Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
W pierwszym tomie nowego – trzyczęściowego – wydania cyklu „Królowie przeklęci” znajdziesz powieści „Król z żelaza”, „Zamordowana królowa” i „Trucizna królewska”.
To pierwotna gra o tron.
„W »Królach przeklętych« jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwo, rodowe rywalizacje, klątwa templariuszy, podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na upadek… A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii. I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami i Plantagenetami.
[opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Morągu
Biblioteka Publiczna im. Marcina z Zatora w Zatorze
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 940
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maurice Druon
KRÓLOWIE
PRZEKLĘCI
TOM I
TŁUMACZENIE ADRIANA CELIŃSKA
Zakup zrealizowanoze środków finansowychBiblioteki Narodowejw ramachNarodowego ProgramuRozwoju Czytelnictwa
OTWARTE
KRAKÓW 2015
Tytuł oryginału: Les Rois maudits
Le Roi de fer ® 1965 by Maurice Druon, Librairie Plon et Editions Mondiales.
La Reine étranglée ® 1966 by Maurice Druon,
Librairie Plon et Editions Mondiales.
Les Poisons de la couronne ® 1966 by Maurice Druon,
Librairie Plon et Editions Mondiales
Copyright ® for the translation by Adriana Celińska
Opieka redakcyjna: Robert Chojnacki
Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak
Drzewa genealogiczne: Piotr Poniedziałek
Przygotowanie książki do druku: Pracownia 12A
Cover design based on the original jacket artwork by Patrick Knowlesand cover design layout by HarperCollinsPublishers Ltd 2013
Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Eliza Luty
Fotografie na okładce: korona - ® iStockphoto.com / duckycards,drewno - ® iStockphoto.com / hudiemm
ISBN 978-83-7515-371-2 (oprawa broszurowa)ISBN 978-83-7515-367-5 (oprawa twarda)
OTWARTEwww.otwarte.eu
Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków,tel. (12) 61 99 569
Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl
Przez lata wielu recenzentów opisywało moją sagę fantasy Pieśń lodu i ognia jako zaprawioną szczyptą czarów i dosmaczoną smokami powieść historyczną o historii, która się nie zdarzyła. Uważam to za komplement. Zawsze uznawałem powieść historyczną i fantastykę za twory bliźniacze, dwa gatunki literackie rozdzielone przy porodzie. I chociaż niewątpliwie czerpałem inspirację z Tolkiena, Vance’a i Howarda, tudzież innych dawniejszych twórców fantastyki, na Grę o tron i kolejne tomy cyklu wpływ miały także dzieła wielkich autorów powieści historycznych, takich jak Thomas B. Costain, Mika Waltari, Howard Pyle i... Maurice Druon, niesamowity pisarz francuski, który dal nam Królów przeklętych, siedem doskonałych powieści będących zapisem upadku dynastii Kapetyngów i początków wojny stuletniej. [...]
W Królach przeklętych jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwa, rywalizacja rodów, klątwa templariuszy, podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na upadek... A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii. I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami i Plantagenetami.
Bez względu na to, czy jesteś historycznym geekiem, czy miłośnikiem fantastyki, od książek Druona nie będziesz się mógł oderwać. To jest prawdziwa Gra o tron. Jeśli lubisz Pieśń lodu i ognia, pokochasz Królów przeklętych.
George R.R. Martin
(tłum. Małgorzata Pasicka-Siekanka)
„Historia jest powieścią, która się zdarzyła”.
Edmond i Jules de Goncourt, Idees et sensations(cyt. za: H. Markiewicz, A. Romanowski, Skrzydlate słowa)
Na początku czternastego wieku Francją rządził Filip IV, król, którego uroda obrosła legendą. Był władcą absolutnym: stłamsił wojowniczą dumę możnych feudalów, pokonał zbuntowanych Flamandów, rozgromił Anglików w Akwitanii. Ukorzył nawet papieża, którego siłą osadził w Awinionie. Parlament, ówczesny trybunał sprawiedliwości, wydawał wyroki wedle jego rozkazów, a rady możnych zawsze popierały decyzje króla. Trzech dorosłych synów zapewniało mu ciągłość dynastii, córkę zaś wydał za króla angielskiego Edwarda II. Hołd wasalny złożyło mu sześciu koronowanych władców, a sieć jego wpływów sięgała aż do Rosji.
Zasilał skarbiec królewski, używając wszelkich sposobów. Opodatkował duchowieństwo i dobra kościelne, złupił majątki Żydów, uderzył w kompanie lombardzkich bankierów. Aby ratować pustoszejący skarbiec, nie cofnął się nawet przed fałszowaniem pieniądza. Z dnia na dzień złoto ważyło mniej, ale warte było więcej. Wysokie podatki wyniszczały poddanych. Kryzysy gospodarcze wpędzały ludzi w ruinę i ubóstwo, co prowadziło do buntów i zamieszek, często krwawo tłumionych. Uczestnicy rewolt kończyli na hakach szubienic. Policja rosła w siłę. Wszyscy musieli ulec woli króla, jego autorytetowi, który niszczył i łamał niepokornych.
Jednak ów władca, pełen okrucieństwa, a jednocześnie opanowania i majestatu, w swoich czynach kierował się dobrem państwa. Interes Francji przeważał nad innymi, dlatego pod berłem Filipa IV kraj wkroczył w wiek rozkwitu, choć nie wszyscy jego mieszkańcy byli szczęśliwi.
Jedna tylko potęga stawiła czoła jego władzy - templariusze. Zakon Rycerzy Świątyni tworzył ogromną instytucję militarną, finansową i religijną, która została ustanowiona podczas krucjat. Wyprawy krzyżowe przyczyniły się do wzrostu chwały i bogactwa zakonników-rycerzy.
Niezależność templariuszy niepokoiła Filipa Pięknego, a ich ogromny majątek budził jego pożądanie. Król wytoczył im największy proces, jaki odnotowali kronikarze - w roli oskarżonych wystąpiło piętnaście tysięcy zakonników. Proces trwał siedem lat, podczas których dopuszczono się wszelkich niegodziwości.
Nasza historia rozpoczyna się w siódmym, ostatnim roku procesu.
Wielki pień leżał na łożu rozżarzonych węgli, płonął w kominku. Zielonkawe szkła witraży przecięte ołowianymi żyłkami przepuszczały skąpe światło marcowego dnia. Królowa Izabela siedziała na wysokim dębowym krześle, którego poręcze zdobiły trzy rzeźbione angielskie lwy. Oparła podbródek na dłoni i nieobecnym wzrokiem spoglądała na świetliste języki ognia. W tym roku kończyła dwadzieścia dwa lata. Jej złociste włosy były splecione w długie warkocze, misternie uniesione w górę i umocowane na kształt uchwytów amfory. Królowa słuchała wiersza Wilhelma Trubadura, księcia Akwitanii, który czytała jedna z jej dam dworu:
Już nigdy nie rzeknę dobrze o miłości,
Gdyż nie znajduję w niej żadnej radości...
Nic bliskiego mnie...
Śpiewny głos damy z wysokiego rodu ginął w komnacie zbyt wielkiej, by kobiety mogły w niej żyć szczęśliwe.
Zawsze tak bywało,
Że w nieszczęsnym kochaniu
Teraz i zawsze przyszło mi żyć...
Niekochana królowa westchnęła.
- Jakie to wzruszające słowa - powiedziała - i jakby napisane z myślą o mnie. Ach! Minęły już czasy, kiedy wielcy panowie, tacy jak książę Wilhelm, byli biegli zarówno w sztuce poetyckiej, jak i w rzemiośle wojennym. Powiedz: kiedy on żył? Dwieście lat temu? Wiersz zdaje się napisany wczoraj1.
I sama powtórzyła:
Miłości nie zaszczycę już więcej dobrym słowem,
Gdyż przez nią nie cieszę się żadnym dobrem...
Królowa na krótką chwilę pogrążyła się we własnych myślach.
- Czy mam czytać dalej, Miłościwa Pani? - zapytała dama, trzymając palec na zdobionej miniaturą stronicy.
- Nie, moja miła - odpowiedziała królowa. - Już dość łez przelała dziś moja dusza.
Podniosła się i zmieniła ton:
- Mój kuzyn, Dostojny Pan d’Artois, zapowiedział swoją wizytę. Pilnujcie, aby przyprowadzono go prosto do mnie, gdy tylko przybędzie.
- Przyjedzie prosto z Francji? Musisz być bardzo szczęśliwa, pani.
- Pragnę się radować jego wizytą... jeśli przyniesie pomyślne wieści.
Do komnaty szybkim krokiem weszła inna dama dworu. Jej ożywione oblicze zdradzało wielką radość. Była to Joanna, z domu de Joinville, małżonka sir Rogera Mortimera, jednego z ważniejszych baronów królestwa angielskiego.
- Miłościwa Pani! - krzyknęła. - On przemówił!
- Doprawdy? - odpowiedziała królowa. - I co powiedział?
- Uderzył w stół, pani, i rzekł: „Chcę!”
Piękne oblicze Izabeli rozświetliła wielka duma.
- Przyprowadźcie go do mnie - powiedziała.
Lady Mortimer wybiegła i wróciła chwilę później, niosąc na rękach piętnastomiesięczne dziecię, które postawiła u stóp królowej. Chłopiec był krągły, miękki i zaróżowiony. Jego ciemnoczerwona suknia, wyszywana złotą nicią, była stanowczo zbyt ciężka i poważna jak na jego wiek.
Chłopiec uśmiechnął się do niej, kołysząc główką.
Uśmiech Izabeli zniknął w mgnieniu oka.
W jej glosie słychać było wielki majestat, tak naturalny dla osoby z królewskiego rodu.
- Czy wiesz, moja miła - ciągnęła Izabela - dlaczego zostałaś wybrana na piastunkę mojego syna? Jesteś wnuczką sławnego pana de Joinville, który wyruszył na krucjatę z moim dziadkiem Ludwikiem Świętym. Możesz zatem przekazać mojemu synowi, że jest rodem zarówno z Francji, jak i z Anglii.
Lady Mortimer ukłoniła się. W tej samej chwili wróciła pierwsza dama dworu i zapowiedziała przybycie Dostojnego Pana Roberta, hrabiego Artois. Królowa wyprostowała się, wsparła plecy o oparcie krzesła, a ręce złożyła na piersi. Przyjęła królewską pozę. Troska, aby przyjmować postawę odpowiednią do jej pozycji, nie zdołała jej jednak postarzyć.
Podłoga zadrżała pod ciężarem kroków rosłego mężczyzny. Hrabia, wysoki na sześć stóp, miał uda potężne jak pień dębu. Jego silne pięści były niczym masywny oręż. Ubrany był w buty z czerwonymi cholewami z kordobańskiej skóry, nieudolnie oczyszczonymi z błota. Płaszcz zwisający z jego ramion był tak szeroki, że zakryłby powierzchnię łoża. Brakowało mu tylko sztyletu u boku, aby wyglądał jak wojownik ruszający na wojnę. Od chwili kiedy wkroczył do komnaty, wszystko wokół stało się wątłe, kruche i delikatne. Jego podbródek był okrągły, nos krótki, żuchwa szeroka, a brzuch mocny. Jego płuca wdychały więcej powietrza, niż mogła pomieścić klatka piersiowa przeciętnego człowieka. Robert miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, ale jego młodość niknęła w sile mięśni i często dawano mu dziesięć lat więcej. Podchodząc do królowej, zdjął rękawice. Nagle uklęknął, zaskakująco lekko i zwinnie. Podniósł się równie szybko, nim ktokolwiek mógł go poprosić o powstanie.
Wybuchnął śmiechem tak donośnym, że zadrżały szkła w witrażach.
Pokazała na chłopca.
I zwróciła się do lady Mortimer:
Królowa z zadowoleniem pokazała przed swoim krewnym, także potomkiem Ludwika Świętego, jak czuwa nad wykształceniem syna.
Dziecko próbowało stawiać pierwsze kroki, ostrożnie i chwiejąc się nieco.
Przez chwilę, wpatrując się w ogromną sylwetkę Roberta - jakby ludzką fortecę królowa zastanawiała się, co czuła jego matka, niewiasta drobna i delikatna. Potem zwróciła oczy ku swojemu dziecku. Chłopiec zbliżał się do paleniska z rączkami wyciągniętymi tak, jakby maleńkimi piąstkami chciał pochwycić płonący na nim ogień. Robert d’Artois zagrodził mu drogę, lekko wysuwając stopę. Mały książę nie przestraszył się jednak przeszkody, tylko usiadł okrakiem na czerwonym bucie, który ledwo mógł objąć ramionami. Olbrzym zaczął kołysać nogą, unosząc w górę i w dół roześmianego chłopca, którego uradowała niespodziewana zabawa.
- Ach, Miłościwy Panie Edwardzie - powiedział d’Artois - kiedy już będziecie królem, pozwólcie mi wspomnieć tę chwilę, gdy mój but posłużył wam za konia.
- Ależ oczywiście, drogi kuzynie, zawsze będzie wam wolno wracać wspomnieniem do dnia dzisiejszego, jeśli wciąż będziesz naszym lojalnym przyjacielem... - rzekła Izabela i zarządziła: - Zostawcie nas samych.
- Zechciejcie zsiąść na ziemię, Miłościwy Panie - powiedział d’Artois i oparł stopę na posadzce.
Francuskie damy dworu udały się do przyległej komnaty. Zabrały z sobą chłopca, który pewnego dnia, jeśli wypełni się pisany mu los, zostanie królem Anglii.
D’Artois milczał przez chwilę, zanim przemówił:
- Najjaśniejsza Pani, jeśli pragniecie, aby ucząc syna, przekazywać mu tylko prawdę, musicie mu powiedzieć, że Małgorzata Burgundzka, wnuczka Ludwika Świętego, królowa Nawarry i przyszła królowa Francji, jest na dobrej drodze, aby zyskać przydomek Małgorzaty Kurwy.
- Czy to może być prawda? - spytała Izabela. - Czyżby nasze podejrzenia okazały się prawdziwe?
- Niestety tak, droga kuzynko. Nie tylko względem Małgorzaty. Dotyczy to również waszych dwóch pozostałych bratowych.
- Joanna i Blanka także...?
- Co do Blanki mam pewność. A Joanna...
Robert wzniósł swoją masywną dłoń w geście niepewności.
- Jest sprytniejsza niż siostry - powiedział - ale mam wszelkie powody, aby ją również uważać za ostatnią wszetecznicę.
Postąpił trzy kroki do przodu, zatrzymał się i dodał:
- Wszyscy trzej wasi bracia to rogacze, pani, rogacze niczym zwykłe chamy!
Królowa wstała, jej policzki zaróżowiły się z gniewu.
- Jeśli wasze słowa są prawdziwe, nie mogę pozwolić na podobną rzecz. Moja rodzina nie może żyć w takim pohańbieniu. Nie może stać się pośmiewiskiem własnego ludu.
- Wierzcie mi, pani, panowie francuscy także nie mają zamiaru tolerować takiej sytuacji.
- Czy macie nazwiska, dowody?
D’Artois nabrał głęboko powietrza w płuca.
- Kiedy byliście we Francji, pani, w lecie ubiegłego roku z Jego Wysokością waszym małżonkiem, aby wziąć udział w uroczystościach i zabawach, podczas których miałem zaszczyt razem z waszymi braćmi zostać pasowany na rycerza... a honor taki ma swoją cenę, przecież nie za darmo się je rozdaje... wtedy powierzyłem wam, pani, me obawy, a wy w zamian zdradziliście mi wasze. Na waszą prośbę miałem czuwać i informować was, pani, o wszystkim. Jestem waszym sprzymierzeńcem. Spełniłem oba rozkazy, miałem na wszystko baczenie, a teraz przynoszę wam wieści.
- Czego się dowiedziałeś? - niecierpliwie zapytała Izabela.
- Przede wszystkim, że kilka już klejnotów zginęło ze szkatuły waszej milej bratowej Małgorzaty. Jeśli niewiasta w sekrecie pozbywa się błyskotek, są dwa możliwe wyjaśnienia. Albo darowuje je kochankowi, albo opłaca wspólnika. Jej łajdactwo jest jasne niczym słońce, nie sądzicie, pani?
- Może się przecież tłumaczyć, że daje jałmużnę na Kościół.
- Nie, jeśli pewna drogocenna zapinka została zamieniona u pewnego kupca lombardzkiego na pewien sztylet z damasceńskiej stali...
- Czy udało wam się odnaleźć właściciela pasa, u którego zwieszono ów sztylet?
- Niestety nie - odpowiedział d’Artois. - Szukałem, ale zgubiłem trop. Nasze ślicznotki są przebiegłe. Nigdy nie polowałem w moich lasach w Conches na jelenia, który z równym sprytem i zwinnością myliłby ślad i prowadził mnie na manowce.
Grymas zawodu wykrzywił lico królowej. Robert d’Artois uprzedził jednak jej słowa i rozkładając ręce, wykrzyknął:
- Poczekajcie, poczekajcie! Jest ze mnie wyśmienity łowca i z rzadka umyka mi zwierzyna... Cnotliwa, czysta i niewinna Małgorzata kazała przekształcić starą wieżę pałacu Nesle w przytulne gniazdko, w którym, wedle jej słów, będzie w spokoju oddawać się modlitwie i medytacjom. Najchętniej odmawia tam pacierze nocą podczas nieobecności brata waszego Ludwika, króla Nawarry. Światło świeci się w oknach do późna. Towarzyszy jej kuzynka Blanka, a czasem także Joanna. Rozpustne dziewki! Gdyby spróbować jedną z nich oskarżyć, oczywiście, że grać będą i zaprzeczać: „Jakże to? Czemu oszczerstwa rzucacie? Przecież byłam razem z moją siostrą”. Jedna winowajczyni nigdy się nie wybroni. Trzy jawnogrzesznice wspólną obiorą linię obrony. Jednak w noce, kiedy Ludwik jest nieobecny, kiedy wieża Nesle jest mocno rozświetlona, u jej stóp, na skarpie zazwyczaj pustej o tak późnej godzinie, zbyt wiele się dzieje. Widzi się mężczyzn, bynajmniej nie w zakonnych szatach, bo przecież gdyby przyszli odprawiać modlitwy, komplety czy nokturny2, wchodziliby główną bramą. Dwór milczy, ale lud zaczyna szeptać, bo przecież służba wcześniej plotki rozsiewa niż panowie...
Podczas swojej opowieści wzburzony hrabia Artois żywo gestykulował, przemierzał komnatę tam i z powrotem, wprawiając w drżenie podłogę i powiewając połami ogromnego płaszcza. Popisywanie się rozpierającą go siłą było dla niego sposobem perswazji. Przekonywał bardziej tężyzną fizyczną niż słowem. Otaczał słuchacza jakby wirem. Jego dość prostacki język, bardzo pasujący do jego wyglądu, był wyrazem uczciwości dość szorstkiej, acz szczerej. Jednakże patrząc z bliska, można by się zastanawiać, czy cały ten zamęt nie jest jedynie kuglarską sztuczką lub grą zdolnego aktora. Nienawiść, upór i czujność błyskały w jego szarych oczach. Młoda królowa musiała bardzo uważać, aby zachować jasność sądu.
Robert podszedł i ujął jej dłoń, aby na niej złożyć pocałunek.
Olbrzym szybko się wyprostował.
Jego szczerość była rozbrajająca. Kiedy już się zdawało, że jest schwytany w pułapkę, zapędzony w kozi róg, on najzwyczajniej w świecie wykładał wszystkie karty na stół.
- Odebrano mi moje dziedzictwo, hrabstwo Artois - wykrzyknął - aby oddać je mojej stryjnie Mahaut... tej łajdaczce, niech zdycha, suka jedna! Niech ją żywcem trąd toczy! Niech jej ciało gnije za życia! Dlaczego tak się stało? Przez jej podstępne intrygi i sowite łapówki płacone w dźwięczących liwrach doradcom waszego ojca udało się jej doprowadzić do ożenku waszych braci z jej wiarołomnymi córkami i ich kuzynką ladacznicą.
I zaimprowizował prawdopodobną perorę swojej ciotki Mahaut, hrabiny Burgundii i Artois, do króla Filipa Pięknego:
- „Wasza miłość, dostojny krewniaku, szacowny kumie, a jakbyśmy wydali naszą słodką Joannę za waszego syna Ludwika...? Nie, nie w smak wam ten związek. Wolicie zostawić dla niego Małgorzatę. Zróbmy zatem tak, dajmy Filipowi Joannę, a naszą uroczą Blankę ożeńmy z urodziwym Karolem. Jakże będzie przyjemnie, gdy się wszyscy wzajemnie pokochają! A potem, jeśli dostanę hrabstwo Artois, które należało do mojego zmarłego ojca, Panie świeć nad jego duszą, ziemie Franche-Comté przypadną jednej z moich gąsek, Joannie, jeśli zapragniecie. Wtedy wasz drugi syn zostanie hrabią-palatynem Burgundii, a stamtąd już prosta droga do korony niemieckiej. Mój bratanek Robert? Nakarmi się go okruchami z pańskiego stołu. Zamek w Conches, ziemia Beaumont, to wystarczy temu prostakowi. - Przerwał na chwilę. - Potem szepnę kilka złośliwości Nogaretowi do ucha, złożę tysiąc ukłonów Marigny’emu... następnie wydam za mąż jedną, potem drugą i wreszcie trzecią. A gdy tylko przysięgi zostaną złożone, niech moje małe ladacznice spiski knują, listy ślą, kawalerów szukają i rogi francuskiej koronie przyprawiają...” Ach! Jeśli są bez zarzutu, pani, niechaj sczeznę. Ale niech córy Burgundii poznają cenę podłego zachowania. Zemszczę się na nich za krzywdy, których doznałem od ich matki3.
Izabela rozmyślała, podczas gdy Robert wyrzucał z siebie potok słów. D’Artois zbliżył się do niej i ściszając głos, rzeki:
Izabela podniosła swoje piękne błękitne oczy na kuzyna i w tej chwili d’Artois zrozumiał, że trafił w sedno. Królowa była zdecydowanie po jego stronie.
- Czy znacie imiona... mężczyzn, z którymi moje bratowe...
Jej język, któremu obca była prostota mowy Roberta, wzdragał się przed wymówieniem pewnych słów.
- Nic nie mogę uczynić bez tych informacji - ciągnęła. - Zdobądźcie je, a obiecuję wam, że natychmiast przyjadę do Paryża, pod pierwszym lepszym pretekstem, aby skończyć z tą rozpustą. Jak mogę wam pomóc? Czy już uprzedziliście naszego stryja Walezjusza?
- Pilnowałem się bardzo, aby trzymać to przed nim w sekrecie - odpowiedział d’Artois. - Dostojny Pan Walezjusz jest moim najwierniejszym protektorem i jednocześnie moim najlepszym przyjacielem, ale nie potrafi dochować tajemnicy. Wypaplałby od razu wszystko, co pragniemy na razie zachować w ukryciu. Jego gadulstwo wydałoby sprawę zbyt wcześnie, wtedy zamiast złapać ladacznice na gorącym uczynku, znaleźlibyśmy panny pokorne jak mniszki...
- Co zatem proponujecie?
- Dwie rzeczy przychodzą mi do głowy - powiedział d’Artois. - Przede wszystkim musimy włączyć do świty Jaśnie Pani Małgorzaty nową damę dworu, oddaną jednak naszej sprawie, która będzie nas wiernie o wszystkim informować. Myślałem o pani de Comminges, która niedawno owdowiała i którą darzę ogromnym szacunkiem. W tej sprawie mógłby pomóc wasz stryj Walezjusz. Dobrze by było, gdybyście zechcieli napisać do niego, wyrażając wasze życzenie. Ma wielki wpływ na waszego brata Ludwika i z pewnością pani de Comminges natychmiast dostanie się do pałacu Nesle. Nasza protegowana będzie w centrum wydarzeń, a jak mawiają stratedzy wojenni, szpieg wewnątrz murów jest więcej wart niźli cala armia u bram miasta.
Izabela zastanawiała się krótką chwilę, następnie klasnęła w dłonie. Pierwsza francuska dama stanęła w drzwiach.
- Moja droga - powiedziała królowa - poślij po sakiewkę, którą mi rano zachwalał kupiec Albizzi.
W oczekiwaniu na powrót damy Robert d Artois przestał wreszcie snuć intrygi i knowania i rozejrzał się spokojnie po komnacie, w której się znajdował. Podziwiał freski ze scenami biblijnymi wymalowane na ścianach i ogromny drewniany sufit przypominający dno statku morskiego. Wszystko było dość nowe, smutne i zimne. Meble były gustowne, choć nieliczne.
Dama dworu powróciła ze sporą jedwabną sakiewką, haftowaną złotą i srebrną nicią w wypukłe figury, zdobioną z wierzchu trzema szlachetnymi kamieniami wielkości orzecha.
Kiedy dama dworu wyszła, dodała:
Z podwórza dał się słyszeć hałas, krzyki i śmiechy. Robert d’Artois podszedł do okna. Na dziedzińcu grupa murarzy właśnie podnosiła masywny klucz sklepienia. Jedni ciągnęli sznurami wielkie bloki, inni siedzieli na szczycie rusztowania, gotowi chwycić kamienną bryłę. Wszyscy mimo ciężkiej pracy tryskali dobrym humorem.
Właśnie rozpoznał wśród robotników Edwarda II, małżonka Izabeli. Był to mężczyzna przystojny, o szerokich barach, szczupłych biodrach i falujących włosach, w wieku lat trzydziestu. Jego aksamitne szaty były pobrudzone gipsem.
Jak wszyscy na dworze zwala Westminster z francuska.
Na podwórzu Edward II wydawał rozkazy oparty o młodego robotnika, którego szyję obejmował ramieniem. Wokół króla panowała atmosfera podejrzanej poufałości.
- Wydawało mi się - ciągnęła Izabela - że doznałam najgorszego upokorzenia, kiedy faworytem był kawaler de Gaveston. Ów zuchwały i chełpliwy Gaskończyk tak omotał mojego męża, że już niemal przejął władzę nad królestwem. Edward dawał mu klejnoty z mojej małżeńskiej szkatuły. To zdecydowanie staje się zwyczajem w naszej rodzinie, że w taki czy inny sposób damskie precjoza zdobią szaty mężczyzn.
W obecności krewniaka i przyjaciela Izabela dała upust swoim żalom i wyznała, jakich doświadczyła zniewag. Po prawdzie zwyczaje króla Edwarda II były znane w całej Europie.
- Zeszłego roku możni panowie zjednoczyli się ze mną, aby usunąć Gavestona. Został ścięty, a ja cieszyłam się, że jego ciało będzie gnić w klasztorze Dominikanów w Oksfordzie. Niestety, teraz żałuję kawalera de Gavestona, bo los jakby mści się na mnie i od tamtej pory Edward przyprowadza do pałacu najbardziej niegodziwych i nikczemnych osobników spośród swoich poddanych. Sam zaś odwiedza najgorsze portowe spelunki Londynu, spoufala się z żebrakami, mocuje z ładowaczami i biega za koniuszymi. W istocie wspaniałe nam król organizuje turnieje! Tymczasem królestwem rządzi, kto chce, ważne jest tylko, aby dostarczyć przyjemności królowi. Teraz faworytami są lordowie Despenser. Ojciec steruje synem, który dzieli z moim mężem małżeńskie łoże. Jeśli chodzi o mnie, Edward już się do mnie nie zbliża. Kiedy dochodzą do mnie awantury z mężowskiej alkowy, ogarnia mnie taki wstyd, że staję się oziębła.
Królowa zwiesiła głowę.
- Królowa wiedzie najnędzniejszy żywot ze wszystkich poddanych swojego królestwa, jeśli jej własny mąż przestał ją kochać - dodała. - Wystarczyło, aby zapewniła ciągłość dynastii, potem jej los stał się królowi obojętny. Czyż małżonki możnych, mieszczan, a nawet chłopów zgodziłyby się dźwigać takie brzemię... tylko dlatego, że na mojej głowie spoczywa korona!? Ostatnia praczka królestwa cieszy się większymi prawami niż ja, może bowiem przyjść i u mnie szukać oparcia.
- Kuzynko moja, kuzynko najmilsza, ja jestem gotów służyć wam pomocą! - wyznał d’Artois z żarem w głosie.
Smutno wzruszyła ramionami, jakby pytając: „Jak ty możesz mi pomóc?” Ich spojrzenia się spotkały. D’Artois uniósł dłonie i ujął jej łokcie, najdelikatniej, jak potrafił. Wyszeptał jej imię:
- Izabelo...
Królowa położyła ręce na ramionach olbrzyma. Patrzyli na siebie, zdjęci nagłym niepokojem. D’Artois poczuł, że ogarnia go nadzwyczajne wzruszenie i jednocześnie wielkie zakłopotanie. Zawładnęła nim siła, której się lękał. Znalazł się w niezręcznej sytuacji. W jednej chwili zrozumiał, że jest gotów oddać swój czas, ciało, a nawet życie na jedno skinienie filigranowej królowej. Rozpaliła go żądza, gwałtowna i przemożna, i nie wiedział, jaki wyraz znaleźć dla tej namiętności. Jego upodobania zazwyczaj nie prowadziły go do szlachetnych niewiast. Nie można rzec, że przodował w sztuce dworskiej galanterii.
- Król niezdolny jest docenić ideał, który ma przed oczami, i gardzi nim - rzekł - podczas gdy inni dziękowaliby niebiosom, na oba padając kolana. Wy, taka młoda, świeża i piękna, jesteście pozbawieni uciech cielesnych? Jak to możliwe? Jak być może, że te usta nie doznają rozkoszy pocałunku? Że te ramiona... ta słodka kibić... Ach! Weźcie kochanka, Izabelo, i niechaj wybór wasz padnie na mnie.
Słowa, w które ubierał swoje pragnienia, były szorstkie i pozbawione elokwencji wypełniającej strofy Wilhelma Trubadura, księcia Akwitanii. Jednak Izabela nie odrywała oczu od jego spojrzenia. Robert dominował nad nią, miażdżył ją swoją masywną sylwetką. Pachniał lasem, skórą, koniem i zbroją. Jego głos i postawa, tak dalekie od walorów dworskiego uwodziciela, porwały serce królowej. Był mężczyzną prostym, brutalnym samcem o gorącym oddechu. Izabela poczuła, jak opuszcza ją wola, i pragnęła tylko jednego: złożyć głowę na jego piersi i oddać się... ugasić palące pragnienie... Dreszcz wstrząsnął jej ciałem, uwalniając ją z sideł namiętności.
- Nie, Robercie! - wykrzyknęła. - Nie uczynię tego, co sama zarzucam moim bratowym. Nie chcę, nie mogę. Ale gdy pomyślę, czego sobie odmawiam, jaką siłą woli narzucam sobie rygor, podczas gdy te ścierwa mogą cieszyć się małżonkami obdarzającymi ich miłością... Ach, nie! Trzeba je ukarać, i to srogo!
W myślach nie znajdowała krzty litości dla cudzołożnic, tym bardziej że sama odmawiała sobie prawa do grzechu. Usiadła z powrotem na swoim masywnym krześle z dębowego drewna. Robert d’Artois podszedł do niej.
- Nie, Robercie - powtórzyła, wyciągając przed siebie ręce. - Nie próbujcie wykorzystać mojej słabości, mogłabym bowiem się na was srodze rozgniewać.
Nieziemskie piękno budzi taki sam respekt jak majestat władzy. Olbrzym usłuchał jej słów. Ale miniona chwila już na zawsze wyryła się w ich pamięci. „Mogłabym więc być kochana”, mówiła sobie Izabela, a wdzięczność dla mężczyzny, który ją w tym utwierdził, wypełniała jej serce.
- Czy już wszystko powiedzieliście, mój drogi kuzynie, czy nie ma innych wieści? - zapytała, z trudem odzyskując jasność myśli.
Robert d’Artois odpowiedział po chwili, zastanawiając się, czy nie powinien wykorzystać uzyskanej przewagi.
- Tak, pani, przynoszę jeszcze wiadomość od waszego stryja Walezjusza.
Nowa więź, która ich złączyła, nadawała każdej ich wypowiedzi inne brzmienie i musieli bardzo uważnie wsłuchiwać się w treść wypowiadanych słów.
- Dostojnicy zakonu templariuszy zostaną wkrótce postawieni przed sądem - wyjawił d’Artois. - Istnieje obawa, że wasz ojciec chrzestny, wielki mistrz Jakub de Molay, zostanie skazany na śmierć. Dostojny Pan Walezjusz namawia was, pani, do przesłania ojcu słowa, aby skłonić go do łagodnego wyroku.
Izabela milczała. Wróciła do swojej zwyczajnej pozy, opierając podbródek na dłoni.
Izabela podniosła oczy i zamyśliła się na chwilę.
Królowa wydawała się mocno zakłopotana, najwyraźniej przerastała ją ranga sprawy.
Uśmiechnęła się do niego.
W głosie królowej zabrzmiała nuta smutku. Znów wymienili spojrzenia i jeszcze raz niepokój zmącił myśli Izabeli.
Robert d’Artois pożegnał się, a komnata po jego wyjściu wydała się królowej osobliwe spokojna, jak górska dolina chwilę po zejściu lawiny. Izabela zamknęła oczy i zamarła na dłuższy czas.
Ludzie, którzy odgrywają ważne role w historii narodów, najczęściej nie są świadomi, że uosabia się w nich przeznaczenie całych państw. Dwie osoby, które pewnego marcowego popołudnia roku 1314 w pałacu westminsterskim prowadziły długą rozmowę, nie mogły nawet sobie wyobrazić, jakie skutki będą miały ich czyny. Nieświadomie położyły podwaliny pod wojnę między Francją a Anglią, wojnę, która będzie trwać ponad sto lat.
Mur był pokryty saletrą. Żółtawa, jakby przyćmiona dymem jasność wolno wpływała do sklepionej sali wydrążonej w podziemiach.
Więzień drzemał ze złożonymi pod brodą rękami. Nagle przeszedł go dreszcz. Zerwał się gwałtownie, z błędnym wzrokiem i szybko bijącym sercem. Popatrzył na mgliste światło poranka, które sączyło się przez okienko. Nadstawił uszu. Z oddali doszło go ledwie słyszalne, stłumione grubymi murami bicie dzwonów obwieszczające pierwsze msze święte dzisiejszego dnia. Biły dzwony paryskich kościołów Saint-Martin, Saint-Merri, Saint-Germain-l’Auxerrois, Saint-Eustache i Notre Damę, a także dzwony z niedalekich wiosek: Courtille, Clignancourt i Mont-Martre. Choć żaden odgłos nie powinien martwić więźnia, zżerał go jednak niepokój obecny przy każdym przebudzeniu oraz w każdym śnie, który szybko przekształcał się w koszmar.
Podniósł z ziemi drewniane naczynie i upił spory łyk wody, aby ukoić gorączkę, która męczyła go od dawna. Odstawił naczynie i przejrzał się w pozostałej wodzie jak w zwierciadle. Ciemny i niewyraźny obraz twarzy, który zdołał ujrzeć, należał do stuletniego starca. Przez kilka chwil, nieruchomy, wpatrywał się w chybotliwe odbicie, w którym z trudem szukał śladów swojego dawnego wyglądu. Na dnie misy drżał jedynie obraz starczej brody, ściągniętych, bezzębnych warg i długiego, wychudłego nosa.
Potem podniósł się i zrobił dwa kroki w przód, aż poczuł, że napina się łańcuch, którym był przykuty do muru. Nagle zaczął krzyczeć:
- Jakub de Molay! Jakub de Molay! Jestem Jakub de Molay!
Odpowiedziała mu głucha cisza, tak jak tego oczekiwał. Czuł jednak potrzebę wykrzyczenia swojego imienia, aby nie upaść na duchu, aby przypomnieć sobie, że kiedyś wydawał rozkazy armiom, że zarządzał prowincjami, że w jego rękach spoczywała władza równa monarszej i że dopóki najdrobniejsze tchnienie życia wypełniać będzie jego ciało, dopóty pozostanie sobą, nawet w tej norze. Zawsze będzie wielkim mistrzem Zakonu Rycerzy Świątyni.
Osadzono go w podziemiach wysokiej wieży twierdzy Tempie, głównej siedziby zakonu, przez nadmiar okrucieństwa, aby bardziej z niego szydzić.
- I to ja sam kazałem odnowić tę wieżę! - zamruczał gniewnie wielki mistrz i uderzył pięścią w mur.
Zawył z bólu. Zapomniał, że jego ręce zostały zmasakrowane na torturach. Czy został choć kawałek ciała, który nie byłby otwartą raną czy siedliskiem bólu? Krew z trudem krążyła w jego żyłach. Wstrząsały nim okropne skurcze, od czasu kiedy poddano go torturze hiszpańskich butów...
Gdy jego nogi zostały uwięzione pomiędzy dębowymi płytami, które kaci zaciskali, uderzając w kliny młotem, usłyszał natarczywy, zimy głos Wilhelma de Nogareta, strażnika królewskich pieczęci, który namawiał go do wyznania win. Jakich win?... Popadł w omdlenie.
Brud, wilgoć, brak pożywienia odcisnęły swoje piętno na jego zmaltretowanych, poszarpanych członkach.
Jednakże ze wszystkich tortur, którym został poddany, najstraszniejsze było „rozciąganie”. Ciężar stu osiemdziesięciu funtów został przyczepiony do jego prawej stopy, następnie podciągnięto go w górę aż do sufitu za pomocą krążka linowego. I ciągle słyszał złowrogi głos Wilhelma de Nogareta: „Wyznajcie wasze winy, panie...” A kiedy uparcie przeczył wszystkiemu, ciągnięto mocniej, szybciej, od samej podłogi aż do sklepienia. Czując, jak jego członki oddzielają się od ciała, jak stawy pękają, a brzuch i pierś eksplodują, zaczynał krzyczeć, że wszystko wyzna, każdą zbrodnię weźmie na siebie, wszystkie zbrodnie świata. Tak, templariusze oddawali się sodomii! Tak, splunięcie na krzyż było konieczne, aby wstąpić do zakonu! Tak, zanosili modły do bożka o kociej głowie! Tak, praktykowali magię, rzucali uroki i wielbili Szatana! Tak, podżegali do spisku przeciw papieżowi i królowi!... I wszystko, czego chcecie!
„Jak to możliwe, że wciąż żyję”, zastanawiał się Jakub de Molay.
Bez wątpienia kaci umiejętnie dozowali tortury, zawsze przerywając, zanim mogliby zamęczyć go na śmierć. Poza tym doświadczony, zaprawiony w wojnach rycerz miał w sobie głębokie pokłady oporu, o które sam się nie podejrzewał.
Uklęknął z oczami wpatrzonymi w świetlisty promień słońca wpadający przez okno.
- Panie mój, Boże, dlaczego dałeś mniej siły mej duszy niż mojemu ciału? Czy byłem godzien stać na czele zakonu? Nie zatrzymałeś mnie, kiedy popadałem w tchórzostwo, oszczędź mi, proszę, szaleństwa, o Boże. Już dłużej nie dam rady, nie dam rady.
Zakuty w kajdany przed siedmiu laty, wychodził tylko, aby stawić się na przesłuchania przed trybunałem śledczym. Znosił groźby doradców króla. Opierał się presji teologów. W takich warunkach Jakub de Molay słusznie obawiał się obłędu. Często tracił poczucie czasu. Dla rozrywki próbował oswoić parę szczurów, które co noc przychodziły jeść okruszki chleba. Gniewał się i płakał. Żarliwa modlitwa zmieniała się w żądzę zemsty. Otępienie przechodziło we wściekłość.
- Niech zdechną, niech zdechną - powtarzał w kółko.
Kto miał zdychać? Klemens, Wilhelm, Filip... Papież, strażnik pieczęci, król. Umrą, de Molay nie wiedział kiedy, ale był pewien, że będą konać w okrutnych mękach, aby odkupić swoje winy. I wciąż od nowa przeżuwał te trzy wstrętne mu imiona.
Ciągle na klęczkach, z głową zwróconą ku oknu, wielki mistrz szeptał:
- Dzięki ci, Panie mój, Boże, że zostawiłeś mi uczucie nienawiści. To jedyna siła, która trzyma mnie przy życiu.
Podniósł się z trudem, podszedł do przymocowanej do muru kamiennej ławki, która służyła mu jednocześnie za siedzisko i posłanie.
Kto mógłby sobie wyobrazić, że znajdzie się w takim położeniu? Myśli jego wciąż biegły do czasów dzieciństwa, młodości, do dni sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy przemierzał doliny rodzinnej Jury, krocząc ku wielkiej przygodzie.
Jak wszyscy młodzieńcy ze szlachetnych rodów marzył, aby przywdziać długą białą opończę z czerwonym krzyżem - czcigodny strój templariuszy. Sama nazwa zakonu niosła z sobą smak Orientu i miecza, statków z żaglami pełnymi wiatru przecinających wiecznie błękitne morza, galopu konia po piaskach pustyni, skarbów Arabii, jeńców schwytanych dla okupu, złupionych i zdobytych miast, zamków z potężnymi fortyfikacjami. Wieść niosła, że templariusze posiadają sekretne porty, z których wyruszają ku nieznanym ziemiom5.
Jakub de Molay zrealizował swoje marzenie: pływał statkami, walczył na wojnach i mieszkał w ogromnych fortecach, z dumą przemierzał ulice pachnące orientalną przyprawą i kadzidłem, ubrany we wspaniały płaszcz, którego brzegi sięgały złotych ostróg.
W hierarchii zakonu dotarł na sam szczyt, o czym nawet nie śmiał marzyć, kiedy do niego wstępował. Po kolei piastował wszystkie godności, aby wreszcie, z wyboru współbraci, objąć funkcję najwyższą - wielkiego mistrza Francji i Zamorza6. Pod swoją komendą miał piętnaście tysięcy zbrojnych zakonników. I to wszystko zakończyło się w tej norze, w ubóstwie i zgniliźnie. Niewielu jest takich, którym los ofiarował nadzwyczajne bogactwa, aby następnie strącić ich w otchłań poniżenia.
Jakub de Molay za pomocą ogniwa ze skuwającego go łańcucha kreślił w saletrze pokrywającej mury koślawe litery tworzące napis „Jeruzalem”, kiedy usłyszał szczęk broni i ciężkie kroki na wąskich schodach prowadzących do jego celi.
Niepokój ogarnął jego serce, tym razem jednak nie bez przyczyny. Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się, ukazując jego oczom czterech łuczników w skórzanych tunikach, z włóczniami w dłoni, którzy stali za plecami dozorcy więziennego. Ich twarze otaczał biały obłok oddechu.
De Molay podniósł się bez słowa. Dozorca zbliżył się do niego i za pomocą młota i rylca wybił nit łączący łańcuch z żelaznymi obręczami opasującymi kostki więźnia. Wielki mistrz zawiązał na wychudłych ramionach płaszcz swojej chwały, który teraz bardziej przypominał szary łachman. Czerwony krzyż cały był w strzępach.
W tym wycieńczonym starcu, który chwiejnym krokiem, unosząc obciążone żelastwem stopy, z trudem pokonywał schody prowadzące w górę wieży, pozostał jeszcze cień dowódcy armii, wydającego z cypryjskiej siedziby rozkazy całemu wschodniemu chrześcijaństwu.
„Panie mój, Boże, daj mi siłę... - szeptał w myślach. - Daj mi choć odrobinę siły”. I aby odnaleźć w sobie tę siłę, powtarzał imiona swoich wrogów: Klemens, Wilhelm, Filip...
Mgła zasnuła dziedziniec twierdzy Tempie. Jak kapturem zakryła wieżyczki muru obronnego, układała się między blankami, otaczając mleczną watą iglicę kościoła zakonu.
Około setki żołnierzy z bronią wspartą przy stopie otaczało duży otwarty kwadratowy wóz. Zza murów dochodził gwar paryskich ulic, nad który czasem wybijało się rozdzierająco smutne rżenie konia.
Na środku dziedzińca Dostojny Pan Alain de Pareilles, kapitan królewskich łuczników, człowiek, który był obecny przy wszystkich egzekucjach, który eskortował skazanych do sądów i miejsc kaźni, przechadzał się wolnym krokiem, a na jego nieprzeniknionej twarzy malowało się uczucie wielkiego znudzenia. Jego włosy w kolorze miedzi opadały krótkimi kosmykami na kwadratowe czoło. Ubrany był w kolczugę, jego miecz zwisał przypasany u boku, w dłoniach trzymał hełm.
Odwrócił się, gdy usłyszał, że nadchodzi wielki mistrz, który pobladł na widok tego, co zobaczył, choć wydawało się, że nie można już być bledszym.
Zazwyczaj dojazd na przesłuchania nie wymagał aż takich przygotowań, nie było ani wozu, ani tych wszystkich zbrojnych ludzi. Po prostu najczęściej po zmierzchu kilku królewskich żandarmów przychodziło zabrać więźniów, aby przeprawić ich barką na drugi brzeg Sekwany.
Zapadła cisza, potem Jakub de Molay powiedział jeszcze:
Był zatem 18 marca 1314 roku7.
„Czy prowadzą mnie na śmierć?”, zapytał sam siebie de Molay.
Brama wieży otwarła się ponownie i w otoczeniu straży zostali wyprowadzeni trzej inni dostojnicy: wielki wizytator, prowincjał Normandii i komandor Akwitanii. Oni także, w podartych płaszczach, na które opadały ich białe włosy i krzaczaste brody, stanęli nieruchomo, mrugając powiekami, podobni do wielkich nocnych ptaków, którym światło osłabia wzrok.
Jako pierwszy w stronę wielkiego mistrza, niepomny na krępujące go kajdany, ruszył prowincjał Normandii Gotfryd de Charnay. Dwaj długoletni przyjaciele uścisnęli się serdecznie. Jakub de Molay nadzorował rozwój kariery młodszego o dziesięć lat Gotfryda. Widział w nim swojego następcę.
Czoło Gotfryda de Charnay było przecięte w poprzek wielką blizną, jego nos był przekrzywiony - pamiątka z dawnej bitwy, kiedy cios miecza rozerwał mu hełm na pół. Ów szorstki mąż, którego rysy twarzy zostały ukształtowane przez wojny, oparł głowę na ramieniu wielkiego mistrza, aby ukryć płynące łzy.
- Odwagi, bracie, odwagi - powiedział de Molay, ściskając go za ramię.
- Odwagi, bracia - powtórzył, zwracając się z szacunkiem do dwóch pozostałych dostojników
Zbliżył się do nich dozorca więzienny.
Wielki mistrz rozłożył ręce w geście pełnym goryczy i znużenia.
Przy każdym bowiem wyjściu templariusze za przywilej zdjęcia kajdan musieli płacić denara, z otrzymywanego codziennie jednego sou8, którym opłacali nędzną więzienną strawę, słomę służącą za posłanie i pranie koszuli. Kolejne okrucieństwo - jakże typowe dla sposobu działania Nogareta!... Byli oskarżeni, ale nie skazani, toteż przysługiwało im prawo do dodatku pieniężnego na koszty utrzymania, jednak jego wysokość została ustalona tak, aby przymierali głodem cztery dni w tygodniu, spali na gołych kamieniach i gnili w brudzie.
Gotfryd de Charnay wyciągnął ze skórzanej sakwy przywieszonej u pasa dwa ostatnie denary i rzucił je na ziemię, jeden za zdjęcie jego kajdan, drugi za te opasujące wielkiego mistrza.
Zęby, które mu pozostały, połamane i o nierównej wysokości, zmieniały jego słowa w syczenie. Jego spuchnięte dłonie drżały.
Wielki mistrz wzruszył ramionami i wskazał na stu łuczników stojących w jednej linii.
Odwrócił oczy, jak czynił to za każdym razem, kiedy wspominano kaźń. Złamano go i podpisał fałszywe zeznanie, czego nigdy sobie nie wybaczy.
Jego wzrok pobiegł ku wysokim murom obronnym okalającym siedzibę zakonu, symbol jego potęgi.
„Ostatni raz...”, pomyślał.
Ostatni raz podziwiał ów wspaniały kompleks, donżon, kościół, rezydencje, gospodarstwa, dziedzińce, sady - prawdziwą fortecę, odrębne miasto w centrum Paryża9. Od ponad dwóch stuleci templariusze tu żyli, modlili się, naradzali, dyskutowali i decydowali o dalekich wyprawach. Tutaj przez długi czas spoczywał skarbiec królestwa francuskiego, oddany pod ich ochronę i zarząd. Tutaj się osiedlili po katastrofalnych krucjatach Ludwika Świętego, po utracie Palestyny i Cypru. Tutaj przywiedli zastępy giermków i czarnych niewolników, obładowane zlotem muły, kawalerię dosiadającą koni arabskich czystej krwi. Przed oczyma Jakuba de Molay stanął ten powrót, skażony klęską, choć wciąż lśniący heroizmem epickiej opowieści.
„Staliśmy się bezużyteczni, nie zdając sobie z tego sprawy - pomyślał wielki mistrz. - Wciąż wracaliśmy do rozmów o nowych krucjatach, nowych podbojach... Chyba mieliśmy w sobie zbyt wiele pychy, cieszyliśmy się zbyt wieloma przywilejami, które nam się nie należały”.
Niezłomni strażnicy wiary chrześcijańskiej przekształcili się w potężnych bankierów, z których usług z ochotą korzystał Kościół i królowie. Jednak posiadanie wielu dłużników może wzbudzić tylko wrogość.
Doprawdy zamysł królewski został przeprowadzony bezbłędnie! Można dokładnie określić początek dramatu - był to dzień, w którym król Filip Piękny wyraził życzenie, aby przystąpić do zakonu, w jasnej intencji zajęcia pozycji wielkiego mistrza. Odpowiedź kapituły była odmowna, pełna rezerwy i ostateczna.
„Czyżbym się mylił? - pytał Jakub de Molay samego siebie po raz setny. - Czyż nie byłem zbyt zazdrosny o własną pozycję? Ależ skądże! Nie mogłem przecież postąpić inaczej. Nasza reguła wyraźnie zabrania przyjmowania panujących monarchów do naszej komandorii”.
Król Filip nigdy nie wybaczył tej zniewagi. Do zemsty użył podstępu. Najpierw obdarzył Jakuba de Molay przyjaźnią, nie szczędząc faworów. Czyż wielki mistrz nie jest ojcem chrzestnym jednego z królewskich dzieci? Czyż wielki mistrz nie jest podporą królestwa? Wkrótce jednak wydał nakaz i przeniósł skarbiec królewski z wieży twierdzy Tempie do Luwru. Jednocześnie rozpoczęto skrytą, acz pełną jadu kampanię oszczerstw przeciw templariuszom. Na targowiskach i w innych miejscach publicznych zaczęto rozsiewać plotki i zachęcać do rozpowiadania, że zakon zawyża ceny ziarna, że odpowiada za klęskę głodu, że bardziej mu zależy na mnożeniu bogactw doczesnych niż na odbiciu z rąk niewiernych Grobu Pańskiego. Ponieważ zakonnicy mówili szorstkim językiem żołnierzy, oskarżono ich o bluźnierstwo. Przyjęło się nawet powiedzenie „kląć jak templariusz”. Bluźnierstwo od herezji dzieli niewielki krok. Zarzucano im obyczaje sprzeczne z naturą, ich czarnych niewolników posądzano o czary...
„Oczywiście nie wszyscy bracia wiedli żywot świętych i wielu szkodziła bezczynność”.
Przede wszystkim mówiono, że podczas uroczystości przyjęcia do zakonu zmuszano młodych adeptów do zaparcia się wiary w Chrystusa, do spluwania na krzyż, że oddawano się niecnym praktykom nierządu. Pod pretekstem ucięcia nikczemnych pogłosek, aby bronić honoru zakonu, król Filip zaproponował wielkiemu mistrzowi wszczęcie dochodzenia.
„I ja się zgodziłem... - pomyślał de Molay. - Podle mnie wykorzystano, niecnie zostałem oszukany”.
Gdyż w październikowy dzień roku 1307... Ach! Jak mocno dzień ten wrył się w pamięć wielkiego mistrza... „W piątek trzynastego... Dzień wcześniej całował mnie, nazywając bratem, wyznaczył mi honorowe miejsce podczas pogrzebu jego bratowej, cesarzowej Konstantynopola...”
W piątek 13 października 1307 roku o świcie na rozkaz króla Filipa zatrzymano wszystkich francuskich templariuszy. Od dawna planowane działanie zakończyło się oskarżeniem o herezję w imieniu inkwizycji. Strażnik pieczęci Nogaret osobiście postawił zarzuty Jakubowi de Molay i stu czterdziestu rycerzom mieszkającym w głównej siedzibie w Paryżu...
Wielki mistrz aż podskoczył, kiedy wydano rozkaz. Łucznicy ustawili się w zwartym szyku. Pan Alain de Pareilles włożył hełm, wziął wodze z rąk giermka, który wstrzymywał jego konia.
- Chodźmy - rzekł wielki mistrz.
Pchnięto więźniów w stronę wozu. Jakub de Molay wsiadł jako pierwszy. Komandor Akwitanii, człowiek, który odparł turecki atak pod Saint-Jean-d’Acre, stał jak skamieniały. Trzeba było go wepchnąć. Wielki wizytator bezustannie poruszał ustami. Gdy na wóz wspiął się Gotfryd de Charnay, niewidoczny pies zaczął wyć gdzieś w okolicach stajni. Potem ciężki wóz, ciągniony przez cztery konie, gwałtownie ruszył. Setki osób, mieszkańców dzielnicy Tempie i okolic, tłoczyło się pod murami. Kiedy wysoka brama została otworzona, podniosła się ogromna wrzawa. Łucznicy idący na przedzie musieli torować drogę uderzeniami włóczni.
- Przejście dla ludzi króla! - krzyczeli.
Alain de Pareilles górował nad tłumem, wyprostowany w siodle, z niewzruszonym wyrazem nudy malującym się na twarzy.
Kiedy jednak pojawili się templariusze, tumult ucichł jak nożem uciął. W obliczu tych wymizerowanych starców, którymi wstrząsy drewnianych kół rzucały tak, że obijali się jeden o drugiego, paryżanie nagle zamilkli, przejęci szczerym współczuciem. Chwilę później podniosły się krzyki: „Na śmierć! Śmierć heretykom!”, które wznieśli żandarmi królewscy wmieszani w tłum. A że ludzie zawsze są skorzy do hardych i władczych okrzyków, kiedy nic nie ryzykują, rozpoczął się koncert obelg.
Wyzwiska, drwiny, groźby rzucano w stronę więziennego orszaku przez całą drogę. Jednak wściekłość ogarnęła niewielu, większość ludzi stała w ciszy. I choć milczeć jest zawsze ostrożniej, czasem brak słów więcej znaczy niż okrzyk. Przez siedem lat sympatie ludu zmieniły się. Wiedziano, jak przebiegał proces. Widziano templariuszy stojących u bram kościołów z członkami połamanymi podczas tortur. W wielu miastach-Francji przyglądano się, jak rycerze dziesiątkami ginęli w płomieniach stosów. Wiedziano, że kiedy komisja duchownych odmawiała wydania wyroku skazującego, od razu wybierano nowych prałatów, którzy posłusznie wypełniali swoją misję, jak to było w wypadku brata pierwszego ministra Marigny’ego. Mówiono, że nawet papież Klemens V uległ wbrew własnej woli. Jego los leżał w rękach króla i bał się skończyć jak jego poprzednik Bonifacy, który został spoliczkowany, gdy siedział na papieskim tronie. Poza tym w ciągu tych siedmiu lat zboże nie obrodziło jak zazwyczaj, cena chleba podniosła się jeszcze bardziej i trzeba było stwierdzić, że nie była to już wina templariuszy...
Po dwudziestu pięciu żołnierzy, każdy z lukiem przewieszonym przez ramię, z włócznią w dłoni, maszerowało przed wozem i po jego bokach. Kolejnych dwudziestu pięciu zamykało orszak.
„Ach, gdyby tylko została mi odrobina siły!”, myślał wielki mistrz.
Gdyby miał dwadzieścia lat, rzuciłby się na żołnierza, wyrwał mu włócznię i próbował uciec, albo jeszcze lepiej: walczyłby aż do ostatniej kropli krwi.
Za nim brat wizytator mamrotał przez zaciśnięte zęby:
Komandor Akwitanii zaś, budząc się z odrętwienia, mówił:
Prowincjał Normandii dotknął ramienia wielkiego mistrza.
Prowincjał zrozumiał, że wielki mistrz żywi jeszcze ostatnią, szaleńczą wręcz nadzieję. Instynktownie sam zaczął przeczesywać wzrokiem masę ludzką. Albowiem z piętnastu tysięcy rycerzy zakonu znacznej liczbie udało się umknąć przed aresztowaniami z 1307 roku. Jedni znaleźli schronienie w klasztorach, inni zrzucili habit i żyli w ukryciu, na wsiach i w miasteczkach, jeszcze innym udało się uciec do Hiszpanii, gdzie król Aragonii odrzucił żądania króla Francji i papieża. Nie tylko pozostawił templariuszom ich komandorie, lecz założył z nimi nowy zakon. Byli i tacy, choć nieliczni, których łagodne wyroki oddały pod pieczę szpitalników. Wielu z dawnych rycerzy pozostało w kontakcie, tworząc sekretną sieć powiązań.
I Jakub de Molay łudził się, że może...
Być może zawiązano spisek... Być może gdzieś na trasie, na rogu ulicy Blancs-Manteaux lub ulicy Bretonnerie albo pod klasztorem Saint-Merri, wystąpi grupa mężczyzn, wyciągnie broń spod płaszczy i ruszy na łuczników. W tym czasie reszta spiskowców z okien będzie rzucać pociski. Wóz porzucony w poprzek drogi zablokowałby przejście, wzbudziłby panikę...
„Ale czemu nasi dawni bracia mieliby tego dokonać? - zastanowił się de Molay. - Aby odbić swojego wielkiego mistrza, który ich zdradził, wyparł się zakonu, złamał się pod wpływem tortur...”
Mimo wszystko z uporem wpatrywał się w tłum, jak daleko sięgał jego wzrok, ale widział tylko ojców rodzin z dziatwą na ramionach. Później, kiedy wspomni się w obecności tych dzieci nazwę zakonu, przed ich oczami staną czterej dygoczący starcy z długimi brodami, otoczeni przez zbrojnych jak zwyczajni zbójcy.
Wielki wizytator cały czas mówił do siebie, sycząc przez połamane zęby, a bohater spod Saint-Jean-d’Acre powtarzał, jak dobrze jest spacerować o poranku. Wielki mistrz czuł, że rośnie w nim jeden z jego na wpół obłąkańczych ataków furii, które dopadały go w więzieniu i sprawiały, że wrzeszczał, bijąc dłońmi o mury celi. Na pewno zrobi coś gwałtownego i strasznego... sam jeszcze nie wiedział co... ale rosła w nim potrzeba czynu. Pogodził się ze swoją śmiercią, którą traktował wręcz jak wyzwolenie. Jednak nie zgadzał się na niesprawiedliwość, która wydała go śmierci, ani na śmierć w hańbie. Dawny wojenny nawyk po raz ostatni wzburzył jego krew. Znalazł i uścisnął dłoń Gotfryda de Charnaya, przyjaciela, towarzysza, ostatniego dzielnego męża, który był przy nim. Prowincjał Normandii zobaczył, że na pobrużdżonych skroniach wielkiego mistrza tętnice pęcznieją jak błękitne żmije.
Orszak dojechał do mostu Notre Damę.
Rozkoszny zapach ciasta, rozgrzanego masła i miodu unosił się wokół straganu.
- Gorące, świeże podpłomyki! Nie starczy dla wszystkich! Spieszcie się! Trzeba jeść, póki ciepłe! Gorące podpłomyki! - krzyczał sprzedawca, krzątając się wokół paleniska na wolnym powietrzu.
Robił wszystko jednocześnie: zagniatał ciasto, wyciągał z pieca gotowe placki, wydawał resztę, miał baczenie na dzieciarnię gotową capnąć upieczone pyszności.
Był tak zabiegany, że nawet nie spojrzał na klienta, który białą dłonią wsunął mu miedziaka jako zapłatę za rumiany i chrupiący placek zwinięty w rożek. Zauważył tylko, jak ta sama ręka odkłada podpłomyk, z którego nadgryziono tylko kawałeczek.
W tym momencie uniósł głowę i zamilkł z otwartymi ustami. Ostatnie słowo uwięzło mu w gardle, kiedy zauważył, do kogo się zwraca. Był to mąż wysokiej postury, o ogromnych jasnych oczach, ubrany w niezbyt długą tunikę. Jego twarz kryła się pod białym kapturem...
Zanim jednak kupiec zdążył złożyć uniżony ukłon lub wyjąkać przeprosiny, mężczyzna w białym kapturze oddalił się i wmieszał w tłum, a ktoś inny już wskazywał na przypalające się placki.
Handlowe uliczki Cite przypominały arabskie targowiska, tak mawiali ci, którym dane było przebyć Afrykę i Orient. Podobny nieustanny zgiełk, podobne maleńkie kramiki ciasno stłoczone jeden przy drugim, podobne zapachy smażonego tłuszczu, przypraw i skór, podobnie powolny krok klienteli tamującej przejście osłom i tragarzom. Każda uliczka, każdy zaułek skupiał inną profesję, inne rzemiosło. Tam stoją sklepiki tkackie skrywające krosna na zapleczu. Tu szewcy stukają w metalowe kopyta. Dalej rymarz naciąga dratwę na szydło. Obok stolarz przycina nogi taboretu. Ulice nosiły tu nazwy Ptasia, Korzenna, Warzywna. Ulica Kowali rozbrzmiewała stukiem kowadeł. Złotnicy pracujący wzdłuż nabrzeża, noszącego ich imię, pochylali się nad rozgrzanymi tygielkami. Pomiędzy dachami drewnianych domów i lepianek, na których przysiadały gołębie, migały błękitne wstążki nieba. Ulice pokrywało cuchnące błoto, w którym grzęzły, w zależności od pozycji klienta, bose stopy, chodaki wystrugane z drewna lub skórzane trzewiczki.
Wysoki mężczyzna w białym kapturze wolno przesuwał się w ludzkiej masie. Z rękami założonymi z tyłu spokojnie lawirował między przechodniami. Wielu z nich ustępowało mu zresztą drogi, kłaniając się w geście powitania. Odpowiadał im szybkim skinieniem głowy. Miał sylwetkę atlety. Jego jedwabiste rudoblond włosy opadały krętymi puklami na ramiona, kryjąc szyję i tworząc ramy wokół regularnego oblicza o niespotykanej urodzie.
W pewnej odległości krok w krok za nim szło trzech królewskich żandarmów w niebieskich strojach, z palkami zwieńczonymi kwiatem lilii. Nigdy nie tracili go z oczu, zatrzymując się, gdy on przystawał, i ruszając wraz z nim, gdy on ruszał10.
Nagle z bocznej uliczki wyłonił się młodzieniec w dopasowanym kaftanie, który prowadził na smyczy trzy duże charty. Zderzył się z przechodniem, o mało go nie przewracając. Psy poplątały smycze i poczęły ujadać.
Chłopiec o czarnych oczach i szczupłym licu miał nie więcej niż osiemnaście lat. Był barczysty, choć niezbyt wysoki. Tonem głosu próbował dodać sobie męstwa. Rozplątując smycze, dodał:
Wnet jednak otoczyli go żandarmi. Jeden ujął go za rękę i szepnął mu kilka słów do ucha. W tej samej chwili młodzieniec ściągnął czapkę i pochylił się z głębokim szacunkiem. Wokół zrobiło się małe, milczące zgromadzenie.
- Piękne psy myśliwskie. Do kogo należą? - zapytał przechodzień, wwiercając w chłopca spojrzenie swoich ogromnych zimnych oczu.
- Do mojego wuja, bankiera Tolomeiego... do usług - odpowiedział młodzieniec, składając kolejny ukłon.
Mężczyzna w białym kapturze ruszył dalej, nie dodając ani słowa. Kiedy się oddalił, a wraz z nim i żandarmi, ludzie wokół młodego Włocha wybuchnęli gromkim śmiechem. Chłopak zamarł w miejscu, jeszcze bardziej zmieszany. Nawet jego charty siedziały cicho.
- Już nie takiś pyszny, chłopcze! - wesoło dworowano sobie z młodzieńca.
- Patrzcie na niego! Nie dość, że niemalże przewrócił króla, to jeszcze go zbeształ.
- Możesz się szykować na nocleg w więzieniu, chłopcze, i jeszcze niechybnie czeka cię trzydzieści batów.
Młodzieniec postanowił stawić czoła gapiom.
- Skąd mogłem wiedzieć? Nigdy wcześniej go nie spotkałem, to jak mogłem go rozpoznać? I posłuchajcie, dobrzy ludzie, w moim kraju przed żadnym królem nie trzeba schodzić z drogi. W moim rodzinnym mieście Sienie każdy może zostać królem. A jeśli są chętni, żeby zmierzyć się z Gucciem Baglionim, to jestem gotów!
Rzucił swoje imię jak wyzwanie. Podrażniona duma Toskańczyka pokryła cieniem jego oblicze. Rzeźbiony sztylet zwisał przypasany u boku. Nikt nie zareagował. Młodzieniec strzelił palcami, aby przywołać psy, i ruszył swoją drogą. Choć nadrabiał miną, nie czuł się już tak pewnie. Zastanawiał się, czy jego niefrasobliwość nie pociągnie za sobą przykrych konsekwencji. Potrącił przecież króla Filipa Pięknego.
Władca Francji, któremu nikt nie dorównywał potęgą, lubił przechadzać się po mieście w przebraniu prostego mieszczanina. Pytał o ceny, próbował owoców, muskał sukna, wsłuchiwał się w słowa poddanych. Badał puls swojego ludu. Obcokrajowcy często zwracali się do niego z pytaniem o drogę. Pewnego dnia żołnierz zatrzymał go, żądając zapłaty zaległego żołdu. Król skąpił nie tylko złota, ale i słów. Podczas swoich przechadzek z rzadka mówił więcej niż trzy zdania, nie wydawał też więcej niż trzy sou.
Król przemierzał targ mięsny, kiedy zabrzmiał dzwon z katedry Notre Damę. Od razu podniosła się wrzawa.
- Są! Już są! - krzyczano na ulicach.
Przechodnie odwracali głowy w stronę zbliżającego się zgiełku.
Postawny rzeźnik wyszedł zza lady z tasakiem w dłoni, wrzeszcząc: - Śmierć heretykom!
Żona pociągnęła go za rękaw.
- Heretycy? Nie więksi niż ty - powiedziała. - Wracaj zaraz do pracy, więcej będzie pożytku, próżniaku jeden.
Zaczęli się kłócić i w mig zrobiło się wokół nich zbiegowisko. - Przyznali się przed sędziami! - upierał się rzeźnik.
- Jacy sędziowie? - odpowiedział ktoś. - Znam takie typy. Wydają wyrok tak, jak rozkaże ten, kto im płaci.
Teraz każdy chciał dorzucić swoje trzy grosze.
- Templariusze to święci mężowie. Zawsze rozdawali jałmużnę.
- Trzeba było odebrać im bogactwa, ale po co torturować?
- Przecie król był największym dłużnikiem. Nie ma templariuszy, nie ma długu.
- Król dobrze zrobił.
- Król czy templariusze - rzeki jakiś czeladnik - jedno licho. Niech się wilki żrą między sobą, przynajmniej nas nie kąsają.
W tej chwili jedna z kobiet odwróciła się, pobladła i dała innym znak, aby zamilkli. Filip Piękny stał za ich plecami, rzucając wokół spojrzenia zimnych oczu. Żandarmi nieopodal byli gotowi do interwencji. W jednej chwili gromada się rozpierzchła i każdy biegiem ruszył w swoją stronę, krzycząc donośnie:
- Niech żyje król! Śmierć heretykom!
Można by pomyśleć, że król nic nie usłyszał. Twarz mu nawet nie drgnęła. Spokojne oblicze nie wyrażało niczego. Jeśli odczuwał przyjemność, zaskakując ludzi, była to sekretna uciecha. Tumult narastał. Pochód templariuszy przejeżdżał u wylotu ulicy i przez moment w szczelinie między domostwami król zdołał dostrzec wóz i czterech więźniów. Wielki mistrz stał wyprostowany, jak męczennik, bez cienia klęski w oczach.
Trybunał biskupi nakazał, żeby zwiększyć liczbę łuczników w eskorcie i patroli żandarmów na ulicach.
Tłum ruszył biegiem, żądny widowiska. Filip Piękny równie szybkim krokiem powrócił do Pałacu, przemierzając z nagła opustoszałe ulice.
Lud może zrzędzić, a wielki mistrz prostować swojej stare, umęczone ciało. Za godzinę wszystko będzie skończone i wyrok zostanie ogólnie dobrze przyjęty. Za godzinę dzieło siedmiu lat dokona się, zostanie zwieńczone triumfem. Za godzinę sprawa templariuszy zniknie z myśli ludu, a władza królewska wzmocni się i ugruntuje.
„Nawet moja córka Izabela będzie kontenta. Usłuchałem jej prośby, i to w sposób, który zadowoli wszystkich. Nadszedł wreszcie koniec”, myślał król Filip.
Wracał do Pałacu przez Galerię Kramarzy. Siedziba królewska, zbudowana na fundamentach rzymskich umocnień, była wielokrotnie przebudowywana w ciągu wieków. Także niedawno Pałac został odnowiony i znacznie rozbudowany z rozkazu Filipa. Czasy sprzyjały wielkim budowom i możni książęta rywalizowali na polu architektury. Podczas gdy w Westminsterze prace jeszcze trwały, w Paryżu już dawno je ukończono. Ze starych budowli Filip w stanie nienaruszonym zostawił tylko kaplicę Sainte-Chapelle wzniesioną przez swojego dziada Ludwika Świętego. Świeżo postawione budynki na wyspie Cite, z białymi wieżami, których odbicia lśniły w wodach Sekwany, były masywne, okazałe i paradne.
Król, zwykle skąpy przy drobnych wydatkach, nigdy nie szczędził złota, jeśli należało podkreślić wielkość potęgi francuskiej. Jednak zawsze czujny na możliwość zysku, ustanowił roczną opłatę za przywilej posiadania stoiska w wielkiej galerii pałacowej, zwanej odtąd Galerią Kramarzy. Później zaczęto ją nazywać Galerią Handlową11. Ten olbrzymi przedsionek o wielkości dwunawowego kościoła budził podziw podróżnych. Zwieńczenia kolumn zdobiły posągi przedstawiające sylwetki czterdziestu królów, którzy kolejno rządzili Francją, począwszy od Faramunda i Meroweusza. Naprzeciw wizerunku Filipa Pięknego umieszczono figurę Enguerranda de Marigny’ego, koadiutora i rektora królestwa, inspiratora i kierownika prac remontowych.
Otwarta dla publiki galeria była miejscem wytwornych spotkań, spacerów i negocjacji handlowych. Przychodzono tu robić sprawunki i przy okazji spoglądać na możnych. Tu tworzyły się nowe mody. W cieniu wielkich posągów królów, pomiędzy straganami, nieustannie kręciła się ludzka ciżba. Hafty, koronki, jedwabie, aksamit i wielbłądzia wełna, wyroby pasmanteryjne, ozdoby i drobna biżuteria, lśniąc i mieniąc się, zalegały dębowe lady, których klapy podnoszono wieczorami, szczelnie pokrywały rozkładane stoły albo zwisały z solidnych haków. Damy dworu, mieszczanie, czeladź, wszyscy przechadzali się od jednego straganu do drugiego. Dotykano towaru, rozmawiano, marzono, niespiesznie wałęsano się między stoiskami. Hala huczała od dyskusji, targów, rozmów, śmiechu, nad którymi górowały pełne zachęty okrzyki handlarzy biegłych w swoim zawodzie. W wielu głosach słychać było silny akcent włoski lub flandryjski.
Szczupły i dziarski sprzedawca oferował haftowane chusteczki rozłożone na konopnej płachcie wprost na ziemi.
- Ach! Czyż nie szkoda, piękne panie - krzyczał - wycierać nosek dłonią lub rękawem, kiedy można tą pięknie zdobioną szmatką, którą z wdziękiem się przewiąże wokół ramienia lub sakiewki!
Inny wesołek kilka kroków dalej żonglował wstęgami niderlandzkich koronek z Malines, podrzucając je tak wysoko, że śnieżnobiałe arabeski sięgały kamiennych ostróg Ludwika Grubego.
- Okazja! Za darmo! Sześć denarów za łokieć. Która z pań nie da sześciu denarów za kokieteryjny dekolt?
Filip Piękny przeszedł wzdłuż całej galerii. Większość mężczyzn, których mijał, chyliła głowy w ukłonie. Panie dygały wdzięcznie. Król uwielbiał ruch w Galerii Kramarzy i okazywany mu szacunek, choć nie obnosił się z tym.
Przy końcu galerii, w pobliżu stopni wielkich schodów, stała mała grupka: dwie młodziutkie panienki i młodzieniec, których uroda, postawa oraz pewność siebie przyciągały ukradkowe spojrzenia przechodniów. To były dwie synowe króla, zwane Siostrami z Burgundii. Nie były wszak do siebie podobne.
Starsza, Joanna, poślubiona drugiemu synowi Filipa Pięknego - hrabiemu Poitiers, miała ledwie dwadzieścia jeden lat. Była wysoka i smukła. Jej długie blond włosy miały popielaty odcień, a podłużne oczy przywodziły na myśl skośne ślepia charta. Nieco zmanierowana, ubierała się z wyszukaną prostotą. Tego dnia miała na sobie jasnoszarą aksamitną suknię z długimi, opadającymi rękawami. Rąbek jej wierzchniej szaty, sięgającego bioder surcotu12, był obszyty futrem gronostaja. Jej siostra Blanka, małżonka Karola Francuskiego, najmłodszego z książąt królewskiego rodu, była drobniejsza, krągła i rumiana, bardziej żywiołowa. W wieku osiemnastu lat wciąż miała na policzkach dołeczki jak dziecko. Jej blond włosy rozświetlały pasemka w ciepłym odcieniu. Miała brązowe, błyszczące oczy i drobne, lśniące jak kryształ zęby. Ubiór był dla niej zabawą, prawdziwą namiętnością. Nosiła się z ekstrawagancją, która nie zawsze była dowodem dobrego smaku. Zdobiła czoło, szyję, rękawy i pas jak największą ilością klejnotów. Jej suknia była wyszywana perłami i złotą nicią. Szybko jednak wybaczano księżniczce naiwny zbytek w ubiorze, w czym niewątpliwie pomagał jej wrodzony powab i radosne usposobienie.
Młodzieniec towarzyszący księżniczkom był ubrany w strój dworzanina domu królewskiego.
Przedmiotem rozmowy młodych ludzi, prowadzonej szeptem i z powściąganym poruszeniem, była sprawa dotycząca jakichś pięciu dni.
- Czy to było rozsądne narazić się na taką przykrość na całe pięć dni? - pytała hrabina Poitiers.
Nie widzieli, jak nadchodzi król, który nagle wyłonił się zza kolumny
- Witajcie, moje córki - powiedział.
Cała grupa natychmiast umilkła. Przystojny młodzian pokłonił się nisko i odsunął na bok ze spojrzeniem wbitym w ziemię. Młode niewiasty, pod którymi ugięły się kolana, stały nieruchome, milczące, z pałającymi rumieńcem wstydu policzkami. Cala trójka wyglądała jak przyłapana na gorącym uczynku.
- Czyżbym przeszkodził w waszym szczebiotaniu, moje drogie córki? - zapytał król. - O czym rozprawiałyście?
Podobne przywitanie nie było dla niego zaskoczeniem. Przyzwyczaił się do obcowania z ludźmi, których jego widok onieśmielał, nawet jeśli byli członkami jego własnej rodziny, najbliższymi krewnymi. Od bliskich odgradzał go jakby mur z lodu. Nie dziwił się takiej reakcji, ale smuciła go. Starał się robić wszystko, aby wydać się miłym i przyjaznym.
Blance pierwszej wróciła pewność siebie.
- Trzeba nam wybaczyć, Najjaśniejszy Panie - powiedziała szybko - ale nie możemy wam powtórzyć naszych słów!
- A czemuż to?
- Gdyż... źle mówiłyśmy o was.
- Doprawdy? - zapytał Filip Piękny, nie wiedząc, jak rozumieć podobny żart.
Jego spojrzenie zatrzymało się na młodzieńcu, który stał z boku. Król wskazał go ruchem głowy.
- Kim jest ten kawaler? - zapytał.
- To pan Filip d’Aunay, giermek naszego stryja Walezjusza - odpowiedziała hrabina Poitiers.
Młodzieniec ponownie skłonił się królowi.
- Czy nie macie, panie, brata? - król skierował swoje słowa do młodzieńca.
- Tak, Najjaśniejszy Panie, mój brat służy na dworze Dostojnego Pana hrabiego Poitiers - odrzekł młody d’Aunay niepewnym głosem i rumieniąc się z lekka.
- Ależ oczywiście, zawsze was mylę - powiedział król.
Następnie zwrócił się do Blanki:
- Mówiłaś, moja córko, że wasze słowa były dla mnie krzywdzące.
- Razem z Joanną mamy do was żal, Najjaśniejszy Panie, nasz ojcze, mija już bowiem piąta noc, kiedy jesteśmy pozbawione towarzystwa naszych małżonków, którzy do późna przesiadują na obradach Rady Królewskiej lub których wysyłasz daleko w sprawach królestwa.
- Och, moje córki, nie godzi się o takich sprawach głośno mówić! - powiedział król.
Król z natury był wstydliwy i mówiono, że od dziewięciu lat, od kiedy został wdowcem, żyje w całkowitej czystości. Jednak nie mógł srożyć się na Blankę. Dał się udobruchać jej żywiołowej wesołości i odwadze, z jaką śmiało wyznała mu wszystko. Był zarazem ubawiony i zgorszony. Uśmiechnął się, co robił z rzadka, nie częściej niż raz w miesiącu.
- A co mówi trzecia? - rzucił.
Miał na myśli Małgorzatę Burgundzką, kuzynkę Joanny i Blanki, żonę następcy tronu, Ludwika, króla Nawarry.
- Małgorzata!? - wykrzyknęła Blanka. - Zamyka się w komnacie i gniewa się na was, twierdząc, że wasza złośliwość dorównuje waszej urodzie.
I tym razem król się zmieszał, jakby nie wiedząc, jak odpowiedzieć na ten docinek. Ale spojrzenie Blanki było tak jasne, tak łagodne! Ona jedna miała na tyle śmiałości, aby zwracać się do niego takim tonem, i tylko ona nie drżała ze strachu w jego obecności.
- Ach! Uspokójcie Małgorzatę, uspokójcie się również wy, Blanko. Zapewniam was obie, że moi synowie Ludwik i Karol dotrzymają wam wieczorem towarzystwa. To dobry dzień dla królestwa - powiedział Filip Piękny. - Rada nie zbierze się dziś wieczór. Jeśli zaś chodzi o waszego małżonka, Joanno, wyruszył w podróż doDole i do Salins w sprawach dotyczących waszego hrabstwa, wątpię jednak, by był nieobecny dłużej niż tydzień.
- Przygotuję się zatem, aby świętować jego powrót - rzekła Joanna, schylając piękną szyję.
Była to długa rozmowa jak na zwyczaje króla Filipa. Nagle odwrócił się na pięcie i bez pożegnania wstąpił na schody prowadzące do apartamentów królewskich.
- Bogu niech będą dzięki! - zawołała Blanka, z ręką wspartą na piersi patrząc, jak znika sylwetka króla. - Ledwo nam się udało.
- Myślałam, że zemdleję ze strachu - powiedziała Joanna.
Filip d’Aunay zaczerwienił się aż po korzonki włosów, lecz nie z zakłopotania, ale ze złości.
- Pragnę pięknie podziękować wam, pani - rzeki oschle do Blanki - za miłe słowa, którymi dziś mnie uraczyłaś.