Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Romans współczesny, erotyczny
Kasię spotykamy po roku od chwili zerwania wszelkich kontaktów z Dariuszem. Tych dwoje wpada na siebie przypadkowo. On postanawia wykorzystać sytuację, aby odnowić znajomość. Ona nadal wzbrania się przed jego zalotami. Wszak Kasia mocno zraniła Darka, a on mocno zranił ją. Jednak czy uda się posklejać to, co zostało zniszczone już w zalążku? Kasia jest bardzo nieufna, wciąż krwawią w niej stare rany, dają o sobie znać kompleksy. Daro, jako mężczyzna po przejściach, jest jednak bardziej optymistyczny i walczy do samego końca.
Gdy ostatnia szansa na szczęśliwy związek zostaje zniweczona, pojawia się w życiu Kasi ktoś jeszcze... Jeśli myślisz, że akcja dalej potoczny się schematycznie, oczywiście mylisz się! Kasia będzie musiała wybierać pomiędzy trzema miłościami. Ostateczny wynik będzie zaskakujący. POWROTY obfitują w niespodziewane zwroty akcji i hustawki emocji. Opisane przez autorkę sceny erotyczne nie są wulgarne, mogą Cię bardzo zaskoczyć. Jeśli szukasz w książkach stonowanej erotyki, nieprzewidywalnej akcji, a dodatkowo lubisz serie, przeczytaj drugą część serii WIEK-NIEWAŻNY.
WIEK-NIEWAŻNY cz. 1. Szukając siebie
WIEK-NIEWAŻNY cz. 3. Kochaj mnie mimo wszystko
Zapraszamy na stronę autorską www.ecl-pisarka.pl
Książkę można zakupić w druku na życzenie w RIDERO KSIĄŻKI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ewelina C. Lisowska
WIEK-NIEWAŻNY
część 2.
Powroty
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Książka chroniona jest prawem autorski na mocy ustawy o prawie autorskim (Dz.U. 1994 Nr 24 poz. 83). Zabrania się kopiowania, udostępniania i publikacji fragmentów książki w Internecie bez zgody autorki.
WIEK-NIEWAŻNY cz. 2. Powroty
Ewelina C. Lisowska
ISBN: 978-83-957176-4-2
Wydanie 1
2020
Wydawnictwo Romanse
Ewelina Capanda-Lisowska
www.ecl-pisarka.pl
Kolejny niepotrzebny mebel. Nie potrafiłam inaczej określić siebie w tym miejscu pełnym pięknych obrazów, wrażliwych ludzi, artystów, pasjonatów sztuki i pracowników, którzy każdego dnia dokładali swoich starań, aby to miejsce żyło i przynosiło zyski swojemu właścicielowi.
Gdy spoglądałam teraz na jeden z obrazów Józefa Chełmońskiego, nie byłam w stanie oderwać oczu od tęsknie wyciągniętej w powietrzu dłoni zwyczajnej, wiejskiej dziewczyny. Kim była? „Nie wiem.” Swoją dłonią chciała sięgnąć nieba, czy wyobrażała sobie, że obok niej stoi zmarły ukochany i czekała, aż jego duch dotknie jej ręki?
Bolesne ukłucie w sam środek serca kazało mi wrócić do rzeczywistości. To stało się zaledwie trzy miesiące temu. Odszedł, ale gdy zamykałam oczy, niemal wyczuwałam przy sobie jego obecność, zupełnie jakby jego dusza pozostała przy mnie. A jednak to nie jego dusza lecz smętne wspomnienia i cierpienie przygniatały mnie w tej chwili – tak jak wczorajszego dnia i jeszcze wcześniej… A przecież już prawie pogodziłam się z jego utratą.
– Kasiu! Czy mogłabyś zająć się drugą grupą? To wyjątkowa sytuacja!
Odwróciłam się. Ujrzałam za sobą moją koleżankę, Aleksandrę Sułkowską, z którą pracowałam już prawie dwa miesiące. Ona zajmowała się oprowadzaniem zwiedzających, opowiadała o dziełach i artystach. A ja? Myłam, zamiatałam i ustawiałam ekspozycje, ale nawet nie byłam w stanie przypomnieć sobie nazwisk artystów, o których uczyłam się kiedyś w szkole artystycznej. – Zajmij ich tym obrazem, a ja w tym czasie dokończę tamtą grupę.
– Dobrze. – Skinęłam lekko głową.
Do obszernego, wysokiego na cztery metry pomieszczenia, usytuowanego na planie prostokąta, weszła grupa dziesięciu osób. Na pierwszy rzut oka mogłam stwierdzić, że są to obcokrajowcy. Jedyne czym mogłam sobie w tej chwili pomóc to folder, w którym po angielsku zamieszczony był opis całej wystawy. Zabrałam z niewielkiego stolika dziesięć folderów i z wymuszonym uśmiechem na twarzy podeszłam do tych ludzi. Ich oczy ledwie zdążyły mnie dostrzec, zanim wtopiły się w barwy, kształty i światłocienie obrazów wybitnego, polskiego artysty.
– Proszę, proszę… – mówiłam i podawałam im moją przepustkę do milczenia. Co niby miałabym im opowiedzieć o „Dziewczynie z dzbanem”?
„Obraz ten odczytuję wyjątkowo osobiście, gdyż pod warstwą farby i niewątpliwego talentu artysty odczytuję w nim skrawki swojej duszy…”
– Świetnie to rozegrałaś! Sama nie wiedziałabym, co mam im powiedzieć! To Holendrzy! – Ola poprawiła na głowie gęstwinę swoich rudawych loczków, po czym zapięła guzik białej bluzki z kołnierzykiem, rozpinającej się jej na każdym kroku. – Muszę powiedzieć Solskiemu, żeby sprawił nam nowe mundurki. Te już są chyba dla nas za małe. – Przyjrzała mi się swoimi zielonymi oczyma i po chwili dodała:
– To znaczy: mnie sprawił! Bo ty, biedulko, to mizerna jesteś.
Tak, przy obfitych ale zgrabnych kształtach figury Olki, ja byłam niczym wieszak. Matka dwójki dzieci, pełna energii kobieta pracująca. Byłam jej przeciwieństwem, a jednak odnalazłyśmy wspólny język. Czasem się jej zwierzałam, lecz nie do końca byłam przekonana, czy aby nie popełniam w ten sposób życiowego błędu, będąc zbyt ufną wobec prawie obcej mi osoby. W tej chwili jednak mało mnie to obchodziło. Nadeszła godzina powrotu do nie mojego domu.
– Chodź na pizzę, jestem bardzo głodna – poprosiła mnie koleżanka. Nie potrafiłam jej odmówić, zwłaszcza że jeszcze nie miałam ochoty wracać do domu.
Szłyśmy sobie spacerkiem po ulicy pełnej samochodów i ludzi. Kocie łby niemiłosiernie wykręcały nasze stopy, obute w eleganckie buciki na obcasach. Było tak gorąco, że ciężko było uwierzyć w to, że to dopiero środek maja.
– Och! Ale śliczne! – powiedziałam zachwycona, gdy zatrzymałyśmy się przy sklepie z biżuterią. W niedawnej przeszłości nie pozwalałam sobie na noszenie takich klejnotów, mimo że było mnie na nie stać. Ale to było kiedyś. Z tamtego czasu pozostały mi tylko bursztynowe kolczyki od Leszka i naszyjnik, który do nich dokupiłam. Westchnęłam sentymentalnie.
– Nic się nie przejmuj, Moja Droga, kiedyś sobie na to uzbieramy – pocieszyła mnie Olka. – Ja może trochę później niż ty, bo mam dzieci i męża. Jakiś nowy ciuch by się przydał. Jeszcze dzieciom trzeba pomyśleć coś do szkoły kupić. Za tydzień idą do zerówki… – i zaczęła opowiadać o swoich pociechach. Lubiłam jej słuchać, bo jej opowiadania choć trochę przybliżały mi klimat, jaki panuje w szczęśliwej rodzinie, gdzie są dzieci, żona i… mąż.
– To twoje dzieci są w tym samym wieku? – zagadnęłam, gdy ruszyłyśmy dalej.
– Tak. To bliźnięta dwujajowe, Krzyś i Ryś. Dwa łobuzy! Ciężko ich utrzymać w jednym miejscu. – Westchnęła ciężko.
– A mąż ci nie pomaga?
– No, wiesz. Jak to faceci! – fuknęła z ironią. – Oni mają swój świat i swoje klocki. Coś tam niby sobie uzgadnialiśmy po ślubie, ale on się za bardzo nie stosuje. A jak u ciebie? Jest ktoś? Nie nosisz obrączki, ale pozory mogą mylić! – Uśmiechnęła się do mnie i popatrzyła spod wpółprzymkniętych powiek. Najwyraźniej nie mogła w nocy zasnąć.
– Ja… nie mam nikogo – wyznałam z ciężkim sercem i z nie lada wstydem. Tak było za każdym razem, gdy ludzie pytali się mnie o takie rzeczy – byłam skrępowana, smutna i rozczarowana swoim losem przymusowej singielki.
– No i dobrze! Przynajmniej masz więcej czasu dla siebie! – pocieszyła mnie od razu. Zawsze umiała znaleźć dobrą stronę czegoś negatywnego. – Ja to już w ogóle dla siebie czasu nie mam. Ciągle dom-praca, praca-dom… Teraz się jeszcze problemy z dziećmi zaczną. To takie łobuzy są!
– Myślę, że chcą zwrócić na siebie twoją uwagę. Ty przychodzisz z pracy i szukasz ciszy, a one szukają twojej uwagi – rzekłam, jakbym miała jakiekolwiek pojęcie o dzieciach.
– Może coś w tym jest. – Zamyśliła się. – Trzeba je czymś zająć.
Dotarłyśmy do niewielkiej pizzerii, mieszczącej się na rogu ulicy. Weszłyśmy do ciemnego, dusznego pomieszczenia pełnego ludzi, pachnącego pieczonym ciastem, czosnkiem i śródziemnomorskimi przyprawami. Obydwie nie lubiłyśmy tłoku, dlatego poszukałyśmy sobie wyludnionego miejsca w głębi budynku. To była mała salka z dziwnym wprost wystrojem, w której mieściły się zaledwie dwa stoliki. Wystrój przypominał nieco wnętrze trumny: ściany okryte brązowym, aksamitnym materiałem, jakieś suche, powyginane dziwacznie gałązki i mnóstwo małych wkładów do lampionów, świecących się niczym błędne ogniki. Atmosfera była w sumie romantyczna, dlatego znalazła tu schronienie również para zakochanych.
Zamówiłyśmy pizzę, a do tego sos czosnkowy.
– Musi ktoś być – upierała się Ola.
– Przykro mi, ale cię rozczaruję: nie ma nikogo – mówiłam niedowierzającej koleżance. Uśmiechnęła się do mnie jednostronnie. Musiałam jej to wyznać: – Kocham kogoś, ale to miłość nieszczęśliwa. Można powiedzieć, że wręcz tragiczna. Kosztuje mnie zbyt wiele.
Na wspomnienie tragicznych przeżyć nagle zaczęłam się czuć nieswojo w tej ciasnej klitce. Poczułam napięcie narastające w dolnym odcinku mojego kręgosłupa. Do tego te dręczące mnie ciągle wspomnienia – było ich zdecydowanie zbyt wiele i pojawiały się zbyt często.
– I do tego ciągle te koszmarne dolegliwości – westchnęłam poirytowana.
– To jest najgorsze. Człowiek się tylko męczy i chodzi taki zwieszony, że szok – odpowiedziała mi. Najwidoczniej próbowała wczuć się w moje położenie.
– Przepraszam cię na chwilkę. Muszę zażyć lekarstwo. – Wyciągnęłam z torebki, dobrze znane mi, opakowanie ze środkami uspakajającymi. Wysypałam z niego na dłoń dwa brązowe krążki. Przypomniało mi się, jak pewnego dnia Dariusz zabronił mi je brać… Urwałam to wspomnienie, a później połknęłam tabletki, jedną po drugiej.
– Nerwy, co?
– Skąd wiesz?
– Czasem łykam podobne – rzekła od tak, jakby chodziło o coś zwyczajnego. Zaskoczyła mnie tym. – Coś poważniejszego?
– Lęki, czasem depresja – wyznałam, bez zastanawiania się nad konsekwencją swoich słów. Miałam nadzieję, że Ola nie jest plotkarą. Wyglądała na osobę godną zaufania.
– Oj! Ja też to mam. – Popatrzyła na mnie ze zrozumieniem. – Ważne, żeby nie zamykać się z tym w domu i rozmawiać z ludźmi.
– Tak, masz rację – przyznałam, uspakajana przez wchłaniające się w mój krwioobieg tabletki.
– To jego wina? – zapytała o pana Ziębę.
– Nie, mam to od dziecka. – „Choć przez niego trochę też. Ale bardziej z mojej winy. Przecież sama to wszystko sobie zrobiłam.” Nie miałam zamiaru, aż tak szczegółowo, zwierzać się z minionych wydarzeń.
– Wiesz, w razie czego możesz się mi wygadać. Ja cię chętnie posłucham, choćby i teraz – napomknęła i zachęciła mnie tym do otworzenia się po raz kolejny. W końcu musiałam mieć jakąś przyjaciółkę, pokrewną mi duszę, która czasem pomogłaby mi w zrozumieniu tego podłego świata.
Opowiedziałam jej o tym, jak Darek zjawił się na chwilę i namieszał w moim życiu, pokochał najmocniej, jak się tylko da, a na koniec znienawidził bardziej niż najgorszego wroga.
– Oj, dziewczyno! Ale że on tego nie docenił?! – zdziwiła się Ola. – Przecież ty zrobiłaś to z miłości do niego. No, ale faceci są tacy prości. Musiał opatrznie cię zrozumieć. Typowe. – Zamyśliła się. – I jak on się nazywa?
– Dariusz… Zięba – wypowiedziałam z trudem.
– Hmm, nie znam nikogo takiego. – Przyjrzała mi się bacznie, jakby próbowała odnaleźć we mnie cienie tamtych uczuć. A może, skoro tak cię kochał, nadal coś do ciebie czuje?
– Nie. Nie wierzę w to – odparłam trzeźwo i logicznie.
– Moja Droga! Więcej nadziei! Myślę, że skoro tak za tobą szalał, to mu tak szybko nie przejdzie. Ty jesteś dość interesującą osobą, więc na pewno cię jeszcze nie zapomniał. Przecież minęło tylko niecałe trzy miesiące od waszego rozstania.
– Nie, raczej nie. – Odrzuciłam te brednie na bok. Spojrzałam na zegarek w telefonie. – Na mnie już czas. Dochodzi osiemnasta.
– Och! – Przestraszyła się, że czas tak szybko biegnie. – To ja też lecę.
Wyszłyśmy na ulicę, po czym każda z nas ruszyła w swoją stronę. Wiosna w pełni, a nade mną czarne chmury wspomnień. Od trzech miesięcy bez zmian, z jedną tylko różnicą: zmiana pracy i przeprowadzka. Małe Prado – galeria sztuki, której właścicielem był Leszek Solski – było spełnieniem artystycznych marzeń Leszka. Solski stworzył swoje małe królestwo sztuki, swoją przystań, i umieścił mnie w niej z nadzieją, że jakoś pomoże mi się to pozbierać po bolesnym rozstaniu z ukochanym. Próbowałam się dostosować, ale pogrążona w smutku, nie potrafiłam, tak jak inni jego pracownicy, zwinnie i z gracją opowiadać o – dobrze znanych mi zresztą – dziełach twórców sztuki dawnej i nowoczesnej.
W domu, to znaczy w pałacu Solskiego, mieszkałam razem z Jolą. Gdy patrzyłam na to, jak obydwoje darzą się wzajemną miłością, czułam się niczym piąte koło u wozu. Pomogli mi oboje i dzięki nim wyszłam obronną ręką z matni, w jaką się wpakowałam, gdy nagle zrezygnowałam ze zleceń dla moich byłych klientów. Kary były wysokie, straciłam prawie wszystko, ale dzięki sprzedaży domu udało mi się zaoszczędzić pewną sumkę na życie i na odprawy dla moich pracowników. Mogłam również dzięki temu pomóc rodzicom.
Praca w Małym Prado sprawiała, że czułam, jakbym dostawała wypłatę prawie za darmo, co jeszcze bardziej ciążyło na moim sumieniu. Nie chciałam wykorzystywać dobroci Leszka.
Nie chciałam jeszcze tam wracać, ale gdzieś przecież trzeba było pójść. Ola wróciła po pracy do swojego męża i dzieci, a ja miałam w perspektywie samotnie spędzony wieczór. Zamknięta w pokoju, starająca się odwrócić uwagę od swojego wewnętrznego cierpienia, pogrążona w modlitwie… Egzystencja z dnia na dzień, bez celu.
Wróciłam. Weszłam po schodach na pierwsze piętro i zbliżyłam się do salonu, skąd dochodziły do mnie odgłosy rozmowy. Zastałam ich na grze w szachy. Obydwoje odmłodnieli dzięki odwzajemnionej miłości i wzajemnej trosce o siebie. Stanęłam przy drzwiach i dokładnie się im przyjrzałam. Jola miała na sobie prostą, ale gustowną sukienkę w kwiatowe wzory, a na głowie pięknie ufryzowane, krótkie blond włosy. Na jej twarzy dostrzegłam nawet dyskretny makijaż. Leszek, ubrany w białą koszulę z kołnierzykiem, błękitne jeansy i jasną marynarkę, w zakłopotaniu przeczesywał gęstwinę swoich siwiejących, ciemnych włosów. Byli bardzo ładną parą ludzi, dobiegających do sześćdziesiątki.
„Powinni wziąć ślub.” – pomyślałam odruchowo, a później przypomniałam sobie, że ja nigdy nie będę niczyją żoną. Posmutniałam.
– O! Kasiu! Jesteś już! – Jola ucieszyła się na mój widok i od razu zerwała się, aby pobiec i podać mi obiad.
– Dzień dobry, nie przeszkadzajcie sobie! – Zatrzymałam ją rękoma w locie. – Sama sobie nałożę i zaraz pójdę na górę.
– O nie! Dziś piątek i nie wymówisz się od partyjki ze swoim przyszywanym wujaszkiem! – oburzył się Leszek.
Wzruszyłam ramionami. Byłam kompletnie wykończona, lecz musiałam ulec.
– Zaraz przyjdę, tylko się przebiorę. – Postanowiłam bardzo długo się przebierać.
Leszek wiele opowiadał mi na temat przeszłości swojej szlacheckiej rodziny. Wymieniał przy tym same daty i imiona, których nie sposób było spamiętać. Najbardziej jednak interesowały mnie opowiadania o jego niedawnej przeszłości.
Gdy był jeszcze młodym, dwudziestodwuletnim młodzieńcem, odziedziczył po babce wysoki spadek. Szybko znalazł sobie, równie zamożną jak on, małżonkę, która dała mu dwójkę pięknych dzieci. Jego żona i siedmioletni syn zginęli w wypadku samochodowym, gdy jechali na wczasy. On sam z nimi nie pojechał, bo w tym samym czasie zachorowała jego matka, która zmarła kilka dni po tym, jak dowiedziała się o śmierci synowej i wnuka. W ten sposób, w kilka dni stracił tych, których kochał najbardziej na świecie. Nigdy nie chciał ponownie się ożenić. Poświęcił się wychowywaniu drugiego syna, który od wielu lat mieszkał z rodziną na drugim końcu Polski.
Od śmierci żony i syna zaczął inwestować w sztukę. Pewnego dnia przejeżdżał przez nasze miasto i zobaczył pałacyk w bardzo złym stanie, opuszczony i osierocony tak jak on. Poczuł się emocjonalnie związany z tym miejscem. Obydwoje mieli niezagojone rany serca i czarną przeszłość. Kupił więc pałac wraz zresztą posiadłości i postanowił odrestaurować. Dopiero tu poczuł się dobrze. Poznał mnie i upewnił się rzekomo, że wolą jego prababki jest to, aby tu pozostał. Jego zdaniem ja byłam kolejnym wcieleniem jego prababci, dlatego też wielokrotnie pokazywał mi słynny obraz czarnowłosej piękności, dosiadającej białego konia.
Na wspomnienie jego przeszłości i z szacunku dla jego szlacheckich korzeni, zeszłam na dół do salonu, aby przegrać kolejną piątkową partię szachów…
***
Zupełnie nie wiem, po co otworzyłam oczy w sobotę rano. Jola i Leszek pojechali sobie gdzieś razem – zresztą jak zwykle w weekend – i zostałam sama. Mogłam leżeć do południa, ale fakt, że musiałam podlać kwiaty w oranżerii, zmusił mnie do wstania. Wstydem byłoby mieszkać na czyjejś łasce i doprowadzić jego dobytek do ruiny! Wstałam, zjadłam śniadanie i już miałam pójść do ogrodu, gdy nagle zadzwonił telefon. Moja komórka odzywała się tylko wtedy, gdy dzwoniła do mnie mama, Jola, Leszek lub Ola.
Na wyświetlaczu pojawiło się imię i nazwisko mojej powiernicy. Ulżyło mi, że to nie mama. Nie chciałabym się jej dziś tłumaczyć z powodu mojego markotnego głosu.
– Halo?
– Cześć Kasia! Mam dziś wolne, bo mój pojechał z dzieciakami do teściowej. Wyskoczymy razem na pizzę albo na kawę?! Strasznie mi się nudzi! He, he! I aż nie mogę w to uwierzyć, ale jednak… To jak? Idziemy?! Wiesz, gdzie mieszkam! Wpadnij o dwunastej! Dobra?
– Cześć Olu. Dobrze – odpowiedziałam na jej prędką gadaninę.
– Do zobaczenia!
Odłożyłam telefon na kuchenny parapet i westchnęłam ciężko. Maj rozpieszczał piękną pogodą, rozkwitającą feerią barw i tłumem ludzi w soboty. Nie chciałam iść do kawiarni czy do jakiegokolwiek innego miejsca z chmarą osób w tle. Lecz nie potrafiłam odmówić Oli, bo była dla mnie zawsze taka dobra. Obydwie miałyśmy po trzydzieści jeden lat, ale to ona tryskała energią. Zazdrościłam jej udanego małżeństwa i rodziny. Wiedziałam, że już zawsze będę sama. Nie potrafiłam podnieść się po rozstaniu z Nim.
Poszłam wolnym krokiem w stronę oranżerii i – w tym samym co zwykle miejscu – przypomniałam sobie pewną scenę, w której brałam udział. Obnażony „kaloryfer” pana Zięby stanął mi przed oczyma jak żywy, a ja jak zwykle odwróciłam głowę w drugą stronę i pospieszyłam w kierunku budyneczku.
Godzinę później zmusiłam samą siebie do podjęcia kolejnego działania. Udałam się do swojego pokoju, aby ubrać na siebie coś ładnego. Ola zawsze nosiła takie śliczne sukienki. Ubrałam na siebie zwiewną, długą kreację w kolorze ecru, wyposażoną w krótki rękawek. Do tego założyłam czarny pasek i beżowe baleriny oraz mój ulubiony, słomkowy kapelusz.
– Lepiej już nie będzie – westchnęłam, gdy popatrzyłam na siebie w lustrze stojącym w moim nowym pokoju, a raczej tymczasowym lokum. Nie czułam się tutaj jak u siebie.
Wyszłam na ulicę i od razu skierowałam swoje kroki w kierunku docelowym. Po drodze analizowałam w myślach mapę miasta, która miała zaprowadzić mnie do kamienicy, gdzie mieszkała Ola. Nie spieszyłam się, bo i po co? Czy minuta w tę czy w drugą stronę mogła zmienić coś w moim życiu? Zresztą, zawsze gdy szłyśmy gdzieś razem na kawę czy na pizzę, to ja musiałam na nią czekać w umówionym miejscu, i to ona zawsze się spóźniała.
Raz tylko byłam w jej mieszkaniu, ale trafiłam tam bezbłędnie. Weszłam prosto z ulicy do chłodnego, obszernego korytarza starej kamienicy i odetchnęłam z błogością. Na zewnątrz było dla mnie stanowczo za ciepło. Stąpając po niskich schodkach, weszłam na półpiętro. Ola mieszkała na pierwszym, pod czwórką. Nie słyszałam żadnego zamieszania na korytarzu, co mogło oznaczać, że jeszcze nie wyszła ze swojego mieszkania, więc jeszcze bardziej zwolniłam kroku. Po minucie zatrzymałam się na wyświechtanej wycieraczce z napisem WELCOME HOME i nacisnęłam na dzwonek, którego melodyjka dała się słyszeć po drugiej stronie drzwi. Czekałam dobrą minutę, zanim mi otworzyła.
– A ja jak zwykle na ostatnią chwilę – rzekła rozbawiona, gdy stanęła w otwartych drzwiach mieszkania. W pośpiechu ubierała buty. Jak zwykle prezentowała się bardzo ładnie, ubrana w śliczną, wiosenną sukienkę i sandałki. – Ten upał jest okropny, dlatego dziś idziemy na lody. Co ty na to? Mówiłaś kiedyś, że lubisz kawowe?
– Nie – stwierdziłam zaskoczona. – Raczej nie przepadam za nimi.
– Och, to pewnie Sylwia lubi kawowe, a ty…
– Miętowe, ale…
W tej chwili drzwi mieszkania naprzeciwko otworzyły się i obydwie usłyszałyśmy miły, męski głos.
– Dzień dobry! – odpowiedziała mu Ola.
Zamarłam, gdy do moich uszu dotarła znajom barwa męskiego głosu.
– Dzień dobry, sąsiedzie! Ale dziś upał – odpowiedziała mu.
Powoli odwróciłam głowę w jego stronę. Otworzył usta ze zdziwienia i zamarł. Dopiero po chwili zamknął drzwi. Poprawił włosy, wyprostował się i utkwił we mnie swoje wielkie zielono-niebieskie oczy.
– Dzień dobry! – rzekł do mnie niepewnie i już nieco ciszej.
– Dzień dobry… – Ledwie usłyszałam swój głos. Powoli odwróciłam się w stronę koleżanki. Usłyszałam, że Darek ruszył po schodach w dół.
– A temu co się stało?! – zdziwiła się moja towarzyszka. – Zawsze taki pogadany, a teraz… Kasia, co ci jest?
– Chodźmy już – odparłam roztrzęsiona. Poczułam, że słabnę z nadmiaru emocji. To był kompletny szok! Nagle, nie wiadomo skąd, za moimi plecami pojawił się cień mojej przeszłości i miałam ochotę za nim biec! – Chodźmy, bo trochę mi duszno.
– Już! To chyba przez ten upał – próbowała się domyślić.
Zatroskana Ola zrezygnowała z dalszych pytań i wyszła razem ze mną na ulicę. Przeszłyśmy ładnych kilkanaście metrów, gdy nagle zapytała:
– Wy się znacie, prawda?
– Tak. To ten mężczyzna, o którym ci wczoraj wspominałam.
– O Boże! Jaki ten świat jest mały! – Z wrażenia zakryła usta dłonią, po czym odwróciła się za siebie. – Ha, ha! Nie uwierzysz!
– Co takiego? – przestraszyłam się nagłej zmiany tonu jej głosu.
– Idzie za nami! Ale nie odwracaj się! Zaraz się przekonamy czy to przypadek!
Szłam z duszą na ramieniu, a Ola prawiła dalej: – Ale miał minę! Był kompletnie zaskoczony! Ale nie wydał mi się jakiś niezadowolony tym spotkaniem. Raczej oniemiał, a gdy się odwróciłaś to popatrzył tak dziwnie… Poczekaj, sprawdzę, czy idzie.
Zerknęła przez ramię.
– I jak? – szepnęłam.
– Idzie, śledzi nas! – powiedziała podekscytowana.
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby zwyczajnie szedł w tą samą stronę co my, ale gdy wszedł za nami do kawiarni i zajął stolik nieopodal, to zrozumiałam, że to nie przypadek.
– Czego on chce?! – szepnęłam do niej nerwowo, gdy usiadłam z profilem zwróconym w jego stronę.
– Aktualnie… – przysłuchała się rozmowie Darka i kelnerki. – zamówił ciastko i kawę – szepnęła.
„Jak zaraz nie wezmę czegoś na nerwy, to zemdleję. Boże, ratuj!”
Z pozornym spokojem i opanowaniem na twarzy sięgnęłam do mojej torebki po znajome pudełko, wypełnione pastylkami na uspokojenie.
– Aż tak? – zapytała, gdy ujrzała moje trzęsące się ręce. Podeszła do nas kelnerka, która wcześniej napisała zamówienia pana Zięby. Ola, jako jedyna przytomna z nas obu, powiedziała do niej: – Proszę lody waniliowe, a dla koleżanki z miętą i czekoladą… A do tego wodę mineralną, a dla mnie kawę – mówiła do niej i jednocześnie czytała z mojej twarzy. – Wodę prosimy na już!
– Dobrze, zaraz podam! – Miła kelnereczka uśmiechnęła się, po czym poszła wypełnić polecenie. Po drodze zagapiła się na Dariusza, który nie mógł oderwać ode mnie wzroku. Złapał mnie na spojrzeniu i uśmiechnął się nieznacznie, jakby chciał sprawdzić, czy może. Odwróciłam prędko oczy i utkwiłam wzrok w blacie stołu.
– Ale namolniak! – jęknęła Ola, która nie mogła wyjść z podziwu nad stopniem natrętnego zachowania młodego mężczyzny, który siedział dwa stoliki dalej.
– Nie wytrzymam, muszę do toalety. – Popędziłam w stronę drzwi do WC, które znajdowały się trzy metry od naszego stolika.
Brzuch bolał mnie jak zwykle, gdy się denerwowałam. Dziwne zachowanie pana Zięby kompletnie wyprowadziło mnie z równowagi. Podeszłam do kranu, aby nabrać do rąk trochę wody, którą popiłam tabletki na uspokojenie. Już dawno nie czułam takiego roztrzęsienia. W ubikacji spędziłam pięć minut, przez cały czas modliłam się o to, żeby już sobie poszedł.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po wyjściu zastałam go tam, gdzie uprzednio siedział. Od razu mnie dostrzegł. Odłożył gazetę, którą czytał, i skierował w moją stronę zatroskany wyraz twarzy. Powoli podeszłam do naszego stolika i zajęłam miejsce obok Aleksandry.
– Kasiu, dziwna sprawa… – rzekła do mnie tajemniczo, przyglądając się filiżance stojącej przede mną.
– Co takiego?
– Zamawiałam dla ciebie tylko wodę i lody, a kelnerka kazała ci przekazać, że ktoś zamówił dla ciebie melisę.
Przyjrzałam się zawartości filiżanki i zdziwiłam się równie mocno, co ona.
Miałam mieszane uczucia. Pod filiżanką znalazłam karteczkę.
– „Wyglądasz pięknie.” – Przeczytałam cicho i już wiedziałam, że to on.
Zerknęłam w jego stronę. Uśmiechnął się delikatnie, po czym spuścił wzrok.
– Albo z ciebie zakpił, albo okazał ci troskę – wypowiedziała na głos moje wątpliwości.
– Prowokuje mnie, ale nie wiem do czego. – W dłoniach wciąż trzymałam karteczkę zapisaną starannym, ręcznym pismem.
– Wstaje… chyba wychodzi – odparła po chwili.
Nie śmiałam na niego spojrzeć, bo bałam się, że wyczytam z jego twarzy kpinę lub szyderstwo. „Co mogła oznaczać ta melisa?! Śmiał się z mojej nerwicy, czy okazywał mi troskę, bo dostrzegł, że jestem zdenerwowana? Tylko po co napisał, że wyglądam pięknie?!”
– Dziwny facet, ale najwidoczniej jest tobą zainteresowany.
Niedzielny poranek był równie piękny, jak dzień poprzedni. Wstałam o szóstej i oddałam się zwykle wykonywanym przed pracą czynnościom. Małe Prado w niedzielne poranki cieszyło się dużym zainteresowaniem rodziców i dzieci, pragnących spędzić swoje rodzinne chwile w otoczeniu pięknych dzieł sztuki i artystycznego spokoju galerii. Wczorajsza wolna sobota dała mi do myślenia.
„Zwykły zbieg okoliczności czy przeznaczenie?”
Ubrana w mój pracowniczy mundurek – czyli: granatowa, wąska spódnica do kolan oraz biała bluzeczka z krótkim rękawem i prostym kołnierzykiem – wzięłam do ręki reklamówkę, zawierającą buty na obcasie, które miałam zakładać w pracy, i z adidasami na stopach oraz torebką na ramieniu wyszłam z pogrążonego jeszcze we śnie pałacyku Solskiego.
Czułam dziwny niepokój, gdy jechałam prawie pustym o tej porze autobusem miejskim. Patrzyłam przez okno na budzące się do życia miasto. Dziesięć minut później wysiadłam z autobusu i skręciłam w boczną uliczkę, prowadzącą mnie prosto do parku, przy którym stał budynek galerii.
Był to gmach budowany na modłę neoklasycyzmu, z ogromnymi kolumnami w „wielkim porządku”, przebiegającymi przez całą fasadę budynku. Na kolumnach opierało się masywne belkowanie i fryz zwieńczony trójkątnym tympanonem. Tylko głowice kolumn odznaczały się dekoracyjnością – były ozdobione liśćmi akantu. Całość sprawiała wrażenie poważnej i ciężkiej konstrukcji, napawającej oglądającego spokojem i harmonią.
Weszłam do środka i znalazłam się w obszernym, długim holu. Jeszcze spowite snem, budzone promieniami słońca, puste sale wystawowe przyciągały mnie swoim spokojem. Przeszłam się dookoła, aby obejrzeć kolekcję zaprzęgów Chełmońskiego: „Powrót z balu”, „Noc księżycowa”… Zatrzymałam się przy największym z dzieł.
„Zwykły zbieg okoliczności, nic więcej. Troska starego znajomego czy szyderstwo opuszczonego mężczyzny?” – analizowałam w myślach wczorajsze zdarzenie, gdy patrzyłam na obraz Józefa Chełmońskiego pt. „Czwórka”.
Dochodziła ósma, gdy w progu galerii pojawiła się Ola, opatulona apaszką po samą szczękę. Ledwie dosłyszałam jej zachrypnięty głos.
– Ojej, co ci się stało?! – Podeszłam do niej zatroskana, a stuk moich obcasów potoczył się po sali wystawowej, wpadł do drugiego pomieszczenia i głucho obił się o ściany pokryte dziełami sztuki.
– To te lody… – Zakaszlała. – wczorajsze. Dobrze że dziś niedziela i mamy otwarte tylko do 13:00. Kasiu, błagam cię o pomoc.
Już wiedziałam, o co mnie poprosi. Wiedziała, ile będzie mnie to kosztowało, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że mój umysł skrywa pewną skrzętnie zakopaną tajemnicę: dużą wiedzę.
– No, nie wiem – powątpiewałam w swoje możliwości.
– A ja wiem, że dasz sobie radę – zachrypiała.
Wzruszyłam ramionami z nadzieją, że nikt nie poprosi dzisiejszego dnia o zwiedzanie wystawy z przewodnikiem.
I stało się, gdzieś koło godziny dziewiątej zjawili się pierwsi oglądający. Rodzinka z dwójką nastolatków – czytaj: przymusowi pasjonaci sztuki – poprosiła mnie o to, abym oprowadziła ją po wystawie. Początkowo było ciężko, ale później rozgadałam się na całego.
– Oto cykl obrazów Chełmońskiego: „Czwórka”, „Powrót z balu”, „Noc księżycowa”. – Pokazywałam. – Proszę zwrócić uwagę z jaką dokładnością artysta oddaje dynamikę i piękno koni… Są tu też mniejsze reprodukcje „Babiego lata” – realizm postaci, zmysłowość i ujęcie chwili – nici tytułowego babiego lata osnuwające dłoń wiejskiej dziewczyny… Uwieczniał też sceny z życia wsi – tak jak na przykład tu: „Sprawa u wójta”. A także ujęcia natury, które malował u schyłku swojego życia… Proszę spojrzeć tutaj – to słynne „Kuropatwy”… obok „Odlot żurawi”.
W trakcie mojego opowiadania do środka weszło jeszcze więcej zwiedzających, którzy na szczęście zaczęli samodzielnie przechadzać się po pomieszczeniach. Na szczęście omijali moją osobę. Miła rodzinka, która żywo zainteresowała się twórczością artysty, podziękowała mi i dołączyła do zwiedzających.
Odetchnęłam z ulgą, a chwilę potem zamarłam.
Moje oczy ujrzały wprost niewiarygodne zjawisko!
Jakieś kilka metrów ode mnie, na ławce pod oknem, siedział mężczyzna, który od wczorajszego dnia zaprzątał moje myśli nieustannie. Patrzył wprost na mnie!
„Dlaczego wcześniej go nie zauważyłam?! Jakim sposobem udało się mu przemknąć pod moim czujnym okiem!?”
Szok trwał zaledwie chwilę, a później poczułam miażdżenie mojej klatki piersiowej pod wpływem ciężaru różnych uczuć: niezmiernej miłości, tęsknoty, bólu i wewnętrznego upodlenia na wspomnienie o tym, że uważa mnie za świra. „Bo po co miałby zamawiać dla mnie melisę?” Potem moje nogi same ruszyły w stronę drzwi prowadzących do drugiej sali. Obejrzałam się w przelocie i złapałam ten obraz, który wyrył się w moich myślach na wieki. Przed oczyma duszy zatrzymałam jego wzrok pełen tęsknoty – a może żalu? Później jego oczy przygasły. Przez sekundę miałam ochotę jeszcze chwilę na nie popatrzeć, ale jak zwykle uciekłam ze spuszczoną głową.
W mig znalazłam się przy Oli, którą znalazłam w małym kantorku, sąsiadującym z salą wystawową w głębi budynku. Wpadłam tam, cała blada, zalękniona, zupełnie jak gdybym…
– Zobaczyłaś ducha?! – powiedziała przestraszona moim wyglądem. Złapała mnie za rękę i zaprowadziła na krzesło. – Siadaj. Co się stało?!
– On, tam jest – wyszeptałam, jakbym mówiła o mordercy.
– Kto?
– Darek. – Uczucie miłości zmieszało się we mnie ze strachem przed tym, co on o mnie myśli. Z bezradności zachciało mi się płakać. – Olu, proszę cię, trzymaj mnie, bo ja zaraz tam do niego pobiegnę. Nie. Przecież nie mogę! – Zakryłam twarz dłońmi.
– Spokojnie dziewczyno! – próbowała mi pomóc.
– Ale ja nie mogę się uspokoić! – jęknęłam cicho.
Podała mi chusteczkę higieniczną.
– Masz. Wytrzyj łzy. Nie może cię taką zobaczyć!
Wtedy nagle wszedł do kantorka. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko spojrzał na mnie badawczo. Najwidoczniej powstrzymał go widok mojej zapłakanej twarzy. Poczułam się zawstydzona tym, że widzi mnie w takim stanie – zresztą przeważnie taką mnie właśnie oglądał, gdy jeszcze byliśmy razem.
Ola poderwała się i podeszła do niego.
– Mogę w czymś pomóc? – Osłoniła mnie dosłownie swoim własnym ciałem. – Proszę za mną! – Pociągnęła go za sobą, następnie na prawo. Zniknął mi z oczu.
Wtedy dotarła do mnie bardzo ważna rzecz: „Kowalska! Jesteś w pracy! Nie możesz schować się w tym kantorku, bo na zewnątrz czekają na ciebie ludzie!”
Wyszłam z pomieszczenia miarowym, spokojnym krokiem – że niby nic. Wróciłam do mojej wystawy, bo chciałam wypełniać swoje obowiązki jak należy. Poprzednia grupa jeszcze nie opuściła pomieszczenia, więc gdy Dariusz podążył za mną jak cień, na szczęście nie zostałam z nim sam na sam!
Poczułam, że miękną mi nogi, więc usiadłam na ławeczce, aby uspokoić nerwy. Starałam się skupić na omawianiu w myślach obrazu, który wisiał przede mną na ścianie, a On stanął nieopodal mnie. Pewnie myślał sobie, że jestem kompletną idiotką!
„Obraz Chełmońskiego „Przed burzą”…”
W końcu zbliżył się i usiadł na ławce obok mnie, w odległości półtorej metra. Widziałam kątem oka, jak na mnie zerka. Czekałam, aż w końcu coś powie. To jego gapienie się było bezczelne, a ja nie miałam odwagi nawet spojrzeć w jego stronę!
„Mglisty, pastelowy koloryt z dominacją różu i zieleni. Uciekającytabun koni…”
Wstał powoli, przyjrzał mi się, po czym… po prostu wyszedł, a ja nawet na niego nie spojrzałam, zupełnie jakby był przezroczysty.
Odetchnęłam na chwilę z ulgą, a później znów poczułam tęsknotę i przymus podążenia jego śladem, byle tylko zatrzymać go choć na sekundę dłużej przy sobie. Podeszła do mnie Ola, która spojrzała gniewnie w kierunku drzwi, za którymi zniknął intruz. Usiadła obok mnie, na miejscu, które uprzednio zajmował Dariusz.
– Co za przypał! – zachrypiała. – Przyszedł do galerii, żeby się na ciebie pogapić i poszedł.
– Totalnie wytrącił mnie z równowagi. Idę do domu. – Ciągle jeszcze byłam w szoku. Nie czułam się na siłach, żeby wypowiedzieć do zwiedzających chociażby jeszcze jedno słowo.
– Idź, idź kochana, tylko mi tam uważaj po drodze. Ja jakoś sobie poradzę… – Zakaszlała. – z tym gardłem. I zadzwoń, jak dojdziesz. – Skinęłam jej głową i wyszłam z galerii.
Wracałam piechotą, aby otrzeźwić umysł dopływem „świeżego”, miejskiego powietrza. Szłam dosyć szybko jak na obcasową przechadzkę po nierównym chodniku. Cały czas zdawało mi się, że ktoś mnie śledzi. Przecież Darek mógł, tak jak wczoraj, podążyć moim śladem!
„Po co przyszedł?! Chyba chciał mi coś powiedzieć. A ja znów nie potrafiłam przełamać tego okropnego strachu!”
Ścigana przez dawne lęki i cienie przeszłości, po dwudziestu minutach stanęłam u bram mojego nowego domu.
„Co ja mam im właściwie powiedzieć?” – pytanie to powstało dopiero teraz, gdy zobaczyłam w oknie krzątającą się po kuchni Jolantę. Zobaczyłam, jak podchodzi do niej Leszek i całuje ją prosto w usta.
„Nie będę im przeszkadzała.”
Przemknęłam pod kuchennym oknem niezauważona i skierowałam moje kroki ku oranżerii położonej w głębi ogrodu. Byłam roztrzęsiona. Gdy weszłam na alejkę zacienioną wysokimi drzewami, mimo upału zrobiło mi się zimno. Przeszłość dopadła mnie jak dzika bestia. Chciałam się schować i nie musieć odpowiadać na zadane przez Jolę lub Leszka pytanie: „Dlaczego wróciłam tak wcześnie?”
Jak zwykle, gdy mijałam ten sam pamiętny odcinek długiej alejki, przypomniał mi się „kaloryfer” Darka… i ten biały koń. Jak na nieszczęście, Leszek pozbył się tego biednego konika, który został po poprzednim właścicielu pałacu, a stajnię wyburzył, aby przedłużyć ogród. „Szkoda, bo mogłabym wsiąść na koński grzbiet i pogalopować przed siebie, w siną dal, żeby pozostawić za sobą cały ten bałagan mojego życia.”
Nagle zerwał się mocny wiatr. Z oddali dał się słyszeć huk nadchodzącej burzy. W popłochu uciekłam do szklarni stojącej na miejscu niegdysiejszej altany, a dokładnie na jej górnym pięterku. Wpadłam tam jak wichura i zamknęłam pośpiesznie szklane drzwi. Chciałam schować się przed całym światem, który co rusz dopadał mnie i osaczał strachem. W środku było wilgotno i ciepło, a w powietrzu unosił się zapach cytrusów i kwiatów orientalnych. Usiadłam na małym krzesełku stojącym w kącie oranżerii, tuż pod drzewkiem cytrynowym, i zamknęłam oczy, aby rozkoszować się tym cudownym zapachem. Cisza, spokój, a na zewnątrz coraz mocniej wiejący wiatr. Byłam tam bezpieczna.
Pogrążyłam się w myślach.
„Kochany…– Ból w klatce piersiowej, ścisnął mnie bezlitośnie. – Darku.
Dlaczego? Po co? Jaki to ma dla ciebie sens? Przecież jestem szalona, nieodwołalnie skreślona, znienawidzona. Wzgardzona przez ciebie… A ja przecież chciałam tylko twojego szczęścia.”
Zahuczały mi w głowie jego słowa. Na nowo poczułam dotyk jego odpychających mnie rąk. Znów się rozpłakałam.
Na nowo rozpamiętywałam każdy dotyk, przytulenie i pocałunki, jego głos i oczy. Siedziałam tam ponad godzinę, a zdawało mi się, że nie wychodzę stamtąd od wielu miesięcy, pogrążona w rozpamiętywaniu tych czasów, gdy pan Zięba u mnie pracował i był tak blisko. Przyszedł czas na powrót do rzeczywistości.
„Może już mogę wejść do domu bez zbędnych tłumaczeń? Chyba im nie przeszkodzę?”
Pomyślałam o Joli i Leszku. Tak bardzo się kochali, mimo że ich miłość rozkwitła dopiero teraz, gdy oboje dobiegali już do sześćdziesiątki.
„Pewnie tylko im zawadzam. Muszę poszukać jakiegoś innego domu. Nie chcę im przeszkadzać. I tak już wystarczająco nadużyłam gościnności Solskiego. Tylko dokąd pójść? Nie mogę wrócić na wieś do rodziców. Tam do końca poddałabym się melancholii i myślom bez wyjścia. Muszę pracować, aby żyć i żyć, aby pracować i pomóc moim rodzicom w remoncie domu.”
Gdy tylko otworzyłam drzwi szklarni, od razu uderzył mnie silny podmuch wiatru. Wichura nie ustępowała. Smagana strugami siekącego deszczu, żwawym krokiem ruszyłam alejką prosto do pałacu. Wpadłam do środka, jakby ktoś mnie gonił, po czym prędko zamknęłam za sobą drzwi. Poczułam tę namiastkę bezpieczeństwa kojarzącą się ze słowem „dom”. Ściągnęłam mokre buty i poszłam na górę do salonu – tam, gdzie czekali na mnie zazwyczaj Jola i Leszek. Powitali mnie radośnie i ciepło, a ja wymusiłam na sobie uśmiech. Od razu miny im zrzedły. „Może wyczuli mój nastrój?” Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i wtedy Jola powiedziała:
– Darek tu był.
Coś mnie w środku ścisnęło.
– Po co? – zapytałam z przymusu napraszającego się pytania.
– Pytał o pałac i co tam u mnie – mówiła ostrożnie i dawkowała mi odpowiedzi małymi dozami. Wciąż badała mnie wzrokiem. – Pytał też o ciebie.
– Czego chciał? – Siliłam się na spokój.
– Pytał o zdrowie i… powiedział, że ma zamiar odnowić znajomość z tobą.
I wtedy nerwy mi puścił!
– Nie chcę go znać!
Popatrzyli na mnie ze współczuciem.
– Mówiłem ci, że tak będzie – powiedział podenerwowany Leszek, gdy po raz kolejny wyszłam zalana łzami.
– Oni się kochają! Trzeba ich na nowo do siebie doprowadzić! – tłumaczyła porywczo Jola.
Leszek już składał kolejny kontrargument, gdy zawróciłam i przerwałam mu:
– Nie kłóćcie się przeze mnie. – Drgnęli zaskoczeni. – Nie kłóćcie się z mojego powodu. – I wyszłam. Pozostawiłam ich w milczeniu.
Poszłam do kuchni, aby wychylić kieliszek wina, który miał mi przynieść ukojenie. Trzęsłam się od środka, cieknące cichutko łzy nie dawały mi spokoju. Mieszały się we mnie: cicha nadzieja, protest, żal i ta świadomość, kim dla niego byłam. „Wariatką.” – pomyślałam o sobie i przypomniałam sobie o tamtym momencie, gdy przyznał mi rację. Wypiłam następne dwa kieliszki wina, które rozmyły w mojej świadomości cienie wspomnień. Pijana z rozpaczy udałam się do swojego pokoju. Tam rzuciłam się na łóżko i zasnęłam.
***
Było ciemno, zupełnie ciemno. W oddali widziałam jarzącą się prostokątną ramę. Biegłam w jej stronę. Każdy krok coraz bardziej mnie od niej oddalał. Nagle rama zmieniła się w świetlistą, prostokątną bryłę. W świetle ktoś stał. Jakiś człowiek.
Otwierałam drzwi – duże, ciężkie, żelazne drzwi. Szarpałam je z całej siły, walczyłam z ich ciężarem. W końcu udało mi się je otworzyć. Stanęłam w nich, aby zobaczyć to, co się za nimi kryło. Ujrzałam… Darka z wyciągnięta dłonią, a na niej spoczywało czarne, zakrwawione oko, wyszarpnięte z jego oczodołu. Z jego twarzy sączyła się krew.
Zerwałam się, łapiąc rozpaczliwie oddech. Zapaliłam światło i spojrzałam na zegarek – była już dwudziesta pierwsza. Przed oczyma ciągle majaczył mi ten koszmar.
Przez kilka kolejnych dni mój głos nie śmiał się już odezwać w galerii Małe Prado, kwestii żadnego obrazu. Po prostu moje wewnętrzne „ja”, powodowane lękiem, zabroniło mi się odzywać. Zajęta wymianą wystawy z Chełmońskiego na braci Gierymskich wciąż spoglądałam w stronę wejścia. Każdej chwili oczekiwałam pojawienia się zmory z przeszłości.
Panowie, odpowiedzialni za układanie eksponatów, właśnie kończyli wieszać jeden z ostatnich obrazów. Już gdzieś go widziałam. Z obrazu spoglądała na mnie „Pomarańczarka” czyli „Żydówka z pomarańczami.”
Staruszka z dwoma dużymi, wiklinowymi koszami wypełnionymi towarem na sprzedaż – całym mnóstwem pomarańczy i cytryn – zawieszonymi na jej chudziutkich przedramionach. W tle miasto: dachy, wieże, fasady domów. Atmosfera cichego cierpienia, zlodowacenia zimowego miasta. Z przodu Ona – staruszka opatulona czerwoną chustą, ubrana w starą, znoszoną suknię.
Gdy popatrzyłam na wyraz jej twarzy, poczułam się, jakbym zobaczyła swoje odbicie w lustrze za kilkadziesiąt lat, albo lepiej, jakbym zobaczyła odbicie swojej duszy. Smutek, tęsknota, rozpacz, konanie, wyczekiwanie, złudna nadzieja… Tak, to ja. Kobieta żebrząca o miłość mężczyzny, który uważał ją za szaloną. Naszpikowana lękiem i zagubiona w otchłani swoich nieposkromionych emocji – taka właśnie byłam.
– Panowie, powieście ten obraz tutaj, naprzeciwko wejścia – rozkazałam dwóm osiłkom, którzy zazwyczaj wieszali nam obrazy na ścianach. Chciałam, aby wchodzących do środka ludzi porażał Jej realizm i szczerość. Może miałam też cichą nadzieję na to, że On ją zobaczy, a w niej mnie?
On jednak już się nie zjawił.
– Kasiu, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… – zaczęła Ola, która już zdążyła dojść do siebie po zapaleniu gardła.
Właśnie przeglądałam prasę i rzuciła mi się w oczy strona poświęcona Okuniowi – malarzowi polskiej secesji. Moją uwagę przyciągnął obraz „Wojna i My”. „Zupełnie jakbym widziała nas dawno temu – broniących kwiatu naszej miłości. Do naszego życia zakradła się jednak jakaś wredna jędza i zniszczyła wszystko – tą jędzą był mój szalony pomysł. A te wijący się dookoła nas węże można porównać do moich obaw, przed którymi On próbował mnie ochronić swoim opiekuńczym płaszczem. „Wojna i My”– w moim wypadku „Lęki i My.”
Zatęskniłam do jego opiekuńczych ramion i nawet pomyślałam sobie, że może naprawdę dałoby się naprawić to, co się między nami zepsuło. Skoro chciał odnowić ze mną znajomość, to może wciąż mnie jeszcze kochał? Nadzieja zapukała do mojego smutnego serduszka, żeby chwilę później uciec, gdzie pieprz rośnie.
– Widziałam dziś rano, jak z jego mieszkania wychodziła jakaś śliczna brunetka.
Gazeta wypadła mi z rąk.
„Oszukał mnie…więc jednak bawił się moim kosztem. Pewnie naigrawał się z mojej głupoty i upośledzenia umysłowego.”
– Nie wiem, kim była, ale dała mu buzi w policzek na do widzenia – mówiła i obserwowała moją zawiedzioną minę. – A z kontekstu rozmowy zrozumiałam, że niedługo znów się zobaczą. Po wszystkim powiedział mi „dzień dobry” i uśmiechnął się. Specjalnie dłużej myłam podłogę przed wejściem do mieszkania, żeby dowiedzieć się, co to za jedna.
– Myślisz, że to jego dziewczyna? – rzekłam ledwie dosłyszalnie. Przed oczyma duszy miałam już widok Dariusza, który całuje tę piękność. Zapewne nie dorastałam jej nawet do pięt.
– Być może. Ale nie wiem tego na pewno.
– Czyli oszukuje mnie, żeby się zemścić. Chce, żebym zwariowała do reszty. Albo… – Przypomniałam sobie wtedy o jego ogromnych długach.
„Czyż nie wie, że nie zarabiam już tak dużo?”
– Nie wiem Kasiu, ale uważaj. To wszystko jest jakieś dziwne.
***
W sobotę, czyli tydzień po tym jak Dariusz zjawił się w galerii, miałam jechać do rodziców na wieś, aby się odprężyć widokiem i zapachem natury. Tak się jednak nie stało, bo Jolanta źle się poczuła, więc musiałam zostać i zaopiekować się nią i zająć się domem. Przeziębiła się tak jak Ola, z powodu zjedzenia pokaźnej porcji lodów. Musiałam się zająć obiadem i sprzątnąć trochę w strategicznych punktach. Nie miałam za dużego pojęcia o gotowaniu – zawsze byłam do tego antytalentem, więc ugotowałam zupę, której nie da się zepsuć, czyli pomidorową z przecieru pomidorowego z makaronem – nawet ja umiałam ją przyrządzić.
Gotowałam i zastanawiałam się, dlaczego pan Zięba przestał się pokazywać. Może szykował się do ataku? Bo czego innego mogłabym się spodziewać? Przecież miał dziewczynę. Wyglądało na to, że szykuje się do zemsty i bałam się tego.
Nalałam do miski dwie chochle dziwacznego specjału, który udało mi się ugotować, i ruszyłam na górę, gdzie miała swój pokój Jolanta. Zapukałam.
– Proszę! – odpowiedział głos Leszka. Zakochany mężczyzna bardzo przejął się chorobą swojej wybranki. Gdy tylko zobaczył, że źle się poczuła, zagnał ją do łóżka, aby się jej nie pogorszyło. Złoty człowiek – aż zaczęłam żałować, że Solski nie zainteresował się mną. Miałabym starego męża, ale za to czułabym się z nim dobrze i dbałby o mnie.
„Dariusz też dbał… Ale jego kochałam, a Leszek dla mnie jak dobry wujcio.”
Westchnęłam. Przekroczyłam próg pokoju i znalazłam się w środku jasnego, żółtego pomieszczenia, wyposażonego w ciemne, filigranowe meble oraz beżowe, długie kotary. Jola leżała w łóżku, a obok niej, na fotelu siedział Lesio i czytał na głos jej ulubioną książkę.
– Wejdź Kasiu – powiedział. – Chodź tu do nas.
Obydwoje uśmiechnęli się do mnie, a Jola zakaszlała przeciągle. Podeszłam jak na rozkaz i położyłam zupę obok łóżka, na niskim stoliczku.
– Kasiu, mamy dla ciebie, jak sądzę, ważną informację – zaczął Leszek i odłożył książkę na stolik.
– Słucham – odparłam obojętnie. Chciałam jak najszybciej zaszyć się znów w oranżerii, aby wypłakać się pod drzewkiem cytrynowym.
– Darek dziś do nas przychodzi na kolację.
Przeszył mnie dreszcz grozy, który niemal zastrzelił mnie tą niesłychaną wiadomością. Staruszkowie obadali mnie uważnie wzrokiem, jakby sondowali, czy mogą mówić dalej.
– To ja w takim razie dziś wychodzę. Spotkam się z Olą – wycedziłam przez zęby.
– Ale kto przygotuje kolację, jak ty wyjdziesz? – zachrypiała Jola. – A poza tym, on przychodzi do… ciebie.
„Nie wierzę. Nie wierzę! NIE WIERZĘ! JUŻ NIGDY W TO NIE UWIERZĘ!!!”
– Mam jedną prośbę… – odparłam chłodno, siląc się na spokojny i grzeczny ton. – Proszę nie mieszać się do mojego życia osobistego.
Miny im zrzedły.
– Proszę cię, Kasieńko, chociaż go wysłuchaj – biadoliła Jola.
– Czy wy nie rozumiecie, że on uważa mnie za wariatkę?! Uważa mnie za osobę niezrównoważoną psychicznie! – prawie krzyczałam. – Nie będę rozmawiać z kimś, kto ma o mnie takie zdanie! Nie mam zamiaru się upokarzać! O nie!! Poza tym on ma dziewczynę, więc interesuje się mną albo z powodów finansowych, albo chce się zemścić! Nie spotkam się z nim!
Uciekłam wprost do oranżerii, która była moim azylem. Usiadłam na krzesełku pod cytryną i znów zaczęłam się wewnętrznie miotać.
„Co oni sobie w ogóle wyobrażają?! Ja się do nich nie wtrącam! Nie będę się przed Nim upokarzać! Nie zamienię z tym człowiekiem ani słowa! Dosyć tego! Ale z drugiej strony mogłabym mu powiedzieć, żeby dał mi spokój i znikł z mojego życia. Wykrzyczę mu prosto w twarz, że jest oszustem i że wiem, że ma dziewczynę!!! Tak, zmieszam go z błotem, żeby nigdy więcej się do mnie nie zbliżył!”
Zadzwoniłam do pizzerii, aby złożyć zamówienie. Byłam zazdrosna i pełna złości żywionej do Darka. Wybuchło to we mnie tak nagle, że nie potrafiłam się opanować, aby nie zamówić pizzy z dużą ilością oliwek – Daro był na nie bardzo uczulony – przykrytych grubą warstwą sera, aby nie mógł ich dostrzec podczas jedzenia. Pomyśleć, że posunęłam się do czegoś tak niskiego i podłego.
Gdy wybiła szósta, na podjazd wjechało czerwone, sportowe cabrio. Byłam zaskoczona, bo nie spodziewałam się, że przyjedzie takim drogim samochodem. W jadalni już wszystko było przygotowane. Leszek i Jolanta – której najwyraźniej poprawiło się po mojej pomidorowej – wystroili się jak na przybycie jakiegoś ważnego gościa. Ja ubrałam tę czerwoną sukienkę, którą Dariusz podarował mi, gdy wychodziłam ze szpitala. Nie żebym żywiła do niej w tamtej chwili jakiś szczególny sentyment, lub żebym ubierała ją po to, aby sprawić mu przyjemność. Ubrałam ją, żeby zrobić mu na złość! Przypomnieć stare czasy. Sprawić mu tak wielki ból, jaki on sprawiał mi teraz – chciał się ze mną spotkać, udawał, że się mną interesuje, a przecież miał dziewczynę! Chciałam mu pokazać mu, że mam go gdzieś! I tylko dlatego zdecydowałam się na to spotkanie. Zatem ubrałam sukienkę jemu na złość!
Niestety, efekt zamierzony nie zaistniał, bo gdy wszedł do saloniku z dwoma bukietami kwiatów i ujrzał mnie w tej czerwonej kreacji, najpierw się zdziwił, a później uśmiechnął, jakbym sprawiła mu przyjemność tym widokiem. Chciałam, żeby zrobił minę zbitego psa. Nie udało się. Po przywitaniu, przy którym nie pozwoliłam Darkowi ucałować swojej dłoni, zasiedliśmy wszyscy przy okrągłym stole. Leszek starał się rozluźnić atmosferę, którą ja zagęszczałam swoją ponurą miną. Lekceważyłam Darka pod każdym względem. Traktowałam go jak powietrze. Nie odpowiadałam na jego pytania i nie patrzyłam w jego stronę.
„Po co tu przyszedł?! Przecież ma dziewczynę! Pewnie chce się na mnie zemścić!”
Zaczęłam dygotać od środka z nadmiaru emocji.
– Co tam u ciebie słychać, Darku? – zagadnął Leszek. – Opowiadaj coś! Tak dawno się nie widzieliśmy! – Zachęcił go do mówienia wujaszkowym uśmiechem.
– Dostałem awans. Nie wiem, czy wiesz Kasiu, że znów pracuję w Banku. – Zwrócił się do mnie z wyjaśnieniami. Łaskawie skinęłam głową. Zakaszlał nerwowo i kontynuował:
– Kupiłem samochód. Nie mam rodziny, więc mogłem sobie pozwolić na troszkę droższy wóz. Pewnie gdybym miał żonę lub narzeczoną, nie mógłbym sobie na to pozwolić – tłumaczył. Chciał podkreślić to, że jest sam.
„Po co tak kłamiesz?! Przecież masz dziewczynę!!” – chciałam wykrzyczeć mu w twarz.
– No, to już najwyższy czas, żeby się ustatkować! – Zaśmiała się Jolanta, po czym kichnęła kilka razy. Zacisnęłam szczęki i zmierzyłam ją wzrokiem. Nic sobie z tego nie zrobiła.
– Nie mógłbym ożenić się z kobietą, której bym nie kochał – tłumaczył i zerkał na mnie. – Przez jakiś czas byłem z Wiolettą, ale teraz jestem sam.
Wtem zadzwonił dzwonek do drzwi. Zerwałam się na jego sygnał i wyszłam, przerywając tę jakże dziwną spowiedź publiczną pana Zięby. Pizza dojechała!
„Jak dobrze, że przywieźli ją akurat teraz!”
Po chwili wróciłam do jadalni z białymi pudełkami w kształcie kwadratu i butlą słodkiego napoju gazowanego. Gdy weszłam, Darek poprawił się i rozluźnił krawat – zaczynał się denerwować. Atmosfera zrobiła się jeszcze gęstsza niż dotychczas. Nasze oczy spotkały się, gdy kładłam specjały na środek stołu. Miał totalnie zrezygnowaną minę zbitego psa – tak jak chciałam. O dziwo, nie wywołało to u mnie zamierzonego efektu usatysfakcjonowania. Gdy wróciłam na swoje miejsce, czułam się jak największa jędza na świecie. Do tego jeszcze chciałam go otruć! Nagle zadzwonił mój telefon.
– Halo? – Podeszłam do okna z komórką w dłoni.
To była Ola.
– Witaj!... – I wtedy wpadł mi do głowy okrutny koncept. Postanowiłam wykorzystać Olę do tego, aby przepędzić stąd intruza, który z każdą chwilą coraz bardziej zmiękczał moje serce swoimi spojrzeniami, głosem i samą obecnością. – Co u ciebie, Mój Drogi?
– Mój Drogi? Kaśka, co ci jest? – zapytała mnie Ola. – A, już wiem! Jest u was, tak?
– Tak Kochany… oczywiście – słodziłam do słuchawki. Darek obejrzał się na mnie z miną mówiącą: „nie zabijaj mnie”.
– Porozmawiaj z nim! Daj mu szansę! Kaśka, ja nie żartuje! Nieczęsto się zdarza, żeby facet po takim zranieniu przychodził na klęczkach do tej, która go zraniła. Może tamta laska to tylko jakaś jego koleżanka z pracy?!
– Nie Kochany! Nigdy! – słodziłam i wymuszałam na sobie uśmiech.
– Kaśka, mówię poważnie! Będziesz tego żałowała! Tylko mi nie próbuj teraz wychodzić! Słyszysz?!
– Do widzenia, Mój Drogi! Kocham cię! Pa! – zakończyłam, po czym z westchnieniem wyłączyłam telefon.
Sztucznie rozanielona, ruszyłam spokojnym krokiem w kierunku stołu. Usiadłam powoli i z gracją i rozejrzałam się po stole. Okazało się, że pizza została już podzielona, leżała na talerzach. Wszyscy czekali na mnie. Przypomniało mi się o moim zamachu na życie Darka. Pizza z oliwkami! Musiałam go ratować przed swoją głupotą! Ale jak?!
– Kto dzwonił? – zapytała zaskoczona Jola.
– Ach! Taki znajomy… – westchnęłam. Darek brał właśnie truciznę do ust…
To był impuls! Chwyciłam jego nadgarstek i odciągnęłam jego rękę w bok – powiedziałam przy tym:
– Nie jedz tego!
Pizza wypadła mu z dłoni i wylądowała na stole.
Wszyscy wlepili we mnie oczy. Zapanowała grobowa cisza. Darek zamarł z otwartymi ustami, Leszek i Jola popatrzyli na mnie zgorszeni.
– Kasiu? Co ty robisz? – zapytał Leszek. Patrzył na mnie, jakby podejrzewał mnie o szaleństwo.
– Darek jest uczulony na oliwki – wytłumaczyłam. – A tu jest dużo oliwek.
Jego twarz rozpromieniła się. Nawet nie sprawdził, bo uwierzył mi na słowo. Jola i Leszek odetchnęli z ulgą.
– Dziękuję, Kasiu – powiedział z uczuciem.
– Przecież nie mogłam pozwolić na to, żebyś umarł z powodu mojej słabej pamięci. To był zwyczajny odruch – wytłumaczyłam się tak, żeby wyszło na to, że zrobiłam to z czystego obowiązku. Mimo to i tak poprawiłam atmosferę i humor pana Zięby.
– Pamiętałaś – usłyszałam czułość w jego głosie.
Wypiłam łyk napoju gazowanego i udałam, że nie przejęłam się jego sentymentami. Sama zastawiłam na siebie pułapkę. Staruszkowie spojrzeli na mnie łaskawszym okiem, a Jolcia odetchnęła z ulgą.
Po kilku minutach wytchnienia, moja przyjaciółka i opiekunka zarazem, zabrała głos:
– Chcieliśmy skorzystać z okazji, że jesteśmy tu wszyscy we czwórkę, i coś ogłosić. – Na jej twarzy zarysował się uśmiech, prawie równie tajemniczy jak uśmiech Mona Lisy. Spojrzeli na siebie czule – ona i on.
– Słuchamy – rzekł Darek.
– Otóż… – zaczęła.
– Zamierzamy się pobrać! – dokończył Leszek. Ujął rękę Joli i ucałował ją szarmancko.
– To wspaniale! – Ucieszył się Zięba. – Wspaniała wiadomość! Prawda Kasiu? – Spojrzał na mnie niepewnie.
– Tak! – Udałam, że się cieszę, że zostałam bez dachu nad głową. „Teraz będę musiała się wyprowadzić.”
– Gratuluję! – Uścisnął im dłonie, przy czym wyszczerzał te swoje bieluśkie ząbki.
Wstałam i ucałowałam oboje narzeczonych.
– Jak to się właściwie stało? – zagadnął Dariusz. Kiedyś myślał, że jestem narzeczoną Leszka. – Pytam, bo najwidoczniej wiele mnie ominęło przez tych kilka miesięcy, gdy…
– No cóż… – Jola popatrzyła na Leszka, jakby prosiła go o wytłumaczenie. – Po prostu, od chwili gdy tu się przeprowadziłam, spędzaliśmy z sobą całkiem miłe chwile. Mamy dużo wspólnych tematów, doskonale się rozumiemy. Co tu więcej mówić?! Wiecie, jak to jest z miłością! Trach i już!!! – Uśmiechnęła się do narzeczonego, a on pocałował ją czule w usta.
Cieszyłam się ich szczęściem, ale bałam się o swoją przyszłość. Musiałabym wynająć mieszkanie i poszukać lepiej płatnej pracy, aby zapewnić im intymność, która im się należała. Za to, co zarabiałam, nie mogłabym opłacić mieszkania. Nie chciałam im przeszkadzać.
– No, to na nas już czas! – rzekła Jola porozumiewawczo do swojego narzeczonego.
– Tak, tak! – przyznał jej rację Solski. Najwyraźniej to był jakiś ich umówiony sygnał.
Wstali oboje i popatrzyli na mnie znacząco. Spodziewali się, że gdy nas opuszczą, to nagle się dogadamy. Ale to nie było możliwe. Poszłam więc za ich śladem i zaczęłam sprzątać stół. Nie miałam zamiaru zostawać z Nim sam na sam. Jeszcze by tego brakowało, żeby zaczął mnie urabiać i przekonywać, że jego dziewczyna jest jego kuzynką albo przyszywaną siostrą!
– Ty, Kasiu, oczywiście zostaniesz i dotrzymasz Darkowi towarzystwa, prawda? – powiedziała asekuracyjnie moja przyjaciółka, przy czym puściła do mnie oczko.
– Nie, ja już pójdę… – zaczął On. – Jest późno i…
– Zostań Darku! – powiedział Leszek, które również mrugał do mnie porozumiewawczo.
– Nie, nie chcę zabierać Kasi cennego czasu.
– Ależ ona ma mnóstwo wolnego czasu, prawda? Kasiu?
Tego już było za wiele i nie wytrzymałam.
– Przepraszam państwa! Pozwólcie, że ja sama wypowiem się na ten temat – rzuciłam oschle. Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni moim wybuchem. – Otóż… – Chrząknęłam, aby przygotować moje gardło do dłuższej odpowiedzi. Chciałam nasycić moje słowa czystym jadem. – Nie sądzę, aby pan Zięba miał ochotę zostawać w towarzystwie kobiety niezrównoważonej psychicznie. Jeszcze nie skończyłam! – Darek chciał mi przerwać. – Jolu i Leszku, prosiłam was o niewtrącanie się w moje życie osobiste. Panie Zięba… – Popatrzyłam na niego wyniośle, jak wtedy gdy byłam jego szefową. – Radzę panu więcej nie wchodzić mi w drogę i nie nachodzić mnie w pracy. Zresztą, to nie będzie tylko z pożytkiem dla mnie, to przede wszystkim z uwagi na pański związek! – Słuchał mnie z przymkniętymi na wpół powiekami, jakby bał się, że zaraz się mu oberwie, mimo to odparł:
– Słowa, które wypowiedziałem w chwili, gdy miałem bardzo wysoką gorączkę i ponosiły mną emocje, nie miały dla mnie znaczenia dosłownego. Nie uważam cię za wariatkę!
– Proszę sobie darować wszystkie kłamstwa!
– Ja nie mam żadnej dziewczyny!
– Wystawiasz się na pośmiewisko! Ola cię widziała!