Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Romans historyczny osadzony w 20-leciu międzywojennym
Ewelina to 25-letnia córka kowala, stara panna, chorowita i bez szans na propozycję matrymonialną. Dziewczyna sprzedaje na ulicy własnoręcznie zrobione, szmaciane lalki. Dziewczynę codziennie obserwuje z okna swojej kawalerki Wiktor Walicki (35 lat, kawaler), który pracuje w redakcji Gazety Codziennej. Jest zima, na ulicy panuje mróz, w mieście jeszcze nie wszędzie jest światło elektryczne, niewielu może pozwolić sobie na posiadanie samochodu czy nawet powozu. Bieda przeplata się tutaj z luksusem, a ciche cierpienie z zabawą i przepychem.
Życie Eweliny zmienia się, gdy dostaje propozycję mariażu z 50-letnim wdowcem, Krzysztofem szewcem. Dziewczyna od pierwszych chwil znajomości pała do niego niechęcią. Już na pierwszym spotkaniu sprzeciwia się woli ojca, który nie chce już dłużej trzymać pod dachem niechcianej córki. W środku nocy wyrzuca ją na ulicę – w domowej sukience i kapciach. Dziewczyna błąka się po mieście, nigdzie nie może znaleźć schronienia. Sytuację komplikuje fakt, że jest chora i mocno osłabiona. Przed śmiercią ratuje ją Wiktor, który cudem – na przyjęciu urodzinowym ciotki – dostrzega przez okno idącą po ulicy dziewczynę, którą skądś zna.
Ewelina pozostanie w mieszkaniu Wiktora jako pomoc domowa i kucharka. Szybko jednak oboje zaczną rozumieć, że ślub z rozsądku będzie dla nich wybawieniem. Niestety, samotny i niedoceniony mężczyzna zakocha się w swojej gosposi. Ona zaś będzie mu wdzięczna i nic ponad to…
„Królowa żebraków” to powieść pełna kontrastów i emocji. Odnajdziesz tu chwile słodkie jak miód i gorzkie jak piołun. Realistyczne sceny, ukazanie wewnętrznych rozterek bohaterów, nadzieja i miłość… Wszystko to na tle realiów międzywojnia. Autorka podzieliła powieść na krótkie rozdziały, co sprawia, że podczas czytania ma się wrażenie, że ogląda się film. Wszelkie wątpliwości co do historycznych faktów 20-lecia zostają rozwiane na początku powieści, we wstępie, który Ewelina C.Lisowska kieruje do swoich Czytelników. Powieść zawiera opisy scen erotycznych.
Odwiedź stronę autorską www.ecl-pisarka.pl
Kup książkę w druku na życzenie w RIDERO KSIĄŻKI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 516
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ewelina C. Lisowska
Królowa żebraków
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Książka chroniona jest prawem autorskim na mocy ustawy o prawie autorskim (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83). Zabrania się wszelkiego udostępniania treści powieści, kopiowania i publikowania bez zgody autorki.
Królowa żebraków
Ewelina C. Lisowska
Wydanie 1.
Rajcza 2022
Okładka
Ewelina C. Lisowska
Opracowanie graficzne i techniczne
Ewelina C. Lisowska
Korekta
Beata Karbownik
Ebook EPUB ISBN 978-83-960211-6-8
Wydawnictwo Romanse
Rajcza 498B, 34-370 Rajcza
www.ecl-pisarka.pl
Czyli przedmowa od autorki
„Królowa żebraków” to romans historyczny osadzony w latach międzywojnia, to jest około 1920 roku. Celowo nie podaję dokładnej daty wydarzeń, nie poruszam też zagadnień związanych z polityką czy wydarzeniami historycznymi. Podczas pisania skupiłam się na realiach życiowych, w których żyli biedniejsi obywatele miast – nawiązałam jednak do życia wyższych sfer, aby ukazać kontrast poziomu egzystencji poszczególnych jednostek. Przedstawione w powieści miejsca, ulice i miasto są całkowicie fikcyjne. Opisywane w nich warunki życia obywateli są moją interpretacją – podczas pisania bazowałam na poniższych źródłach:
Bibliografia
1. Maja i Jan Łozińscy, „W przedwojennej Polsce – Życie codzienne i niecodzienne”, wydanie 2 zmienione, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2020
2. Praca zbiorowa, „Dwudziestolecie międzywojenne – Miejsca, ludzie, wydarzenia”, wydanie 1, Grupa Wydawnicza PWN, Warszawa 2009
3. Internet
Archiwa Państwowe, Narodowe Archiwum Cyfrowe, www.nac.gov.pl
Celem fabuły jest opisanie wątku miłosnego, budzącej się do życia miłości między ludźmi z różnych warstw społecznych. Ukazana tutaj rola kobiety w życiu codziennym Polaków i Polek dwudziestolecia nie jest przesadzona. Kobiety miały w tych czasach bardzo trudne zadanie: dom, praca i opieka nad dziećmi oraz mężem często przewyższała jednak siły słabszych jednostek. Podobnie zresztą jest dziś.
Powieść zawiera realistyczne opisy, posiada wątek duchowy i zawiera ugładzone opisy drastycznych scen. Kierując się gatunkiem powieści, postawiłam na opisy wewnętrznych rozterek miłosnych głównych bohaterów. Romanse historyczne mają to do siebie, że tło historyczne jest w nich jedynie delikatnie nakreślone, cała akcja toczy się wokół miłości głównych bohaterów.
Droga Czytelniczko/Czytelniku! Pamiętaj, że powieść jest moją interpretacją realiów epoki, w której poziom życia w różnych sferach społecznych mógł znacznie się od siebie różnić. Przykładem może być choćby różnica w sposobie oświetlania mieszkań. O ile w jednej części miasta była dostępna elektryczność, a mieszkańcy kamienic posiadali nawet swoje radia (ci bogatsi), o tyle w innych miejscach ludzie nadal korzystali z lamp naftowych, nie mieli w domach kranów i prywatnych ubikacji. Wszelkie różnice wynikające z odniesienia powieści do realiów historycznych uzasadniam skierowaniem myśli ku romantycznej warstwie tej książki.
Niniejsza powieść służy rozrywce, nie jest polem do naukowych rozpraw czy domysłów myślicieli. Życzę dobrej zabawy podczas poznawania świata głównych bohaterów Osoby zainteresowane historią 20-lecia odsyłam do stosownych publikacji.
Ewelina C.Lisowska
Stała na surowym bruku, osłabiona swoją wynędzniałą chudością i mdlejącą delikatnością. Swoją nikłą posturą nie zwracała na siebie uwagi. Stara sukienczyna i wątpliwej jakości płaszcz, podniszczone buty skórzane i szara chusta wełniana – wszystko to wtapiało ją w gwar tłumu mknącego po zimowej ulicy. Trzęsła się z zimna, łowiła spojrzenia gniewne, zadumane i smutne. Nieśmiało wyciągała przed siebie własnoręcznie wykonane lalki szmaciane i wciąż łudziła się, że ostatnie promyki nadziei, wypływające z jej serca, sprawią, że ktoś w końcu kupi choć jedną z nich.
Obok niej przemknął powóz czterokonny – przyciągnął na dłuższy moment uwagę zabieganych przechodniów, po czym pomknął dalej i pozostawił za sobą lodowato-śnieżny podmuch wiatru. W powietrzu unosił się smród dymu wypływającego z kominów kamienic. Stukot końskich kopyt, nieliczne samochody, pojedyncze, zasłyszane słowa rozmów – nikt nie był przesadnie rozmowny gdyż pogoda nie sprzyjała temu. Paskudna aura, która przyciągała skutecznie uwagę osób skulonych pod naciskiem chłodu, czyniła wysiłki dziewczyny bezowocnymi. Pomyślała: „Choćbym stała tutaj wieki, to i tak nic nie sprzedam.”
Bała się, była wprost przerażona obojętnością świata, który nie zwracał uwagi na jej cierpienie. Ale jeszcze bardziej obawiała się głodu i potępienia z ust członków rodziny. W najgorszych momentach swojego życia czuła, że nigdy nie powinna się była urodzić. „Boże, żebym miała męża…” – pomyślała, a jej oczy złowiły w tłumie eleganckiego gentelmana. Był ubrany w modny, zimowy płaszcz i kapelusz. „Taki to nigdy nie zwróciłby na mnie uwagi.” Mężczyzna był przystojny, ciemnooki i sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego. Chwilę później jej oczy złowiły drugiego z panów. Kroczył długimi susami obok prędko przebierającego nogami eleganta. Wysoki lecz przygarbiony, jakby go coś bolało, miał na sobie poszarzały płaszcz i przykurzony, czarny kapelusz. Nie zdążyła dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Gdy ją mijał, skulił się jeszcze bardziej pod wpływem lodowatego podmuchu wiatru. Dziwnie dobrani przechodnie pomknęli dalej, zupełnie jak wszyscy inni, których widziała dziś w przelocie.
Pogrążona w swoich wewnętrznych rozważaniach, straciła poczucie czasu. Ulica powoli zaczęła się wyludniać. Każdy poszedł w swoją stronę. W końcu musiała się poddać. Są takie rzeczy, na które nie można nic poradzić, więc po co z nimi walczyć? Zrezygnowała z dalszego oczekiwania na nabywcę jej skromnego towaru i ruszyła przed siebie. Odrzuciła na bok wszelkie nadzieje na to, że zdarzy się cud, który sprawi, że pewnego dnia będzie mogła żyć godnie, pod opiekuńczymi skrzydłami kochającego ją męża. Przyszedł czas, aby znów zmierzyć się z rzeczywistością, która miała pochłonąć resztki jej nadziei. Musiała wrócić do domu…
Bezlitośnie zmęczony, wrócił do swojego skromnego lokum. Jak zwykle zastał w nim jedynie bałagan i bród, których nigdy nie miał czasu posprzątać. „Bo po co to ruszać?” – za każdym razem pytał samego siebie, gdy coś wylało się na podłogę. – „Przecież samo wyschnie.”
Ściągnął z siebie płaszcz. Odkrył brak kolejnego guzika i stwierdził fakt pogłębienia się rozdarcia na rękawie. To musiało się stać, gdy zahaczył o klamkę w biurze.
– Znowu te wydry będą się ze mnie śmiały – burknął pod nosem. Chwilę później zajął się rozpalaniem ognia w piecu kaflowym, aby ocieplić tą „zimną norę” – jak ją z odrazą nazywał.
Przypomniał sobie uwagi, które posłyszał dziś niechcący z korytarza redakcji:
– Wiktor to stary kawaler. Jak facet nie ma kobiety, to wygląda właśnie tak, jak on – powiedziała sekretarka szefa do koleżanki z rubryki kulinarnej.
– Ha, ha, ha! Może ugotuję mu jakiś obiadek, żeby się biedulek trochę odchował, bo taki jakiś kościsty! – zażartowała gruba Jola.
– Lepiej zmień dietę, bo wyglądasz jak baleron! – fuknął pod nosem, odpowiadając dopiero teraz na ten komentarz. Nigdy nie odważyłby się twarzą w twarz wypowiedzieć do kobiety takich słów. Był na to zbyt wrażliwy, choć chował tę cechę jak najgorsze znamię, widniejące na jego męskiej naturze.
Zbliżył się do okna. Obserwacja ulicy z drugiego piętra kamienicy zawsze przynosiła mu ukojenie. Miał wrażenie, że nie jest sam, lecz uczestniczy w życiu każdej z codziennie przechodzących tamtędy osób.
– A ta znowu tam stoi.
Ujrzał drobną postać z chustą na ramionach i odsłoniętą głową. Trzymała w ręce coś małego i nieśmiało wyciągała to ku przechodniom. W koszyku na ramieniu miała tego czegoś kolorowego jeszcze więcej. Silniejszy podmuch wiatru zmusił ją do zakrycia chustą matowych, czarnych włosów, które upięte miała w zgrabny koczek. Widywał ją codziennie od paru miesięcy i zawsze zastanawiał się, czy ktoś w końcu coś od niej kupi.
– Chyba będę musiał się ulitować nad tym dzieckiem. – Westchnął współczująco, po czym sięgnął do kieszeni marynarki, aby przeliczyć znajdujące się w niej monety. Niestety, gdy tylko wyciągnął sakiewkę z kieszeni, stało się coś niezwykle irytującego. – A niech to! Znowu dziura! – Po podłodze potoczyło się kilka monet, które prędko pozbierał, wściekły na złośliwość rzeczy martwych. – A! Jutro tamtędy będę przechodził, to jej dam. – Machnął ręką i odstawił sakiewkę na parapet okna. Zaczął zastanawiać się nad tym, jak ogarnąć ten cały bałagan, który swoją drogą zaczął go już przerastać.
– Trzeba by chyba kogoś zatrudnić do sprzątania. – Ponownie wyjrzał przez okno. Przez szarą kurtynę chmur przebiło się kilka promyków zachodzącego słońca, które oświetliły miejsce, gdzie stała dziewczyna z koszykiem. Później nagle stało się coś niesamowitego! Do biedaczki podeszła mała dziewczynka z chustką na głowie, wyglądająca na równie biedną co tamta. Wyciągnęła dłonie do sprzedawczyni. Dziewczyna przykucnęła i zaczęła rozmawiać z dzieckiem. Po chwili ujrzał, jak mała, może siedmioletnia dziewczynka, sięga do koszyka i wyjmuje z niego jedno kolorowe coś.
– Ciekawe czym jej zapłaci.
Dziecko przytuliło to coś do siebie i wtedy domyślił się, że musi to być lalka.
– Dziewczyna sprzedaje lalki.
Dziecko odeszło, a Wiktor zdziwił się.
– Nie zapłaciła jej!
Zrozumiał, że to był podarunek. Uliczna sprzedawczyni nie miała wiele, ale mimo to podarowała dziecku lalkę. Poczuł, jak coś ściska go za serce.
– Następnym razem kupię od niej kilka – postanowił, a jego wzruszenie przerwało pukanie do drzwi. – Wejdź Antek!!!
Nie musiał długo czekać na wejście gościa. Dobrze wiedział, że jedyną osobą, która może go o tej porze odwiedzać, był jego bardziej udany młodszy brat. „Ten, co to mu wszystko wychodzi, a panienki same latają dookoła niego jak sikorki dookoła tłuściuchnej słoninki.” – komentował go w myślach za każdym razem, gdy go widział.
Pan Słoninka był brunetem o brązowych oczach, idealnych proporcjach ciała i malowanych rysach twarzy, upodabniających go do cudownego Adonisa.
– Cześć Wiktor! – przywitał się Antoni – O rany… Jest gorzej niż tydzień temu! – W porę zrezygnował z położenia na brudnym stole swojego idealnie czarnego płaszcza. – Potrzeba tutaj kobiecej ręki. Nie zastanawiałeś się nad tym? Tak przypadkiem?
Wiktor wewnętrznie uległ skrajnej irytacji, jednak zacisnął zęby i rzekł tylko:
– Właśnie przed chwilą o tym myślałem.
– Bogu niech będą dzięki! – Młodszy brat postawił kilka kroków do przodu i stanął obok rozgrzewającego się pieca kaflowego. W mieszkaniu Wiktora było niemal tak samo zimno, jak na ulicy. – Czasem zastanawiam się, jakim cudem jeszcze nie pożarł cię ten cały chaos! Człowieku! – Skierował ku niemu perswazyjne spojrzenie. – Weronika to przeszłość! Znajdź sobie inny obiekt westchnień i ogarnij się!
– Odczep się, panie idealny! – warknął i zamknął się w bólu wspomnień.
– Wik, przecież jest tyle kobiet na świecie – zabrzmiał łagodniej. W gruncie rzeczy współczuł bratu. Zachęcony jego tonem Wiktor odpowiedział:
– Znasz jakąś, co mogłaby od czasu do czasu wpaść posprzątać mój chaos?
– Masz na myśli swoją głowę? – zażartował, żeby rozweselić smutasa.
– Bardzo śmieszne. – Wbił w niego sztylety swoich zielonych oczu. Uwaga brata zabolała jego niskie poczucie własnej wartości.
– Pracujesz w gazecie. – Westchnął. – Przecież możesz wstawić tam jakieś krótkie ogłoszenie. Zygi na pewno ci pozwoli! Gdyby nie twoja praca i poświęcenie, to ta gazeta nie miałaby szansy bytu! – Dodał uśmiech, żeby być bardziej przekonującym.
Przychylna opinia brata skłoniła Wiktora do zbliżenia się w jego kierunku. Przeszły mu smutek i niechęć do tego idealnego kawalera, rzekł więc niemal optymistycznie:
– Wprost nie mogę uwierzyć, że znalazłeś we mnie coś pozytywnego.
– Bracie, gdybyś ty znalazł w sobie coś pozytywnego, to żadne krytyczne uwagi na twój temat nie dotknęłyby cię do tego stopnia, żeby zaczęły ci drżeć ręce.
Wiktor spojrzał na swoje duże dłonie, po czym schował je do kieszeni spodni. Był wrażliwy i zakompleksiony, a brat wciąż dawał mu do zrozumienia, że powinien coś ze sobą zrobić. „Później, może za tydzień, za rok…”
– Napiszę ogłoszenie w gazecie – zmienił prędko temat.
Antoni jedynie skinął głową.
Ból gardła, dreszcze, gorączka… Znów poległa w boju, znów jej ciało nie potrafiło znaleźć w sobie siły, aby pokonać strach i zmęczenie, które rozbiły ją na czynniki pierwsze. Rozchorowała się, bo przemarzła, gdy przez sześć godzin przemierzała ulice miasta, aby zarobić na swoje utrzymanie.
– A ta znowu leży! – fuknęła na nią starsza siostra, która zaglądnęła jedynie na kilka sekund do jej ciasnego, pustawego pokoiku z niewielkim oknem. Niegdyś dzieliły go razem. Teraz Marta była mężatką cieszącą się poważaniem w rodzinie.
Chora chciała poprosić ją o odrobinę zupy, którą dziś własnoręcznie ugotowała, zanim dolegliwości przygwoździły ją do łóżka. Lecz zamiast obiadu przełknęła jedynie słone łzy i zrezygnowała z wypowiedzenia tej prośby. A później przez zamknięte drzwi do jej uszu dotarły kolejne oskarżenia.
– Nie będę jej utrzymywał! Niech ona idzie do normalnej roboty! – usłyszała donośny głos brata.
– Ja też wiecznie nie będę na nią dawał! – warczał ojciec. – Jest starą panną! Trzeba ją będzie wydać za mąż, bo tylko jak kula u nogi jest!
– Kto ją taką chorą weźmie!? – zajęczała matka. Jako jedyna miała dla niej odrobinkę współczucia, niestety przykrytego grubą warstwą zarzutów, że jej młodsza córka nic w domu nie robi.
– Ty też, mamo, chora jesteś, a jakoś nie leżysz w łóżku cały dzień – powiedziała jej starsza siostra. Marta prowadziła udane życie u boku męża, w dobrze umeblowanym mieszkaniu. Zawsze miała o Ewelinie jak najniższe mniemanie. Przecież zawsze była tym najmniej udanym dzieckiem. Jednak tym razem uwaga Marty zabolała ją znacznie bardziej niż zwykle.
Nakryła głowę kołdrą, aby już więcej nie słyszeć tego biadolenia, które przyprawiało ją o szaleństwo w niemocy. Zaczęła się po cichutku modlić:
– Boże, zabierz mnie stąd, bo już dłużej tego nie zniosę. Nie mam już siły. Moje ciało jest takie słabe i chore. Nie mam siły, aby pracować. Nie wiem, czy zasłużyłam na niebo czy na piekło, ale proszę, weź mnie do siebie.
Po tych wyszeptanych słowach targnęła nią fala bezkresnej rozpaczy. Serce biło jej tak mocno, jakby chciało wydostać się na zewnątrz niczym ptak chcący uwolnić się z klatki. „Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego to ja musiałam urodzić się taka słaba i chorowita?! Nie chcę mieć starego męża, który w zamian za moją pracę rzuci mi kawałek chleba i zażąda ode mnie mojego ciała. Żebym choć miała siłę, aby samodzielnie żyć…” Wiedziała, że to nierealne, dlatego doszła do głosu jej autodestrukcyjna natura.
– Chcę umrzeć! – jęknęła przez łzy, lecz na tyle cicho, żeby nikt je nie usłyszał. Ostatkami sił wykrzesała ze swojej smutnej duszy okruchy nadziei i wyszeptała jeszcze kilka słów, prośbę mającą uratować jej nędzny byt. – Lecz jeśli chcesz, abym żyła, Boże, to ześlij mi mężczyznę, takiego co naprawdę mnie pokocha i zaakceptuje. Takiego który się mną zaopiekuje, i któremu będę mogła dać siebie w zamian. Przecież wiesz, że nie mam nic ponad te pokłute igłą do szycia ręce i schorowane ciało.
Kartka wypadła mu z rąk, więc pochylił się, aby ją podnieść. Dźwięk rozrywanych w kroku spodni przeszył lękiem jego serce na wskroś. Później nastąpiła salwa śmiechu, która dobyła się z ust pięknej blondynki. Koleżanka z redakcji wyszła na zewnątrz, nie potrafiła ukryć przed nim rozbawienia. Spojrzał w dół i ocenił straty… Długa na pięć centymetrów dziura była niczym, w porównaniu z kraterem widniejącym na jego męskim honorze, powstałym na skutek bombardowania go szyderczym jazgotem, który nadal dochodził do jego uszu z korytarza redakcji.
– Szlag – burknął pod nosem. Cały trząsł się ze złości, wyzwolonej w nim przez to niemiłe zdarzenie. Poczuł się poniżony do granic możliwości.
Wyprostował się, a chwilę później do gabinetu wszedł jego szef – pan w średnim wieku, uśmiechający się niczym teatralny amant, niepozbawiony jednak okrągłego balonika usytuowanego z przodu jego niskiego ciałka. „Następny Pan Słoninka.” – pomyślał Wiktor, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Teraz nazwałby go raczej „leniem salonowym”.
– Słyszałem, że pan redaktor nieszczelny… – Zygmunt Chodzikiewicz przerwał i przyłożył palce do ust, jakby ta kpiarska uwaga wymsknęła się mu jedynie przez przypadek. – To znaczy: naczelny, miał awarię. – Dodał ironiczny uśmieszek, po czym poprawił bieluśkie mankieciki swojej koszuli.
Wiktor zacisnął zęby. Ten kiepski żart dolał oliwy do ognia. Trzydziestopięciolatek rzucił na biurko plik zadrukowanych maszynowo notatek, sięgnął w przelocie po swój sfatygowany płaszcz i wyparzył na korytarz.
– Stój! Wik! Na litość boską!!! Zatrzymaj się!!!
Na dźwięk tego biadolenia przystanął na środku korytarza i obejrzał się przez ramię. Widok paniki, rysującej się na idealnej twarzy szefa, sprawił mu nieziemską przyjemność.
– Mamy numer do skończenia – zabrzmiał niezwykle potulnie. Zbliżył się do niego ze złożonymi dłońmi, które miały wyrażać mniej więcej tyle, co akt skruchy i litości w jednym.
– Numer musi zaczekać – odpowiedział, jakby zupełnie go to nie obchodziło, a praca nie była dla niego jedynym sensem życia. Ale po co szef miał wiedzieć, że jest inaczej? – Mam dwie ważne sprawy do załatwienia.
– A-ale Marcin p-powiedział… – Przetarł dłonią kropelki potu, które zaczęły spływać po jego czole. Chodzikiewicz wystraszył się. – Powiedział, że jest dużo poprawek.
– Poprawek jest jak zwykle dużo – odparła obojętnie. –A teraz proszę wybaczyć, ale spieszę się, aby uporządkować moje chaotyczne życie. – Założył kapelusz na głowę. Jego mimika nie drgnęła ani na milimetr, choć miał świetny ubaw.
– Wik! Bądź za godzinę! – brzmiał ni to rozkaz, ni prośba.
– Dobrze, panie Chodzik… to znaczy Chodzikiewicz! – Ukłonił się nieprzesadnie nisko, po czym opuścił redakcję. – Podłe świnie, beze mnie byście nawet palcem nie ruszyli – burknął pod nosem i pomaszerował prosto do domu. Miał nadzieję spotkać po drodze dziewczynę, która sprzedawała szmaciane lalki.
Kilka razy przeszedł ulicę wzdłuż i wszerz, lecz nie spotkał jej. Zupełnie jakby zapadła się pod ziemię. „A ja chciałem jej to dać…” – pomyślał, gdy spoglądał na monety spoczywające na jego dłoni. Tak długo trzymał je w swoich rękach, że zrobiły się gorące. Zawiedziony, wrzucił je do kieszeni spodni, sprawdziwszy uprzednio, czy nie znajdzie tam swojej starej przyjaciółki – dziury. Z ulgą odkrył, że jest posiadaczem spodni bez dziur w kieszeniach, lecz przypomniał sobie wtedy o rozdarciu między nogami. Zniesmaczony udał się do swojego mieszkania.
Jak zwykle zastał bałagan, chłód i kurz. Ominął plamę rozlanej dzień wcześniej wody i ruszył w stronę biurka ulokowanego w sąsiednim pokoiku. Nigdy nie przeszkadzała mu ciasnota kawalerki, którą wynajmował od kilku lat, lecz dziś odczuł ją boleśnie na swojej ręce, gdy zahaczył łokciem o klamkę drzwi.
– Kurde! – Kopnął drzwi z impetem, aby pomścić swój ból. – Zawsze coś! Zawsze coś… – marudził, gdy zasiadał do pisania. Wyciągnął arkusz papieru z szuflady i umoczywszy pióro w atramencie, zaczął notować starannym, kaligraficznym pismem:
„Poszukiwana pilnie! Władczyni ładu i składu, zdolna ujarzmić chaos w domu kawalera mieszkającego na ul. Żebraków 22/4. Zapraszam po godzinie 16:00. Właściciel chaosu.”
– Jeśli znajdę damę, która będzie na tyle inteligentna i dowcipna, aby potraktować mnie poważnie, przyjmę ją niezwłocznie – powiedział do siebie zadowolony. – A teraz utnę sobie drzemkę, żeby nastraszyć trochę pana Chodzika, to znaczy Chodzikiewicza, he, he! Numer skończony, ale nie musi o tym wiedzieć. – Przypomniał sobie o dziurawych spodniach. Pospieszył do szafy, gdzie na wieszaku wisiały ostatnie spodnie bez dziur, jakie mu pozostały. Podrapał się po głowie. – Trzeba będzie kupić nowe.
Usiadł na fotelu ulokowanym tuż obok pieca kaflowego, który niemal ziębił go swoim brakiem palącego się w nim ognia. Nakrył się ciepłym kocem i westchnął smętnie.
„Nikogo nie obchodzę. Istnieję dla nich tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie potrzebują. Matka obraziła się na mnie śmiertelnie za tą przygodę z Weroniką… Och! Wera, żebyś wiedziała, jak bardzo zniszczyłaś mi życie. A mimo to nadal za tobą tęsknię, ty podła szmato. Zdradziłaś mnie, wyśmiałaś, opuściłaś w dzień przed ślubem dla jakiegoś taniego amanta… A teraz jestem sam. Skazany jestem na samotność i śmierć z braku miłości. Nikogo nigdy już nie pokocham, ani nikt nie pokocha mnie. Podłe życie!”
Zamknął oczy. Westchnął tęsknie do ciepłych rąk, słodkich ust i pięknych oczu tej, która nie istnieje. Pod powiekami oczu ożywił na nowo jej uwodzicielski uśmiech, dotknął jej nagiej, gładkiej skóry. Gdy zaczął wyobrażać sobie jej piękne krągłości, poczuł podniecenie, i przesłoniło mu ono cały świat. Jego ciało było niczyje, niczym opuszczona ruina, do której już nikt nie zaglądał. Przepełniony żalem i upokorzeniem, zsunął spodnie i dotknął miejsca, które od wielu lat nie dawało mu spokoju i powodowało uciążliwą tęsknotę za dotykiem rąk wyśnionej nieznajomej. Wyobraził sobie, że to ona go dotyka – ta piękna, idealna, wymarzona… Pragnął jej, lecz mógł ją mieć tylko w snach. „Gdybyś istniała, nie byłbym teraz sam.”
Zmusiła się do wstania z łóżka, aby wyjść na ulicę. Dzień wcześniej było z nią bardzo źle więc przyszedł do niej lekarz. Jego wizyta kosztowała jej rodzinę kolejne niepotrzebnie wydane pieniądze. Przecież dobrze wiedziała, co jej jest. Medyk stwierdził to, co zwykle – że osłabienie panny Szulik związane jest ze stresem i ciężkimi krwawieniami miesięcznymi, które powodowały anemię i obniżały odporność organizmu. Proponował jej szpital, ale ona zebrała w sobie resztkę sił i zaprotestowała stanowczo. Nie chciała być dla nikogo ciężarem. Musiała pracować.
„Boże Miłosierny, spraw, żeby dziś ktoś kupił choć jedną lalkę” – modliła się nieustannie Ewelina. Stała znów w tym samym, ruchliwym jak zwykle, miejscu. Zaniosła się bolesnym kaszlem, a później nagle poczuła uderzenie, które zwaliło ją z nóg. Upadła na kolana i ręce. Jej szmaciane lalki wysypały się na mokrą, brudną ulicę… Popatrzyła na swoje dłonie – zaczęły krwawić. Ktoś przewrócił ją i pobiegł dalej, dostrzegła tylko, że był to nastolatek.
– Pomogę pani! – usłyszała tuż nad głową. Chwilę później poczuła, że ktoś pomaga jej wstać. Nie rozpoznała jego twarzy, to był jakiś nieznajomy. Surowy głos, mimo że jego właściciel przyszedł jej z pomocą, wydał jej się nieprzyjemny. – Podły łotrzyk! Nawet się nie zatrzymał! – warknął pod nosem mężczyzna i ukucnął przy wiklinowym koszu, aby pozbierać do niego porozrzucane lalki.
– Dziękuję szanownemu panu za pomoc. – Przykucnęła, aby zebrać resztę laleczek.
– Pani krwawi. – Wyciągnął z kieszeni dziurawą, szarawą chusteczkę do nosa, po czym podał ją dziewczynie, aby otarła dłonie.
Przyjrzał się jej bladej twarzy, podpuchniętym oczom i zapadniętym policzkom. Jakaś litość wzięła go za serce. Zawsze myślał, że to dziewczynka, ale ujrzał jak na dłoni schorowaną, młodą kobietę, potrzebującą pomocy. Była ładna, choć zniszczona chorobą lub strasznym smutkiem, który wyzierał z jej ciemnych oczu.
– Kupię kilka – odezwał się niespodziewanie.
Lecz nie sprzedaż była jej teraz w głowie.
– A co z chusteczką, proszę pana? – Popatrzyła na chusteczkę nieznajomego i zobaczyła że jest splamiona krwią. Czerwony płyn nadal sączył się z ranek, które wyryły w jej dłoniach ostre kamyczki. – Jest cała zniszczona. Proszę zabrać lalkę w zamian za zniszczoną chusteczkę.
Obcy machnął ręką.
– I tak nadaje się tylko do wyrzucenia. – Wyciągnął z koszyka dziesięć lalek, czyli połowę z tego, co miała przy sobie dziewczyna. Powkładał je sobie do kieszeni płaszcza. Ewelinie rzuciło się w oczy, że płaszcz ten miał dużą dziurę na rękawie i pozbawiony był kilku guzików.
– Ile się należy? – zapytał Wiktor. Początkowo chciał jej zapłacić monetami, lecz po chwili zdecydował się na papierowe. Miał je schowane w podszewce od wewnętrznej strony płaszcza.
– Och, tyle co łaska – odpowiedziała nieśmiało. Bała się podać zbyt wysoką sumę, aby nie oburzyć tego wysokiego, barczystego mężczyzny, który wydał jej się groźnym olbrzymem.
– Może być… – Wyciągnął jeden banknot. – tyle?
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż z jej ust zaczął nagle wydobywać się uporczywy kaszel. Rwący ból na moment odebrał jej dech w piersiach. Gdy Wiktor dostrzegł, że jest chora, wyciągnął z kieszeni drugi papierowy banknot.
– Tamto za lalki, a to na lekarza. – Podał jej papier i dodał jeszcze: – Proszę tam iść natychmiast, ten kaszel może być niebezpieczny. – Chłodny wydźwięk jego głosu nie pasował to troski, jaka zdawała się wypływać z jego serca.
– Dziękuję, lecz… nie mogę tego przyjąć, łaskawy panie… – Zakaszlała ponownie. Rwący ból oskrzeli napełnił jej oczy łzami.
– Jeśli ci życie miłe, dziewczyno, idź do lekarza.
Ukłonił jej się, lekko unosząc przykurzony, szarawy kapelusz, po czym odszedł pospiesznie. Z kieszeni jego płaszcza wystawały zakupione lalki, które dziwacznie wyglądały swoimi jasnowłosymi główkami na ulicę.
Spojrzała na pieniądze, wręczone jej przez tego potężnego człowieka, i pomyślała, że Bóg wysłuchał w końcu jej modlitw i błagań. W jej sercu przyczaiła się nawet nadzieja, że może kiedyś również spełnią się jej inne marzenia.
A później spojrzała na wybrukowaną, mokrą ulicę i dostrzegła leżący w śnieżnej brei guzik w kolorze czarnym. Musiał go zgubić nieznajomy dobrodziej. Podniosła guzik i schowała go do koszyka. „Oddam mu, gdy spotkam go następnym razem.” Uśmiechnęła się i poczuła ulgę. „A teraz oddam rodzicom za lekarza i kupię coś do jedzenia.”
Oddała ojcu pieniądze przy wszystkich członkach rodziny, gdy zebrali się na podwieczornym posiłku. Od razu schował je do kieszeni. Zapachy musu jabłkowego oraz kaszy manny gotowanej na wodzie mieszały się z tytoniowym dymem. Ojciec musiał przed chwilą wypalić papierosa, choć wiedział, że jego młodsza córka reaguje nań dusznościami. Jej siostra – ubrana jak zwykle bardzo elegancko – spracowana matka i wiecznie gniewny brat patrzyli na nią wielkimi oczyma, jakby nie wierzyli w to, co widzą.
– Komu ukradłaś te pieniądze!? – fuknął braciszek z szyderczym uśmieszkiem.
– Zarobiłam – przyznała się jak do zbrodni.
– Ciekawe na czym?! – zaśmiała się ironicznie Marta.
– Robię lalki i sprzedaję je na ulicy – wytłumaczyła cierpliwie.
– Też mi praca! – parsknął Karol. Dwudziestopięciolatek uważał, że zawód kowala jest najważniejszym zawodem na świecie. I nie wierzył w to, że tradycyjne powozy mogą zostać wyparte przez nowoczesne wynalazki inżynierów. Nie wierzył w to, że samochód – puszka z czterema kółkami i charczącym silnikiem – może być lepszy od żywego, myślącego zwierzęcia i niezawodnego powozu na resorach. Samochód był dla niego wynalazkiem dla elit, niepotrzebnym zbytkiem, światowym widzimisię.
– Lepiej weź się do uczciwej roboty! Matka u obcych tyra, a ty po ulicach wystajesz, albo w łóżku leżysz i chorą udajesz – dodała siostra. Bardziej udana z córek wpadała codziennie, aby odwiedzić mamę. Bez rad rodzicielki młoda mężatka nie potrafiła samodzielnie funkcjonować, choć w mieszkaniu czekała na nią prywatna gosposia. Bowiem dobrze wydana za mąż panna nie mogła narzekać na luksusy.
Ewelina zacisnęła zęby. „Cokolwiek bym nie zrobiła i tak zawsze będzie im mało.” Postanowiła nie zważać na docinki rodzeństwa i marudzenie rodziców. Po skończonym posiłku podkasała rękawy, aby umyć naczynia w przygotowanym wcześniej, drewnianym cebrzyku. Wszyscy rozeszli się, więc mogła delektować się ciszą. I choć odczuwała duszność i boleśnie kaszlała, po myciu zabrała się za zamiatanie mieszkania.
Dwadzieścia minut później z ulgą ukończyła tę czynność w kuchni. Zasapana usiadła na krześle, aby odpocząć. Do pomieszczenia zamaszystym krokiem wszedł Karol. Wyciągnął z półki chleb, położył go na stole i ukroił sobie grubą pajdę. Okruchy starł na dopiero co pozamiataną podłogę. Dziewczyna zacisnęła zęby, aby nie wybuchnąć gniewem, który wzbierał w niej na przemian z płaczem. Gdyby rzekła choć słowo protestu, zostałaby zgaszona agresywnym słownictwem osiłka. Z kamienną twarzą wysłuchała siarczystego bekania Karola – spojrzał na nią, jak gdyby nigdy nic. Nie wytrzymała. Opuściła kuchnię, otworzyła drzwi i wyszła na klatkę schodową. Tam, w ciemnościach i chłodzie, jakie panowały w kamienicy, ze świstem wypuściła z ust powietrze, czego następstwem był kolejny atak kaszlu. Nagle drzwi od sąsiedniego mieszkania otworzyły się i w blasku lampy naftowej ujrzała znajomą postać.
– O! To ty, Ewelinko! – usłyszała głos starszej sąsiadki, Sary. Ujrzała ją w nikłym świetle dobywającym się z jej mieszkania. – Zaczekaj, mam coś dla ciebie! – Czterdziestoletnia kobieta zniknęła na chwilę, po czym wróciła i zbliżyła się do dziewczyny z tajemniczym pakunkiem w dłoni. – Wiesz, mam tutaj takie skraweczki materiału… Może mogłabyś uszyć z nich kilka laleczek? – uśmiechnęła się tajemniczo. – Moja córeczka Anika przyniosła jedną i powiedziała, że dałaś jej jedną na urodziny, tydzień temu. Tak sobie pomyślałam, że to będzie taka mała zapłata. Wiesz jak to jest, nie mam zbyt wiele pieniędzy, ale mogę odwdzięczyć się tym… – Rozwinęła pakunek i pokazała jego zawartość.
Na korytarzu panował półmrok, lecz w świetle lampy, z którą przyszła Sara, Ewelina dostrzegła jasny błękit, malinową czerwień i czystą biel bawełnianych skrawków tkanin, które zachwyciły dziewczynę swoją intensywnością.
– Piękne kolory! Dziękuję pani bardzo! – Przyjęła podarunek z radością. – A laleczka to przecież był prezent. Uszyję dla Aniki jeszcze jedną, żeby miała koleżankę.
– Nie, biedulko, nie trzeba. – Uśmiechnęła się serdecznie i uścisnęła jej dłoń. – A! I jutro syn przywiezie ze wsi od gospodarza jabłka. Przydadzą się, prawda?
– Pani Saro, bardzo się przydadzą! Ile trzeba przygotować pieniędzy?
Ciemnowłosa piękność o brązowych oczach spojrzała na nią z lekkim oburzeniem.
– Nie, to za darmo! Ja dostaję za darmo to i dla ciebie, Ewelinko, za darmo będzie.
– Och, dziękuję. – Wzruszyła się i ledwie powstrzymała napływające do oczu łzy.
– Trzeba sobie pomagać. – Uścisnęła serdecznie jej dłonie. Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co dzieje się w życiu starej panienki, tuż za zamkniętymi drzwiami sąsiedniego mieszkania. Czy Sara słyszała, jak źle odnosi się na co dzień do niej ojciec, matka i rodzeństwo? A może po mieście krążyły na ich temat plotki? Kogo by jednak obchodził los, takiej jak ona, biedulki z kiepską perspektywą na życie, chorej panny bez szans na małżeństwo?
A jednak zdarzały się dni takie jak ten, gdy działy się małe cuda. Ktoś podarował jej bułkę; to dostała kwiatuszek od chłopca na ulicy; to dostawała jabłka, których nikt nie potrzebował. Wyraźnie widziała, że ktoś się nią opiekuje. „Boże, wiem, że to ty. Chcesz, abym żyła, więc zsyłasz mi prezenty, abym mogła jakoś przetrwać. Dziękuję za tych wszystkich dobrych ludzi, którzy mi pomogli i za to, że w swojej łasce obdarzasz mnie tak hojnie swoją dobrocią.”
Sara pożegnała się, a podniesiona na duchu Ewelina Szulik, podjęła decyzję o powrocie do domu.
Ledwie postawiła pierwszy krok na domowym korytarzu, gdy posłyszała słowa matki:
– Ona nic nie robi, tylko na ulicy stoi jak jakaś… Jest mi tak ciężko! Piorę, zamiatam, gotuję…I do tego robię dodatkową pracę za pieniądze. A ona tylko słaba i słaba, poleguje, to zaś kaszel, to zaś inne choroby ma…
Dziewczyna poczuła żal. Robiła, co mogła, aby ulżyć mamie w pracy, choć sama potrzebowała pomocy. Z żalem pomyślała: „Lecz cokolwiek bym nie uczyniła i tak będzie za mało. Bo nie jestem dla nich niczym ponad niechciany, zepsuty przedmiot, co to już tylko do wyrzucenia się nadaje.” Poczuła chęć ucieczki, lecz mimo to pozostała, aby znosić znów niechęć najbliższych jej osób.
Była siódma rano, gdy zbudziło go walenie pięściami o drzwi. Poderwał się z łóżka i ze zdziwieniem odkrył, że zasnął na fotelu, w dodatku kompletnie ubrany. Wygładził swoją pomiętą, rozchełstaną koszulę, po czym popędził w kierunku rumoru, który ktoś urządzał sobie kosztem jego nerwów. Otworzył drzwi i już miał obrzucić gościa stekiem obelg, gdy jego oczom ukazała się średniego wzrostu, dobrze zbudowana baba. W ręce dzierżyła wiaderko i szczotkę do zamiatania, a pod pachą trzymała zwitek najnowszej, poniedziałkowej prasy, pachnącej jeszcze świeżym drukiem.
– Kim pani jest?
– Helena Rapacka. Władczyni ładu i składu – przedstawiła się. – Przyszłam do pracy!
– Ale jest siódma! Ale, że… to pani? Ale jak… – Nie wiedział, dlaczego wyobrażał sobie sprzątaczkę, która ogarnie jego domowy chaos, nieco inaczej. „Marzenia ściętej głowy” – pomyślał, gdy wpuszczał do środka nieznajomą kobietę. Niepiękna pięćdziesięciolatka o pokaźnej posturze zupełnie nie pasowała mu do miana „kobiety”, więc w myślach już zaczął nazywać ją „babą”.
– No, toś to pan zapuścił tą klitkę! – skrytykowała go bez ogródek. Rozejrzała się po mieszkaniu, ściągnęła płaszcz i chustkę, po czym podkasała rękawy i rzekła pocieszająco: – Ale nic się kawaler nie martw! Zajmij się sobą, a ja się zajmę tym chaosem, co to pan o nim pisałeś.
Szedł dziś do pracy powoli, jakby ktoś przyczepił do jego stóp odważniki dziesięciokilogramowe i dodatkowo położył dwadzieścia kilo na jego ociężałej głowie. Był psychicznie zmęczony całym tym sprzątaniem, z którym baba Helena uwinęła się w ciągu dwóch godzin. Zapowiedziała się, że po południu wpadnie, aby ugotować mu obiad. Jego marzenie właśnie się spełniało, a on czuł się nieszczęśliwy. „A ja jak ten idiota wyobrażałem sobie, że zjawi się piękna nimfa, z gracją zapanuje nad chaosem – nie tylko w moim mieszkaniu, ale także w życiu – później poda mi pyszny obiad, a na deser zaserwuje samą siebie. Niepoprawny marzyciel.” Wzdrygnął się na samą myśl, że Helena miałaby podać mu siebie na talerzu…
I faktycznie, gdy powrócił do domu, okazało się, że baba już czekała na niego z obiadem, lecz o całej reszcie nie mogło być mowy – ku uldze młodego mężczyzny.
– Wzięłam klucze od właścicielki. Muszę zdążyć obskoczyć jeszcze dwa domy! – powiedział jej grubaśny, prawie męski głos. Podała mu talerz z zupą fasolową, rzuciła słowo na dowiedzenia i opuściła mieszkanie.
Przyjrzał się dokładnie daniu, lecz kolor i konsystencja potrawy nie zachęciły go do spożycia. Zapach też nie sprawił, że zgłodniał, a wręcz zniechęcił się do jedzenia. Nabrał łyżką odrobinę zupy i powoli uniósł ją do ust. Skosztował i pożałował, że to uczynił.
– Rany, koniec świata! – Odstawił talerz na bok.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Wszystko było pięknie poukładane, czyste, a szyba w oknie wpuszczała do wnętrza więcej grudniowego słońca niż wczoraj. Zmienił się nawet zapach mieszkania.
Podszedł do swojego ulubionego punktu widokowego i przypomniał sobie dziewczynę, od której przedwczoraj kupił szmaciane laleczki. Wciąż miał je schowane w szufladzie biurka. Spojrzał przez okno i ujrzał ją. Stała tam, gdzie zwykle i nieśmiało wyciągała dłonie ku przechodniom. Trzymała w nich swoje wyroby. Musiał przyznać, że laleczki były pierwszej klasy! Starannie wykonane, pięknie ubrane w miniaturowe stroje, a ich buzie malowane haftem były bardzo sympatyczne. „Gdybym miał córkę, to dałbym jej wszystkie… Lecz ja nigdy nie będę miał dzieci.” Posmutniał. Podszedł do swojego biurka i usiadł na skrzypiącym, rozklekotanym krześle, które nadawało się już tylko do wyrzucenia. Wiktor kilka razy miał zamiar sklecić je na nowo, ale wciąż nie miał do tego motywacji, odciągał więc nieprzyjemną pracę na później. W końcu mieszkał sam i to on był jedyną osobą w tym lokum, której mogłoby to przeszkadzać. Wziął do ręki pióro, westchnął i zaczął pisać kolejny rozdział swojej pierwszej w życiu książki…
Zawsze zastanawiała się, co będzie, jeśli któregoś dnia ktoś wyrzuci ją z domu na ulicę. Przecież była w tym domu niczym stary grat na wylocie. Mimo marnych szans wciąż miała nadzieję, że opuści ten dom u boku męża, lecz to, co nastąpiło tego feralnego dnia, przeszło jej wszelkie oczekiwania. Właśnie podgrzewała obiad, gdy do kuchni wszedł spracowany ojciec. Spocona, szara koszula bawełniana, skórzana kamizela, której używał przy pracy – zawsze zostawiał ją w domu, na wieszaku, żeby nikt nie ukradł mu narzędzi, które w niej przechowywał. Lubił je trzymać w bezpiecznym miejscu. Potargana, posiwiała fryzura, długie wąsy i brudne dłonie, noszące ślady ciężkiej pracy… Ewelina od zawsze pamiętała ojca w takim stroju, rzadko ubierał się odświętnie. Wciąż żył tylko pracą i obowiązkami. Ostatnio nieco się przygarbił, sprawiał wrażenie strapionego. Czuła wyrzuty sumienia, gdy myślała, że to z jej powodu – była ciężarem, którego ojciec nie chciał dłużej nieść na swoich ramionach.
– Posprzątaj dom i ugotuj co dobrego – rzekł, gdy tylko przekroczył próg kuchni. – Na wieczór będziemy mieli gościa, a mama wróci bardzo późno, bo ma sprzątanie dodatkowe. – Oznajmił, po czym zatarł swoje silne, kowalskie dłonie, jakby spodziewał się znacznych zysków. Usiadł przy stole, gdzie czekały już na niego miska, talerz i sztućce. W oczach ojca dostrzegła nietypowe ożywienie. Musiało zajść coś niezwykle korzystnego. Skojarzyła to początkowo z interesami taty. Po chwili ojciec dodał: – Zjawi się mój dobry znajomy, który ma dla ciebie świetną propozycję.
– Jaką? – zapytał w jej imieniu brat. Karol wszedł z brudnymi butami do kuchni i powoli okrążył stół. Zrobił tym samym błotnistą ścieżkę, która niemal wyryła ostre cięcia w sercu jego siostry. Zupełnie nie obchodziło go to, że dziewczyna umyła dziś podłogę. Ewelina, która dopiero co nalała zupę do misek, odstawiła na bok fartuch i zaniosła się kaszlem. Z bólem w klatce piersiowej podeszła do pieca, aby zagrzać się na chwilę. Nagle bowiem zrobiło jej się nieprzyjemnie zimno.
– Najlepszą propozycję jaka może być – ekscytował się. – Matrymonialną! Krzysztof jest samotny, niedawno owdowiał. Zgodził się zastanowić nad małżeństwem z twoją siostrą, jednak pod pewnymi warunkami…
Dziewczyna omal nie zemdlała. „Małżeństwo z wdowcem?! Na litość boską, jeszcze tego mi brakowało!”
– Kim jest ten Krzysztof? – dopytywał Karol. Z satysfakcją obserwował, jak twarz nielubianej przez niego siostry najpierw robi się blada, a później czerwona.
– To szewc. Rok temu zmarła mu żona, a że jest jeszcze facet jurny… – Uśmiechnął się dwuznacznie. – W końcu ma dopiero 55 lat! Jeszcze sobie chce chłop życia poużywać! I dobry fach ma w ręku!
„Boże!” – krzyknęła w duchu. Nie chciała dłużej słuchać dalszego zachwalania kandydata na męża. Bez zastanowienia wyszła na klatkę schodową kamienicy. W półmroku skierowała swoje kroki ku strychowi, gdzie czasem zaszywała się, żeby pobyć w samotności. „I co ja teraz zrobię!?” Przykucnęła obok małego, przybrudzonego okienka, skąd miała widok na kościelną wieżę. Przez witraże gotyckich okien dobywał się niewyraźny, tlący się blask, co oznaczało, że właśnie w tej chwili, w środku odprawiane jest nabożeństwo.
– Boże, nie zniosę tego dłużej! Nie zniosę! – wściekała się cicho na swój ciężki los. Wyobraziła sobie, jak ucieka z domu… lecz chwilę później przestraszyła się, bo odkryła smutną prawdę: nie wiedziałaby, jak ma sobie poradzić na ulicy. „Może mogłabym pójść do sióstr zakonnych, tych które przyjmują pod swój dach bezdomnych?” Przez chwilę żywiła się tą nadzieją, lecz niestety, strach zwyciężył wszelkie jej protesty. Nie była na tyle odważna, aby samodzielnie rzucić się w nurt życia – mimo iż miała dwadzieścia pięć lat.
Pokornie powróciła do mieszkania, aby posprzątać i przygotować kolację dla rodziny i gościa. W międzyczasie musiała się położyć, bo poczuła się słabo, ale to już nikogo nie obchodziło. Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że Ewelina od czasu do czasu słabnie, poleguje i ciężko oddycha. Taka już była, dlatego zamiast jej współczuć, nosili w sobie znieczulicę, którą raczyli ją każdego dnia.
Wielokrotnie ulegała pod naciskiem silniejszych od niej osób, które chciały rządzić jej życiem. Nigdy jednak nie była tak zbuntowana w sercu, jak w tej chwili, gdy zasiadła do stołu z obcym, łysiejącym facetem. Łypał na nią bezwstydnie i oblizywał swoje usta, nakryte grubą warstwą czarnych wąsów.
– I jak ci się podoba moja córka, Krzychu? – Ojciec chciał przyspieszyć sprawę, więc nalał koledze kolejny kieliszek wódki. Mężczyzna był już nieźle wstawiony, natomiast Ewelina była coraz bardziej zniesmaczona. Ten obrzydły jej od pierwszego wejrzenia opijus, pod osłoną blatu stołu bezczelnie kilka razy kładł swoją dłoń na jej kolanie. Wstawała za każdym razem i udawała, że bolą ją plecy.
– Powiem ci, jak zostawisz nas sam na sam – zamruczał pijany natręt.
„O nie, tylko nie to!” – pomyślała przerażona. Zdążyła jedynie na moment złowić wzrok ojca i spojrzeć na niego błagalnie, aby chwilę później znaleźć się sam na sam z obleśnym mężczyzną. Obcy ślinił się na jej widok, jakby była kawałkiem tłuściutkiej słoniny.
– Chodź do tatuśka na kolano! – Poklepał swoją nogę brudną ręką. Czekał aż dwudziestopięciolatka zajmie łaskawie przygotowane dla niej miejsce.
– Jest mi dobrze tu, gdzie jestem – oznajmiła chłodno. Stała po drugiej stronie stołu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.
– O, zadziorna jesteś! Ale lubię takie! – Podniósł się z krzesła i ruszył ku niej. Na próżno jednak spróbował pochwycić ja w ramiona, gdyż ta w porę zdołała uciec.
– Niech się pan do mnie nie zbliża! – warknęła ostrzegawczo. Przez myśl przeszło jej nagle, żeby pochwycić nóż, który leżał na blacie stołu kuchennego. Ale nie po to, aby się bronić. Wolała zginąć, niż dać się mu dotknąć.
– Chcesz, żebym cię biedulko wziął na utrzymanie, to musisz być grzeczna, inaczej…
– Nie chcę! Wolę być sama całe życie, niż żyć z kimś takim jak pan! – krzyknęła, słysząc swoje słowa, jakby z innych ust.
Twarz mężczyzny przybrała nagle gniewny grymas i nabrała barw purpury. Miał ochotę przyłożyć tej upartej dziewusze bez grosza przy duszy, aby utemperować jej niepokorną naturę.
– To twoje ostatnie słowo!? – zapytał gniewnie.
– Tak.
Później wszystko działo się tak szybko, że nawet nie pamiętała, co dokładnie powiedziała, że spotkał ją taki los. Ojciec wszedł do środka, tamten zacytował mu jej słowa, a ojciec pochwycił ją za rękę; wyciągnął na korytarz; poprowadził po schodach w dół i wystawił za drzwi kamienicy. Na końcu rzekł gniewnym tonem:
– Wynocha! Dosyć tego! Nie będziesz już mi więcej wstydu przynosiła!
Trzask zamykanych drzwi potoczył się po pustej ulicy. Światło miejskiej latarni padło na smutną scenę, którą wykreowało życie. Na zamarzniętej ulicy stała dziewczyna ubrana jedynie w cienką suknię, chustę i pantofle domowe. Podmuch lodowatego wiatru przyprószył jej ciemne włosy płatkami śniegu. Podeszła do drzwi, lecz ze smutkiem odkryła, że zostały zatrzaśnięte na zasuwę.
– Boże, dokąd mam teraz pójść?
Kompletnie zapanowała nad jego życiem; zdominowała jego przestrzeń osobistą i do tego stopnia chciała zawładnąć jego prywatnym chaosem, że sięgnęła do szuflady jego biurka i wyciągnęła z niej dziesięć laleczek, które kupił kilka dni temu. Pani ładu i składu miała właśnie opuścić jego lokum po podaniu mu kolejnej porcji grochówki, po której go mdliło. Wcisnął to w siebie tylko dlatego, że był głodny.
Dał jej zapłatę za dzień dzisiejszy. Przyjęła ją i wskazała na laleczki – dopiero teraz zwrócił na nie uwagę.
– A to – pokazała palcem – to trzeba wyrzucić, albo dzieciom z sierocińca dać!
Tego było już zbyt wiele. Wystarczyło, że wyprasowała jego koszule, zacerowała spodnie i uporządkowała dom.
– Te lalki tu zostaną! – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym pozbierał wszystkie zabawki z biurka i powtykał je sobie do kieszeni marynarki.
– Stary kawaler – bąknęła pod nosem. Nabrała pewności, że facet kompletnie zdziwaczał, bo w jego życiu nie było kobiety, która zaspakajałaby jego męskie zachcianki. Machnęła na to ręką, to w końcu nie była jej sprawa.
Odetchnął z ulgą, gdy tylko opuściła jego mieszkanie. Wyciągnął lalki z kieszeni i rzucił je na łóżko. Zasiadł na fotelu, aby pomarzyć o nieistniejącej pięknej rudowłosej, dotykającej go w intymnych miejscach… Prędko zorientował się, że dziwnie w jego myślach rysy tej damy upodobniły się do twarzy dziewczyny handlującej lalkami na ulicy.
– Właściwie po co mi te lalki? – zapytał samego siebie i spojrzał na zabawki. Leżały teraz, bezpańsko rzucone, na stojącym nieopodal łóżku.
Z zaskoczeniem odkrył, że poczuł sentyment do tych małych szmacianek – zupełnie tak, jakby stały się częścią jego życia. Odłożył na później wyobrażenia o nagim ciele nieznajomej, aby zanieść lalki do swojego gabinetu. Jedna po drugiej posadził je na parapecie okna, buziami zwróconymi ku ulicy.
– Tutaj będzie wam dobrze. Popatrzcie sobie na miasto.
Nagle przypomniał sobie, że jutrzejszego wieczora ma stawić się u ciotki na imieninach. „Zapewne spotkam tam mamę.” Ostatnim razem, gdy się widzieli – czyli jakieś trzy lata temu – powiedział jej, żeby nie wtrącała się więcej do jego życia. Zniszczyła jego związek z niejaką Weroniką. Dziewczyna odeszła przed ślubem, aby związać się z innym mężczyzną. Matka śmiertelnie się obraziła, a ukochana powiedziała, że Wiktor nie jest mężczyzną ale „babą bez ikry”.
Zajrzał do szafy, aby wyciągnąć odświętny garnitur, w którym miał zamiar ewentualnie pojawić się na imieninach. Wiedział, z czym się to wiąże. Przypomniał sobie twarze tych bardziej udanych mężczyzn w rodzinie Walickich, czyli brata Antoniego oraz kuzynów: Waldka i Henryka.
– Pewnie będzie też wujcio Krzychu – zaczął mówić do siebie. W końcu stanowił dla siebie jedyne i najlepsze towarzystwo do dyskusji. – Biedak niedawno stracił żonę, to pewnie mu smutno. Może choć z nim sobie pogadam? A przy okazji sprawdzę, co z mamą.
Westchnął i usiadł do pisania.
Minął kolejny dzień zdominowany przez babę Helenę. I choć nie chciał, musiał stwierdzić, że mieszkanie w dobrze uporządkowanym domu było całkiem przyjemne. „Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie grzebała w moich prywatnych rzeczach.” Sięgnął na dno szafy, tam gdzie spodziewał się odnaleźć damską bieliznę, którą kiedyś kupił ukochanej. Niestety nie zdążył jej podarować tego prezentu, zanim to wszystko się stało. W tej chwili odkrył z przestrachem, że bielizny nie ma! Zaczął sprawdzać każdy zakamarek szafy, półki oraz biurko.
– No nie ma! Nie ma! Kurde! – wściekał się coraz bardziej. – Ja tą babę zatłukę! Nie, dosyć tego! Wystarczy tego władania, pani ładu i składu! Jesteś babo zwolniona!
Wściekł się nie na żarty, lecz chwilę później zastanowił się nad tym, dlaczego jak dotąd jeszcze nie zdobył się na odwagę, aby wyrzucić te damskie fatałaszki… Odpowiedź była prosta: czuł sentyment do tych rzeczy. Za każdym razem, gdy brał je w dłonie, opowiadały mu one o dawnych czasach, gdy czuł się kochany, atrakcyjny i męski. Mimo wszystko postanowił pozbyć się tej koszmarnej baby, bo zbyt mocno zaczęła ingerować w jego życiowy chaos. Był do niego tak mocno przywiązany, jak do oddychania. Było zbyt idealnie, jakoś tak… pedantycznie i niemęsko.
– Nie jestem mięczakiem! Dam sobie radę bez baby! – jego niski głos potoczył się po mieszkaniu.
Ochłonął kilka minut później, gdy dokładał do pieca kaflowego. Doszedł do wniosku, że jednak nie ma czasu na sprzątanie i gotowanie.
– W końcu jakoś to żarcie przeze mnie przechodzi – machnął ręką na kiepskie jedzenie, serwowane mu przez babę Helenę. – Po co mi wykwintne dania? Takie to sobie mogę w restauracji zamówić.
I postanowił pozostawić „Panią ładu i składu” na jej stanowisku pracy.
Marzły jej stopy, a lodowate powiewy zimowego wiatru przeszywały ją na wskroś. Szczękając zębami, zaszła pod kościół, aby sprawdzić, czy jest otwarty. „Och, błagam, niech któreś drzwi będą otwarte!” Okrążyła budynek dookoła i w końcu znalazła jedne, jedyne drzwi, które otworzyły się przed nią ze skrzypieniem. Wślizgnęła się do środka. Wiedziała, że nawet jeśli zastanie tam jakiegoś księdza czy siostrę zakonną, to ci nie wyrzucą jej na bruk w środku grudniowej nocy.
Co prawda było tam bardzo ciemno, lecz nie tak chłodno jak na zewnątrz. W powietrzu unosił się zapach palonych kadzideł oraz świec. Po omacku znalazła szaty, w których kapłan odprawiał nabożeństwo, i okryła się nimi. Pod stopami wyczuła coś w rodzaju dywanu, więc ukucnęła na nim w kątku, aby trochę się ogrzać.
To stało się tak szybko. Nagle spełniły się jej najgorsze koszmary. Od tak wyrzucono ją z domu, jakby była nic niewartym śmieciem, zbędnym balastem. Od zawsze się tak czuła, lecz nigdy nie spodziewała się, że jej pomoc w domu okaże się do tego stopnia niewidoczna. Zaczęła analizować różne przypadki, jakie spotykały ją w domu… To ktoś naśmiecił na świeżo pozamiataną podłogę; to ktoś zarzucił jej lenistwo, podczas gdy chora leżała w łóżku; to zaś matka chwaliła się przed znajomymi jedynie starszą siostrą, Martą, wręcz pomijała istnienie drugiej córki. Przypomniała sobie, jak sąsiadka podarowała jej torbę pełną używanych ubrań, z których najpierw siostra i matka wybrały sobie najlepsze sukienki i bluzki. Pamiętała, jak za pomoc w siostrzanym domu miała obiecaną zapłatę, a jak przyszło co do czego zapłata ta została przemilczana. Dawała z siebie tyle, ile mogła. Chciała zarabiać tak, jak jej brat, ale była zbyt słaba, żeby tyrać ciężko fizycznie. Wciąż dręczona chorobami, co miesiąc nawiedzana przez miesiączkowe krwotoki, była kompletnie wyzuta z energii i sił. A do tego wszystkiego wciąż myślała o śmierci.
„Jestem bezużyteczna, jestem do niczego, nie jestem nic warta…” – z tymi myślami zasnęła. Obudził ją jakiś krzyk i szarpnięcie ku górze.
– Jak śmiesz przywdziewać święte szaty kapłańskie i spać w domu Pana?! – krzyknął na nią młody ksiądz. Chwilę później dołączyła do niego święcie oburzona starsza zakonnica, która złożyła ręce jak do modlitwy.
– Toż to nie ma już żadnych świętości na tym świecie! – jęknęła, jakby stało się jakieś wielkie nieszczęście.
– Było mi zimno – usprawiedliwiła się, wciąż oszołomiona atakiem duchownych na jej osobę.
– To nie przytułek czy noclegownia! – Kapłan przyjrzał się dokładniej biedaczce i odpuścił sobie dalsze łajanie. Wyglądała na ciężko chorą i opuszczoną. – Idź, dziecko, na Kalinowskiego, tam dostaniesz odzież i jedzenie – powiedział już spokojniej.
Ukłoniła się nisko, po czym skulona wyszła na zewnątrz. Pod stopami wyczuła grubą warstwę śniegu. Jej pantofle kompletnie przemokły, lecz mimo to musiała w nich zajść na Kalinowskiego.
– Poczekaj! – Zatrzymała ją siostra zakonna. Ewelina odwróciła się i zobaczyła, jak kobieta ściąga ze swoich ramion ciepłą chustę i podaje jej. – To niewiele, ale przynajmniej tak bardzo nie zmarzniesz.
– Bóg zapłać – wychrypiała, czując ból w oskrzelach i gardle. Chłód, w którym spała, spowodował powrót objawów przeziębienia.
Zakonnica poczuła, że spełniła należycie swoją rolę siostry miłosierdzia. Uśmiechnęła się do swoich myśli z wiarą, że Bóg poczyta jej to za plus w Niebie. Tak naprawdę nie obchodziło jej to, co dalej stanie się z tą dziewczyną. Bezdomna odeszła i pozostawiła za sobą drobne ślady stóp.
Trafiła we wskazane miejsce jakieś dwadzieścia minut później. Rozpoznała je tylko ze względu na kolejkę obdartusów, która ustawiła się przy jednej z furt wychodzących na ulicę. U wejścia stały dwie służebnice Pana, które rozdawały biedakom porcje jedzenia oraz ubrania. Stanęła w kolejce za jednym z tych bezdomnych. Poczuła smród, jaki wydzielał ten wysoki czterdziestolatek. Łypnął na nią okiem przez ramię. Nagle odwrócił się i fuknął:
– Czego tu?! Idź sobie gdzie indziej!
– Ja też jestem bezdomna, jestem głodna…
– Nic mnie to nie obchodzi! Poszła won! I nie kręć mi się w tej okolicy! Bo zabiję! – Spojrzał na nią tak nienawistnie, że strwożona cofnęła się o krok. Jeszcze przez chwilę miała nadzieję, że stojące kilka metrów od niej siostry zakonne dostrzegą ją i obronią, lecz ze smutkiem stwierdziła, że zdają się jej nie widzieć, skupione na swojej pracy.
– Potrzebuję butów. – Pokazała agresorowi swoje stopy.
– To też mnie nic nie obchodzi! Wynocha! – Popchnął ją, aż zatoczyła się do tyłu.
Wtedy jedna ze służebnic Pana dostrzegła ją i zbliżyła się. Dziewczyna znała tę zakonnicę, więc odczuła wyraźną ulgę na myśl, że w końcu spotkała przyjazną duszę.
– Ewelino, co ty tutaj taka robisz? – Czterdziestolatka z przerażeniem przyjrzała się jej strojowi. Miała na sobie domową sukienkę, pantofle i chustę wełnianą.
– Tata mnie wyrzucił z domu – wyznała ze wstydem.
– Och, Boże… – Zamyśliła się na chwilę. – Wracaj do domu, dziecko, tutaj nic po tobie. Nie mamy miejsca. Możesz spróbować w sąsiednim mieście, ale lepiej przeproś ojca za to, co uczyniłaś i wracaj do domu. Ulica to nie miejsce dla takich chorowitych dziewczyn jak ty.
– Nie mogę tam wrócić. – Zakaszlała boleśnie, po czym z nadzieją poprosiła: – Czy mogłaby siostra znaleźć dla mnie jakieś buty?
I dostała buty, ale o trzy rozmiary za duże, a do tego dwie kromki chleba i garnuszek ciepłej zupy. Później niestety musiała odejść. Przez wiele godzin przemierzała ulice, krążyła niczym zjawa, co to nie ma już swojego miejsca na ziemi. Wciąż trzęsła się z zimna. Nie ustawała w swoim marszu nawet na chwilę, aby nie zamarznąć. Czym bliżej było wieczora, tym mocniej odczuwała na swoim ramieniu chłodną dłoń czającej się dookoła niej śmierci. Zaszła na ulicę, gdzie zazwyczaj sprzedawała lalki. Głód targał jej żołądkiem, a ból zmarzniętych stawów przypominał kłucie ostrych szpilek, wbijających się w jej osłabione ciało. Charczący kaszel wezbrał na mocy.
Długo wałęsała się bez celu po ulicach w poszukiwaniu jakiejkolwiek deski ratunku. Aż nastał wieczór i opuściła ją cała nadzieja. „Umrę tej nocy.” Zatrzymała się na sekundę przed jedną z kamienic, w jakiejś nieznanej jej części miasta. Ktoś, jakiś mężczyzna wyjrzał na nią przez okno, lecz zniknął po chwili. Łudziła się, że może ten ktoś zobaczył ją z okna i być może ją przygarnie. Ale czas mijał i nic się działo. W końcu pozostało jej tylko modlić się. „Boże, ja królowa żebraków, najbiedniejsza z najbiedniejszych, błagam, pomóż mi.” Niestety i tutaj nie znalazła litościwej duszy, która mogłaby ją do siebie przygarnąć. Nie śmiała już o nic prosić.
Wróciła do kościoła, w którym spędziła poprzednią noc, lecz tym razem wszystkie drzwi były zamknięte na cztery spusty. Resztkami sił doczłapała się na ulicę Żebraków. Poślizgnęła się i boleśnie upadła na skuty lodem bruk. Leżała na boku i nie miała siły wstać. „To już koniec, nie podniosę się.” Zaniosła się kaszlem, aż zaparło jej dech w piersiach. „To już koniec.”
Nieprzyjemny zapach mieszaniny nietanich perfum, plątanina głosów, które doskonale znał, i strach że znów okaże się tym najgorszym – wszystko to towarzyszyło Wiktorowi w tej chwili. Salon w mieszkaniu ciotki Mileny wypełniony był członkami jego dużej rodziny. Kuzyni pojawili się tutaj ze swoimi narzeczonymi – ślicznymi, kulturalnymi i młodymi damami. Jego brat, choć wystąpił solo, znalazł się nagle w centrum uwagi swojej chrzestnej. Właśnie podarował jej na imieniny złotą broszkę. Antoni miał szczęście obracać się wśród dobrze urodzonych członków społeczeństwa, przy czym zawsze zarobił trochę pieniędzy – załatwiał potrzebne sprawunki zakupowe i nie tylko.
– Antosiu, jakie to piękne! Och! Jestem taka poruszona! – Ciotka otarła łezkę wzruszenia. Otoczona wianuszkiem rodzinnym, w którym tym razem zabrakło jej siostry, a matki Wiktora i Antoniego, zdawała się nie zauważać obecności starszego z siostrzeńców.
Wiktor zaczaił się za sofą, tuż pod oknem. Nudził się niepomiernie, więc uchylił kremową kotarę i wyjrzał na oświetloną lampami ulicę. Później spojrzał na swoje skórzane buty garniturowe, które od bardzo dawna nie były nacierane tłuszczem i polerowane. Z żalem odkrył na nich paskudne pęknięcia. Przy okazji jego wzrok padł na koszulę – brakowało jej jednego guzika. „Ciekawe, czy już wszyscy zauważyli?”
– Wik, podejdź no do cioci! – Pięćdziesięciopięciolatka odkryła w końcu obecność swojego siostrzeńca. Powoli zbliżył się do sofy i stanął naprzeciwko rodzinnego zgromadzenia. Młode narzeczone kuzynów zachichotały pod nosem i wymieniły się spojrzeniami. – Zbliż się tutaj – poprosiła ciotka.
Wiedział, że szykuje się coś niemiłego, więc ostrożnie postawił kilka kroków w jej stronę. Dama, ubrana w modną kreację, sięgnęła do jego kieszeni i wyciągnęła z niej jedną ze szmacianych lalek, które zakupił u ulicznej sprzedawczyni. Zupełnie nie wiedział, skąd wzięła się w jego kieszeni ta lalka – musiał zapomnieć ją wyciągnąć, gdy się ubierał...
– Czy my o czymś nie wiemy, Wik? – Szyderczy uśmiech kuzyna ugodził go do głębi.
– Bo to chyba nie prezent dla mnie? – Milena wbiła w niego pytające spojrzenie.
– Nie – rzekł ostrożnie i zgodnie z prawdą wytłumaczył: – Po prostu lubię lalki.
Jego słowom zawtórowała salwa śmiechu, którą wybuchła cała rodzina.
„Rodzinny błazen, jak zwykle” – pomyślał ugodzony w sam środek jego męskiej dumy.
Ciotka postanowiła uratować resztki honoru siostrzeńca. Lubiła go. Był dziwny, ale wiedziała, że jest najbardziej szczery z całego towarzystwa, i ceniła sobie jego zdanie.
– Mogę ją zatrzymać? Jest całkiem ładna – poprosiła z szczerym uśmiechem.
– Proszę, ciociu. Kupiłem ją od dziewczyny, która sprzedawała lalki na ulicy. Zrobione od serca… Bardzo piękna robota, prawda? – Podjął temat, próbując wyjść z sytuacji z twarzą. Lecz dwudziestosiedmioletni kuzyn Henryk postanowił jeszcze trochę go podręczyć.
– Nie wiedziałem, że gustujesz w lalkach. Hmm… To tłumaczyłoby brak partnerki u twojego boku. Bo chyba nie gustujesz w dziewczynkach?
– Dosyć! – Milena stanowczo powstrzymała śmiechy towarzyszące wywodom jej złośliwego syna. – Otwieramy następny prezent. – Mrugnęła porozumiewawczo do Wiktora, a następnie zajęła się rozwijaniem paczki.
Zraniony, oddalił się na tyły „wroga” i zatrzymał się przy oknie. Odetchnął, a żeby odwrócić uwagę od swojej zranionej dumy, wyjrzał na ulicę. Wciąż padał śnieg, a lodowate podmuchy wiatru podrywały białe płatki do nieskładnego tańca, aby wirowały w takt prawie niedosłyszalnej melodii. Jęki krążących po mieście podmuchów sprawiły, że poczuł się samotny. Wszyscy byli tacy weseli, a on… jak zwykle poważny, pełnił rolę rodzinnego pośmiewiska.
Ujrzał, że ulicą idzie skulona, pochylona postać dziewczęca. Była chudziutka i sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała złamać się wpół, niczym ździebełko trawy. To szła, to znów przystawała i spoglądała do okien. Złowił jej spojrzenie i odkrył, że skądś ją zna. „Nie, to chyba niemożliwe.” Odgonił to dziwne przeczucie i oddalił się w kierunku towarzystwa. Kilka minut później pod wpływem chwili podjął decyzję.
– Wybaczcie, ale mam ważną sprawę do załatwienia. – W przelocie cmoknął ciocię w policzek i opuścił salon. Tym razem nikt nie skomentował jego zachowania, tak jakby wszyscy tylko czekali na to, aż opuści przyjęcie, żeby dogodzić towarzystwu swoim brakiem obecności.
Z ulgą opuszczał wielkie mieszkanie ciotki Mileny, wypełnione po brzegi śmiechem i radością. Wolał chłód ulicy i trzeźwość myśli, które zastał na zewnątrz. Rozejrzał się na lewo i prawo, lecz nie dostrzegł dziewczyny, która jeszcze pięć minut temu stała na środku ulicy, naprzeciwko kamienicy.
Rozejrzał się po świeżej warstewce śniegu, po czym ruszył śladami tajemniczej postaci. Jej twarz wydała się mu dziwnie znajoma. „To dziewczyna od lalek. Tak, to musiała być ona!” Szedł powoli i rozglądał się na boki, żeby przypadkiem jej nie przeoczyć. „Co skłoniło ją do wyjścia o tej porze na ulicę?! Przecież jest już po dwudziestej drugiej! A mróz taki, jakby nie z tego świata!” Czuł, że sytuacja jest podejrzana.
Nabrał pewności, gdy dotarł śladem nieznajomej prosto na ulicę Żebraków. Ujrzał tam klęczącą na ulicy, zanoszącą się kaszlem, szczupłą postać. Podbiegł do niej i ująwszy za ramiona, uniósł ku górze. Ledwie trzymała się na nogach… Jej palce był sine, a usta z trudem łapały oddech. Wziął ją na ręce i pospieszył do swojego mieszkania.
– Zaraz będziemy na miejscu, zaraz się rozgrzejesz – mówił, gdy niósł trzęsącą się z zimna, półprzytomną istotkę. – Dlaczego włóczysz się o tej porze?! Taka… nieubrana!? – łajał ją za nieostrożność
Z jej bladych ust nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Zaniósł ją prosto do swojego niewielkiego mieszkania. Tam położył ją na łóżku i natychmiast okrył kołdrą i kocem, po czym pospieszył do sofy, z której ściągnął kapę, aby jeszcze szczelnej opatulić nią zmarzniętą biedulkę. W mieszkaniu panował chłód.
– Zaraz rozpalę w piecu! Musiało wygasnąć, gdy mnie nie było. – Popędził do kaflowego pieca i pospiesznie zaczął wzniecać ogień. Przerwał czynność, poderwał się i zbliżył do niej. Była taka blada, że gdy dotknął jej zimnego czoła, przestraszył się, że to już prawie koniec. Przysiadł u jej boku i zaczął pocierać jej dłonie – sprawiały wrażenie martwych. Tylko jej świszczący oddech świadczył o tym, że dziewczyna jeszcze żyje.
– Muszę wezwać medyka! – Zadecydował i dwie sekundy później prędko opuścił mieszkanie.
Lekarz osłuchał jej płuca, obejrzał gardło i zmierzył puls.
– Tutaj już tylko się modlić. Płuca kiepskie – mówił mężczyzna.
Wiktor był wstrząśnięty.
– Mógłbym zabrać ją do szpitala, choć nie wiem, czy to ma sens. Przepiszę leki…
Na dźwięk znajomego słowa Ewelina usiadła na łóżku, złapała lekarza za rękę i wydyszała:
– Nie… do… szpitala…
– Dziecko, połóż się, połóż – poprosił starszy mężczyzna. Wielokrotnie widział śmierć, dokładnie taką, jaka czekała tę biedaczkę. Współczuł jej, lecz nic nie mógł na to poradzić.
– W szpitalu ci pomogą – zapewnił ją Wiktor i ukucnął przy niej.
– Nie mam… czym zapłacić… – ledwie mówiła.
– Jak to, przecież mąż powinien za panią zapłacić. – Obcy zmierzył ją dziwnym spojrzeniem, a później utkwił wzrok w Wiktorze. – Bo to chyba pańska żona?
– Nie, zabrałem ją z ulicy – przyznał się.
Medyk zdumiał się, przez chwilę zastanowił i rzekł:
– W takim razie zaraz załatwię transport i zabierzemy panią do przytułku, tam siostry się panią zajmą.
Konająca pomyślała, że to bardzo dobre rozwiązanie. Czuła się ciężarem dla tego dobrego człowieka, który okazał jej litość. Nie chciała narażać go na straty. Nawet przez moment nie pomyślała o tym, że umiera. Wciąż tylko czuła wyrzuty sumienia, że komuś stała się problemem.
– Nie! – zaprotestował Wiktor. Powstał i utkwił stanowczy wzrok w lekarzu, który już postawił krzyżyk nad dziewczyną. – Znalazłem ją, to się nią zaopiekuję. Tam nie wiadomo w jakich będzie warunkach. Różnych rzeczy się nasłuchałem o tych przytułkach.
– Jak pan woli. – Wzruszył ramionami. To już nie był jego problem. – Ale w takim razie to pan musi zapłacić mi za wizytę i leki, które zaraz dam. O tej porze na próżno iść do apteki… Choć nie wiem, czy to coś da – dodał ciszej i spojrzał porozumiewawczo na Walickiego. On jednak nie dał za wygraną.
– Przyjmę te leki – upierał się przy swoim, jakby dawał do zrozumienia lekarzowi, że nie odpuści sobie walki o tę biedaczkę do samego końca. „Skoro ma umrzeć, to niech chociaż odbędzie się to w godnych warunkach.”
Nie miała już siły po raz kolejny zaprotestować. Ten dobry człowiek zapłacił za nią lekarzowi i podał jej medykamenty, po których zaczęło jej się lepiej oddychać. Później przyrządził dla niej ciepły posiłek. Podawał jej do ust kolejne kęsy jajecznicy oraz kawałki chleba, a ona tylko siedziała wsparta na poduszkach i próbowała walczyć o życie. Powoli napoił ją gorącym naparem z lipy i korzenia imbiru. Jej ciało zaczęło powoli wracać do sprawności. Czuła, jak z każdym łykiem i kęsem w jej żyłach zaczyna coraz lepiej krążyć krew.
W końcu przestała jej ciążyć głowa, odzyskała częściową sprawność w palcach i nogach. Lecz palce jej stóp pulsowały ostrym bólem.
– Leż, nie możesz jeszcze wstawać. – Zaprotestował, gdy zobaczył, że dziewczyna chce się podnieść. Właśnie zmywał naczynia po późnej kolacji. – Zostaniesz u mnie na noc. – Zbliżył się ku niej. Był już trochę o nią spokojniejszy. Wyglądało na to, że dziewczyna jednak wyjdzie z tego cało. – Jutro pomyślimy co dalej. Ale póki nie będziesz zdrowa, nie wypuszczę cię stąd.
Dopiero teraz miała okazję dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Był średniej urody, ale nie brzydki. Zielone oczy, rudawy zarost i duże, kształtne dłonie – wszystko to składało się na spójną całość. W jego głosie wyczuwała nutkę troski, lecz mimika jego twarzy była nieprzenikniona. Nie wiedziała, czy mężczyzna ten jest zły na nią, że musiał się nią zająć i został narażony na straty pieniężne, czy też cieszył się, bo mógł okazać miłosierdzie biedaczce bez grosza przy duszy.
– Ja oddam panu te pieniądze – przemówiła w końcu słabym głosem.
– Na razie, to niech pani się położy i prześpi.
Powoli zsunęła się na posłanie, a on nakrył ją szczelniej swoją kołdrą. Leżała teraz w ciepłej pościeli, a nie na ulicy, i oboje czuli z tego powodu ulgę.
– A… gdzie pan będzie spał? – zapytała cichutko, ledwie poruszając ustami.