Krew wojowników. Tom 1. Uciekinier - Łukasz Czeszumski - ebook

Krew wojowników. Tom 1. Uciekinier ebook

Łukasz Czeszumski

5,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Młody polski rycerz wpada w konflikt z magnatami. Zostaje skazany na śmierć, lecz tuż przed wykonaniem wyroku ucieka. Staje się bezdomnym wygnańcem. Cały jego majątek to koń, miecz i wojenne doświadczenie. Wędruje od kraju do kraju, nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca.

Walczy, kocha, zdobywa i traci. Będą go nazywać błędnym rycerzem, kondotierem, a wreszcie konkwistadorem. Straceńcza droga doprowadzi go do Hiszpanii, gdzie będzie odkupywał swe grzechy walką z Maurami, a potem do Nowego Świata. Jego historia to pasmo wielkich przygód, ale przede wszystkim - żywy i kolorowy obraz fascynującej epoki w dziejach świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 580

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Łukasz Czeszumski

KREW WOJOWNIKÓW

TOM I

UCIEKINIER

Copyright Łukasz Czeszumski, CL Media Łukasz Czeszumski, 2016

Strona autorska: www.czeszumski.com

WYDANIE I

ISBN: 978-83-941355-8-4

Redakcja i korekta: Katarzyna Wróbel

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Skład i łamanie: Ewa Szelatyńska, ScanSystem.pl

Przygotowanie e-booka: Studio ANATTA, anatta.pl

Tym wszystkim, których ciekawość świata,żądza przygód iżądza wyzwań pchnęły na szlaki świata.

Szlaki, które okazały się dalsze, niż myśleli.

ZMIERZCH

Wybrzeże Nowego Świata. Rok 1567

Słońce chowało się za widnokrąg w krwawej pożodze gasnącego nieba. Jeszcze przed chwilą rozjarzało świat wszechobecnym blaskiem. Powietrze falowało, błękitne niebo rozciągało się nad głową niczym niedosięgłe sklepienie, a teraz, ledwie po chwili, pozostał tylko ten szkarłatny poblask w oczekiwaniu na martwotę mroku. W ciszy, w której fale Morza Południowego chlupotały o czarny piach wybrzeża. Chwila całkowitego spokoju, jakby cały świat w tym momencie zastygł w oczekiwaniu. Ziarna klepsydry niemal bezdźwięcznie przesypywały się przez szklane gardło. Zostało ich jeszcze trochę, na dwa palce, gdy słońce zgasło. Sklepienie nieba pokrył niezgłębiony granat. W jego odmętach zapalały się pierwsze gwiazdy. Chłodny wiatr owionął wybrzeże, niosąc drobinki piasku i zapach dalekich krain. A na wybrzeżu okalająca plażę puszcza i grzywy palmowych drzew – tak kipiące życiem i wesołe za dnia – zamieniły się już w niepokojący i groźny kłąb mrocznej gęstwiny.

Nie bez powodu słońce jest w tej krainie władcą życia i śmierci, pomyślał. Nic dziwnego, że tutejsze ludy czciły je jako swojego Boga. I czyż nie mieli racji? Przecież w tylu innych sprawach my myliliśmy się, a ci ludzie okazywali się mądrzejsi i jednak lepiej znający tajemnice istnienia. A ich prawdy bliższe były tajemnicy boskiej. Tej czystej, nieskażonej ludzką arogancją.

Stary mężczyzna naciągnął na ramiona ponczo z surowej wełny. Potem odwrócił się od wybrzeża i wszedł do warownego domu. Skromnie urządzona komnata z kamiennymi ścianami i powałą trzymaną przez grube, sczerniałe ze starości belki. Jedynymi meblami były stół obciągnięty lakierowaną skórą, prosty fotel i kandelabry ze świecami.

Mężczyzna odwiesił pas z mieczem na ćwiek i usiadł przy stole. Na blacie przed nim leżał nierówno przycięty plik grubych płacht papieru, kałamarz i kilka piór. Przez długą chwilę wpatrywał się ponuro w rozłożone arkusze. Przejechał palcami po ich powierzchni. Zaszły wilgocią podczas długiej morskiej podróży. Napuchły, nieco się pofalowały. Papier został sprowadzony z Italii, tuzin takich arkuszy kosztował aż pięć złotych maravedis1. Wiedział jednak, że dzięki jego jakości inkaust wniknie głęboko w pory papieru, a następnego dnia światło słońca wysuszy i tworzywo, i treść, zespalając je i utrwalając na długi czas. Być może na całe wieki? Pokrzepiająca była myśl, że człowiek może po sobie pozostawić jakiś ślad. A on przecież wiedział, że niewiele życia mu pozostało.

Przecież kiedyś, wiele lat temu, złożył obietnicę pewnemu mędrcowi napotkanemu na gościńcu. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, że ma do czynienia z jednym z największych umysłów epoki. Ach, ten cudacznie odziany człowiek, prawdziwy geniusz, który nieszczęśliwie narodził się w czasach, które nie potrafiły go docenić…

Mężczyzna pogrążył się we wspomnieniach. Jak od wielu nocy, skupiony przy płomieniu świec, na nowo przeżywał swoje życie. Raz uśmiechał się łagodnie, kiedy indziej jego rysy krzywiły się w złości lub w gniewie. Czasem łkał z rozpaczy, a czasem śmiał się głośno. A potem znowu smutniał. I wtedy jego rysy ściągały się, a oczy zapadały, jak u zbyt zmęczonego mędrca, który już wiele razy zastanawiał się nad sensem. A w końcu kiwał głową i wypogadzał się, gdy na nowo uzmysławiał sobie, że nie sztuką jest znaleźć zasadność w chaosie tego świata. Sztuka polega na zaakceptowaniu wyroków losu i znalezieniu dla wszystkiego zrozumienia. I na miłości do życia, jakie by ono nie było.

Jego twarz była zwiędła i pocięta bliznami, lecz w jakiś sposób szlachetna. Być może sprawiały to oczy, wciąż młode, bystro patrzące, igrające ognikami. Te oczy były jedyną oznaką witalności w starczym ciele, zgarbionym bezradnie nad pustymi kartami papieru.

Czuł się zmęczony. Już wiele lat minęło od czasów, gdy przemierzał krainy świata i sprawiał, że każda z nich była mu domem. Teraz stał się opanowany i spokojny, ale i zgorzkniały. Zmienił się od czasów, gdy codziennie doświadczał skrajności losu. Jednego dnia, cierpiąc żywot bezdomnego wygnańca, drugiego – przeżywając chwile chwały i opływając w bogactwa, a jeszcze kolejnego – walcząc o zachowanie życia. Gdy biegał pod gradem strzał spadających z nieba, gdy unosił miecz w bitewnym zgiełku, gdy bronił się i atakował w ciemnych uliczkach, gdy w kazamatach tyranów kaci morzyli go głodem i torturowali. Gdy widział rewolty podrywające tłumy uciśnionych, gdy oblegał miasta i zamki, a potem sam znajdował się wśród obleganych. Gdy żył otoczony szacunkiem należnym największym rycerzom i gdy nagle znikał blichtr, a on witał się ze śmiercią. Bogactwo i pozycja nigdy nie miały dla niego znaczenia. Ale jakże wielką satysfakcję dało mu to, że widział na własne oczy, jak toczy się historia świata. Pamiętał postacie królów i książąt, wystrojonych i pysznych. Chełpiących się w chwilach zwycięstw i lamentujących po porażce. Czarnoksiężników, którzy uwierzyli, że posiedli moc wpływania na rzeczywistość i pozyskiwania boskich mocy. Zbójców, którzy dla garści złota łamali prawa ludzkie i boskie, lecz byli w tym naiwni i nieporadni. Prawdziwymi zbrodniarzami, jakich poznał, okazywali się bowiem często książęta, królowie i kapłani, którzy pod maską prawa, porządku i religijnej doktryny skrywali tylko zaspokojenie swojej żądzy potęgi i bezgranicznej chciwości, nie zważając na losy maluczkich.

Co sprawiło, że przeżył te wszystkie lata i zdołał się zestarzeć w tym zapomnianym zakątku na krańcu świata? Instynkt albo siła przeznaczenia, a może moc zesłana przez Boga, która pchała go zawsze naprzód? A może został wybrany przez tę, której nadał imię Ilian, którą spotykał czasem w snach? Być może był to talent, z którym się narodził i który prowadził go przez najtrudniejsze próby. Może to właśnie sprawiało, że jego życie nie miało być nadaremne?

Od wielu nocy siadał wieczorami przy tym stole i wspominał. Jednak ta noc była wyjątkowa. Nadszedł właściwy moment. Mężczyzna poczuł na twarzy zimny wicher, uderzyły go w twarz płatki śniegu. Jego oczy rozbłysnęły młodzieńczą energią. Tak, znowu tam był. Tak nierzeczywiste było to wspomnienie, ale tak bliskie sercu. Jakby całe życie przeżył tylko po to, aby ono do niego wróciło, a życie zatoczyło koło. Widział duże białe płatki wirujące z nieba. Słyszał wycie wilków w puszczy. Czuł ciężar miecza przy pasie i kolczugi okrywającej ciało. Widział kłąb pary wydobywający się z chrap rumaka, gotowego do drogi.

On też był gotów.

1 Maravedi – moneta hiszpańska wczasach średniowiecza ipóźniejszych, wybijana również wkoloniach Nowego Świata.

KORONA POLSKA1499–1519

Początek roku 1519

Tego dnia ostry mróz skuł lodem ziemię, wodę i drzewa. Blade słońce czasem tylko wychodziło zza chmur. Wiatr szumiał głucho wśród puszczy, pod jego naporem chybotały się wielkie drzewa, z gałęziami ciężkimi od czap śniegu. Krajobraz, mimo że ponury, był na swój sposób piękny i magiczny. Lecz jego magia i piękno kończyły się tam, gdzie zaczynał się plac niewielkiej wioski zwanej Polanką.

Jeszcze kilka godzin wcześniej Polanka była cicha i spokojna, zespolona z zimowym czasem tej krainy. Ale nagle na gościńcu zaroiło się od sylwetek jeźdźców i pieszych. Buty i końskie kopyta z trzaskiem wbijały się w śnieżną skorupę. Zbrojni mężczyźni i dowodzący nimi dostojnicy zajęli Polankę. Trochę później, gdy w okolicy rozniosła się już wieść o nadchodzącym wydarzeniu, do wioski zaczęły się schodzić liczne grupy ciekawskich.

A teraz ciżba ludzka zgromadzona wokół placu kościelnego złorzeczyła, spluwała flegmą, chuchała na zgrabiałe dłonie. Zebrali się chłopi i szlachcice z sąsiednich wsi i majątków, z okolic, gdzie rzadko działo się cokolwiek doniosłego czy dramatycznego. Ten dzień jednak mieli zapamiętać na długo – miał się odbyć sąd, a potem egzekucja mordercy.

Bandyta kilka dni wcześniej zabił pod Lublinem pewnego starostę. Po dokonaniu zbrodni uciekał przez lasy. Niespełna dziesięć mil2 od miejsca mordu schwytali go żołnierze i spętanego łykami sprowadzili do najbliższej wioski, którą była Polanka. Na miejsce pospiesznie przybył orszak pana Turańskiego, magnata, który zarządził pościg. Mimo panującego mrozu i trudnych do przebycia szlaków pan Turański zarządził, że sąd nad złoczyńcą ma się odbyć jak najszybciej i tu, na miejscu. Odrzucił pomysł biskupa, aby mordercę sprowadzić do Lublina, gdzie dokonano zbrodni, choć tam były odpowiednie warunki do sądzenia, wieża i kat.

– Szkoda czasu na dyrdymały, panowie. Tę sprawę trzeba zakończyć szybko i bez zwłoki – stwierdził magnat.

Tak też się stało.

Gdy wszystko było gotowe, sekretarz dał znak żołnierzom, a tłum uciszył się. Wszyscy ciekawscy stanęli w skupieniu. Ludzi zgromadziło się wielu, ponad setka. Większość stanowili podpici chłopi o zaciętych twarzach wiecznych cierpiętników. Jak zawsze gniewni, przeciwni wszystkim i wszystkiemu poza swą rodziną, ale ciekawscy, gdy na ich oczach miały się rozgrywać sprawy wielkich panów.

Obok chłopstwa stali prości szlachcice z tych okolic, zwani szaraczkami albo zagrodowymi, gdyż poza tytułem złożonym w skarbczyku, mieczem u pasa i posiadaniem konia nie różnili się ani obyczajem, ani majętnością od zwykłego chłopstwa. Co prawda znaczna część z nich uważała się za potomków wielkich rycerzy, ale w istocie rzadko który naprawdę uczestniczył w jakiejkolwiek wojnie. Mocni byli w słowach, dzielni w grupie, a gdy popili jałowcówki – o tak, wtedy mogli walczyć z całym światem. Z natury zawistni i zazdrośni, gdy zapominali czasem o swej biedzie, potrafili okazywać wielkie serce. Spędzali swoje życie, doglądając zbiorów na polach, wiecznie snuli plany, które nigdy nie miały zostać spełnione, a od święta – przypasywali miecz, wsiadali na konia i jechali uczestniczyć w mniejszej i większej polityce na sejmikach.

Wokół placu stali żołnierze pana Turańskiego. Odziani w skórzane kubraki i stalowe hełmy, wszyscy jak jeden zacięci i dumni. To, że służyli znanemu magnatowi, dawało im poczucie wyższości nad kmiotkami z prowincji. Z kolei lokalni szlachcice to ich mieli za nic, bo człowiek na służbie to zawsze sługa, a oni przecież byli panami. Drobnymi, bo drobnymi, ale na swoim. Okazywali żołnierzom chłodną wyniosłość. A żołnierze pozostawali niewzruszeni, bo oni za to poznawali różne ziemie, bywali na zamkach wielkich władców, a czasem przychodziło im powalczyć z Tatarem albo z Rusinem. Służba ich była ciężka, lecz dawała dumę i odpowiednią zapłatę.

Na skraju wioskowego placu, u stóp wiekowego kamiennego kościoła, ustawiono długi stół. Zasiedli za nim panowie, o których każdy wyrażał się z szacunkiem i uniżeniem.

Był tam biskup lubelski, gruby jegomość o łagodnej twarzy. Siedział znudzony, żałując, że dał się magnatowi Turańskiemu namówić na tę zimową eskapadę. Brzydziły go wszelkie sprawy związane z przemocą, męczyły niewygody i zimno. Tęsknił za pałacykiem biskupim, dobrym jedzeniem i ciepłym piecem. Mało go interesował proces, który miał obserwować.

Po drugiej stronie stołu siedział sekretarz królewski z Krakowa, młody człowiek odziany elegancko i wielkopańsko. Spod futrzanej czapy widać było zadbaną czarną brodę i czujnie rozglądające się oczy. Był jedynym w tym otoczeniu uczonym w piśmie i w zasadach prawa, napuszył się więc swoim dostojeństwem, z namaszczeniem naszykował kodeksy i inkaust i usiadł z piórem w dłoni, czekając na rozpoczęcie indukty3.

A pośrodku zasiadł sam pan Turański, najważniejszy ze zgromadzonych. Chyba nikt z obecnych w Polance nie miał pojęcia, że to on jedną drobną decyzją podjętą dawno temu zapoczątkował serię wydarzeń, która dziś doprowadziła ich w to miejsce. Teraz miał wydać wyrok za zbrodnię, której istota i powód mało kogo obchodziły. Maluczcy spoglądali na niego z mieszaniną ciekawości i trwogi. Był zamyślony i gniewny, jak na magnata przystało. Odziany we wspaniały płaszcz i czapę z bobra, twarz miał nieprzeniknioną, starczą, ściągniętą bólem. Życie nauczyło Turańskiego ponurych zasad i rozmiłowało w poczuciu władzy. Nie zamierzał być litościwym tym bardziej, że zbrodnia, której się dopuszczono, dotyczyła osobiście też jego samego i jego interesów. Na prowincjach Korony mówiono o nim, że jest tak chciwy, że wyszarpie ostatnią monetę od dłużnika i wytoczy ostatnią kroplę krwi pańszczyźnianego chłopa.

Cyryl Turański zaczynał swą drogę do potęgi, posiadając niewiele: skromny zamek pod Lidą i kilkadziesiąt łanów urodzajnej ziemi. Rodzina Turańskich była mieszana, polsko-litewska, i przez długi czas ani jeden naród, ani drugi nie uznawał jej za swoich. Turańscy tradycyjnie wybierali na karierę wojsko książęce lub stan duchowny. Młody Cyryl nie miał jednak cierpliwości do studiowania świętych ksiąg ani predyspozycji do życia wojskowego. Od dzieciństwa doskwierały mu silne gorączki i bóle reumatyczne, nie nadawał się na wojenne wyprawy. Z natury wolał spędzać czas na dworach i zamkach, miejscach, gdzie wszystko podlegało określonemu ceremoniałowi i ustalonym regułom, gdzie mógł przyglądać się decyzjom władców i sposobom rządzenia państwem. Uzyskał pozycję urzędnika królewskiego na zamku księcia Litwy i tam przez szereg lat zajmował się buchalterią i rozliczaniem danin.

Wojownikiem był za to jego brat, Władysław. Prowadził on liczne wyprawy wojenne na Ruś, a jego imię ściągało rzesze rycerzy z Litwy i Korony. Władysław był zapalczywy, odważny do przesady i nikogo się nie bał. Stawał pierwszy do pojedynku, do bitwy i najazdu, zawsze z mieczem w garści i dzielnością w sercu. Jego czyny rozsławiały nazwisko Turańskich i dzięki niemu zaczęli być rodziną poważaną przez dwór królewski w Krakowie. Władysław Turański, gdyby przeżył wystarczająco długo, mógłby pewnego dnia zostać nowym królem, jak wielu mu przepowiadało. Ale tak się nie stało. Zginął w bitwie pod Kijowem, gdzie dosięgła go strzała tatarskiego łucznika. Rozwścieczeni utratą dowódcy rycerze uderzyli pełnymi siłami na wroga, rozbijając go, ale potem nie wiedzieli, co począć, i po prostu zawrócili do Korony. Kolejne okupione krwią zwycięstwo zakończyło się zmarnowaną szansą.

Turańscy pochowali brata z wielkimi honorami, a król w podzięce za wierną służbę Władysława mianował jego brata Cyryla zarządcą licznych dóbr królewskich na Litwie. Na krakowskim zamku szeptano, że Cyryl królewską decyzję wsparł mieszkami złota przekazanymi kilku wpływowym posłom, a śmierć brata wykorzystał instrumentalnie. Zwolennicy Turańskiego zbywali jednak te insynuacje jako rozpuszczane przez zazdrosną szlachtę. Jako zarządca królewszczyzn Turański w krótkim czasie zdobył pokaźny majątek. Tereny, które dostał pod swoją pieczę, od wielu lat były użytkowane przez miejscową szlachtę, która korzystając z tego, że władza królewska była daleko, nie płaciła za nie danin. Pan Turański szybko zaprowadził porządek. Bez skrupułów wysyłał na sporne ziemie oddziały wojska z sekretarzem królewskim i sędzią, którzy grozili konfiskatą majątków i skazaniem na infamię4. Ci szlachcice, którzy mieli kontakty, aby dogadać się z Turańskim, zaczynali płacić daniny i mogli zachować majątki. Ci, którzy się sprzeciwiali, byli wywłaszczani. Zbuntowani szlachcice, widząc nadchodzące wojsko i słysząc o groźbie infamii, od razu pokornieli. Oczywiście potem, po cichu, słali listy i wszczynali procesy w Krakowie o to, że magnat nadużywa swojej władzy. Ale z żadnego z tych procesów nic nie wyszło. Tak samo jak z buntów czynionych na sejmikach, które zaczynały się wzywaniem do broni, a kończyły jak zwykle na krzykach, pijaństwie, a potem rozjechaniu się do domów. Turański hojnie opłacał swoich popleczników na dworze, a król przymykał oczy na jego chciwość i gwałtowne metody działania. Lata mijały, a siła Turańskiego wciąż wzrastała. Za pieniądze króla wysyłał drobnych szlachciców na wyprawy wojenne na Ruś. Szlachcice zatrzymywali łupy, a on ziemię, którą zasiedlał i z której potem osiągał pokaźne dochody z danin. Chętnie pomagał też szlachcicom, którzy zwracali się do niego o pomoc. Potem najczęściej wpędzał ich w długi nie do spłacenia i przejmował ich majątki. Wszystko w zgodzie z prawem i zagwarantowane siłą jego wojska.

W Krakowie, przyjmowany na dworze królewskim z wielkimi honorami, podtrzymywał swój wizerunek dobrego pana i skutecznego zarządcy. Bogacił się powoli, ale stale – i ciągle powiększał swoje terytorium. Budował sieć kontaktów z innymi magnackimi rodzinami i prowadził z nimi wspólne przedsięwzięcia. Umacniał swoją władzę i choć formalnie był tylko zarządcą dóbr królewskich, po cichu i w ciągu lat zamienił się w jednego z najpotężniejszych ludzi w Koronie Polskiej. Umiał sobie podporządkować zarówno zagrodową szlachtę, jak i urzędników królewskich i proboszczów. Mistrzowsko opanował sztukę zakulisowego wpływania na sytuację w królestwie opanowanym przez chaos i sobiepaństwo. Miał magnatów, z którymi tworzyli zgraną grupę wspólnych interesów, dzieląc się nawzajem koneksjami, złotem i wojskiem – tymi trzema filarami, na których opiera się realna władza.

Mówiło się, że mimo zaawansowanego wieku Turański nie traci rezonu. Istotnie, choć postarzał się, a choroba reumatyczna powykręcała mu palce i zamieniała każdy dzień w bezustanną torturę bólu, on wciąż działał. Wyciskał daniny ze szlachty i pańszczyznę z chłopów, przejmował i kupował nowe ziemie, skrupulatnie rozliczał swoich podwładnych. Członkowie jego rodziny wiedzieli, że tylko ciągłe działanie sprawiało, że Turański mógł zapomnieć o chorobie toczącej jego ciało.

Tego wieczora pan Turański był w mocno gniewnym humorze. Jeszcze kilka dni wcześniej siedział w swoim pałacu przy ciepłym kominku i dobrej strawie w towarzystwie przybyłego z Krakowa sekretarza oraz lokalnego biskupa i omawiali sprawy urzędowe. Czekali jeszcze na przybycie starosty Świąderskiego, z którym mieli podpisać kilka istotnych dokumentów. Grzali się przy kominku i czekali, a namiestnik opowiadał wszelkie mniej i bardziej ważne historie z Krakowa. Narzekał na wybuchową włoską królową, która pchała się do rządzenia państwem bardziej niż sam król Zygmunt. Wprowadzała na dworze włoskie obyczaje i zmuszała służbę do ich kultywowania. A nawet dążyła do tego, by osobiście ściągać daniny z litewskich królewszczyzn.

– Król Zygmunt chyba przez czarta został opętany, by brać za żonę kolejną cudzoziemkę – narzekał namiestnik. – Ta kobieta ledwie okrzepła na dworze, a już zaczyna przewracać wszystkie porządki do góry nogami.

– Trzeba napuścić na nią szlachtę. Tych wszystkich szaraków, którzy z natury nie ufają niczemu, co cudzoziemskie. Niech się król i królowa biorą za łby ze szlachecką hołotą, a my tymczasem będziemy nasze sprawy prowadzić w spokoju – pouczał Turański, który od dawna stosował metodę skłócania drobnych rodów, aby nie mogły zjednoczyć się przeciwko niemu.

W pewnym momencie za oknami pałacu podniosły się krzyki. Chwilę później do komnaty wpadł zdyszany żołnierz.

– Panie wielmożny, straszna rzecz się stała! Na gościńcu niedaleko bramy miasta napadnięto pana Świąderskiego. Zabito go!

– Kto napadł?! – Turański nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Wiedział oczywiście, że Świąderski miał wielu zaprzysięgłych wrogów wśród miejscowej szlachty, ale przecież nikt o zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się podnieść na niego ręki. Tym bardziej, że ostrożny i z natury nieufny Świąderski nie ruszał się nigdzie bez zbrojnej obstawy.

– Panie, ten szaleniec wyleciał z puszczy i ciął jak popadnie. Żołnierzy poranił, a starostę ugodził mieczem w serce.

– To był jeden człowiek?! Złapali go?

– Nie, panie! Ale zranili go i stracił konia. Uciekł do puszczy, tak mówią przyboczni.

– Nie będzie trudno go złapać – stwierdził Turański. – Po samych śladach na śniegu go znajdziemy. Wywołaj do poszukiwań obie sotnie. Niech wezmą psy, pochodnie i najlepsze konie.

– Tak uczynimy, panie!

– Wiadomo, kto to był?

– Tak, panie. Jeden z żołnierzy go rozpoznał. To był młody Burzyński.

Turański zmarszczył się gniewnie, słysząc to nazwisko. Sprawa stała się jasna. Teraz najważniejsze było schwytać winnego i postawić go przed sądem.

Turański nie cierpiał podróżować w środku zimy, ale obowiązek tego wymagał. Zabrał ze sobą krakowskiego sekretarza i miejscowego biskupa, aby nadać tej sprawie pozór działań w imieniu króla. Opuścili pałacowe pielesze i wraz z dwoma setkami żołnierzy wyruszyli w wędrówkę przez ośnieżone gościńce i skute lodem jeziora. Przed nimi pędziły co tchu konne i piesze oddziały, które tropiły zbiega i zawiadamiały o nim sołtysów wiosek i właścicieli majątków. Turański obiecał sto dukatów dla tego, kto pierwszy dopadnie mordercę. Dzięki takiej zachęcie żołnierze nie ociągali się.

Ale pościg mimo zaangażowania wielu ludzi przeciągał się. Zwiadowcy nieraz gubili ślad zbiega. A Turański z dnia na dzień coraz bardziej cierpiał. Podróże zawsze powodowały zaostrzenie ataków jego choroby. Przez noce spędzane na zameczkach i w dworach bełskiej szlachty prawie wcale nie spał, gnębiony przez gorączkę i bóle kości. Rankami, z bladą twarzą i zaciśniętymi gniewnie ustami, dosiadał konia i rozsyłał oddziały pościgowe.

O poranku trzeciego dnia trop urwał się przy rzece. Na drugim brzegu nie było śladów zbiega. Żołnierze jeździli daleko przez śniegi i lasy, chodzili z psami po całej okolicy, lecz bez rezultatu. Około południa wszyscy zaczęli tracić nadzieję. Żołnierze zaczęli mówić, że pewnie Burzyński w desperacji skoczył do rzeki i próbował w niej płynąć, co skończyło się jego utonięciem.

Ludzie byli wycieńczeni, konie na skraju sił. Biskup chciał zawracać, wymawiając się strachem przed wilkami. Sekretarz z Krakowa proponował dać sobie spokój z pościgiem i oddać sprawę do sądu koronnego, aby ogłosili Burzyńskiego in absentia Infamis5.

– Sąd wyda wyrok, a potem tylko czekać na wyniki – tłumaczył magnatowi. – Prędzej czy później ktoś go schwyta lub zabije. W końcu jak długo można się kryć po lasach?

Turański, słysząc to, zgrzytał zębami ze złości. Wiedział bowiem, że sąd koronny zbiera się rzadko, obraduje tygodniami i zanim ogłosi wyrok, Burzyński na pewno będzie mógł dokonać jeszcze wiele niegodziwości.

Biskup skarżył się, że niepotrzebnie wyciągali go z Lublina.

– Zatargi między szlachcicami nie leżą w mojej odpowiedzialności. Moja rola na świecie to posługa Bogu i Kościołowi.

Turański na to zaczął wyliczać biskupowi wszystkie kościoły, kapliczki i klasztory, które w ciągu życia wspomagał hojnymi datkami, o dziesięcinie już nawet nie wspominając.

– To nie daje ci, panie, prawa, żeby nas gonić przez dzikie puszcze w środku srogiej zimy – narzekał sekretarz.

– A cóż to?! – krzyknął już rozgniewany nie na żarty Turański. – Tobie mam, panie, przypomnieć, ile twoja rodzina mi zawdzięcza? I teraz taka jest wasza wdzięczność, że nie chcesz mi pomóc, chociaż cierpię niewygody i zimno tak samo jak wy?

Kłótnię przerwał coraz bliższy tętent końskich kopyt. Jakiś jeździec pędził do nich przez ośnieżone pola, krzycząc: „Panie Turański, panie Turański!”. Był to posłaniec, który przyniósł wspaniałą wieść: mieszkańcy rybackiej osady w dole rzeki schwytali uciekiniera.

Turański nie tracił czasu. Orszak, popędzany przez jego ostre słowa, jechał brzegiem rzeki przez dwie godziny, aż dotarł do kilku chałup i grupy wieśniaków, przed którymi leżał na śniegu młody Burzyński. Nieruchomy, zsiniały z zimna, związany siecią i linami niczym dziki zwierz po polowaniu.

– Na brzegu rzeki go złapaliśmy, wielmożny panie. Podstępem go wzięliśmy – pochwalił się jeden z chłopów.

– I dobrze się sprawiliście – powiedział Turański. – Królewski sekretarz zaraz wam wypłaci po dukacie na głowę, w nagrodę.

– Ależ wielmożny panie, twoi żołnierze chodzili po wsiach i mówili, że sto dukatów jest płacone! – wykrzyknął chłop z goryczą.

Żołnierze spojrzeli na niego gniewnie i chwycili za miecze. Nie takim tonem może się zwracać chłop do pana.

Turański tylko się roześmiał.

– Widocznie żołnierze podle was okłamali. A złoty dukat to przecież godna zapłata – stwierdził i zawrócił konia.

Dwaj żołnierze chwycili związanego mężczyznę i stękając z wysiłku, wtargali go na grzbiet jucznego konia i przywiązali powrozami. Krakowianin wypłacił chłopom po dukacie i podszedł do Turańskiego.

– Panie… ale przecież nie godzi się tak wlec szlachcica.

Turański spojrzał na niego bacznie.

– Nie godzi się? Nie godzi się, abyś ty, panie, rozpowiadał o pewnych szczegółach tej sprawy w Krakowie. Nie zważaj na to, kim jest ten człowiek, a na to, jaką straszną zbrodnię popełnił. Zdaj też sobie sprawę, że wszyscy pozostali Burzyńscy to obecnie infamisi. Nie obowiązują ich już żadne przywileje.

A teraz Turański siedział za szerokim stołem ustawionym na kościelnym placu wioski. Po lewicy miał sekretarza, po prawicy biskupa, a przed sobą tłum szlachciurów, żołnierzy i chłopów. Dostrzegł tam nawet jegomości, którzy pojmali Burzyńskiego. Stali w pierwszym rzędzie gapiów i nie wyglądali na niezadowolonych z wynagrodzenia. Śmiali się i przechwalali wkoło siebie, zapewne opowiadając o swoim bohaterstwie. Do tego zdrowo popijali jałowcówkę z gąsiorków, które zapewne napełnili u karczmarza, gdy tylko przybyli do wsi. „Gdyby dać takim sto dukatów, piliby do końca świata i tyle by było z tego pożytku” – pomyślał Turański.

– Z drogi, z drogi! – rozległy się okrzyki.

Żołnierze rozpędzali gapiów, aby zrobić przejście na plac. Prowadzili więźnia.

Turański westchnął. Miał przemożną ochotę, aby szybko zakończyć sprawę. Sekretarz jednak uparł się, że wszystko musi być przeprowadzone zgodnie z kodeksami prawnymi, ustanowionymi przez króla Jana Olbrachta około trzydziestu lat wcześniej.

– Nie chodzi wszak o byle opryszka. Oskarżony to szlachcic.

– Dobrze – westchnął Turański – ale zważaj, panie, że mój czas jest cenny, a w Lublinie czekają nas ważne zadania.

Turański nikomu spoza rodziny na przyznawał się do cierpień, których przysparzała mu choroba. Wiedział bowiem, że w świecie władzy każda słabość, która staje się znana, może być wykorzystana przez wrogów.

– Panie Turański – rzekł sekretarz – musisz powściągnąć emocje. Po stwierdzeniu winy będziesz władny, aby wydać wyrok, ale oskarżonemu przysługuje odwołanie do sądu koronnego. Tak stanowi prawo.

– Za dużo się żeś, panie, ksiąg naczytał i umysł masz od tego zamulony – odparł ze złością Turański. – Prawo, prawo, jakie prawo? W całej Koronie tylko bezprawie rządzi, najazdy i zajazdy, pijaństwo i bijatyka! Prawo zgodne z królewskimi kodeksami może i działa w Krakowie, ale nie tutaj, na zapadłej prowincji. Gdybym nie wysłał swoich własnych żołnierzy, to nigdy by tego łotra nie złapano. On jest winny – ja to wiem, biskup to wie, wszyscy ci ludzie na placu to wiedzą i ty też to, panie, wiesz. Skoro winny, to musi zostać ukarany i zgładzony. Oto jest prawo, a nie te wasze kodeksy, sądy koronne i inne głupotki. Taka jest moja wola i żądam, byś ją, panie, uszanował.

– Rozumiem, panie, twój pogląd, ale do tej pory nie miałem do czynienia z taką sprawą. W moich okolicach do zbrojnych rozpraw tego rodzaju prawie nigdy nie dochodzi. Tym bardziej muszę więc postępować zgodnie z kodeksem. W dodatku słyszałem od biskupa, że Burzyńscy to znana i poważana rodzina mazowiecka, której ziemie nadał sam król Jagiełło, a służyli oni już pod Chrobrym, nabywając godności…

– Zaiste, zaiste… – potwierdził w zamyśleniu biskup.

– Kiedy to było… – Turański lekceważąco machnął ręką. – Znam ja i słyszałem o Burzyńskich, jeszcze gdy żyłem na Litwie. Banda awanturników od wielu pokoleń. Siedzących na spłachetku kiepskiej ziemi i jeżdżący na każdą wojnę, jaka się nadarzy, dla zdobycia łupów.

– W istocie przypominam sobie, że świętej pamięci Franciszek Burzyński, ojciec tego, którego będziemy dziś sądzić, był towarzyszem twego brata Władysława w wyprawie na Kijów – rzekł biskup.

– Cóż z tego? – zapytał Turański.

– Ano nic, jeno mi się przypomniało.

– A więc i nasza świątobliwość zamierza bronić tego bandyty? – zdziwił się magnat.

Biskup uniósł ręce w górę i się uśmiechnął.

– Tego nie powiedziałem. Stanie się wola boska.

– Świat rządzi się określonymi prawidłami – powiedział Turański, patrząc przez plac. – Kto te prawidła łamie, ten zasługuje na karę. Nie ma wtedy miejsca, aby oglądać się na kwestie poboczne. Nie można pobłażać ani wybaczać, skoro wina jest oczywista.

Odwrócił się do sekretarza, nachylił się do niego i wyszeptał:

– Możesz się, panie, nie zgadzać z moimi sposobami załatwiania spraw, ale wiedz, że to dzięki nim jestem teraz tym, kim jestem. Twoje zadanie jest takie, aby dopilnować, by wszystko było spisane w prawie zgodnie z królewskimi kodeksami. A potem, gdy sobie wrócisz do Krakowa, na ulice wielkiego miasta, do pałacowych spraw i królewskich uczt, do pięknych komnat i pomiędzy łagodnych dworzan, gdy siądziesz i spożyjesz pysznego kapłona w korzennym sosie i odpoczniesz od tej dziczy, która panuje na prowincji, wtedy zastanowisz się nad tym wszystkim i stwierdzisz, że moja decyzja była słuszna.

Sekretarz zamilkł, zaczął przygotowywać kałamarz i układać w stosik karty pergaminu. Choć wiedział, że Turański musiał mieć w tej sprawie osobisty interes, to nie był na tyle głupi, żeby mu się przeciwstawiać.

Tłum zaszemrał i zwrócił oczy ku wprowadzanemu więźniowi. Morderca kroczył środkiem, z rękami związanymi za plecami, dumnie wyprostowany, a dwóch rosłych żołnierzy szło za nim. Zmrożony śnieg zgrzytał pod podeszwami ich butów.

Mężczyzna był wysoki i krzepko zbudowany. Poruszał się szybko, kolebiąc ciałem z jakąś zwierzęcą zwinnością. Był bardzo młody, na pewno nie ukończył jeszcze dwudziestu lat. Świeże rany i siniaki powstałe, gdy go schwytano, były liczne i dobrze widoczne, ale zdawał się nimi nie przejmować.

Zwracały uwagę jego oczy – jasne, pełne życia, spoglądające groźnie wkoło. Mówiło się o takich oczach, że rzucają gromy. Na nogach miał czarne jeździeckie buty z mosiężnymi okuciami, a odziany był tylko w ciemną jedwabną koszulę – bo żołnierze po schwytaniu ściągnęli z niego zbroję i ciepły płaszcz z wyszytym herbem.

Gdy zbliżył się do stołu sędziów, wszystkich zirytowała jego postawa. Wydawało się, że promieniuje dumą i pewnością siebie. Wszyscy spodziewali się załamanego, skruszonego łotrzyka, który będzie pokornie błagał o litościwy wyrok. Młodzieniec tymczasem zachowywał się z niemal książęcą wyniosłością. Stanął i utkwił swoje spojrzenie w panu Turańskim.

Na placu zaległa cisza i wszyscy znieruchomieli. W tej chwili jakby cały świat zatrzymał się w oczekiwaniu. Tylko obłoczki pary unosiły się z nozdrzy i ust.

– Oskarżony! Jak ci na imię? – zapytał Turański.

– Jam jest Jarosław Jan Burzyński – oświadczył hardo młodzieniec.

– Czy przyznajesz się, panie Burzyński, do tego, że trzy dni temu pod Lublinem napadłeś i zamordowałeś starostę spod Płocka, pana Świąderskiego? Pamiętaj, że jeśli się nie przyznasz, czekają cię tortury, na których na pewno wyjawisz prawdę.

– Nie boję się waszych tortur – oświadczył Burzyński. – Ja zabiłem Świąderskiego i przysięgam wam, panowie, że gdybym mógł to zrobić jeszcze raz, to też bym to uczynił. Za wszystkie krzywdy, które starosta uczynił mojej rodzinie śmierć to i tak za mała kara!

– Panie Burzyński, odpowiadaj waść na pytania i daruj sobie te podłe komentarze – podniósł głos sekretarz królewski. – Twe motywy nie mają znaczenia, podług kodeksów będziemy oceniać tylko wagę czynu i nic innego.

Burzyński tylko zaśmiał się wzgardliwie.

– Gdy prawdziwi rycerze walczyli na wyprawach i ginęli za króla i Koronę, wy sobie w bezpiecznym Krakowie pisaliście te swoje kodeksy. Nie oczekujcie ode mnie szacunku dla swoich praw. Wiem, jak działają, i pluję na nie!

– Dość, bo każę cię zakneblować! – krzyknął Turański. – Modlić się teraz powinieneś, bo wkrótce stanąć możesz przed obliczem Pana naszego, a nie dyrdymały opowiadać i ferment siać.

Burzyński zamilkł, bo i tak nie miał już nic więcej do powiedzenia. Patrzył po twarzach żołnierzy, chłopów i szlachty. Narada sędziów była krótka, tym bardziej że zmierzchało już i zaczął dąć zimny wiatr, niosący płatki śniegu.

Chłopi obserwowali rozgrywającą się scenę ze spokojem, pociągając od czasu do czasu z gąsiorków.

– Co dostanie, gardło? – spytał sąsiada niski, wąsaty szlachciura.

– E tam, pewnie na wieżę trafi i tyle – odpowiedział pucołowaty młynarz. – Herbowi panowie to jedna brać, jeden drugiemu oka nie wykole.

– Szkoda sądy dla takiej sprawy urządzać, zaciukać go powinni na miejscu i dla wilków truchło zostawić – stwierdził jakiś ponury gospodarz w szykownym płaszczu. – Ja bym tak to rozwiązał. Po zbrodni by była zasłużona kara i tyle, a jak sąd angażują, to zawsze różnie może być – dodał. Przyjechał tu z sąsiedniej wsi, dwie mile dalej, żeby sąd na własne oczy zobaczyć, bo jeszcze żadnego w swoim życiu nie oglądał.

Żołnierze krzyknęli o ciszę, bo miał być ogłaszany wyrok. Widzowie wyciągali głowy, żeby nie uronić ani jednego słowa. Głos magnata rozbrzmiał wśród zabudowań wioski:

– Ja, Cyryl Turański, w imieniu i zastępstwie urzędu starosty powiadam, co następuje. Jarosława Burzyńskiego określam winnym mordu starosty Świąderskiego. Kara za ten czyn jest jasno określona przez kodeksy – skazuję winnego na infamię oraz karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonany będzie jutro o świcie. Zabrać skazanego!

Burzyński znowu roześmiał się ze wzgardą, ale bez oporu dał się wyprowadzić żołnierzom.

W tłumie gapiów podniosły się głosy. Ktoś gwizdnął, a kilku krzyknęło: „Słusznie, wiwat!”.

– Szlachcica na sznur? Jakże to? Hańba! – zdenerwował się wąsaty szlachciura.

– Nie żadna hańba, jeno go przecie infamisem ogłosili. Takich się zawsze na sznur skazuje – pouczył go gospodarz w płaszczu.

– Ogłosili po to, żeby uwiesić. Przecież infamisem jeszcze nie był, jak mordował. Ścięcie mieczem to ja rozumiem, ale na sznur? – protestował wąsaty, ale otaczający go ludzie zaczęli go uciszać.

– Cichaj, dziadku, bo stary jesteś i dawne obyczaje pamiętasz, a król coraz to nowe prawa ustanawia i one są zawsze najważniejsze – powiedział gospodarz.

– A mnie się to nie podoba – stwierdził jeszcze inny szlachcic – i tym krakowskim panom nie ufam za grosz.

Kilku zaczęło go wyśmiewać, że źle słuchał, bo przecież tylko jeden z panów był z Krakowa, a pozostali z Lublina.

– A czemu tu protestować? Skoro zabił, to niech teraz sam zawiśnie – wyraził swoje zdanie pucołowaty młynarz.

– A skąd wiedzieć, jak to było i o co poszło? Byłeś tam, panie, widziałeś? – sarkał wąsacz.

– E tam, kogo te sprawy mazowieckie czy lubelskie obchodzą. Niech każdy się swoją gospodarką martwi – skwitował gospodarz w płaszczu i większość uczestniczących w dyskusji się z nim zgodziła.

Sąd się zakończył. Śnieg sypał z nieba i wkrótce wszyscy gapie się rozeszli. Jedni w drogę do swoich domów, inni do gospody obok młyna, która była już otwarta i zdążyła wypełnić się po brzegi żołnierzami, miejscową szlachtą i garstką chłopów. Tylu klientów w skromnym przybytku przypominającym raczej wielką zaniedbaną stajnię młynarz nie miał jeszcze nigdy. Pachołkowie przywlekli z piwniczki zapasy beczek z miodem i piwem, a zadowolony właściciel naliczał podwójne ceny, w myślach licząc zysk. Już po chwili brzęczały miedziaki, panowie kłócili się o miejsce w kolejce, a w rogu sali ciekawy tłum słuchał przechwałek trzech chłopów, którzy schwytali zbiega i teraz opowiadali o swoim bohaterstwie.

Kawalkada tuzina strażników wyprowadziła Burzyńskiego z placu. Za rogiem kościoła uderzył w nich lodowaty wicher.

– Naprzód! Szybciej! – pokrzykiwał konus w spiczastym hełmie.

O ile żołnierze jeszcze kilka chwil temu traktowali więźnia z pewną godnością spowodowaną jego szlacheckim stanem, o tyle teraz, po ogłoszeniu wyroku infamii, stracił on wszystkie prawa, cały majątek i jakąkolwiek możliwość łaski. A już o poranku miał stracić też życie. Turański zaraz po zakończeniu indukty wysłał kilku żołnierzy do wyszukania odpowiedniej gałęzi i przygotowania powrozu.

Za budynkiem kościoła znajdowała się ruina po dawnej kaplicy. Została z niej tylko kamienna kruchta, której otwory drzwiowe zamurowano i wprawiono odrzwia z drewnianych bali, aby służyła za składzik na beczki z żywnością na zimę. Teraz chłopi opróżnili wnętrze, aby wykorzystać je jako tymczasowe więzienie dla Burzyńskiego. Żołnierze wepchnęli skazanego do środka i zatrzasnęli wrota. Potem jeden z chłopów nasadził na obejmy belkę.

– Trzech wartowników do północy ma go pilnować, od północy do świtu następnych trzech! – rozkazał konus, gestem wybierając żołnierzy do wart. – Kto nie ma ciepłego kożucha, temu przyniosę z taboru, bo pewnie będzie śnieżyć przez całą noc.

Burzyński stał nieruchomo w ciemności celi. Czuł się dziwnie, jakby nie był sobą, jakby to wszystko, co się działo, dotyczyło kogoś innego. Ale uległ tylko chwilowemu złudzeniu. Był mokry od śniegu i szczękał zębami z zimna. Otaczał go lity mrok i zapach zgnilizny. Poczuł się, jakby jeszcze za życia trafił do grobowej krypty. Po chwili, gdy wzrok nieco przyzwyczaił się do ciemności, zobaczył pod ścianą barłóg z wilgotnego siana, który zapewne miał mu służyć za łóżko. Znalazł też miskę z drewnianą łyżką i kilkoma garściami zimnej, nadpsutej kaszy. Powąchał ją i odłożył. Choć nie jadł niczego od kilku dni, nie zamierzał truć się tym paskudztwem. Uważnie zbadał odrzwia. Spróbował je delikatnie pchnąć, ale trzymały się mocno. Potem schylił się i spojrzał przez wąską szparę na świat. W półmroku zobaczył postacie wartowników, strzechy kilku chałup i ciemną ścianę drzew w oddali. Puszcza. Ach, ileż by oddał, aby być tam teraz! Mimo że śnieg sypał z nieba, że wiatr dął niczym potępieńcza dusza, że zza drzew dobiegało wycie wilków, tam była wolność. Ale już nie dla niego ten owoc.

Zeskoczył na posadzkę. Zacisnął zęby i pięści. Koniec to rzecz naturalna, ale taka śmierć? Bez walki, bez miecza w ręku, bezwolnie jak baran w rzeźni? Ze śmiercią był przecież za pan brat. Trochę potyczek stoczył, sporo śmierci widział, kiedy padali bez życia dużo świetniejsi od niego. I jak godnie umierali! Żadnej trwogi, do końca wykonujący co do nich należy, jakby przygotowani na najgorsze, które jest przecież normalną częścią życia wojownika. Widział, że w słusznej walce śmierć nie boli.

Gdy przyjdą do niego o świcie, będzie się bronił. Nie zrobią z jego śmierci widowiska, to on zrobi im widowisko! Niech zabiją go pod tą kruchtą, ale niech na długo popamiętają, jak walczyli z Burzyńskim. A i zostawi im trochę pamiątek, aby o tym dniu nie zapomnieli. Westchnął z goryczą. To wszystko bez sensu. Ci prości żołnierze nie są niczemu winni. To zwykli żołdacy, których przyjęto na służbę akurat u tego okrutnego pana. Słyszał wartowników po drugiej stronie wrót, jak drepcą nieszczęśni po śniegu, chcąc się nieco ogrzać, jak chrząkają i kaszlą.

Została mu tylko jedna noc życia. Jego ciało drżało z zimna, ale umysł był gorejący. Płonął z satysfakcji po dokonanej zemście, z wściekłości na bezdusznych sędziów, z buntu i niezgody na to, że tak się to wszystko miało zakończyć. Zaczął miotać się po wnętrzu, chodzić tam i z powrotem, myśli – na przemian te pełne gniewu i te niosące nadzieję – przelatywały przez jego umysł. „Nigdy się nie bój” – uczył go ojciec, gdy Jarosław był jeszcze chłopcem. „Nie bój się, bo strach i tak nie uchroni cię przed nieuniknionym. I nigdy nie pozwól, aby strach cię powstrzymywał przez tym, co słuszne. A gdy nadejdzie godzina końca, wyjdź jej na spotkanie z uśmiechem i otuchą, bo lepszy świat na ciebie czeka”.

„Ach, kochany ojcze – pomyślał – zrobiłem, co do mnie należało. Ale co byś teraz powiedział, widząc swojego syna w tej ciemnicy, czekającego na egzekucję? Znałem cię, ojcze, i wiem, że zapłakałbyś nad jego losem”.

Przed oczyma zobaczył chwile swej ucieczki przez puszczę. Pędził biegiem, bez konia, przez śnieżne zaspy, wśród drzew o czarnych konarach, nasłuchując odgłosów pogoni. Psy ujadały, po gościńcu przechodziły zbrojne oddziały. I choć poruszał się szybko i nie zatrzymywał się, prześladowców było wielu i coraz bardziej się zbliżali. Przechodził po lodzie przez zamarznięte rzeki i jeziora, przebijał się przez najgęstsze lasy, aby tam zgubić pogoń albo chociaż ją opóźnić, aby musieli zejść z koni i szarpać się z nimi przez gęstwinę. Szedł głodny, wycieńczony, zmarznięty i obdarty, już tylko instynkt przetrwania pchał naprzód obolałe nogi. Nocami spał tylko chwilami, zakopując się w śniegu pod derką, czujny na każdy szelest, i ledwie trochę się zdrzemnął, już wstawał i ruszał dalej. To, że nocami wędrował, dawało mu nieco przewagi, ale w ciągu dnia siepacze nadrabiali stratę, bo oni byli wypoczęci i najedzeni, a on coraz bardziej opadał z sił.

Był już półprzytomny, gdy doczłapał się do brzegu rzeki. Jej brzegi skuwał lód, ale w środku nurtu rzeka szumiała czarnymi falami. Odkrył na brzegu przysypaną śniegiem łódkę. Zapewne w ciepłe miesiące służyła do przepływania na drugi brzeg, bo rzeka nawet teraz była rwąca i zapewne głęboka. Zgrabiałymi od mrozu dłońmi wygrzebał łódkę i oczyścił ją ze śniegu. Pchał ją ostatkiem sił po zaspach, aż do wody, wsunął się na nią i pozwolił nieść ją prądowi. Nie miał wiosła i z przerażeniem odkrył, że fale kręciły łódką w kółko, prawie ją wywracając, a rzeka niosła kawały lodu, które biły co chwilę o kadłub. Gdy znosiło go na brzeg, odpychał się od niego rękami lub mieczem i dryfował dalej. Dłubanka przechylała się na boki i uderzała o brzegi, w każdej chwili grożąc wywrotką. Momentami pędził niczym na galopującym koniu, ale łódka coraz bardziej się kolebała, a fale robiły się coraz większe. Rzeka ryczała groźnie, lodowate wody chlupotały, krople pryskały mu w twarz. Naraz boczny prąd pchnął go na brzeg. Łódka z furią uderzyła w spiętrzone kry, które zmiażdżyły burtę. Rozległ się straszny trzask i kadłub przełamał się, po czym od razu zatonął. Burzyński spróbował zeskoczyć na brzeg, lecz ześlizgnął się po lodzie i wpadł po szyję do wody. Szarpnął się desperacko, złapał za głazy i nadludzkim wysiłkiem wciągnął ciało na brzeg. Nie poczuł zimna, woda wydała się wręcz ciepła, ale wiedział, że to tylko złudzenie. Wkrótce przemoczone ubranie straci swoje właściwości i zamarznie. Wyskoczył na brzeg, padł na śnieg i przetoczył się po nim, aby ten wchłonął wodę. Potem podniósł się, ale już czuł, jak wszystkie kończyny drętwieją mu i sztywnieją z zimna. Zaklął wściekle i rozejrzał się. Wtedy dostrzegł, że nie jest sam. Trzech wieśniaków, przyodzianych w futra i czapy, obserwowało go z niewysokiej skarpy.

– Poratujcie mnie, dobrzy ludzie! – krzyknął do nich, unosząc rękę.

Stali, obserwując go w milczeniu przez dłuższy czas.

– Kim jesteś, panie? – zapytał w końcu jeden z nich.

– Jestem honorowym człowiekiem, który krzywdy wam nie uczyni, jeno hojno wynagrodzi za chrześcijańską pomoc – odpowiedział i zbliżył się do nich.

– Chodźmy – rzekł jeden.

W milczeniu szli wydeptaną ścieżką wiodącą od rzeki do kilku chałup o wielkich trzcinowych dachach. Wprowadzili go do ciemnego wnętrza zasnutego dymem paleniska. Siedziała tam niemłoda kobieta o potarganych włosach. Nie odpowiedziała na jego przywitanie. Wstała od ognia, pokazała mu miejsce i wyszła z chaty. Usiadł przy rozpalonym ogniu, wyciągając ku niemu trzęsące się od zimna ręce. Poczuł się błogo, zatracił świadomość sytuacji i czasu. Chłopi zostali przed chatą, rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Po chwili jeden wszedł do środka i nalał do glinianej miseczki jakiejś substancji z wielkiej kadzi. Podał. Burzyński powąchał, potem spróbował trochę. Była to ciepła zupa z suszonych ryb. Wypił wszystko. Chłop nalał mu następną miseczkę. Burzyński od razu poczuł, że wracają mu siły. Zdjął płaszcz, napierśnik i rozpiął pas, po czym rozwiesił je nad ogniem, by wyschły. Wytrząsnął z kieszonki w płaszczu kilka srebrnych monet.

– Dzięki wam za ratunek i gościnę – rzekł do chłopa. – Potrzebuję kupić konia pod wierzch. Dobrze zapłacę.

Chłop spojrzał dziwnie na monety, a potem na oblicze Burzyńskiego. Wzruszył ramionami.

– U nas koni nie ma – rzekł cicho – tu tylko prości rybacy.

– A w innych wsiach są jakie?

Chłop znowu długo się nad czymś zastanawiał. Potem w milczeniu wyszedł z chaty.

Burzyński czuł się nieswojo. Wiedział jednak, że dzięki podróży rzeką oddalił się znacznie od swoich prześladowców, i liczył na to, że przez jakiś czas pozostanie tu bezpieczny. Gdy tylko odzienie nieco przyschnie, wyruszy w dalszą drogę. Jeśli uda się zdobyć wierzchowca, to dobrze, a jeśli nie – trudno. Najważniejsze to znowu być w ruchu.

Posiedział jeszcze trochę przy ogniu. W pewnej chwili usłyszał jakiś głos. Jeden z chłopów, ten sam, który dał mu polewkę, szeptał coś od drzwi.

– Chodźże, panie… Jest tu taki jeden, który może sprzedać ci konia…

Wstał i skierował się na zewnątrz. Widział sylwetki chłopów stojących przed chatą. Gdy przekroczył próg, oślepiło go światło dnia. Zmrużył oczy i w tym momencie poczuł silne uderzenie w tył głowy. Zachwiał się oszołomiony, a chłopi zarzucili na niego rybacką sieć i go przewrócili. Zakotłowało się wkoło niego, uderzył na oślep pięścią. Złapał kogoś za odzienie i pociągnął, ale ofiara wyrwała się. Znowu otrzymał cios w głowę, przed oczami ujrzał snop iskier i zapadł w nieprzytomność. Trzech chłopów odłożyło pałki i z werwą zabrało się do wiązania Burzyńskiego linami. A teraz stał nieszczęsny w ciemnicy, bezsilnie zaciskał pięści i przeklinał wszystkich zdrajców i głupców.

Jeszcze przed świtem zbiorą się z pochodniami w dłoniach i przebudzą go. Wyjdzie im naprzeciw godnie i ze spokojem. Cóż z tego, że mogą odebrać mu życie i z chęcią to uczynią? Żadnymi siłami nie odbiorą mu dumy. Karząc go za zabicie niegodziwego człowieka, sami się splamią. Do diabła z nimi wszystkimi! Nie warto z nimi walczyć, nie warto próbować przemawiać im do sumień. Na to drugie pozostaną głusi, na to pierwsze – rzucą się na niego zgrają i zarżną jak świniaka.

Pokaże, jak potrafi umierać człowiek honoru. Z obojętnością i pogardą odda swoje życie. Spętają mu ręce łykami i być może nałożą kaptur na głowę, ale wtedy powie im, aby tego nie robili. Poprowadzą go pod strażą na skraj lasu, gdzie czekała będzie gałąź i mocna lina. Posadzą go na końskim grzbiecie, a jeźdźcy po bokach nasuną mu pętlę na gardło. Rozjadą się na boki, a jakiś obozowy ciura z ich taboru smagnie koński zad. I będą i panowie, i chłopstwo, i żołnierze oglądać w świetle pochodni, jak Burzyński dynda na linie do przodu i do tyłu, jak syczy, dusząc się, jak wierzga nogami niemogącymi znaleźć gruntu. Będą się sycić jego bezsilnością, obserwować, jak traci siły i jak jego ruchy stają się coraz mniej gwałtowne. Będzie bulgotał, oczy zajdą mu mgłą, ostatnim widokiem na tym świecie będą gałęzie drzew obsypane śnieżnymi czapami i blade niebo świtu.

Wyda ostatnie tchnienie, a wraz z nim jego dusza opuści ciało i odejdzie do krainy potępionych.

Przyboczni magnata Turańskiego zostawią jego ciało na linie, aby przez całą zimę wisiało i odstraszało wszystkich, którzy myślą o buncie. Kruki wydziobią oczy, a na wiosnę robactwo rozpełznie się po truchle, sprawi, że stanie się ono opuchnięte i pękate, zacznie gnić, a potem się rozpadać. Chłopskie dzieci będą przychodzić w trwodze i oglądać to straszne coś, co było kiedyś człowiekiem, a potem będą uciekać z płaczem do swoich matek.

Będzie już wtedy wiosna, ptaki będą pięknie śpiewać w zaroślach, wieśniacy, radując się słońcem, ze śpiewem będą obsiewać pola. Życie będzie toczyło się dalej, tylko że już bez niego. I nikt nie będzie o nim pamiętał.

Odejdzie, nie dokonując niczego godnego uwagi na tym świecie. Świadomość tego to ból największy.

2 WXVI wieku mila polska była odpowiednikiem dzisiejszych 7-8 kilometrów.

3 Indukta – określenie rozprawy sądowej wdawnej polszczyźnie.

4 Infamia – kara wygnania.

5 Wyrok infamii wydawany wsytuacji niemożności postawienia oskarżonego przed sądem.

WIOSNA

„Gdzie dom twój, tam twój odpoczynek i pocieszenie. Gdzie dom twój, tam twój ród i twoja ziemia, których bronić zawsze będziesz. Ziemia oddana twym przodkom przez króla twego, któremu zawsze obowiązany jesteś służyć. Gdzie twój dom, tam myśli twoje wracać będą, a tęsknota serce ściskać, gdy na obczyźnie tułał się będziesz i wśród obcych dolę i niedolę cierpieć”.

Te słowa usłyszał od ojca, gdy miał siedem lat. Potem ojciec kazał mu je kilkukrotnie powtórzyć, aby nigdy ich nie zapomniał. Dopiero po wielu latach zrozumiał w pełni ich znaczenie. Dopiero wtedy, gdy prawdziwa poniewierka stała się jego losem, a tęsknota uczuciem, które wciąż mimo upływu lat bolało coraz bardziej.

Na jednym z niewielkich wzgórz, z których szczytów przy dobrej pogodzie widać było płynącą Wisłę, stała mała drewniana warownia rodu Burzyńskich. Gdy najsłynniejszy przedstawiciel tej rodziny, Roch Burzyński, wrócił zwycięski z pól bitwy grunwaldzkiej, jego poczet przywiózł na wozach liczne łupy zdobyte w krzyżackim taborze. Gdy Burzyński te łupy spieniężył, postanowił zbudować na miejscu drewnianego siedliska prawdziwy zamek. Kamień do budowy sprowadzał aż z Bochni. Kamienne bloki płynęły barkami po Wiśle, a potem wędrowały na wozach po wyboistym szlaku wśród puszczy i w końcu stromym grzbietem wzgórza na szczyt. Roch sprowadził z Krakowa mistrzów, aby kierowali budową, a pracował przy niej osobiście, wraz z synami, kuzynami i chłopami, których za ten trud zwolnił z płacenia daniny. Zamek powstawał przez wiele lat. Nigdy nie został w pełni ukończony, ale i tak budził zachwyt i zazdrość. Na Mazowszu było tylko kilku naprawdę bogatych panów i tylko rodziny książęce mogły sobie pozwolić na posiadanie takiej siedziby. Przeważała drobna szlachta posiadająca ledwie spłachetek ziemi i zamieszała w zwykłych domach, tyle że otoczonych kamiennymi murami. W całej okolicy dopiero w Czersku była większa i bardziej imponująca twierdza. Możni podśmiewali się czasem z budowli Rocha. „Na co komu taka forteca w środku puszczy?” – dziwili się. „Burzyński, zamiast las wykarczować, pola zasadzić i na zbożu zarabiać, to tylko sobie mury bizantyjskie stawia. Może najazdu tureckiego się boi? A może księciem chciałby zostać, tylko o ile zamek ma, to ziemi trochę mało” – kpili.

Burzyńscy odstawali od mazowieckiego schematu. Przybyli w to miejsce z Wielkopolski, bo tu otrzymali własność ziemską od księcia Władysława w czasie wojny dzielnic. Z czasem granice się zmieniły i posiadłość Burzyńskich zaczęła podlegać książętom Mazowieckim. Im płacili daninę od łanów ziemi, ale że ziemi uprawnej mieli niewiele, to i danina była niska. Burzyńscy rzadko uczestniczyli w mazowieckich sejmikach i nie bratali się zbytnio z miejscową szlachtą, mając mazowieckich panów za kłótliwych, złośliwych i odważnych w słowach, ale już nie w czynach. Czuli się przede wszystkim poddanymi Korony i każdego roku uczestniczyli w wojnach na granicach jej terytorium i w krajach, w których polski król lub litewski książę prowadzili swoje działania. Miejscowi uważali Burzyńskich za gwałtownych odludków. Pod względem posiadanej ziemi władający tylko jedną wioską Burzyńscy przypisywani byli do szlachty drobnej, ale ich sława wojenna, poparcie wśród wielkich hetmanów i posiadanie zamku (skromnego i niewielkiego, ale zawsze zamku) stawiało ich na pozycji dużo wyższej. Książęta i biskupi mazowieccy mieli im trochę za złe, że nie uczestniczą w ich sporach, nie dołączają do klik i grup interesów. Kpili, że Burzyńscy mają zamek i sławę, ale nie mają bogactwa.

Mieli w tych kpinach trochę racji. Burzyńscy zaniedbywali gospodarkę, zużywając plony tylko na własne potrzeby i nie myśląc o handlu. Tymczasem sprzedaż zboża przynosiła spore zyski. Rycerze mniej chętnie brali się do wojaczki, bo aby pomnożyć swe bogactwo, wystarczyło powiększać pola i zakładać folwarki. Tymczasem Burzyńscy trwali w swoim staromodnym stylu życia. Pod ich zamkiem stała średniej wielkości wieś z dwudziestoma chałupami o wysokich dachach ze strzechy i o usypanych z polnych kamieni murach otaczających obejścia. I mury, i obejścia obrośnięte były mchem i bluszczem, niczym domy dawnych Mazurów. Burzyńscy nie przymuszali chłopów do pańszczyzny, a niewielką daninę odbierali w produktach i pomocy przy pracach na zamku. Nie do pomyślenia byłoby w majątku Burzyńskich karanie ludzi batogiem lub zmuszanie ich do pracy ponad siły – złe obyczaje, które jednak szeroko rozpowszechniały się w folwarcznych majątkach całej Korony. Może o to właśnie chodziło Rochowi Burzyńskiemu, a później jego potomkom – nie potrafili w drodze do bogactwa poświęcić więzów szacunku i bratniości, które łączyły ich z chłopami.

„Każdego traktować trzeba po ludzku – i króla, i chłopa” – uczył małego Jarosława ojciec. „A każdego drania lać ile wlezie” – dopowiadał dowcipnie wuj Sambor. Burzyńscy pracowali na polu razem z chłopami, niczym zwyczajni szlachcice zagrodowi. Z chłopami orali, obsiewali, odpoczywali i jedli. Też z tego kpili okoliczni szlachcice, którzy woleli na koniu komenderować gnącymi się w ciężkim trudzie poddanymi i krzykiem zaganiać ich do większego trudu. Kiedyś w karczmie w Płocku pokłócił się o to wuj z miejscowym szlachcicem, którego rodzina żyła sobie wygodnie i bogato dzięki mocno rozwiniętym folwarkom.

– Nie mężczyźni jesteście, a leniwe kocury – sarkał wuj.

– Niech ci będzie, ale za to my mamy coraz więcej, a wy wciąż skromnie żyjecie – zaśmiał się szlachcic.

– A cóż za honor tak chłopów traktować, jak to się widzi na waszych polach? Przecie to pobratymcy są. Tyle że niższego stanu.

– Jacy mi tam pobratymcy, ja się z plebejami nie bratam. Plebeje to nawet nie ludzie są, tylko tacy półludzie. Niby jak my, ale gorsi.

– Jakże gorsi, skoro ten tu oto obecny Henryk zwany „Rębajło” to chłop z pochodzenia, ale wojownik niczym dziesięciu innych!

– Ach, no tak… – wymruczał szlachcic, spoglądając na Henryka, który był potężniejszy niż jakikolwiek inny mężczyzna w karczmie, u pasa miał potężny miecz, a pocięta bliznami twarz była obliczem człowieka, który nie zna się na żartach.

Zamek Burzyńskich składał się z solidnej czworobocznej wieży i mniejszej okrągłej wieżyczki. Otoczony był murem na osiem łokci. Dziedziniec okalały drewniane budynki gospodarcze i stajnie. Gdy skończyły się fundusze z grunwaldzkiej wyprawy, upadł plan Rocha, aby dobudować drugą, większą wieżę od północnej strony, aby oflankować mury i wyłożyć dziedziniec gładkimi kamieniami. Na jesieni dziedziniec zamieniał się w bajoro, a zimą skuwał go lód, na którym ślizgały się konie i ludzie. Dopiero potomkowie Rocha wyłożyli surowe wnętrza komnat dywanami, postawili porządny piec z paleniskiem. Od wewnątrz zamek był przytulnym i bezpiecznym domem, lecz od zewnątrz niszczał. Pękały od wilgoci krakowskie dachówki, więc zastępowali je zwykłą trzciną. Mury porastał mech, a stromy podjazd na szczyt góry wymagał zwinności i od jeźdźca, i od wierzchowca, bo porozsadzany był od korzeni drzew i wykrotów.

Ciało dzielnego Rocha zagrzebano pradawnym obyczajem w kurhanie pod puszczą. Z największą czcią przechowywano przez kolejne pokolenia jedyny przedmiot, który się po nim zachował – potężny, poszczerbiony miecz z zakrzywionym jelcem6. Nikt nie ośmielał się zabrać go na żadną wojenną wyprawę w trwodze, że zostanie stracony. Miecz zawieszono na ścianie sali głównej, na honorowym miejscu, w otoczeniu toporów, szabel i włóczni, rozmaitego oręża zwożonego z dalekich wypraw.

Od strony Wisły biegł szlak, który kończył się w zamku Burzyńskich, a dalej były już tylko gęste puszcze. Nikt obcy się w te lasy nie zapuszczał – pełne niedźwiedzi i wilków, zdradliwych bulgoczących bagien, które mogły wciągnąć jeźdźca wraz z jego koniem. Krążyły o tych okolicach ponure legendy – o strzygach, upiorach, wodnikach i potępionych duszach. Kto nie znał owych lasów, łatwo gubił w nich orientację, a wszechobecne mokradła tworzyły labirynt, z którego mógł się już nie wydostać. Te puszcze zapewniały jednak rodzinie większość pożywienia, a resztę – mała wioska otoczona poletkami, stojąca u stóp wzgórza. Miejsce to nazywano od czasu pierwszych osiedleńców Burzyną. Ród Burzyńskich między sobą nazywał zamek po prostu „dziuplą”.

Gdy Jarosław był dzieckiem, uwielbiał wspinać się po chybotliwej drabinie na szczyt wieży i patrzeć stamtąd na świat. U jego stóp rozciągał się zielony przestwór lasów, drożynka niknąca wśród drzew, leniwe wody Wisły przed horyzontem. Jego ulubioną porą roku była wiosna. Wtedy to świat po zimowej martwocie budził się do życia z pełną intensywnością. Drzewa w puszczy zieleniły się i pachniały, w gęstwinie zarośli śpiewały ptaki. Chłopi na polach wkoło wioski, rumiani z wysiłku i od promieni pierwszego słońca, w ciszy i skupieniu gromadzili się, aby orać ziemię nasyconą wodą po roztopach. Wiosną powietrze wypełniał zapach kwitnących ziół i dziczyzny wędzonej z czosnkiem na paleniskach. W tym powietrzu czuło się świeżość i nowość, jakby świat właśnie się narodził, a w sercu panowała radosna lekkość. U schyłku wiosny zieleniły się obsiane pola. Mały Jarosław ze swoim o dwa lata starszym bratem biegali po nich do utraty tchu, śmiali się i walczyli drewnianymi kijkami, udając, że biją się z Krzyżakiem albo Tatarzynem.

Na wiosnę każdego roku mężczyźni rozpoczynali przygotowania. Na zamku pojawiali się goście, kuzyni i wujowie, przybywający ze swoich majątków. Przez kilka tygodni szykowali zapasy w beczkach, polerowali zbroje i ostrzyli miecze, paśli i ćwiczyli konie. Potem wraz z chłopami z Burzyny orali pola i siali jęczmień i grykę, pracując zlani potem od świtu do zmroku. Chwalili się, że taka praca zwiększa krzepę. Nadchodził w końcu ten pamiętny każdego roku dzień, w którym zamek ogarniało szalone podniecenie. Kobiety płakały, mężczyźni pokrzykiwali, a potem formowali niezgrabny korowód z koni i wozów, po czym wyjeżdżali przez bramę. Jak każdej wiosny wyruszali na wojnę.

Jarosław pamiętał jeden z tych dni. Miał wtedy sześć lat i wraz z bratem Michałem biegali, goniąc stado prosiaczków obok chłopskiego obejścia. Słysząc wyjeżdżających z zamku zbrojnych, zatrzymali się i zaczęli obserwować. Z zamku wyłaniali się jeźdźcy. Odziani w kolczugi i stalowe hełmy, uzbrojeni i poważni. Za nimi turkotały wozy, wypełnione pożywieniem w workach, beczkami, tarczami i drzewcami pik. Na czele roty jechał dumnie wyprostowany Franciszek. Odziany w kolczugę ze stalowymi naramiennikami i spiczasty hełm, z długą czarną brodą i ponurym spojrzeniem szarych oczu. Franciszek był człowiekiem doświadczonym przez życie, często surowym. Nie lubił hulanek ani przechwalania się, gardził wszelką nieprawością. Gdy Jarosław jako chłopczyk widział ojca wyruszającego na wojenne wyprawy, ten zawsze był poważny i skupiony, roztaczał wkoło aurę wewnętrznej siły. Zdawało się, że pogrążony w myślach nawet nie zauważa swoich najmłodszych synów, stojących obok szlaku z zadartymi głowami. Wśród rycerzy koronnych i litewskich bojarów Franciszek cieszył się wielkim poważaniem. Znany był pośród nich jako „Stary Burzyński”, a przydomek „stary” znaczy wiele w świecie wojowników, w którym rzadko komu udaje się dożyć sędziwego wieku.

Po prawicy Franciszka jechał wuj Sambor. Młodszy, szeroki w barach, o zupełnie odmiennym charakterze od swego brata. Wuj był głośny i nieokrzesany. Lubił wypić, lubił ucztować i słynął z porywczości, przez którą często wpadał w kłopoty. Już za młodu był utrapieniem rodu, gdyż wybrano go do stanu duchownego, ale nie minęło sześć miesięcy, gdy wyrzucili go z opactwa w Krakowie za „białogłowy i pijaństwo”. Za swoje wybryki nieraz w ciągu życia lądował w wieży. Nieraz też za zasługi wojenne dostawał od króla niewielkie nadziały ziemi, które i tak zaraz sprzedawał, aby mieć za co hulać. Nie przejmował się niczym i nie lubił za wiele rozważać. „Życie jakie proste jest, każdy widzi – mawiał czasem. – Powojować, popić, nacieszyć się i posmucić, a potem heja na tamten świat!” – to była jego dewiza.

Wuj Sambor miał podgoloną głowę i nosił kitę niczym Tatar. Jego dumą były zadbane wąsiska. Słynął na całą okolicę z herkulesowej siły i niepokornego charakteru. Nigdy się nie ożenił, ale mówiono, że wiele dzieci narobił zarówno z szlachciankami, jak i ze zwykłymi chłopkami. Na wojnę wyruszał tak samo, jak jechał do karczmy na pijatykę – uśmiechnięty, beztroski, wodzący wkoło zadowolonym spojrzeniem, jakby cały świat do niego należał.

Za Franciszkiem i Samborem jechał najstarszy brat Jarosława – Leszek. Ukończył już szesnaście lat, co w tych czasach było wiekiem odpowiednim, aby wojować. Jarosław patrzył na swojego brata, tak teraz wyniosłego, o rumianych policzkach i odzianego w strój przynależny dorosłemu mężczyźnie. Obok Leszka jechał Onufry, żylasty chłop o przyjaznej twarzy. Nazywali go giermkiem Franciszka, bo nigdy nie odstępował swego pana w boju i wielbił go z całego serca. Zawdzięczał Franciszkowi życie, więc spłacał dług ofiarną służbą. Onufry kochał konie i znał się na nich jak mało kto. Powiadano, że rozumiał się z końmi lepiej niż z ludźmi, że znał ich obyczaje i uczucia. Na zamku i podczas wypraw opiekował się końmi Burzyńskich i jego słowo w sprawie wierzchowców było uznawane za święte. Gdy Onufry mówił, że konie muszą jeść, zatrzymywano pochód. Gdy mówił, że muszą odpocząć, jeźdźcy jak na komendę schodzili z siodeł i prowadzili zwierzęta za uzdy. Kto sprzeciwiłby się decyzjom Onufrego, miałby do czynienia z Franciszkiem lub Samborem.

Za Burzyńskimi jechali ich ziomkowie z innych majątków i chłopi, stanowiący poczet. Jedni byli weseli, inni smutni, ale wszyscy dziwnie podekscytowani. Mężczyźni wyruszali czasem na wezwanie króla, albo bez wezwania, dołączając w dalekich krainach do swoich przyjaciół – zazwyczaj bojarów litewskich, aby wraz z nimi bić się z Rusinami o ziemię. Gościli na ich majątkach, wojowali razem, a potem dzielili się łupami sprawiedliwie. Gdy na Litwie nic się nie działo, jechali czasem na wschód, zwany Dzikimi Polami, na Tatarów, a czasem aż na Węgry i Mołdawię. Nazwy dalekich krain nic dzieciom nie mówiły, ale wzbudzały wielką ciekawość.

Jarosław stał z bratem i patrzyli na to widowisko jak oczarowani, i machali wojownikom na pożegnanie. Leszek skrzyżował z Jarosławem spojrzenie i uśmiechnął się do niego. Potem popędził konia i odjechał z resztą jeźdźców w chmurze kurzu. Jarosław nie wiedział wtedy, że widzi brata ostatni raz.

Wkrótce korowód znikał między drzewami. Wtedy Jarosław i Michał chwytali za kijki i znowu walczyli, udając rycerski pojedynek.

Ten pojedynek przerywało przybycie zdyszanego służebnego z zamku.

– Wracajcie, paniczykowie, na dziuplę, bo pani was szuka! – krzyczał służebny i prowadził ich, zeźlonych, że przerwał im zabawę, do matki.

Barbara Burzyńska rządziła na zamku pod nieobecność męża. I trzeba przyznać, że władała twardą ręką. Utrzymywała posiadłość w porządku i czystości, których nie widziało się w okresie zimowym. Każdego tygodnia wysyłała służebnych na polowania, do napraw i sprzątania zamku, stajennych do opieki nad końmi, osobiście doglądała pól i przygotowania zapasów na zimę. Była kobietą postawną i czarnowłosą, urodzoną do rządzenia i sprawiedliwą. Każdy w okolicy wiedział, że na wojennych wyprawach dowodzi Franciszek, ale na zamku to Barbara sprawuje władzę.

Pochodziła z Węgier, a w jej żyłach płynęła krew rodziny królewskiej. „Gdyby się ojciec nie wyprawił na Węgry na wojaczkę, to i ciebie na świecie by nie było” – powiedział kiedyś Jarosławowi wuj. Dopiero gdy chłopak podrósł, miał dowiedzieć się, i to nie od rodziców, a od kuzynów, o tym, jak poznali się jego rodzice. Na Węgrzech trwała wtedy wojna domowa, a polscy rycerze pojechali tam, aby wspomóc jednego z pretendentów do tronu. W trakcie tej kampanii Franciszek uratował z rąk huzarów dziewczynę, której żołnierze okrutnego Zapolii7 wymordowali całą rodzinę i spalili majątek. Franciszek zabrał tę dziewczynę do Korony i pojął ją za żonę. Szybko nauczyła się języka, życia na zamku i wydawało się, że zapomniała o strasznych zdarzeniach z przeszłości. Nigdy jednak nie zaakceptowała wojennych wypraw Burzyńskich. Gdy pewnego razu Franciszek wrócił z Podola i podarował jej piękny złoty łańcuch ozdobiony klejnotami, ze złością rzuciła go na ziemię.

– Nie chcę tego, to z ludzkiej krzywdy! – krzyknęła.

– Z jakiej znowu krzywdy? – zdziwił się Franciszek. – Tatarski czambuł pobiliśmy, jak z nagrabionym dobrem na Dzikie Pola uciekali. W skarbczyku złoto i klejnoty mieli, a mnie w podziale łupów to się akurat trafiło.

– Nie chcę tego, krwią ludzką taki podarek śmierdzi!

– Żadnej krwi na tym nie było, to jak ma śmierdzieć?!

– Nie chcę żadnych podarunków, za które ludzie ginęli. Nie obchodzi mnie, czy byli to Tatarzy, czy inni, czy zagrabili, czy nie. Wszystko, co ze zdobyczy wojennej, to brudne i krwią zroszone!

– Wcale nie brudne, bo prawo do zdobyczy to reguła wojny, stary obyczaj tak mówi – powiedział Franciszek i zabrał złoty łańcuch. Wymienił go potem w Płocku na dwa porządne wozy, trzy kopy pszenicy i worek srebrnych groszy koronnych. Nigdy już nie przywoził jej łupów. Znał jej przekonania i gorącą krew.

Barbara nie była pierwszą żoną Franciszka. Jadwigę ze Świąderskich pojął, gdy miał dwadzieścia dwa lata. Piękna i wrażliwa dziewczyna zakochała się w nim bez pamięci, a on w niej. Młodzi byli nierozłączni, dla Jadwigi Franciszek zaniechał na dwa lata uczestnictwa w wojennych wyprawach. Ta szczuplutka dziewczyna eterycznej urody często chorowała, a on opiekował się nią we wszystkich momentach. Jadwiga zmarła, zanim doczekali się pierwszego dziecka. Po jej śmierci Franciszek na wiele miesięcy zapadł w smutek, a potem ze zdwojonym zapałem zaczął brać udział w wojennych wyprawach. Wuj Sambor mówił, że w wojaczce topił swój smutek. Nie tknął żadnej kobiety, nim nie uratował Barbary i nie zabrał jej do zamku. Barbara była kobietą silnego charakteru, dzielną i zaradną. Urodziła córkę i trzech synów. Dzieci odziedziczyły po matce ciemne włosy i gwałtowne usposobienie. Barbara jak tylko mogła odciągała swych synów od wojennych obyczajów, rządzących rodziną Burzyńskich od wieków. Nie lubiła, gdy walczyli na dziedzińcu drewnianymi mieczykami ani gdy jeździli konno. Sprowadzała z Płocka i Warszawy mnichów, aby uczyli dzieci łaciny, pisma i Biblii.

Jarosław nienawidził tych nauk, choć przyswajał je bez większego trudu. Wolał jednak spędzać czas, wędrując po puszczy, strzelając z łuku i słuchając opowieści wuja Sambora o dalekich krajach. Gdy tylko Barbara spuszczała go z oka, błyskawicznie wymykał się z zamku. Z dziecięcym łukiem w ręku zagłębiał się w puszczy, aby polować na zające. Bawił się w obejściach z chłopskimi dziećmi albo zachodził do stajen, by karmić konie. Onufry tłumaczył mu wszystko o tych zwierzętach i potajemnie przed Barbarą uczył małego jeździć wierzchem.

Gdy zaczynała się jesień, na zamku często spoglądano na szlak, czy nie widać powracających mężczyzn. Często ich wyprawy się przedłużały. Bywało, że wracali do dziupli dopiero po spadnięciu śniegów. Gdy rota pojawiała się na szlaku, zapanowywała żywiołowa radość. Chłopi wychodzili z obejść całymi rodzinami, niosąc ciepłą zupę, kiełbasę i dzbany piwa, aby poczęstunkiem powitać wojowników. Służebni na zamku szykowali wielką ucztę, na którą zarzynano krowę, kilka świń i mnóstwo drobiu. Kobiety płakały ze wzruszenia, dzieci skakały z radości. Święto trwało po kilka dni i nocy z rzędu.