak. Obezwładniająca jego kubki smakowe ambrozja zdawała się mieć moc niezwykle silnego narkotyku. Najpierw zakosztował jej powściągliwie, lecz zaledwie ułamek sekundy później łapczywie chłonął każdą kroplę tego rozkosznego nektaru. Był jak w transie. Nie miał pojęcia, co tak właściwie pije ani jakie będą tego konsekwencje. Znajdował się w cudownym stanie nieważkości i nic więcej nie miało znaczenia, nic więcej się nie liczyło.
Pamiętał wściekłość, gdy źródło jego pożywienia nieoczekiwanie zniknęło. Nie mógł zapanować nad własnym ciałem, a jego kończyny drżały niepohamowanie. Obraz był zamazany i ciągle migał. Wszystko się kręciło, wszystko się trzęsło. Nie rozumiał słów, jakie do niego wypowiadano. Nie pojmował, co się z nim działo.
Ktoś zawlókł go do jakiejś celi i zamknął za grubymi kratami, po czym wyszedł, zostawiając samego.
Czuł głód i pragnienie. Ciągle było mu mało. Lepka substancja, która tak bardzo go od siebie uzależniła, zaczęła piec, rozchodząc się po jego ciele. Była jak kwas. Skóra zaczęła skwierczeć jak roztapiające się masło. Rozpuszczały się palce, dłonie i usta. Cierpienie przyprawiało go o łzy. Charczał, dusząc się i wijąc od narastającego bólu. Cały przełyk palił od środka, jakby ktoś wrzucił tam żarzące się węgle. Zaczął wymiotować własną krwią. Wył i ryczał z bólu, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że bez wahania ponownie zachłysnąłby się tym smakołykiem, nie zważając na przykre konsekwencje.
Przestał myśleć o przeszłości i przyszłości. Chciał po prostu przeżyć… albo wreszcie umrzeć. Byleby tylko poczuć ulgę.
Powoli zaczął zauważać zmiany w swoim ciele. Przestał postrzegać rzeczywistość tak, jak kiedyś. Ból już prawie w ogóle mu nie doskwierał.
Niewiele czasu minęło, nim wypadły mu wszystkie zęby, a w ich miejsce wyrosły ostre kły. Ciało stało się o wiele twardsze i silniejsze niż przedtem. Rany zupełnie się zagoiły, nie pozostawiając żadnej blizny. Zdziczał. Przepełniła go nienawiść i był gotowy zabić każdego, kto wtargnie na jego teren.
Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim w jego celi pojawił się On – dostojny anioł, którego zniewalający zapach powalił Tristana na kolana.
– Należysz do mnie – oznajmił przybysz władczym tonem, nie racząc nawet spojrzeć na chłopaka, a twarz wykrzywił mu grymas okrutnej satysfakcji. – Od dzisiaj nazywać się będziesz Evan. Jesteś moim sługą i spełnisz każdą moją zachciankę. Twoje dotychczasowe życie przestało istnieć. Jeśli nie chcesz skończyć tak, jak twój przeciwnik, nie radzę mi się przeciwstawiać.
Tristan przełknął nerwowo ślinę, przypominając sobie o tragicznej walce stoczonej na arenie. Mutujący wampir nie posiadał w sobie nawet namiastki człowieczeństwa. Był wygłodniałą, dziką bestią.
Wzdrygnął się. Nie było mu zimno, już od dawna przestał odczuwać zmiany temperatur. Był po prostu przerażony. Nie wiedząc czemu, dopiero teraz dotarło do niego, co tak właściwie się stało.
Tristan umarł. W dniu igrzysk został brutalnie zabity przez nieokiełznaną bestię.
– Powstałeś z mojej krwi – przypomniał mu anioł, jakby czytał w jego myślach. – To moja krew utrzymuje cię przy życiu. – Znów się uśmiechnął i w tym momencie przypominał bardziej diabła niż anioła.
Tristan otworzył spierzchnięte usta, lecz nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku, zamknął je natychmiast, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Jestem Rowan, generał gwardii anielskiej. – Anioł przedstawił się dumnie, rzucając w stronę Tristana przelotne spojrzenie. – Jestem twoim panem – zagrzmiał, prostując się jeszcze bardziej i poruszył skrzydłami.
Tak, Rowan stał się jego panem. Od chwili, gdy Tristan zakosztował jego krwi, stracił wolną wolę. Ludzie nie wiedzieli wszystkiego o aniołach i wampirach, ale na tyle wystarczająco, by chłopak był świadomy sytuacji, w jakiej się znalazł.
Nie myśląc nad tym, co robi, powstał, chcąc wyprostować obolały kręgosłup.
– Na kolana – rozkazał surowo generał, zakładając ręce na piersi.
Jakaś tajemnicza siła popchnęła Tristana w dół. Padł na kolana, płaszcząc się przed Rowanem niczym robak. Gdyby anioł tego zażądał, wyczyściłby nawet jego ubłocone buty własnym językiem.
– Panie – wychrypiał, nie poznając własnego głosu.
– Umyjcie go, ubierzcie w coś czystego i podajcie świeżą krew – polecił swojej służbie, której Tristan wcześniej nie zauważył. – Kiedy będzie gotowy, wyślijcie go do mojej komnaty – skończył, wychodząc z ciemnych lochów.
Chłopak podniósł się dopiero wtedy, gdy kroki pana całkowicie ucichły. Był roztrzęsiony i zdezorientowany. Jego przeszłość… Coś kazało mu nie zawracać sobie nią głowy. Domyślał się, że słowa pana miały z tym wiele wspólnego. Pan nakazał mu zapomnieć o dotychczasowym życiu, więc dlaczego miałby tego nie uczynić? W odczuciu Tristana pan był dobry, wspaniałomyślny i miłosierny.
Evan – to imię zdawało się idealnie do niego pasować. Tristan odszedł w niepamięć, a wraz z nim cała przeszłość. Evan był kimś… Czymś zupełnie innym. Był jednym ze sług Rowana. Wypełniał wszystkie jego rozkazy. Pan powiedział, że wybrał go, dostrzegając jego potencjał. Stwierdził, że jak na człowieka posiada prawdziwy talent do walki. Chciał mieć go po swojej stronie, a dzięki krwi pana, Evan stał się długowieczny, silniejszy i o wiele szybszy. Jednak medal zawsze ma dwie strony. Ceną za te niezwykłe dary było absolutne posłuszeństwo Rowanowi oraz uzależnienie od krwi na całe życie.
– Chcę, byś doglądał igrzysk – oznajmił pan, bawiąc się sztyletem ze złotą, bogato zdobioną rękojeścią. Siedział wygodnie rozparty w wielkim fotelu i wyglądał na zaniepokojonego, choć próbował ukryć ten fakt przed sługą. – Zanosi się na to, że będę w najbliższym czasie zajęty. Nie ufam Sedricowi – przyznał, po czym podrzucił sztylet i sprawnie go złapał. – Nie spuszczaj go z oczu. Podczas mojej nieobecności ma nie wprowadzać żadnych urozmaiceń – nakazał surowo.
Evan wiedział, że pan, mówiąc o urozmaiceniach, miał na myśli wpuszczanie na arenę fledermausów. Zwyczajni ludzie nie byli w stanie zapanować nad tymi potworami. Dorosły osobnik mógł uśmiercić nawet anioła, dlatego Rowan był niezmiernie ostrożny, gdy wprowadzał na arenę te stworzenia.
– Wedle życzenia, panie – powiedział wampir, kłaniając się nisko.
Zastanawiał się, dokąd wybiera się jego pan. Z chęcią zadałby mu to pytanie, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że jego pozycja nie jest odpowiednia, by miał prawo zabierać głos, nie będąc pytanym.
– Bardzo możliwe, że będzie mnie podejrzewał o zdradę – wymamrotał generał w zamyśleniu. Po chwili pokręcił głową, ściskając mocniej rękojeść sztyletu. – Nie byłbym zdziwiony, też bym się o to podejrzewał na jego miejscu. – Uśmiechnął się krzywo i gorzko.
Ciągle pochylony Evan wsłuchiwał się uważnie w słowa pana, lecz nie odważył się odezwać.
– Będę oczekiwał cotygodniowych doniesień – kontynuował anioł, ponownie zwracając się do swojego sługi. – Jeśli nie zdołam pojawić się w Gnieździe, będziesz informował mnie o wszystkim listownie.
Rowan nie był towarzyskim typem. Nie miał wielu przyjaciół i preferował raczej samotność, a jego jedynym kompanem był wielki jastrząb. Dostojny ptak przylatywał na każde jego zawołanie. Evan miał nieodparte wrażenie, że generała łączy niezwykła więź z tym osobliwym stworzeniem, zakrawało to na wzajemne czytanie sobie w myślach. Czasem śmiał nawet sądzić, że byli gotowi oddać za siebie życie.
– Oczywiście, panie – powiedział lakonicznie wampir.
Rowan westchnął, chowając sztylet do pochwy. Na kilka sekund przymknął powieki, następnie, otwierając szeroko błękitne oczy, wstał i podszedł do Evana.
– Coś niepokojącego dzieje się w Gnieździe – oznajmił, kładąc odzianą w białą rękawiczkę dłoń na ramieniu wampira. – Miejmy nadzieję, że uda nam się ją złapać, zanim… – Urwał raptownie, oddalając się powoli od sługi. – Mam do ciebie zaufanie, wierzę, że go nie zawiedziesz – rzekł, wychodząc z komnaty i zostawiając Evana samego.
Mur obwodowy Gniazda posiadał cztery wysokie baszty. Rowan mieszkał w jednej z nich. Tylko zwyczajni mieszańcy, nienależący do gwardii anielskiej, żyli na Wyspie Skrzydeł.
Każda z wież obronnych miała tylko jedno wejście, mieszczące się u stóp budowli. Korzystali z niego jedynie słudzy – powstali z martwych krwiopijcy, spełniający rozkazy swoich panów. Aniołowie po prostu wyskakiwali przez olbrzymie okna, korzystając ze skrzydeł.
Rowan opuścił niewielką komnatę, zostawiając Evana samego. Wyszedł na wąski korytarz, przyspieszył kroku, a gdy zbliżył się do krawędzi okna balkonowego, wzbił się w powietrze.
Czekała go poważna rozmowa z Najwyższym. Był zaniepokojony, ponieważ nie miał pojęcia, co się z nim stanie. Wystarczyło jedno słowo, jedno skinienie palcem, by pozbawić go życia.
Machał energicznie skrzydłami, zbliżając się do południowej wieży, w której zazwyczaj przebywał Najwyższy.
Drake Initium Invictus był jedynym przedstawicielem rasy Inicjan, jakiego Rowan miał zaszczyt poznać. Podobno większość tych niezwykłych istot wymarła, jeszcze zanim pojawili się na Alaris, ale nikt nie znał całej prawdy. Możliwe, że legendy o inicjańskich wojownikach były tylko bajeczkami wyssanymi z palca.
Rowan poczuł ucisk w żołądku, napotykając wzrok Najwyższego. Srebrnowłosy mężczyzna opierał się o mur, spokojnie czekając na generała.
Złociste włosy białoskrzydłego uniosły się delikatnie, gdy zleciał powoli, by wylądować na wielkim balkonie, po czym spuścił wzrok i pokłonił się nisko.
– Nie zdradziłem cię – powiedział, celowo wyprzedzając Inicjanina. – Przysięgam, że to nie byłem ja – podkreślił, czując, jak serce mocniej bije mu w piersi.
– Nigdy tego nie podejrzewałem – odezwał się zachrypniętym, lecz donośnym głosem Drake. – Znałem twoich przodków. Wiem, że opowieści o Wielkiej Wojnie przekazywane były u was z pokolenia na pokolenie.
To prawda. Rowan wywodził się z rodu Seyken. Jego przodek jako jeden z pierwszych ludzi zakosztował inicjańskiej krwi. Dał się omotać przepięknej istocie, która zaproponowała mu wieczne życie i skrzydła. Podpisał umowę z diabłem, oddając swoją duszę i wolną wolę. Może, gdyby ktoś w czas ostrzegł go przed zamiarami Keiry, nigdy by się nie zdecydował na wypicie choćby kropli jej krwi. Jednak kiedy plany władczyni wyszły na jaw, było już za późno.
– Ludzie nazywają cię sadystycznym rzeźnikiem. – Zaśmiał się ironicznie Najwyższy. – Wiem, że jesteś brutalny, ale nigdy nie sądziłem, że przy tym także głupi. Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji uwolnienia Keiry. Wiesz, co spotkało twoich przodków.
Rowan przełknął ślinę. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś wypowiedział jej imię.
– Spójrz na mnie, Rowanie – nakazał Inicjanin. – Przecież wiesz, że nie lubię, kiedy się przede mną kłaniasz.
Skrzydła anioła poruszyły się lekko. Podniósł wzrok, po czym wyprostował się powoli. Spojrzał w przenikliwe oczy Drake’a i westchnął z ulgą.
Darzył Najwyższego ogromnym szacunkiem. Wysłuchując długich opowieści z przeszłości, zawsze podziwiał jego niezłomność i siłę. Gdyby to on był na jego miejscu, pewnie postradałby zmysły. To, na co skazała go własna matka; to, przez co musiał przejść, gdy wydano go w ręce wroga… Rowan śmiał wątpić, że jego przodkowie znali choć połowę prawdziwej historii, ale to, co zdołali mu przekazać, było wystarczającym powodem, by nigdy nie ufać Keirze.
– Noszę w sobie jej krew – przyznał ze wstydem i odrazą. – Jak możesz mnie nie podejrzewać? Czasami nie jestem w stanie cię pojąć. Przecież, gdybyś tylko chciał, mógłbyś pozabijać ich wszystkich. Mógłbyś zmieść całą ludzkość z powierzchni ziemi i nie musieć się dłużej obawiać, że historia kiedyś się powtórzy. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze tego nie uczyniłeś – wyszeptał, uciekając wzrokiem, i zacisnął pięści tak mocno, że pobielały mu kłykcie.