Kroniki Amberu, tom I - Roger Zelazny - ebook

Kroniki Amberu, tom I ebook

Roger Zelazny

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Istnieją dwa światy – Amber i Dworce Chaosu. Pomiędzy nimi istnieje nieskończona liczba cieni – rzeczywistości równoległych, które są tylko bladym odbiciem prawdziwych światów. Corwin jest księciem i prawowitym następcą tronu Amberu. W wyniku wypadku stracił pamięć i nieświadom tego, kim jest, spędził na Ziemi wiele stuleci. Jednak gdy ktoś z jego krewniaków chce go zabić, Corwin musi sobie przypomnieć swoją przeszłość. Dowiaduje się, że jego rodzina posiada niezwykłe zdolności, pozwalające na kontrolowanie rzeczywistości i podróżowanie pomiędzy wymiarami. Corwin postanawia wyjaśnić tajemnicę zniknięcia swego ojca, króla Oberona i staje do brutalnej walki o należny mu tron.

„Zelazny to niezrównany gawędziarz. Stworzył światy tak kolorowe, egzotyczne i niezapomniane, jakich nikt w naszym gatunku literackim jeszcze nie widział”. – George R.R. Martin

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1154

Oceny
4,4 (160 ocen)
101
32
20
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rusalka444

Nie oderwiesz się od lektury

Filozoficzne fantasy, absolutny klasyk, polecam gorąco
00
Magda_mf

Nie oderwiesz się od lektury

Będę tęsknić za tym światem i jego bohaterami!
00
Tenchi

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka fantastyki. Trochę momentami trąci myszką, niekiedy opisy są zbyt pompatyczne i rozbuchane, ale nadal ma swój urok. Warto narobić, chociażby dlatego że niedługo będzie ekranizacja.
00
steamant

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ukochana od wczesnej młodości powieść. Cóż więcej dodać...
00

Popularność




DZIEWIĘCIU KSIĄŻĄT

ROZDZIAŁ I

Koszmar zbliżał się ku końcowi, lecz miałem wrażenie, że trwał całą wieczność.

Spróbowałem poruszyć palcami u nóg — udało mi się. Leżałem na szpitalnym łóżku i miałem obie nogi w gipsie, ale przynajmniej wciąż je miałem.

Trzykrotnie zacisnąłem i otworzyłem powieki. Pokój przestał mi wirować przed oczami. Gdzie, u diabła, byłem?

Po chwili zaćmienie zaczęło ustępować i wróciła mi częściowo pamięć. Przypomniałem sobie długie noce, pielęgniarki i igły. Za każdym razem, kiedy zaczynało mi się nieco rozjaśniać w głowie, ktoś wchodził i coś mi wstrzykiwał. Tak to wyglądało, dokładnie tak. Teraz jednak, skoro przyszedłem już trochę do siebie, będą musieli z tym skończyć.

Ale czy skończą?

I naraz jak obuchem uderzyła mnie myśl: niekoniecznie.

Wrodzony sceptycyzm co do szlachetności ludzkiej natury nie pozwolił mi na zbytni optymizm. Zrozumiałem, że od dłuższego czasu odurzano mnie narkotykami. Nie miałem pojęcia, dlaczego, ale też nie widziałem powodu, dla którego miano by zaprzestać tych praktyk, jeśli im za to płacono. Musisz zachować zimną krew i udawać, że jesteś nadal zamroczony — podpowiedziało mi moje drugie, gorsze, choć zapewne i mądrzejsze ja.

Tak też uczyniłem.

Kiedy jakieś dziesięć minut później zajrzała przez drzwi pielęgniarka, oczywiście wciąż słodko chrapałem. Odeszła. Przez ten czas zdążyłem już częściowo zrekonstruować, co zaszło.

Uprzytomniłem sobie niejasno, że miałem jakiś wypadek. To, co było potem, pamiętałem jak przez mgłę, a tego, co było przedtem, nie pamiętałem w ogóle. Ale przypomniałem sobie, że najpierw przebywałem w szpitalu, a dopiero później przeniesiono mnie tutaj. Dlaczego? Nie miałem pojęcia.

Czułem, że kości mi się już zrosły i są na tyle silne, że mogę spróbować wstać. Nie zdawałem sobie sprawy, ile czasu upłynęło od ich złamania, ale wiedziałem, że były złamane.

Usiadłem. Kosztowało mnie to sporo wysiłku, gdyż bolały mnie wszystkie mięśnie. Na dworze było już ciemno i zza okna mrugało do mnie kilka gwiazd. Odmrugnąłem im i przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka.

Zakręciło mi się w głowie, ale tylko przez chwilę; wstałem i trzymając się poręczy u wezgłowia, zrobiłem ostrożnie pierwszy krok.

W porządku. Trzymałem się na nogach.

A więc teoretycznie mogłem wyjść stąd o własnych siłach.

Wróciłem do łóżka, wyciągnąłem się i zacząłem rozmyślać. Ciało miałem zlane potem i trząsłem się jak w febrze. Przed oczami migotały mi kolorowe plamki.

Coś się psuje w państwie duńskim…

To był wypadek samochodowy, uzmysłowiłem sobie. Cholernie nieprzyjemny wypadek…

Wtem drzwi się otworzyły, wpuszczając trochę światła, i przez wpółprzymknięte powieki zobaczyłem pielęgniarkę ze strzykawką. Miała szerokie biodra, ciemne włosy i muskularne ręce. Kiedy zbliżała się do łóżka, usiadłem.

— Dobry wieczór — powiedziałem.

— Ależ… dobry wieczór — odparła.

— Kiedy stąd wychodzę? — spytałem.

— Będę musiała zapytać lekarza.

— Świetnie, niech pani zapyta.

— Proszę podwinąć rękaw.

— Nie, dziękuję.

— Muszę zrobić panu zastrzyk.

— Nic podobnego. Nie potrzebuję żadnego zastrzyku.

— O tym decyduje lekarz.

— Więc niech tu przyjdzie i sam mi to powie. A na razie nic z tego.

— Przykro mi, ale muszę słuchać poleceń moich przełożonych.

— Tak samo tłumaczył się Eichmann i sama pani wie, czym się to dla niego skończyło — pokręciłem wolno głową.

— Skoro tak — oświadczyła — będę musiała zameldować o tym…

— Doskonale. I proszę przy okazji powiedzieć, że jutro rano się wypisuję.

— To niemożliwe. Nie może pan nawet chodzić… i miał pan obrażenia wewnętrzne…

— Zobaczymy — powiedziałem. — Do widzenia.

Odwróciła się i wyszła bez odpowiedzi.

Leżałem i rozmyślałem. Byłem chyba w jakiejś prywatnej klinice — a więc ktoś musiał pokrywać rachunek. Kto? Przed oczami nie stanęli mi żadni krewni. Ani przyjaciele. Któż więc pozostawał? Wrogowie?

Usiłowałem przywołać ich w pamięci.

Pustka.

Nie zgłosił się żaden kandydat do tego miana.

Nagle przypomniałem sobie, że auto, którym jechałem, spadło ze skały prosto do jeziora. I to było wszystko, co pamiętałem.

Jestem…

Wytężyłem pamięć i znów poczułem, że oblewa mnie pot.

Nie wiedziałem, kim jestem.

Żeby się czymś zająć, usiadłem i odwinąłem bandaże. Wyglądało na to, że pod spodem wszystko jest w porządku i że postąpiłem słusznie. Za pomocą metalowego pręta, wyjętego z wezgłowia łóżka, zerwałem teraz gips z prawej nogi. Miałem nieodparte wrażenie, że muszę się szybko stąd wydostać, że czekają na mnie jakieś nie cierpiące zwłoki sprawy.

Sprawdziłem, jak spisuje się moja prawa noga. Była zdrowa. Zerwałem gips z lewej nogi, wstałem i podszedłem do szafy. Nie wisiało w niej żadne ubranie.

Wtem usłyszałem kroki. Wróciłem do łóżka i przykryłem się, zasłaniając zerwany gips i zdarte bandaże. Drzwi ponownie się otworzyły. Rozbłysło światło — przy ścianie z ręką na kontakcie stał muskularny osiłek w białym fartuchu.

— Podobno wojuje pan z pielęgniarką? I co zrobimy z tym fantem? — zapytał i trudno już było udawać, że śpię.

— No właśnie — odparłem. — Co z nim zrobimy?

Zmarszczył brwi skonsternowany, a potem oznajmił:

— Pora na zastrzyk.

— Czy jest pan lekarzem? — spytałem.

— Nie, ale otrzymałem polecenie, żeby zrobić panu zastrzyk.

— A ja się nie zgadzam — powiedziałem — do czego mam pełne prawo. I co pan na to?

— Dostanie pan swój zastrzyk tak czy inaczej — oświadczył i podszedł do łóżka z lewej strony. Trzymał w ręce strzykawkę, którą dotąd chował za plecami.

Wymierzyłem mu paskudny cios, jakieś dziesięć centymetrów poniżej pasa, który rzucił go na kolana.

— …! — zaklął, kiedy odzyskał głos.

— Spróbuj podejść do mnie jeszcze raz, kochasiu — zagroziłem — to dopiero zobaczysz.

— Już my mamy swoje sposoby na takich pacjentów — wysapał.

Zrozumiałem, że najwyższy czas działać.

— Gdzie moje ubranie? — spytałem.

— …! — powtórzył.

— Wobec tego będę musiał wziąć pańskie. Proszę mi je dać.

Trzecia wiązanka już mnie znudziła, zarzuciłem mu więc kołdrę na głowę i stuknąłem go metalowym prętem.

Nie minęły dwie minuty, a byłem od stóp do głów w bieli, niczym Moby Dick lub lody waniliowe. Obrzydlistwo.

Wepchnąłem osiłka do szafy i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem księżyc w nowiu wiszący nad rzędem topoli. Trawa była srebrzysta i połyskująca. Noc przekomarzała się niemrawo ze świtem. Nie dostrzegłem niczego, co by mi pomogło zlokalizować to miejsce. Stałem na drugim piętrze jakiegoś budynku, a kwadratowa plama światła w dole na lewo wskazywała, że na parterze ktoś pełni dyżur.

Wyszedłem z pokoju i rozejrzałem się po korytarzu. Na lewo kończył się ścianą z oknem i miał jeszcze czworo drzwi, po parze z każdej strony. Zapewne prowadziły do podobnych pokoi jak mój. Podszedłem do okna — tak samo trawnik, drzewa, noc — nic nowego. Odwróciłem się i skierowałem w drugą stronę.

Drzwi, drzwi, drzwi, spod żadnych smugi światła, a jedyny odgłos to moje kroki w za dużych, pożyczonych butach.

Zegarek osiłka wskazywał piątą czterdzieści cztery. Za paskiem, pod białym kitlem sanitariusza, miałem metalowy pręt, który przy każdym ruchu ocierał mi się o biodro. Z sufitu co jakieś pięć metrów padało blade światło czterdziestowatowej żarówki.

Schody skręcały w prawo w dół, były puste i wyłożone chodnikiem. Pierwsze piętro wyglądało tak samo jak drugie — rzędy pokoi, nic więcej; schodziłem więc dalej. Kiedy znalazłem się na parterze, skierowałem się w prawo, szukając drzwi, spod których sączyłoby się światło.

Znalazłem je tuż przy końcu korytarza i nie zadałem sobie trudu, żeby zapukać.

Za wielkim lśniącym biurkiem siedział facet w jaskrawym płaszczu kąpielowym, przeglądając jakąś kartotekę. Spojrzał na mnie ze złością i usta już złożyły mu się do krzyku, który jednak uwiązł mu w gardle, może z powodu mojej groźnej miny. Wstał szybko zza biurka.

Zamknąłem za sobą drzwi, podszedłem i powiedziałem:

— Dzień dobry. Narobił pan sobie kłopotów.

Najwyraźniej kłopoty zawsze budzą ciekawość, bo już po trzech sekundach, jakie zajęło mi przejście przez pokój, padły słowa:

— Co to znaczy?

— To znaczy — wyjaśniłem — że czeka pana proces o przetrzymywanie mnie w odosobnieniu oraz drugi proces o niedozwolone praktyki lekarskie i nadużywanie narkotyków. Jeśli o mnie chodzi, to już cierpię na głód narkotyczny i mogę zrobić coś nieobliczalnego…

Stał i patrzył na mnie.

— Proszę stąd wyjść — zażądał.

Zobaczyłem na biurku paczkę papierosów.

Poczęstowałem się i powiedziałem:

— Niech pan siada i zamknie buzię. Mamy parę spraw do omówienia.

Usiadł, ale buzi nie zamknął.

— Przekroczył pan cały szereg przepisów — stwierdził.

— Wobec tego sąd rozstrzygnie, po czyjej stronie leży wina — zareplikowałem. — Proszę oddać mi ubranie i pozostałe rzeczy.

— W pańskim stanie zdrowia nie może pan…

— Nikt pana nie pytał o zdanie. Albo się pan pospieszy, albo będzie pan odpowiadał przed sądem.

Sięgnął do dzwonka na biurku, ale trzepnąłem go w rękę.

— Trzeba to było zrobić, kiedy wszedłem. Teraz jest już za późno. Poproszę ubranie — powtórzyłem.

— Panie Corey, pańskie zachowanie jest doprawdy…

Corey?

— Nie ja wybierałem sobie tę klinikę i z pewnością mam prawo w każdej chwili zrezygnować z waszych usług. Teraz właśnie ta chwila nadeszła.

— Ależ pańska forma w żadnym razie nie pozwala mi pana wypisać. Nie mogę do tego dopuścić. Muszę wezwać kogoś, żeby odtransportował pana do pokoju i położył do łóżka.

— Niech pan tylko spróbuje — powiedziałem — a przekona się pan, w jakiej jestem formie. A teraz do rzeczy. Przede wszystkim mam kilka pytań: kto mnie tu umieścił i kto za mnie płaci?

— Jak pan sobie życzy — westchnął, a jego rzadkie, rudawe wąsy opadły jeszcze niżej. Otworzył szufladę i sięgnął do niej, ale ja miałem się na baczności. Wytrąciłem mu pistolet z ręki, zanim zdążył go odbezpieczyć — był to automatyczny kolt kaliber .32, bardzo zgrabny. Sam odciągnąłem zamek, wycelowałem w spryciarza pistolet i powiedziałem:

— Teraz odpowie mi pan na moje pytania. Najwyraźniej uważa mnie pan za kogoś niebezpiecznego. Być może ma pan rację.

Uśmiechnął się niewyraźnie i zapalił papierosa, co było błędem, jeśli chciał mi udowodnić, że zachował zimną krew. Ręce mu się trzęsły.

— Niech będzie, Corey — powiedział. — Skoro ma to pana uszczęśliwić — umieściła tu pana pańska siostra.

Byłem zdumiony.

— Która siostra? — spytałem.

— Evelyn — odparł.

Nic mi to nie mówiło.

— Ależ to nonsens — zaprotestowałem. — Nie widziałem jej od lat. Nie wiedziała nawet, gdzie jestem.

Wzruszył ramionami.

— Niemniej…

— Gdzie ona teraz mieszka? Chciałbym ją odwiedzić — powiedziałem.

— Nie mam jej adresu pod ręką.

— To niech go pan wyszuka.

Wstał, podszedł do kartoteki, otworzył ją, przejrzał, wyciągnął kartę. Przeczytałem ją uważnie. Pani Evelyn Flaumel… Nowojorski adres również nie był mi znany, ale wbiłem go sobie do głowy. Jak wynikało z karty, miałem na imię Carl. Świetnie. Coraz więcej danych.

Wsadziłem pistolet za pasek obok pręta, oczywiście uprzednio go zabezpieczywszy.

— No dobra — powiedziałem. — A teraz, gdzie jest moje ubranie i ile zamierza mi pan zapłacić?

— Pańskie ubranie zostało zniszczone podczas wypadku — odparł — i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że miał pan złamane obie nogi, lewą nawet w dwóch miejscach. Prawdę mówiąc, nie rozumiem, jakim cudem stoi pan o własnych siłach. Minęły zaledwie dwa tygodnie…

— Zawsze szybko wracałem do zdrowia — wyjaśniłem. — Przejdźmy teraz do kwestii pieniędzy…

— Jakich pieniędzy?

— W ramach ugody, dzięki której nie zaskarżę pana do sądu za niezgodne z etyką lekarską praktyki i te inne sprawy.

— Niech pan nie będzie śmieszny.

— Kto tu jest śmieszny? Zgodzę się na tysiąc, w gotówce, do ręki.

— Nie ma nawet o czym mówić.

— Niech się pan lepiej zastanowi, czy to się panu opłaci, niech pan pomyśli o szumie, jaki się podniesie wokół kliniki, jeśli nadam sprawie rozgłos jeszcze przed procesem. Z całą pewnością skontaktuję się ze Stowarzyszeniem Lekarzy, z prasą, z…

— To szantaż — powiedział. — Nie zamierzam się przed tym ugiąć.

— Będzie pan musiał zapłacić teraz albo potem, po procesie — ciągnąłem. — Mnie jest wszystko jedno. Ale teraz będzie taniej.

Wiedziałem, że jeśli zmięknie, to znaczy, iż moje podejrzenia były słuszne.

Patrzył na mnie ponuro, sam nie wiem, jak długo. W końcu powiedział:

— Nie mam przy sobie tysiąca dolarów.

— To niech pan wymieni jakąś rozsądną sumę.

Znów zamilkł, a potem rzekł:

— To złodziejstwo.

— Nie w przypadku, kiedy kupuje pan za to milczenie. No więc, ile pan proponuje?

— Mam w sejfie jakieś pięćset dolarów.

— Niech będzie.

Po zbadaniu zawartości małego sejfu w ścianie oznajmił, że znalazł tylko czterysta trzydzieści dolarów, a ja nie zamierzałem zostawiać tam odcisków palców tylko po to, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę. Przyjąłem więc tę sumę i wepchnąłem banknoty do kieszeni.

— Gdzie jest najbliższe przedsiębiorstwo taksówkowe obsługujące tę okolicę?

Podał mi nazwę, wyszukałem ją w książce telefonicznej i przekonałem się, że jestem w stanie Nowy Jork. Kazałem mu wezwać taksówkę, bo nie znałem nazwy kliniki, a nie chciałem zdradzać się przed nim z lukami w pamięci. Ostatecznie jeden z bandaży, które zdjąłem, był okręcony wokół mojej głowy.

Kiedy zamawiał taksówkę, usłyszałem adres: Szpital Prywatny w Greenwood.

Zgasiłem papierosa, wyjąłem następnego i ulżyłem moim nogom o jakieś sto kilogramów, siadając w brązowym fotelu przy półce z książkami.

— Poczekamy sobie tutaj, a potem odprowadzi mnie pan do drzwi — powiedziałem.

Nie odezwał się już ani słowem.

ROZDZIAŁ II

Było około ósmej rano, kiedy taksówkarz wysadził mnie na pierwszym lepszym rogu najbliższego miasta. Zapłaciłem mu i przez jakieś dwadzieścia minut wałęsałem się bez celu. W końcu wszedłem do restauracji, usiadłem przy stoliku i zamówiłem sok pomarańczowy, dwa jajka na boczku, grzanki i trzy filiżanki kawy. Boczek był za tłusty.

Poświęciłem na śniadanie dobrą godzinę, a potem poszedłem na poszukiwanie sklepu z odzieżą i poczekałem do dziewiątej trzydzieści, aż go otworzą.

Kupiłem spodnie, trzy sportowe koszule, pasek, bieliznę i parę wygodnych butów. A także chusteczkę do nosa, portfel i grzebień.

Następnie znalazłem dworzec autobusowy i wsiadłem do autobusu do Nowego Jorku. Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikt mnie nie śledził. Podczas drogi obserwowałem jesienny, wietrzny krajobraz pod jasnym, zimnym niebem i sumowałem w myślach wszystko, co wiem o sobie i swojej sytuacji.

Zostałem umieszczony w szpitalu w Greenwood jako Carl Corey przez moją siostrę Evelyn Flaumel. Stało się to na skutek wypadku samochodowego, który wydarzył się jakieś piętnaście dni temu i w którym połamałem obie nogi, obecnie już zrośnięte. Nie pamiętałem swojej siostry Evelyn. Lekarze z Greenwood dostali polecenie, żeby utrzymywać mnie w stanie zamroczenia i przestraszyli się konsekwencji prawnych, kiedy zagroziłem im sądem. Dobrze. Ktoś z jakichś przyczyn się mnie boi. Rozegram tę grę do końca i zobaczymy, co z tego wyniknie.

Zmusiłem się, żeby wrócić pamięcią do wypadku samochodowego i rozpamiętywałem to aż do bólu. To nie był wypadek. Odniosłem takie nieodparte wrażenie, choć nie wiedziałem, dlaczego. Ale dowiem się, jak było naprawdę i ktoś mi za to zapłaci. Drogo zapłaci. Gniew, straszny gniew chwycił mnie za gardło. Każdy, kto podniósł na mnie rękę, kto próbował zrobić mi krzywdę, uczynił to na własne ryzyko i teraz otrzyma stosowną zapłatę, kimkolwiek był. Ogarnęła mnie żądza mordu, żądza unicestwienia przeciwnika i czułem, że zdarza się to nie po raz pierwszy i że ulegałem już tej żądzy w przeszłości. I to nieraz.

Patrzyłem przez okno na opadające liście.

Po przyjeździe do metropolii przede wszystkim poszedłem do fryzjera ogolić się i ostrzyc, a potem zmieniłem w toalecie koszulę i podkoszulek, bo nie cierpię drapiących resztek włosów na plecach. Automatyczny pistolet kaliber .32, należący do bezimiennego indywiduum z Greenwood, spoczywał w prawej kieszeni mojej marynarki. Gdyby ktoś z kliniki albo moja siostra chcieli, aby mnie zatrzymano, posiadanie broni bez zezwolenia stanowiłoby dobry pretekst. Mimo to postanowiłem go nie wyrzucać. Najpierw musieliby mnie znaleźć i mieć ku temu powód. Zjadłem szybki lunch, przez godzinę jeździłem po mieście metrem i autobusami, a potem wziąłem taksówkę i kazałem się zawieźć do Westchester, pod adres Evelyn, mojej domniemanej siostry, której widok, jak się łudziłem, wpłynie ożywczo na moją pamięć.

Jeszcze zanim dojechałem, przemyślałem całą taktykę, jaką zamierzałem obrać.

Toteż kiedy w odpowiedzi na moje pukanie po jakichś trzydziestu sekundach otworzyły się drzwi do wielkiej starej rezydencji, wiedziałem, co powiedzieć. Przemyślałem to, idąc długim, krętym, wysypanym białym żwirem podjazdem, między ciemnymi dębami i jasnymi klonami; liście szeleściły mi pod stopami, a wiatr chłodził świeżo podgolony kark pod podniesionym kołnierzem marynarki. Zapach mojego płynu do włosów mieszał się z duszącą wonią bluszczu, który oplatał ściany tego starego ceglanego domostwa. Nie było tu nic znajomego. Miałem wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy.

Zapukałem i w środku rozległo się echo.

Włożyłem ręce do kieszeni i czekałem.

Kiedy drzwi się otworzyły, uśmiechnąłem się i skinąłem głową obsypanej pieprzykami pokojówce o śniadej cerze i portorykańskim akcencie.

— Tak? — spytała.

— Chciałbym się widzieć z panią Evelyn Flaumel.

— Kogo mam zaanonsować?

— Jej brata, Carla.

— Och, proszę wejść — powiedziała.

Hol, do którego wszedłem, miał mozaikową podłogę z maleńkich łososiowo-turkusowych płytek i mahoniowe ściany. Z lewej strony stała długa, wielka donica, pełna zielonych liściastych roślin. Z góry szklano-emaliowany sześcian rzucał żółte światło.

Dziewczyna odeszła, a ja rozglądałem się za czymś znajomym.

Nic.

Czekałem więc.

W końcu pokojówka wróciła, uśmiechnęła się, dygnęła i powiedziała:

— Proszę za mną. Pani przyjmie pana w bibliotece.

Poszedłem za nią trzy stopnie w górę, a potem korytarzem obok dwojga zamkniętych drzwi. Trzecie na lewo były otwarte i te właśnie pokojówka mi wskazała. Wszedłem i zatrzymałem się na progu.

Biblioteka, jak wszystkie biblioteki, była pełna książek. Wisiały w niej trzy obrazy — dwa przedstawiające sielskie widoki, a trzeci spokojne morze. Na podłodze leżał gruby zielony dywan. Obok dużego biurka stał wielki globus zwrócony do mnie Afryką, a z tyłu rozciągało się wzdłuż całej ściany okno, osiem wielkich tafli szkła. Ale nie dlatego zatrzymałem się w progu.

Kobieta za biurkiem była ubrana w turkusową suknię z szeroką krezą i dekoltem w szpic, miała fryzurę z długą grzywką i włosy koloru pośredniego między barwą obłoków o zachodzie słońca a drgającym płomieniem świecy w ciemnym pokoju. Jej oczy — co jakimś cudem wiedziałem — skryte za okularami, których chyba nie potrzebowała, były błękitne jak jezioro Erie o trzeciej po południu w bezchmurny, letni dzień; a kolor jej powściągliwego uśmiechu pasował do włosów. Ale nie to sprawiło, że stanąłem w progu jak wryty.

Skądś ją znałem, choć nie wiedziałem skąd.

Podszedłem, przykleiwszy uśmiech do twarzy.

— Jak się masz — powiedziałem.

— Siadaj, proszę — wskazała mi przepastny, pomarańczowy fotel z rodzaju tych, w które człowiek z lubością się zagłębia.

Usiadłem, a ona uważnie mi się przyjrzała.

— Cieszę się, że znów jesteś na chodzie — powiedziała.

— Ja też — odparłem. — A co u ciebie.

— Wszystko dobrze, dziękuję. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się jeszcze twojej wizyty.

— Wiem — zablefowałem — ale przyszedłem podziękować ci za twoją siostrzaną pomoc i opiekę. — Nadałem temu zdaniu lekko ironiczny ton, żeby zobaczyć jej reakcję.

W tym momencie do pokoju wszedł ogromny pies — wilczarz irlandzki — i położył się przed biurkiem. Tuż za nim wsunął się drugi okaz i dwa razy wolno okrążył globus.

— No cóż — odparła z równą ironią — przynajmniej tyle mogłam dla ciebie zrobić. Powinieneś jeździć ostrożniej.

— Na przyszłość będę bardziej uważał, przyrzekam. — Nie wiedziałem, jaka gra się tu toczy, ale ponieważ ona nie wiedziała, że ja nie wiem, postanowiłem wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji. — Pomyślałem sobie, że będziesz ciekawa, w jakim jestem stanie, więc przyjechałem się pokazać.

— Tak, oczywiście — odpowiedziała. — Czy jadłeś coś?

— Lunch kilka godzin temu.

Zadzwoniła na pokojówkę i kazała podać posiłek.

— Podejrzewałam, że zechcesz sam wynieść się z Greenwood, jak tylko poczujesz się na siłach — oznajmiła. — Ale nie przypuszczałam, że nastąpi to tak szybko i że się tutaj zjawisz.

— Wiem — odparłem. — I dlatego tu jestem.

Poczęstowała mnie papierosem, podałem jej ogień i sam zapaliłem.

— Zawsze byłeś nieobliczalny — oświadczyła w końcu. — I chociaż w przeszłości często ci to pomagało, w tej chwili bym na to nie liczyła.

— Co masz na myśli? — spytałem.

— Stawka jest za wysoka na blef, a chyba tego właśnie próbujesz, przychodząc tu sobie jak gdyby nigdy nic. Zawsze podziwiałam twoją odwagę, Corwin, ale nie bądź głupcem. Znasz sytuację.

Corwin? Trzeba zanotować to w pamięci pod „Corey".

— Niekoniecznie — odparłem. — Nie zapominaj, że ostatnio dłuższy czas przespałem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że się z nikim nie kontaktowałeś?

— Nie miałem okazji, odkąd odzyskałem przytomność.

Przechyliła głowę na ramię i zmierzyła mnie swoimi cudownymi oczami.

— Niezbyt to roztropne — powiedziała — ale możliwe. Całkiem możliwe. Zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie. Załóżmy, że mówisz prawdę. W takim razie postąpiłeś mądrze i przezornie. Niech no pomyślę.

Zaciągnąłem się papierosem z nadzieją, że powie coś jeszcze. Ale milczała, wobec tego postanowiłem wykorzystać punkt zdobyty w tej grze, dla mnie niezrozumiałej, z nieznanymi graczami i niejasnym celem.

— Sam fakt, że tu przyszedłem, coś znaczy — powiedziałem.

— Tak — odparła — wiem. Ale ponieważ jesteś sprytny, może to znaczyć niejedno. Poczekamy i zobaczymy.

Poczekamy na co? Co zobaczymy?

Przyniesiono steki i dzban piwa, zostałem więc na chwilę zwolniony od czynienia ogólnikowych i mętnych uwag, które ona mogła interpretować jako subtelne lub wieloznaczne. Stek był doskonały, krwisty w środku i soczysty: z przyjemnością zagłębiłem też zęby w świeżym, chrupiącym chlebie i pociągnąłem łyk piwa, zaspokajając głód i pragnienie. Evelyn śmiała się, obserwując mnie i dziobiąc widelcem w talerzu.

— Lubię patrzeć, jak umiesz cieszyć się życiem — powiedziała. — I dlatego wolałabym, żebyś nie musiał się z nim rozstawać.

— Ja też — przyznałem z pełnymi ustami.

Jadłem i przyglądałem się jej. Zobaczyłem ją naraz w wydekoltowanej, wieczorowej sukni, szmaragdowej jak morze, na tle muzyki, tańców, głosów… Ja byłem w srebrno-czarnym stroju i… Obraz się rozpłynął. Ale wiedziałem, że wspomnienie było prawdziwe i kląłem w duchu, że trwało tak krótko. Co ona wtedy do mnie mówiła, kiedy stała w swojej szmaragdowej sukni przede mną, ubranym na czarno i srebrno, tej nocy z muzyką, tańcami i szmerem głosów w tle?

Dolałem piwa i zdecydowałem się zapuścić sondę.

— Pamiętam pewną noc — powiedziałem — kiedy byłaś w szmaragdowej sukni, a ja w swoich kolorach. Jakie to były szczęśliwe chwile… i ta muzyka…

Na jej twarzy pojawił się cień melancholii, a rysy złagodniały.

— Tak… — powiedziała. — To były czasy, prawda…? Rzeczywiście z nikim się nie kontaktowałeś.

— Słowo honoru — przysiągłem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

— Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót — mówiła — a Cienie kryją okropności, o jakich się nam nawet nie śniło…

— I…? — pytałem dalej.

— On nadal ma kłopoty — dokończyła.

— Och!

— Tak — dodała — i będzie chciał wiedzieć, gdzie stoisz.

— Tutaj — odparłem.

— To znaczy…?

— Na razie — dopowiedziałem, może zbyt szybko, bo jej oczy rozszerzyły się trochę za bardzo — dopóki nie poznam całokształtu sprawy. — Cokolwiek to miało znaczyć.

— Och!

Skończyliśmy nasze steki i piwo, a kości rzuciliśmy psom. Przy kawie poczułem przypływ braterskich uczuć, ale je zdusiłem.

— A co z resztą? — spytałem, starając się, by brzmiało to neutralnie i bezpiecznie.

W pierwszej chwili wystraszyłem się, że spyta, co mam na myśli, ale ona wyciągnęła się wygodniej w fotelu, wlepiła wzrok w sufit i powiedziała:

— Jak zwykle, od nikogo nie słychać nic nowego. Może ty postąpiłeś najrozsądniej. Mnie się to w każdym razie podoba. Ale jak można zapomnieć… czasy świetności?

Spuściłem oczy, bo nie byłem pewien, co powinny wyrażać.

— Nie można — powiedziałem. — Nigdy nie można.

Nastąpiła długa, niezręczna cisza, którą przerwała pytaniem:

— Czy mnie nienawidzisz?

— Oczywiście że nie — odparłem. — Jak mógłbym cię nienawidzić… zważywszy na okoliczności?

Chyba ją to ucieszyło, bo pokazała w uśmiechu piękne białe zęby.

— To dobrze, dziękuję ci — rzekła. — Cokolwiek by mówić, jesteś dżentelmenem.

Skłoniłem się z emfazą.

— Zawrócisz mi w głowie.

— Wątpię — powiedziała. — Zważywszy na okoliczności…

Zrobiło mi się nieswojo.

Wciąż palił mnie gniew i ciekaw byłem, czy ona wie, kto na ten gniew zasłużył. Miałem wrażenie, że tak. Poczułem nieodparte pragnienie, aby ją o to zapytać wprost, ale się powstrzymałem.

— No więc, co proponujesz? — zagadnęła w końcu. Przyparty w ten sposób do muru odrzekłem:

— Oczywiście, nie ufasz mi…

— Jak moglibyśmy ci ufać?

Postanowiłem zapamiętać to „my".

— Cóż, na razie jestem gotów oddać się w twoje ręce. Z chęcią pozostanę u ciebie, co pozwoli ci mieć mnie na oku.

— A potem?

— Potem? Zobaczymy.

— Sprytnie — powiedziała. — Bardzo sprytnie. I stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji. (Zaproponowałem to tylko dlatego, że nie miałem gdzie się podziać, a reszta wymuszonych szantażem pieniędzy nie na długo by mi wystarczyła.) Naturalnie, możesz zostać. Ale ostrzegam cię — tu pokazała wisiorek na łańcuszku, który nosiła na szyi — to jest ultradźwiękowy gwizdek na psy. Donner i Blitzen mają czterech braci, a cała szóstka świetnie radzi sobie z niepożądanymi osobnikami i reaguje na mój gwizdek. Nie próbuj więc myszkować tam, gdzie cię nie proszą. Jeden gwizd i nawet ty nic przeciwko nim nie wskórasz. To dzięki tej właśnie rasie w Irlandii nie ma już wilków, wiesz.

— Wiem — przyznałem i uzmysłowiłem sobie, że to prawda.

— Tak — ciągnęła — Erykowi się to spodoba, że jesteś moim gościem. To powinno go skłonić do zostawienia cię w spokoju, a przecież o to ci właśnie chodzi, n'est-ce pas?

— Oui — przyznałem.

Eryk! To imię coś mi mówiło! Znałem jakiegoś Eryka i była to bardzo ważna znajomość. Ten Eryk, którego znałem, nadal najwyraźniej kręci się gdzieś w pobliżu, i to też było ważne.

Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że go nienawidziłem. Nienawidziłem go tak bardzo, że mógłbym go zabić. I niewykluczone, że próbowałem. Uświadomiłem też sobie, że łączy nas pewna więź.

Rodzinna? Tak, właśnie tak. Żaden z nas nie był tym zachwycony, że jesteśmy… braćmi! Tak, teraz sobie przypomniałem: potężny, władczy Eryk o bujnej, lśniącej brodzie i oczach — dokładnie takich samych jak oczy Evelyn!

Zalała mnie nowa fala wspomnień, zaszumiało mi w skroniach, poczułem ciepło rozlewające się po karku.

Zachowałem jednak kamienną twarz i jak gdyby nigdy nic zaciągnąłem się papierosem, popijając piwo, choć jednocześnie uzmysłowiłem sobie, że Evelyn jest rzeczywiście moją siostrą! Tylko że nie ma na imię Evelyn. Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się naprawdę nazywa, ale nie Evelyn. Postanowiłem być ostrożny i nie zwracać się do niej po imieniu, dopóki sobie nie przypomnę.

A kim ja jestem? I co się właściwie wokół mnie dzieje?

Nagle poczułem, że Eryk musiał mieć coś wspólnego z moim wypadkiem. Miał to być wypadek śmiertelny, ale udało mi się przeżyć. I to on był sprawcą? Tak — podpowiedziało mi przeczucie. To musiała być sprawka Eryka. A Evelyn z nim współpracowała, opłacając szpital, żeby trzymano mnie w stanie odurzenia. Lepsze to niż śmierć, ale…

Równocześnie zdałem sobie sprawę, że przychodząc do Evelyn, oddałem się niejako w ręce Eryka i jeśli tu zostanę, będę jego więźniem, wystawionym na kolejny atak.

Niemniej ona twierdziła, że jako jej gość mogę liczyć na spokój z jego strony. Należało się nad tym zastanowić. Nie wolno mi o niczym decydować pochopnie, muszę mieć się nieustannie na baczności. Może byłoby lepiej, gdybym stąd odszedł i poczekał, aż stopniowo wróci mi pamięć.

Ale zżerała mnie jakaś straszna, gorączkowa niecierpliwość. Musiałem jak najszybciej poznać całą prawdę i zacząć odpowiednio działać. Popychał mnie do tego nieodparty przymus wewnętrzny. Jeśli nawet za odzyskanie pamięci przyjdzie mi ponieść koszty ryzyka i niebezpieczeństwa, to trudno. Zostanę.

— Pamiętam też… — mówiła Evelyn i wtedy uprzytomniłem sobie, że opowiada coś od dłuższej chwili, a ja nie słucham. Może przyczyną był refleksyjny ton jej słów, nie wymagający odpowiedzi, może mój własny natłok myśli. — Pamiętam, jak kiedyś zwyciężyłeś Juliana w jego ulubionej grze, a on zaklął i rzucił w ciebie kielichem pełnym wina. Wtedy ty chwyciłeś z wściekłością swoje trofeum i zamierzyłeś się, a on się przestraszył, że posunął się za daleko. Ale ty się nagle roześmiałeś i przepiłeś do niego. Było mi przykro, że ty, zawsze taki chłodny i opanowany, wpadłeś w taki gniew, a w Julianie wzbudziłeś tego dnia zawiść. Pamiętasz? Wydaje mi się, że od tej pory pod wieloma względami usiłuje cię naśladować. Ale ja nadal go nienawidzę i mam nadzieję, że go wkrótce diabli wezmą… Czuję, że tak będzie…

Julian, Julian, Julian. Tak i nie. Jakaś gra, kłótnia i utrata mojej niemal legendarnej zimnej krwi. Było w tym coś znajomego, lecz nie, nie mogłem sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło.

— A Caine, jego to dopiero wystrychnąłeś na dudka! Wciąż cię nienawidzi, wiesz…

Zrozumiałem, że nie jestem osobą szczególnie lubianą. Ale to uczucie w dziwny sposób sprawiło mi przyjemność.

A imię Caine także zabrzmiało swojsko. Nawet bardzo.

Eryk, Julian, Caine, Corwin. Te imiona dudniły mi w uszach i rozsadzały czaszkę.

— To było tak dawno temu — powiedziałem niemal bezwiednie i chyba zgodnie z prawdą.

— Corwin, nie bawmy się w ciuciubabkę. Chcesz czegoś więcej niż bezpiecznego kąta, wiem o tym. I jesteś wciąż dość silny, żeby zdobyć coś dla siebie, jeśli odpowiednio to rozegrasz. Nie mam pojęcia, co knujesz, ale może moglibyśmy dojść do porozumienia z Erykiem. — Teraz słówko „my" przeszło najwyraźniej na naszą stronę. Musiała uznać, że jestem coś wart w tej grze, o cokolwiek się ona toczy. Zobaczyła szansę osiągnięcia własnych korzyści. Uśmiechnąłem się kącikiem ust. — Czy dlatego tu przyszedłeś? — ciągnęła. — Masz jakąś propozycję dla Eryka i szukasz kogoś, kto mógłby posłużyć jako pośrednik?

— Może… — powiedziałem. — Ale muszę się najpierw zastanowić. Ledwo wróciłem do zdrowia i mam sporo spraw do przemyślenia. Jednak na wszelki wypadek wolałem ulokować się w miejscu, z którego mógłbym szybko działać, gdybym doszedł do wniosku, że w moim interesie jest zawrzeć pakt z Erykiem.

— Uważaj — powiedziała. — Wiesz, że powtórzę każde twoje słowo.

— Oczywiście — przytaknąłem, wcale o tym nie wiedząc i szukając szybkiego wyjścia z sytuacji — chyba że w twoim interesie będzie współpracować ze mną.

Ściągnęła brwi, między którymi pokazały się leciutkie zmarszczki.

— Nie bardzo wiem, co mi proponujesz.

— Jeszcze nic. Jestem tylko z tobą całkiem szczery i mówię ci, że na razie sam nie wiem, co dalej. Nie mam pewności, czy chcę dochodzić do porozumienia z Erykiem. W końcu… — specjalnie zawiesiłem głos, bo czułem, że powinienem coś zaproponować, a nie wiedziałem co.

— Masz inną propozycję? — Zerwała się nagle na równe nogi, chwytając za gwizdek. — Bleys! Oczywiście!

— Siadaj — powiedziałem — i nie bądź śmieszna. Czy oddałbym się tak chętnie i bez namysłu w twoje ręce, żeby zostać rzuconym na pożarcie psom w chwili, gdy przyjdzie ci do głowy Bleys?

Odprężyła się, a nawet jakby trochę skuliła, a potem usiadła.

— Może i nie — przyznała w końcu. — Ale wiem, że lubisz stawiać wszystko na jedną kartę, i wiem też, że jesteś podstępny. Jeśli przyszedłeś tu z zamiarem pozbycia się przeciwnika, to szkoda fatygi. Nie jestem taka znów ważna. Powinieneś już tyle wiedzieć. Poza tym zawsze myślałam, że mnie lubisz.

— Lubiłem cię i lubię — zapewniłem ją — więc nie masz się czego obawiać. Ciekawe, że wspomniałaś akurat to imię.

Żeby tylko połknęła przynętę! Tylu rzeczy musiałem się dowiedzieć!

— Dlaczego? Czyżby rzeczywiście skontaktował się z tobą?

— Wolałbym o tym nie mówić — odparłem, mając nadzieję, że da mi to jakąś przewagę i teraz, znając już płeć owego Bleysa, dorzuciłem: — Nawet gdyby tak było, odpowiedziałbym mu to samo, co Erykowi: „Muszę to przemyśleć".

— Bleys — powtórzyła, a ja dodałem w myślach: Bleys, lubię cię. Nie pamiętam, dlaczego i może nawet niekoniecznie mam ku temu powody, ale cię lubię. Tyle wiem.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu i poczułem, że ogarnia mnie zmęczenie, ale nie chciałem tego po sobie pokazać. Powinienem być silny. Wiedziałem, że muszę być silny. Uśmiechnąłem się więc i powiedziałem:

— Ładną masz bibliotekę.

A ona odparła:

— Dziękuję.

— Bleys… — powtórzyła znów po chwili. — Naprawdę uważasz, że ma szanse?

Wzruszyłem ramionami.

— Kto to może wiedzieć? Na pewno nie ja. Może ma, a może nie.

Oczy jej się rozszerzyły, spojrzała na mnie z otwartymi ustami.

— Chyba nie zamierzasz… nie zamierzasz sam spróbować?

Roześmiałem się, głównie po to, żeby ją uspokoić.

— Nie bądź niemądra. Ja? — Ale wiedziałem, że jej słowa poruszyły we mnie jakąś strunę, jakieś głęboko ukryte pragnienie, które odpowiedziało potężnym: „Czemu nie?".

I naraz ogarnął mnie dziwny strach.

Ona w każdym razie wyglądała na uspokojoną moim odżegnaniem się od tego, od czego się odżegnałem. Uśmiechnęła się i ruchem głowy wskazała wbudowany w ścianę barek na lewo ode mnie.

— Napiłabym się trochę Irish Mist — powiedziała.

— Ja też, skoro już o tym mowa — przyznałem, podniosłem się i nalałem nam po kieliszku.

— Wiesz — powiedziałem, usadowiwszy się znów wygodnie w fotelu — przyjemnie jest tak pobyć znów razem, nawet jeśli to tylko na krótko. Od razu nasuwa się tyle wspomnień.

Odpowiedziała uśmiechem, z którym jej było bardzo do twarzy.

— Masz rację — przyznała, pociągając łyczek. — Czuję się przy tobie niemal jak w Amberze — a ja omal nie wypuściłem kieliszka z ręki.

Amber! To słowo uderzyło we mnie jak grom!

W tym momencie ona zaczęła płakać, podszedłem więc i objąłem ją pocieszająco ramieniem.

— Nie płacz, siostrzyczko, proszę cię, nie płacz. Sprawiasz mi ból. — Amber! Coś się w tym kryło, coś porywającego i potężnego. — Jeszcze znów nadejdą dobre czasy — dodałem pocieszająco.

— Czy naprawdę w to wierzysz? — spytała.

— Tak — potwierdziłem z mocą. — Wierzę!

— Jesteś szalony — powiedziała. — Może właśnie dlatego zawsze byłeś moim ulubionym bratem. Niemal wierzę w to, co mówisz, choć wiem, że jesteś szalony. — Chlipnęła jeszcze raz i drugi, i przestała. — Corwin — ciągnęła — gdyby ci się udało… gdyby jakimś nieprawdopodobnym cudem ci się udało, będziesz pamiętać o swojej siostrze Florimel?

— Tak — obiecałem, zdając sobie sprawę, że to jej prawdziwe imię. — Tak, będę o tobie pamiętał. — Dziękuję ci. Powiem Erykowi tylko to, co konieczne, nie wspomnę ani słowem o Bleysie i zatrzymam dla siebie najnowsze podejrzenia.

— Dziękuję, Floro.

— Ale pamiętaj, że ci nie ufam ani na jotę — dodała. — To się rozumie samo przez się.

Wezwała pokojówkę, która zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie ledwo zdołałem się rozebrać, a potem padłem na łóżko i spałem przez jedenaście godzin.

ROZDZIAŁ III

Rano jej nie było i nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości. Pokojówka podała mi w kuchni śniadanie i wróciła do swoich obowiązków. Zrezygnowałem z pomysłu, żeby starać się wyciągnąć z niej jakieś informacje, bo albo nic nie wiedziała, albo nic by mi nie zdradziła, a za to z pewnością powiedziałaby o moich indagacjach Florze. Ale ponieważ miałem dom do swojej dyspozycji, postanowiłem wrócić do biblioteki i rozejrzeć się trochę. Poza tym lubię biblioteki. Ściany pełne pięknych i mądrych słów dają mi poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Zawsze przyjemniej jest wiedzieć, że można czymś się obronić przed Cieniami.

Donner czy Blitzen, czy też któryś z ich krewnych pojawił się skądś w hollu i węsząc, kroczył sztywno moim śladem. Próbowałem się z nim zaprzyjaźnić, ale przypominało to wymianę uprzejmości z policjantem, który kazał ci zjechać na pobocze. Po drodze zaglądałem do innych pokoi — wyglądały normalnie i niewinnie.

Wszedłem do biblioteki, z której nadal spoglądała na mnie Afryka. Zamknąłem za sobą drzwi przed psami i ruszyłem wzdłuż ścian, czytając tytuły tomów na półkach. Najwięcej było książek historycznych. Znalazłem także sporo książek o sztuce, w albumowych, drogich wydaniach i parę z nich przekartkowałem. Zwykle najlepiej mi się myśli, kiedy pozornie jestem zajęty czymś innym.

Zastanawiałem się nad źródłem oczywistego bogactwa Flory. Czy, skoro jesteśmy krewnymi, znaczyło to, że i ja cieszę się pewną zamożnością? Usiłowałem przypomnieć sobie swoją sytuację materialną i socjalną, zawód, pochodzenie. Odnosiłem wrażenie, że nigdy nie musiałem martwić się o pieniądze, że zawsze jakimś cudem miałem ich pod dostatkiem. Czy byłem także właścicielem równie wspaniałego domu? Nie pamiętałem.

Czym się właściwie zajmowałem?

Usiadłem za biurkiem i starałem się uprzytomnić sobie, czy znam tajniki jakiejś szczególnej dziedziny wiedzy. Bardzo trudno jest egzaminować samego siebie, toteż niewiele z tego wynikło. Nasza wiedza jest cząstką nas samych, integralnym elementem całości i trudno ją oddzielić.

Lekarz? Przyszło mi to do głowy, kiedy przeglądałem anatomiczne rysunki Leonarda da Vinci. Niemal bezwiednie zacząłem przebiegać w myśli poszczególne fazy operacji chirurgicznych. Zdałem sobie sprawę, że kiedyś w przeszłości musiałem operować.

Ale nie było to jeszcze to, czego szukałem. Z chwilą gdy uświadomiłem sobie, że odebrałem wykształcenie medyczne, zrozumiałem, że była to tylko część jakiejś ogólniejszej wiedzy. Wiedziałem, że nie jestem chirurgiem. Kim więc? Co jeszcze wchodziło w rachubę?

Coś przyciągnęło mój wzrok.

Siedząc za biurkiem, miałem przed sobą przeciwległą ścianę, a na niej, obok innych rzeczy, wisiała antyczna szabla kawaleryjska, której poprzednio nie zauważyłem. Wstałem, podszedłem do niej i zdjąłem ją z uchwytów.

Syknąłem w duchu gniewnie, widząc jej opłakany stan. Chętnie przywróciłbym jej należytą świetność za pomocą zwykłej osełki i kawałka naoliwionej szmatki. Znałem się na starodawnej broni, zwłaszcza białej.

Szabla leżała mi w dłoni jak ulał i czułem, że potrafię się nią posługiwać. Odparowałem i natarłem kilka razy. Tak, umiałem sobie z nią radzić.

O czym to mogło świadczyć? Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu czegoś jeszcze, co by pobudziło mi pamięć. Nic nie znalazłem, odwiesiłem więc szablę i wróciłem do biurka. Siadając za nim, postanowiłem je przejrzeć. Zacząłem od środkowej szuflady poprzez tę po lewej i wszystkie szuflady po prawej stronie aż do samego dołu. Papier listowy, koperty, znaczki, spinacze, resztki ołówków, gumki — nic nadzwyczajnego.

Wyciągałem każdą szufladę na całą długość i opierałem ją na kolanach, przeglądając zawartość. Nie był to mój pomysł. Postępowałem tak na skutek otrzymanego niegdyś przeszkolenia, które kazało mi badać także ścianki i dno.

A jednak pewna rzecz omal nie uszła mojej uwagi i spostrzegłem ją dopiero w ostatniej chwili — tył niższej szuflady po prawej stronie nie sięgał tak wysoko jak pozostałych. To musiało coś oznaczać — kiedy ukląkłem i zajrzałem w głąb, zobaczyłem u góry coś na kształt małego pudełeczka. Była to osobna szufladka, schowana na samym tyle i zamknięta.

Spróbowałem się do niej dobrać spinaczem, agrafką, a w końcu metalową łyżką do butów, znalezioną w innej szufladzie; okazała się najbardziej pomocna i po jakiejś minucie zamek puścił.

Szufladka zawierała pudełko z talią kart.

A jego wierzch zdobił herb, na którego widok zesztywniałem, oblał mnie zimny pot i nie mogłem złapać oddechu. Herb przedstawiał białego jednorożca na zielonym polu, wzniesionego na tylnych nogach, zwróconego na prawo. Wiedziałem, że znam ten herb, i zakłuło mnie boleśnie, że nie potrafię go nazwać.

Otworzyłem pudełko i wyjąłem karty. Były to karty tarotowe, przedstawiające zwykłe dla nich berła, pentagramy, kielichy i szpady, ale Figury Atutowe — Wielkie Arkana — były całkiem inne. Wsunąłem najpierw obie szuflady, nie zamykając tej mniejszej, i dopiero potem przystąpiłem do bliższych oględzin.

Figury Atutowe wyglądały niemal jak żywe, miało się wrażenie, że zaraz zejdą z lśniącego obrazka na ziemię. Karty były przyjemne i chłodne w dotyku. Naraz zrozumiałem, że ja sam byłem kiedyś posiadaczem takiej talii.

Rozłożyłem karty na blacie.

Pierwsza przedstawiała uśmiechniętego drobnego mężczyznę, o chytrym wyrazie twarzy, ostrym nosie, ze strzechą słomianych włosów na głowie. Był ubrany w coś przypominającego kostium renesansowy w kolorach pomarańczowym, czerwonym i brązowym. Nosił długie pończochy i obcisły, haftowany kubrak. Znałem go. Miał na imię Random.

Z następnej karty patrzyło na mnie beznamiętne oblicze Juliana; długie, ciemne włosy opadały mu do ramion, niebieskie oczy były zimne i bez wyrazu. Od stóp do głów skrywała go biała łuskowa zbroja, nie srebrzysta ani metaliczna, ale jakby emaliowana. Wiedziałem jednak, że mimo na pozór odświętnego i dekoracyjnego wyglądu była twarda i odporna na ciosy. Tego właśnie człowieka pobiłem w jego ulubionej grze, za co rzucił we mnie kielichem. Znałem go i nienawidziłem.

Teraz przeniosłem wzrok na śniadą, ciemnooką twarz Caine'a, ubranego w czarno-zielony atłas oraz w ciemny, założony z fantazją, trójgraniasty kapelusz z zielonym pióropuszem spływającym na plecy. Stał widoczny z profilu, podparłszy się jedną ręką pod bok, a u pasa miał wysadzany szmaragdami sztylet. Jego wizerunek wywołał we mnie mieszane uczucia.

Potem był Eryk. Trzeba przyznać, że był przystojny. Włosy miał tak czarne, że niemal granatowe, broda wiła mu się wokół uśmiechniętych ust, a ubrany był po prostu w skórzaną kurtkę, pelerynę, wysokie czarne botforty i spięty rubinem czerwony pas, u którego wisiał srebrzysty miecz. Wysoki, czarny kołnierz osłaniający szyję obszyty był na czerwono, podobnie jak rękawy. Eryk stał z kciukami zatkniętymi za pas — jego ręce wyglądały na bardzo silne i sprawne. Nad prawym biodrem sterczały zza pasa czarne rękawice. Byłem teraz pewien, że to właśnie on próbował mnie zabić tego dnia, kiedy miałem wypadek. Przyjrzałem mu się uważnie i nie bez trwogi.

Następny był Benedykt, wysoki i surowy, o pociągłej twarzy i szczupłym ciele, ale tęgim umyśle. Ubrany na pomarańczowo-żółto-brązowo, nasuwał na myśl stogi siana, dynie, strachy na wróble i legendy o zapadłych miasteczkach. Miał długą, mocno zarysowaną szczękę, piwne oczy i proste, brązowe włosy. Stał obok gniadego konia, opierając się na lancy oplecionej wiankiem z kwiatów. Rzadko się uśmiechał. Lubiłem go.

Zastygłem, kiedy odkryłem następną kartę, a serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi.

To byłem ja.

Znałem tę twarz, która codziennie przy goleniu patrzyła na mnie z lustra. Zielone oczy, ciemne włosy, czarno-srebrny strój. Miałem na sobie pelerynę, lekko wzdętą jakby przez wiatr. Miałem też czarne botforty, podobnie jak Eryk i jak on miecz przy boku, tylko mój był cięższy, choć nieco krótszy. Nosiłem rękawice, srebrne i łuskowe. Klamra przy szyi była w kształcie srebrnej róży.

Oto ja, Corwin.

Z następnej karty spojrzał na mnie wysoki, potężny mężczyzna. Był do mnie bardzo podobny, tylko miał silniej zarysowaną szczękę i wiedziałem, że jest wyższy ode mnie, choć bardziej ociężały. Jego siła była legendarna. Miał na sobie niebiesko-szary strój spięty na środku szerokim, czarnym pasem i stał z wesołą, roześmianą miną. Z szyi zwisał mu na sznurze srebrny róg myśliwski. Miał wystrzępioną bródkę i mały wąsik. W prawej ręce trzymał kielich wina. Poczułem do niego nagłą sympatię i wtedy przypomniałem sobie jego imię. Nazywał się Gerard.

Teraz przyszła kolej na mężczyznę o ognistej brodzie i płomiennych włosach, z mieczem w prawej dłoni i pucharem białego wina w lewej, w czerwono-pomarańczowych jedwabiach. W jego oczach, równie błękitnych jak oczy Flory i Eryka, igrał diablik. Miał drobny podbródek, ale przykryty brodą. Jego miecz był kunsztownie inkrustowany złotem. Na prawej ręce błyszczały dwa ogromne pierścienie, a na lewej jeden: szmaragd, rubin i szafir. Wiedziałem, że to Bleys.

Następna postać była podobna zarówno do Bleysa, jak i do mnie. Mężczyzna miał moje rysy, choć drobniejsze, moje oczy, włosy Bleysa, był bez brody. Miał na sobie zielony strój jeździecki i siedział na białym koniu zwróconym na prawo. Były w nim siła i słabość, niepokój i rezygnacja. Odpychał mnie i pociągał, budził zarówno moją sympatię, jak i niechęć. Wystarczyło mi rzucić na niego okiem, by wiedzieć, że nazywa się Brand.

Zdałem sobie teraz jasno sprawę, że znam ich wszystkich, pamiętam każdego, jego mocne i słabe strony, zwycięstwa i porażki.

Byli to moi bracia.

Zapaliłem papierosa, którego podkradłem Florze z pudełka na biurku, wyciągnąłem się w fotelu i podsumowałem zebrane w pamięci fakty.

Tych ośmiu dziwnych mężczyzn w dziwnych strojach to byli moi bracia. Czułem jednak, że ich sposób ubierania się był dla nich tak oczywisty i naturalny, jak dla mnie czarno-srebrny strój. W tym momencie zakrztusiłem się dymem, zdając sobie sprawę, co mam na sobie, co kupiłem w tym małym sklepiku w miasteczku, w którym się zatrzymałem po opuszczeniu Greenwood. Byłem w czarnych spodniach, jednej z trzech nabytych tam srebrzystoszarych koszul i czarnej marynarce.

Powróciłem do kart. Zobaczyłem Florę w sukni koloru morza, w której przypomniała mi się poprzedniego wieczoru, a po niej brunetkę o podobnych błękitnych oczach i długich rozpuszczonych włosach, ubraną na czarno, przepasaną srebrnym paskiem. Nie wiem, dlaczego na jej widok łzy zakręciły mi się w oczach. Miała na imię Deirdre. Dalej przyszła kolej na Fionę, o włosach jak Bleys i Brand, moich oczach i cerze jak masa perłowa. Poczułem do niej nienawiść od pierwszego wejrzenia. Później była Llewella, której odcień włosów pasował do oczu koloru nefrytu. Ubrana była w migotliwą, szarozieloną suknię z lawendowym paskiem i patrzyła smutno, jakby przez łzy. Przeczucie mówiło mi, że różni się ona od pozostałych. Ale ona także była moją siostrą.

Ogarnęło mnie gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z nimi wszystkimi, choć jednocześnie miałem jakby wrażenie ich fizycznej bliskości. Karty były tak zimne w dotyku, że je odłożyłem, aczkolwiek niechętnie wypuszczałem je z ręki. Więcej Figur Atutowych nie było, resztę stanowiły zwykłe karty. Skądś mimo to wiedziałem — i znów: skąd? — że kilku Atutów brakuje. W żaden sposób nie mogłem sobie jednak przypomnieć, kogo te Atuty reprezentowały. Dziwnie mnie to zasmuciło, wziąłem następnego papierosa i zamyśliłem się.

Dlaczego wszystko tak łatwo do mnie wracało, kiedy patrzyłem na karty? Wracało bez konieczności wygrzebywania z pamięci jednej informacji po drugiej. Znałem już teraz twarze i imiona mojego rodzeństwa — ale nic więcej.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zostaliśmy umieszczeni na kartach do gry, niemniej czułem przemożną chęć posiadania takiej talii. Gdybym wziął tę Flory, zaraz by to spostrzegła i znalazłbym się w tarapatach. Odłożyłem więc karty do małej szufladki za dużą szufladą i zamknąłem jak poprzednio. A potem zacząłem sobie znów usilnie łamać głowę nad własną przeszłością, lecz niewiele mi z tego przyszło.

Dopóki nie przypomniałem sobie magicznego słowa.

Amber.

To słowo poprzedniego wieczoru tak mnie wytrąciło z równowagi, że starałem się potem o nim nie myśleć. Ale teraz je przywołałem. Obracałem je w myślach na wszystkie strony, badając skojarzenia, jakie we mnie budziło.

Niosło ze sobą ogromną tęsknotę i potężną nostalgię. Było w nim zapomniane piękno, świetność i moc, straszna, niemal niezwyciężona moc. Należało do mojego codziennego słownictwa. Było zrośnięte ze mną, a ja byłem zrośnięty z nim. Nagle przypomniałem sobie. Była to nazwa miejsca. Miejsca, które niegdyś znałem. Ale wraz z tym nie przyszły żadne obrazy, tylko wzruszenie.

Nie wiem, jak długo tak siedziałem. Czas przestał istnieć. W końcu wyrwało mnie z zamyślenia delikatne pukanie do drzwi. Potem gałka wolno się przekręciła i weszła pokojówka o imieniu Carmella, pytając, czy nie mam ochoty na lunch. Uznałem to za dobry pomysł, poszedłem więc z nią do kuchni, gdzie zjadłem pół kurczaka i wypiłem litr mleka. Potem wziąłem ze sobą do biblioteki dzbanek kawy, omijając po drodze psy. Piłem właśnie drugą filiżankę, kiedy zadzwonił telefon. Miałem wielką ochotę go odebrać, ale byłem pewien, że w domu jest więcej aparatów i że zrobi to Carmella. Myliłem się. Telefon ciągle dzwonił. W końcu nie mogłem się oprzeć.

— Halo, tu rezydencja pani Flaumel — powiedziałem.

— Czy mógłbym mówić z panią Flaumel? — usłyszałem męski głos, urywany i trochę nerwowy. Zdyszane słowa dobiegały niewyraźnie poprzez trzaski i szum głosów międzymiastowej.

— Niestety, nie ma jej w domu. Czy mam jej przekazać jakąś wiadomość albo prosić, żeby zadzwoniła?

— A z kim mówię? — chciał wiedzieć mężczyzna.

Zawahałem się, lecz odpowiedziałem:

— Tu Corwin.

— Wielkie nieba! — wykrzyknął i zapadła dłuższa cisza. Myślałem już, że odłożył słuchawkę, i spytałem:

— Halo. — Lecz w tym momencie on znów się odezwał.

— Czy ona jeszcze żyje? — spytał.

— Oczywiście, że żyje! Z kim, do diabła, rozmawiam?

— Nie poznajesz, Corwin? Tu Random. Słuchaj, jestem w Kalifornii i mam kłopoty. Dzwonię do Flory, żeby udzieliła mi schronienia. Czy trzymasz z nią?

— Chwilowo — odpowiedziałem.

— Rozumiem. Czy zapewnisz mi swoją opiekę? — Umilkł i dodał: — Proszę cię, Corwin.

— Zrobię, co będzie w mojej mocy — obiecałem — ale nie mogę podejmować żadnych zobowiązań w imieniu Flory.

— A obronisz mnie przed nią?

— Tak.

— To mi wystarczy. Postaram się jakoś dotrzeć do Nowego Jorku. Muszę wybrać okrężną trasę, więc nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Jeśli uda mi się ominąć niesprzyjające Cienie, to prędzej czy później się spotkamy. Życz mi powodzenia.

— Powodzenia — powiedziałem.

Usłyszałem trzask słuchawki, a potem już tylko odległe echo dzwoniących telefonów i głosów jak z zaświatów.

A więc buńczuczny mały Random wpadł w tarapaty! Miałem wrażenie, że nie powinienem się tym szczególnie przejmować. Ale teraz był on jednym z kluczy do mojej przeszłości, a może i do przyszłości. Toteż postaram się mu pomóc, w miarę swoich sił, dopóki nie dowiem się od niego wszystkiego, na czym mi zależy. Czułem, że więzy braterstwa między nami nie zostały jeszcze zbytnio nadszarpnięte. Ale wiedziałem też, że to chytra sztuka: bystry, przebiegły, a jednocześnie dziwnie sentymentalny w najgłupszych sprawach; z drugiej strony jego słowo było niewiele warte i zapewne bez skrupułów sprzedałby moje zwłoki najbliższej akademii medycznej, gdyby mu się to opłacało. Owszem, pamiętałem tego gnojka i nawet czułem do niego cień sympatii, zapewne z powodu paru miłych chwil, które razem spędziliśmy. Ale żebym miał mu ufać? Co to, to nie. Postanowiłem, że powiem Florze o jego przyjeździe dopiero w ostatnim momencie. Może się zdarzyć, że posłuży mi jako as atutowy lub przynajmniej jako walet.

Dolałem sobie trochę gorącej kawy i wolno ją wypiłem. Przed kim uciekał? Nie przed Erykiem, bo nie zwróciłby się tutaj o pomoc. Ciekawe, czy spytał o życie Flory dlatego, że mnie tu zastał? Czyżby wiązało ją tak silne przymierze z bratem, którego nienawidziłem, iż cała rodzina zakładała, że i na niej zechcę się zemścić? Wydawało mi się to dziwne, ale przecież zadał to pytanie.

I w czym byli tak sprzymierzeni? Jakie było źródło tego napięcia, tej walki? Dlaczego Random uciekał?

Amber.

Oto odpowiedź.

Amber. Klucz do wszystkiego tkwił w Amberze. Tajemnica całej historii leżała w Amberze, w jakimś wydarzeniu, które zaszło tam niezbyt dawno temu, jak należało przypuszczać. Muszę poruszać się na palcach. Muszę udawać, że wiem to wszystko, czego nie wiem, a jednocześnie kawałek po kawałku wyciągać informacje od innych. Byłem pewien, że mi się to uda. Przy tej dozie nieufności, jaką sobie tu wszyscy okazywali, nietrudno być enigmatycznym. Tego się będę trzymał. Wyduszę z nich to, co mi potrzebne, zdobędę, co zechcę, będę pamiętał o tych, którzy mi pomogli, a resztę stratuję. Wiedziałem bowiem, że właśnie takie zasady obowiązują w mojej rodzinie, a ja byłem nieodrodnym synem mojego ojca…

Nagle rozbolała mnie głowa, tępym, dojmującym bólem, który niemal rozsadzał mi czaszkę. Wiedziałem, czułem, byłem pewien, że wywołała to myśl o ojcu. Ale nie miałem pojęcia, jak to się stało i dlaczego. Po jakimś czasie ból trochę ustąpił i zdrzemnąłem się w fotelu. Po znacznie dłuższym czasie drzwi się otworzyły i weszła Flora. Na dworze było już ciemno, nastała kolejna noc.

Flora była ubrana w zieloną jedwabną bluzkę i długą wełnianą spódnicę szarego koloru oraz w turystyczne buty i grube skarpety. Włosy miała ściągnięte do tyłu, a twarz lekko przybladłą. Nadal nie rozstawała się ze swoim gwizdkiem.

— Dobry wieczór — powiedziałem, wstając.

Nie odpowiedziała. Podeszła szybko do baru, nalała sobie sporą porcję whisky i wypiła ją jednym haustem, jak mężczyzna. Potem dopełniła szklankę i usiadła z nią w fotelu. Zapaliłem papierosa i podałem jej. Podziękowała skinieniem głowy i powiedziała:

— Droga do Amberu najeżona jest trudnościami.

— Dlaczego?

Spojrzała na mnie ze zdumieniem.

— Kiedy ostatnio z niej korzystałeś?

Wzruszyłem ramionami.

— Nie pamiętam.

— Niech ci będzie — powiedziała. — Zastanawiałam się tylko, czy to twoja sprawka.

Nie odpowiedziałem, bo nie miałem pojęcia, o czym ona mówi. Naraz uprzytomniłem sobie, że jest łatwiejszy sposób na znalezienie się w miejscu zwanym Amber.

— Brakuje ci kilku Atutów — oznajmiłem raptem nieswoim głosem.

Zerwała się na równe nogi, wychlapując sobie na rękę połowę szklanki.

— Oddaj je natychmiast! — krzyknęła, sięgając po gwizdek.

Podszedłem i chwyciłem ją za ramiona.

— Nie mam ich. Powiedziałem to tylko tak sobie.

Odprężyła się i zaczęła szlochać; pchnąłem ją delikatnie z powrotem na fotel.

— Myślałam, że wziąłeś moją talię, a nie że bawisz się w głupie i niestosowne uwagi.

Nie przeprosiłem. Czułem, że byłoby to nie na miejscu.

— Jak daleko udało ci się dotrzeć?

— Niezbyt daleko. — Raptem roześmiała się i spojrzała na mnie z nowym błyskiem w oczach. — Wiem już, co zrobiłeś, Corwinie — oświadczyła, a ja zapaliłem papierosa, żeby nie musieć odpowiadać. — Niektóre z tych przeszkód pochodziły od ciebie, prawda? Zablokowałeś mi drogę do Amberu zanim tu przyszedłeś, tak? Wiedziałeś, że udam się do Eryka. Teraz już nie mogę, muszę czekać, aż on przyjdzie do mnie. Bardzo sprytnie. Chcesz go tu ściągnąć, tak? Ale on przyśle posłańca, nie będzie fatygował się osobiście.

W głosie tej kobiety, która przyznawała, że właśnie miała zamiar wydać mnie w ręce wroga i zrobi to przy pierwszej okazji, brzmiała nuta podziwu, kiedy mówiła o rzekomym pokrzyżowaniu przeze mnie jej planów. Jak można okazywać tak jawny makiawelizm w obliczu niedoszłej ofiary? Odpowiedź nasunęła mi się sama: tacy już jesteśmy. Nie musimy bawić się w subtelności między sobą. Niemniej pomyślałem, że Florze brak finezji prawdziwego mistrza.

— Czy sądzisz, że jestem aż tak głupi, Floro? — spytałem. — Uważasz, że zjawiłem się tu tylko po to, żebyś mogła wydać mnie Erykowi? Nie wiem, co ci stanęło na drodze, ale dobrze ci tak.

— Pamiętaj, że nie gram w twojej drużynie! A poza tym ty też jesteś na wygnaniu! A więc nie byłeś taki znowu sprytny.

W jej zapalczywych słowach wyczułem fałsz.

— Nie mów bzdur! — powiedziałem ostro.

Roześmiała się.

— Wiedziałam, że cię to rozzłości. Dobrze, niech ci będzie, masz własne powody, żeby zamieszkiwać Cienie. Jesteś szaleńcem.

Wzruszyłem ramionami.

— Czego chcesz? Po co naprawdę tu przyszedłeś? — pytała dalej.

— Byłem ciekaw, jakie są twoje plany — odparłem. — To wszystko. Nie możesz zatrzymać mnie tu siłą, jeśli postanowię odejść. Nawet Eryk nic na to nie poradzi. Może po prostu chciałem cię odwiedzić. Może staję się sentymentalny na stare lata. W każdym razie zostanę tu jeszcze trochę, a potem pójdę na dobre. Gdybyś się tak nie spieszyła po nagrodę za wydanie mnie, mogłabyś wyjść na tym znacznie lepiej, młoda damo. Prosiłaś, żebym pamiętał o tobie pewnego pięknego dnia…

Upłynęło parę sekund, zanim dotarło do niej to coś, co miałem nadzieję dać jej do zrozumienia. Wykrzyknęła:

— A więc masz zamiar spróbować! Naprawdę masz zamiar spróbować!

— Święta racja — potwierdziłem, zdając sobie sprawę, że rzeczywiście mam zamiar spróbować, cokolwiek to miało znaczyć — i możesz to powiedzieć Erykowi, jeśli chcesz, ale pamiętaj, że może mi się udać. Nie zapominaj, że wtedy lepiej należeć do moich przyjaciół.

Dużo dałbym za to, żeby wiedzieć, o czym mówię, ale poznałem już kluczowe słowa i przywiązywaną do nich wagę, posługiwałem się więc nimi bezbłędnie, nie mając pojęcia, co właściwie znaczą. Niemniej czułem, że brzmią całkiem naturalnie, aż nadto naturalnie…

Naraz Flora objęła mnie i pocałowała.

— Nic mu nie powiem, Corwinie, naprawdę! Myślę, że może ci się udać. Z Bleysem będą kłopoty, ale Gerard pewnie ci pomoże, a może i Benedykt. Caine też się przyłączy, jak zobaczy, co się święci…

— Planowanie zostaw mnie — przerwałem.

Odsunęła się. Nalała dwa kieliszki wina i podała mi jeden.

— Wypijmy za przyszłość — powiedziała.

— Z przyjemnością.

Spełniliśmy toast. Nalała drugi kieliszek i przyjrzała mi się uważnie.

— To musi być któryś z was trzech: Eryk, Bleys albo ty — stwierdziła. — Jedynie wy macie dość odwagi i rozumu. Ale zniknąłeś z horyzontu na tak długo, że przestałam brać cię pod uwagę.

— To tylko dowodzi, że nigdy nic nie wiadomo.

Sączyłem wino, marząc, żeby choć na chwilę umilkła. Miałem wrażenie, że trochę zbyt nachalnie próbuje rozwijać każdy pomysł, jaki jej przychodzi do głowy. Coś mnie zaniepokoiło i chciałem to w spokoju przemyśleć. Ile miałem lat?

Ta kwestia wyjaśniała po trosze moje gorzkie poczucie oddalenia i rozłąki z osobami przedstawionymi na kartach tarota. Byłem starszy, niżby na to wskazywał mój wygląd. (Patrząc w lustro, dawałem sobie około trzydziestki, ale wiedziałem, że to dlatego, iż Cienie mnie okłamują). Byłem znacznie, znacznie starszy i upłynęło już bardzo dużo czasu, odkąd widziałem swoje rodzeństwo żyjące zgodnie razem, w dobrej komitywie, bez napięć i tarć — jak na owej talii kart.

Usłyszeliśmy dźwięk dzwonka i kroki Carmelli idącej do drzwi.

— To nasz brat, Random — powiedziałem, pewien, że się nie mylę. — Jest pod moją opieką.

Jej oczy rozszerzyły się, a potem się uśmiechnęła, jakby wyrażając uznanie dla mądrego posunięcia, które wykonałem.

Oczywiście nie było w tym żadnej mojej zasługi, ale nie miałem nic przeciwko temu, żeby tak myślała.

Dawało mi to większe poczucie bezpieczeństwa.

ROZDZIAŁ IV

Nowo zdobyte poczucie bezpieczeństwa towarzyszyło mi może ze trzy minuty.

Prześcignąłem Carmellę w drodze do drzwi i otworzyłem je na oścież. Random wpadł do środka, natychmiast zamykając je za sobą i zasuwając zasuwę. Jego jasne oczy były podkrążone i nie miał na sobie kolorowego kubraka ani długich pończoch. Był nie ogolony i ubrany w brązowy wełniany garnitur. Przez ramię miał przerzucony gabardynowy płaszcz, a na nogach ciemne zamszowe buty. Ale był to bez wątpienia Random, ten sam Random, którego widziałem na karcie tarotowej, tylko że jego śmiejące się usta wykrzywiał teraz grymas zmęczenia, a pod paznokciami miał obwódki brudu.

— Corwin! — powiedział i objął mnie.

Uścisnąłem go za ramię.

— Chyba przydałby ci się łyk czegoś mocniejszego — zauważyłem.

— Tak. Tak. Tak… — zgodził się, więc pociągnąłem go do biblioteki.

Jakieś trzy minuty później, kiedy usiadł ze szklanką w jednej ręce, a papierosem w drugiej, powiedział:

— Gonią mnie. Za chwilę tu będą.

Flora wydała stłumiony okrzyk, który zignorowaliśmy.

— Kto? — spytałem.

— Jacyś faceci z Cieni. Nie wiem, kim są ani kto ich nasłał. Jest ich czterech albo pięciu, może nawet sześciu. Byli ze mną w samolocie. Leciałem odrzutowcem. Spostrzegłem ich koło Denver. Kilka razy zmieniałem samolot, żeby się ich pozbyć, ale nic z tego, a nie chciałem za bardzo zbaczać z trasy. Zgubiłem ich dopiero na Manhattanie, ale to tylko kwestia czasu. Sądzę, że wkrótce tu będą.

— I nie domyślasz się, kto ich nasłał?

Uśmiechnął się leciutko.

— Cóż, myślę, że możemy bez większego ryzyka ograniczyć krąg podejrzanych do rodziny. Może Bleys, może Julian, może Caine. A może nawet ty, żeby mnie tu ściągnąć. Ale mam nadzieję, że nie. To nie ty, prawda?

— Nie ja — zapewniłem go. — Czy wyglądają bardzo groźnie?

Wzruszył ramionami.

— Gdyby było ich tylko dwóch albo trzech, mógłbym spróbować wciągnąć ich w zasadzkę, ale z całą tą bandą…

Był drobnym mężczyzną, liczącym niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu i ważącym najwyżej sześćdziesiąt parę kilo. Mimo to mówił najwyraźniej serio. Byłem przekonany, że rzeczywiście bez wahania stawiłby czoło dwóm lub trzem napastnikom. Zaciekawiło mnie nagle, czy i ja dysponuję podobną siłą fizyczną, będąc jego bratem. Czułem się pod tym względem nie najgorzej. Bez większych obaw byłbym gotów zmierzyć się w równej walce z każdym przeciwnikiem. Jaki mogłem być silny?

W tej chwili zrozumiałem, że już niedługo będę miał okazję się przekonać.

Rozległo się pukanie do drzwi frontowych.

— Co robimy? — spytała Flora.

Random roześmiał się, rozwiązał krawat i rzucił go na płaszcz leżący na biurku. Potem zdjął marynarkę i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok padł na szablę — w jednej chwili był przy niej i trzymał ją w ręku. Wymacałem pistolet w kieszeni marynarki i odbezpieczyłem go.

— Co robimy? — powtórzył. — Istnieje prawdopodobieństwo, że sforsują wejście — ciągnął — i wobec tego zaraz się tu znajdą. Kiedy walczyłaś po raz ostatni, siostro?

— Wieki temu.

— Więc lepiej szybko to sobie przypomnij, bo nie mamy dużo czasu. Mówię wam, ktoś nimi steruje. Ale nas jest trójka, a ich najwyżej dwa razy tyle. O co więc się tu martwić?

— Nie wiemy, co to za jedni — zauważyła Flora.

— Co za różnica?

— Żadna — odparłem. — Czy mam ich wpuścić?

Oboje nieco zbledli.

— Równie dobrze możemy poczekać…

— A może by tak wezwać policję — zaproponowałem.

W odpowiedzi wybuchnęli niemal histerycznym śmiechem.

— Albo Eryka — dodałem, patrząc na nią badawczo.

Ale ona tylko potrząsnęła głową.

— Nie starczy czasu. Mamy jego Atut, lecz zanim zdąży odpowiedzieć, jeśli w ogóle zechce, będzie już za późno.

— A może to jego sprawka, co? — mruknął Random.

— Wątpię — odparła. — Bardzo wątpię. To nie w jego stylu.

— To prawda — dorzuciłem dla zasady, żeby dać im znać, że się orientuję.

Znowu rozległo się pukanie, tym razem znacznie głośniejsze.

— A Carmella? — spytałem, tknięty nagłą myślą.

Flora potrząsnęła głową.

— To mało prawdopodobne, żeby ona poszła otworzyć.

— Nie wiesz, co ryzykujesz! — krzyknął Random i wypadł z pokoju.

Wyszedłem za nim do holu i sieni w samą porę, żeby powstrzymać Carmellę przed otwarciem drzwi. Wysłaliśmy ją do jej pokoju z nakazem, żeby się tam zamknęła, a Random zauważył:

— Oto dowód, jaką siłą dysponują nasi przeciwnicy. Kto tu właściwie za kim stoi, Corwin?

Wzruszyłem ramionami.

— Gdybym wiedział, nie omieszkałbym ci powiedzieć. W każdym razie my w tej chwili stoimy ramię w ramię. Cofnij się. — I otworzyłem drzwi.

Najbliższy napastnik usiłował odsunąć mnie na bok, ale unieruchomiłem mu rękę w żelaznym uścisku i odepchnąłem go. Było ich sześciu.

— Czego chcecie? — spytałem.

W odpowiedzi nie padło ani jedno słowo, tylko ujrzałem lufy. Błyskawicznie zatrzasnąłem drzwi i zaciągnąłem zasuwę.

— Okey, rzeczywiście tam są — powiedziałem. — Ale skąd mogę wiedzieć, że to nie jakiś twój podstęp?

— To prawda — przyznał — niemal sam żałuję, że tak nie jest. Wyglądają na skończonych oprychów.

Miał rację. Faceci na progu byli potężnie zbudowani i mieli kapelusze zaciągnięte głęboko na oczy. Ich twarze pozostawały w cieniu.

— Chciałbym wiedzieć, kto tu za kim stoi — powtórzył Random.

W tym momencie poczułem w bębenkach uszu przeraźliwą wibrację. Zrozumiałem, że to Flora zrobiła użytek ze swojego gwizdka. Dobiegł mnie brzęk rozbijanej szyby i nie zdziwiłem się, gdy po chwili usłyszałem głuche warczenie i ujadanie.

— Wypuściła na nich psy — powiedziałem. — Sześć przeraźliwych, dzikich bestii, które w innych okolicznościach mogły być poszczute na nas.

Random kiwnął głową i ruszyliśmy w kierunku, skąd dobiegał hałas.

Kiedy weszliśmy do salonu, dwóch mężczyzn już tam było i obaj mieli broń.

Jednym strzałem położyłem pierwszego z nich i padłem na podłogę, celując do drugiego. Random przeskoczył nade mną, wywijając szablą i zobaczyłem, jak głowa tamtego spada z ramion. Tymczasem dwaj inni już drapali się przez okno. Wypróżniłem do nich magazynek, słysząc warczenie psów i jakieś strzały. Na podłodze leżało już trzech martwych mężczyzn i tyleż psów Flory. Z satysfakcją pomyślałem, że załatwiliśmy już połowę napastników i gdy nadbiegła reszta, zabiłem jeszcze jednego w sposób, który mnie samego zdumiał. Bez namysłu chwyciłem ciężki fotel i rzuciłem nim jakieś dziesięć metrów przez pokój, przetrącając facetowi kręgosłup.

Skoczyłem do pozostałych dwóch, ale Random już zdążył przeszyć jednego szablą, zostawiając resztę roboty psom i właśnie zabierał się do następnego, kiedy tamtego powalił jeden z wilczarzy. Wilczarz padł, ale jego zabójca nigdy już nikogo nie zabije — zginął uduszony przez Randoma.

Okazało się, że dwa psy są martwe, a jeden ciężko ranny. Random dobił go jednym ruchem i skierowaliśmy teraz uwagę na mężczyzn.

W ich wyglądzie było coś dziwnego. Weszła Flora i wspólnie ustaliliśmy co. Po pierwsze, wszystkich sześciu miało bardzo mocno nabiegłe krwią oczy, co jednak w ich przypadku wydawało się czymś normalnym. Po drugie, przy palcach u rąk mieli o jeden staw więcej, a na wierzchu dłoni ostre, zakrzywione ostrogi. Ich szczęki były kwadratowe i wydatne, a po rozwarciu ust naliczyłem u jednego z nich czterdzieści cztery zęby, na ogół dłuższe niż u ludzi i znacznie ostrzejsze. Ich ciała miały szarawy odcień, były twarde i lśniące. Z pewnością dałoby się zauważyć więcej różnic, ale już te zdawały się potwierdzać nasze przypuszczenia. Wzięliśmy ich broń, a ja z przyjemnością zatrzymałem sobie trzy małe, płaskie pistolety.

— Wypełzli z Cieni, to jasne — powiedział Random, w odpowiedzi na co skinąłem głową. — Muszę przyznać, że miałem szczęście. Nie spodziewali się, że wesprą mnie takie posiłki: waleczny brat i pół tony psów. — Podszedł i wyjrzał przez zbite okno; nie kwapiłem się, aby mu towarzyszyć. — Nic i nikogo — powiedział po chwili. — Z pewnością załatwiliśmy już wszystkich. — Zaciągnął ciężkie pomarańczowe zasłony i przysunął do nich parę mebli o wysokich oparciach, podczas gdy ja sprawdzałem kieszenie zabitych. Jak można się było spodziewać, nie znalazłem w nich nic, co pomogłoby ich zidentyfikować.

— Wracajmy do biblioteki — powiedział Random. — Chciałbym skończyć swojego drinka.

Zanim usiadł, wyczyścił starannie szablę i odwiesił ją na ścianę. Ja tymczasem nalałem Florze kieliszek czegoś mocniejszego.

— No cóż, zapewne teraz, kiedy trzymamy się w trójkę, dadzą mi na razie święty spokój — stwierdził Random.

— Zapewne — zgodziła się Flora.

— Boże, od wczoraj nie miałem nic w ustach! — oznajmił.

Wobec tego Flora poszła powiedzieć Carmelli, że może już wyjść ze swojego pokoju, tylko ma trzymać się z daleka od salonu i przynieść do biblioteki solidny posiłek. Ledwo wyszła za próg, Random zwrócił się do mnie z pytaniem:

— Jak jest teraz między wami?

— Lepiej miej się przed nią na baczności.

— Nadal trzyma z Erykiem?

— O ile mi wiadomo.

— To co tutaj robisz?

— Próbowałem zwabić Eryka, żeby sam się po mnie pofatygował. Wie, że tylko w ten sposób może mnie dosięgnąć, i chciałem sprawdzić, jak bardzo mu na tym zależy.

Random potrząsnął głową.

— Nic z tego nie będzie. Ani cienia szansy. Dopóki ty jesteś tutaj, a on tam, po co miałby wychylać nosa? Przecież nadal ma silniejszą pozycję. Jeśli chcesz się z nim zmierzyć, to ty będziesz musiał udać się do niego.

— Właśnie doszedłem do tego samego wniosku.

Jego oczy zalśniły, a na ustach pojawił się znajomy uśmieszek. Przeciągnął ręką po jasnej czuprynie i nie spuszczał ze mnie wzroku.

— Czy naprawdę zamierzasz to zrobić? — zapytał.

— Może — odparłem.

— Nie zbywaj mnie, stary. Masz to wypisane na twarzy. Wiesz, sam miałbym ochotę się do ciebie przyłączyć. Ze stosunków międzyludzkich najbardziej odpowiada mi seks, a najmniej stosunki rodzinne z Erykiem.

Zapaliłem papierosa, rozważając w duchu jego słowa.

— Zastanawiasz się, jak widzę — ciągnął Random zgodnie z prawdą. — Myślisz: „Na ile mogę mu tym razem ufać? Jest przebiegły, kłamliwy, nieobliczalny i gotów sprzedać mnie za miskę soczewicy". Tak?

Skinąłem głową.

— Pamiętaj jednak, braciszku Corwinie, że jeśli nawet nie zrobiłem ci niczego dobrego, to i nie wyrządziłem ci nigdy szczególnej krzywdy. Oprócz paru niewinnych figli. Wszystko razem wziąwszy, można powiedzieć, że stosunki między nami układały się najlepiej z całej rodziny, to znaczy nie wchodziliśmy sobie w drogę. Przemyśl to. Chyba nadchodzi już Flora albo jej pokojówka, więc zmieńmy temat… Ale zaraz! Pewno nie masz przy sobie talii ulubionych kart rodzinnych, co?

Potrząsnąłem przecząco głową.

Weszła Flora i oznajmiła:

— Carmella zaraz przyniesie coś do jedzenia.

Wypiliśmy z tej okazji i Random mrugnął do mnie za plecami Flory.

Nazajutrz rano ciała z salonu już uprzątnięto, nie było plam na dywanie, a szyby zostały wstawione. Random wyjaśnił, że „zajął się, czym trzeba". Nie wypytywałem go o szczegóły.

Pożyczyliśmy mercedesa Flory i pojechaliśmy na przejażdżkę. Okolica była dziwnie zmieniona. Nie potrafiłem sprecyzować, na czym to polegało, ale miałem wrażenie, że jest jakoś inaczej. Przy próbie rozwiązania tej zagadki znów rozbolała mnie głowa, postanowiłem więc na razie o tym nie myśleć.

Siedziałem przy kierownicy, a Random obok. Mimochodem rzuciłem, że chciałbym znaleźć się znów w Amberze, po prostu, żeby się przekonać, co mi odpowie.

— Ciekaw jestem, czy chodzi ci tylko o zemstę, czy o coś więcej — powiedział, odrzucając w ten sposób piłeczkę i zostawiając mi z kolei pole do odpowiedzi, jeśli uznam to za stosowne. Uznałem. Uciekłem się do ogólnikowego stwierdzenia:

— Sam się nad tym zastanawiałem, próbując ocenić swoje szanse. Może jednak zaryzykuję…

Odwrócił się do mnie (do tej pory patrzył przez okno) i powiedział:

— Myślę, że wszyscy mieliśmy podobne ambicje lub przynajmniej podobne myśli. W każdym razie ja miałem, choć dość wcześnie wycofałem się z gry. Tak czy owak uważam, że warto spróbować. Jak rozumiem, pytasz mnie, czy ci pomogę. Odpowiedź brzmi: „Tak", choćby po to, żeby zrobić na złość reszcie. — Potem dodał: — A co z Florą? Myślisz, że stanie po naszej stronie?

— Bardzo wątpię — odparłem.

— Przyłączyłaby się, gdybyśmy byli pewni swego. Ale jak tu można być czegoś pewnym w tej sytuacji? Czy w każdej innej — dorzucił.

— Czy w każdej innej — powtórzyłem, jakbym się właśnie takiej odpowiedzi spodziewał.

Wolałem nie zwierzać mu się z utraty pamięci. Bałem się mu zaufać. Musiałem się dowiedzieć wielu rzeczy, a nie miałem od kogo! Rozmyślałem nad tym, prowadząc samochód.

— No to kiedy zaczynamy? — spytałem.

— Kiedy będziesz gotów.

Masz ci los! I co mam teraz z tym fantem zrobić?

— A może by tak od razu? — zaproponowałem.

Milczał. Zapalił papierosa, pewno dla zyskania na czasie. Poszedłem w jego ślady.

— Dobrze — powiedział w końcu. — Kiedy byłeś tam po raz ostatni?

— Tak cholernie dawno temu — odparłem — że nawet nie jestem pewien, czy trafię.

— W porządku, wobec tego musimy najpierw odjechać, zanim będziemy mogli wracać. Ile masz benzyny?

— Trzy czwarte baku.

— Na następnym rogu skręć w lewo i zobaczymy, co się stanie.

Skręciłem i po chwili wszystkie chodniki wzdłuż ulicy zaczęły się iskrzyć.

— Do diaska! — zaklął Random. — Nie robiłem tego od jakichś dwudziestu lat i teraz za szybko przypominam sobie różne rzeczy.

Jechaliśmy dalej, a ja się zastanawiałem, co się, u diabła, dzieje.

Niebo stało się zielonkawe, potem poróżowiało. Zagryzłem usta, powstrzymując się od zadawania pytań. Przejechaliśmy pod mostem, a kiedy wynurzyliśmy się po drugiej stronie, niebo miało znów normalny kolor, wszędzie wokół zaś stały wielkie żółte wiatraki.

— Nie martw się — powiedział szybko Random. — Mogło być gorzej.

Zauważyłem, że ludzie, których mijaliśmy, mieli dziwne stroje, a droga była brukowana.

— Skręć w prawo.

Skręciłem. Słońce zakryły purpurowe chmury i zaczęło padać. Błyskawice przecinały niebo, a nad naszymi głowami przetaczał się głuchy grzmot. Moje wycieraczki pracowały pełną parą, lecz niewiele to pomagało. Zapaliłem reflektory i jeszcze bardziej zwolniłem.

Byłbym przysiągł, że minąłem jeźdźca na koniu jadącego w przeciwną stronę, ubranego od stóp do głów na szaro, z wysoko podniesionym kołnierzem i głową pochyloną przed deszczem.