59,90 zł
Roger Zelazny, był jednym z najbardziej wpływowych pisarzy fantastycznych naszych czasów. Z równą swobodą przemierzającym bezdroża niezwykłych światów fantasy, jak rozrzucone w głębi kosmosu niezliczone uniwersa odległej przyszłości. Często eksperymentując z formą zyskał miano jednego z najważniejszych i najbardziej wszechstronnych autorów Nowej Fali. Zdobył wiele nagród, w tym sześć nagród Hugo, trzy nagrody Nebula i dwie nagrody Locus.
Niniejszy zbiór powieści, ukazuje wielką fascynację Zelaznego mitami oraz religią. Od wierzeń Indian z plemienia Navajo, poprzez inspiracje mitologią grecką, a skończywszy na niezwykłej wizji odległej przyszłości, zaludnionej przez byty zainspirowanej wierzeniami Egipcjan.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 833
Benowi Jasonowi
– Jesteś kallikanzarosem – oznajmiła nagle.
Przewróciłem się na lewy bok i uśmiechnąłem w mroku.
– Ale kopyta i rogi zostawiłem w Biurze.
– Słyszałeś tę legendę!
– I nazywam się Nomikos.
Sięgnąłem do niej, odnalazłem ją…
– Czy tym razem uda ci się zniszczyć świat?
Zaśmiałem się i przyciągnąłem ją do siebie.
– Zastanowię się. Jeśli tak oto kruszy się Ziemia…
– Wiesz, że dzieci, które rodzą się tutaj w Boże Narodzenie, mają kallikanzaryjską krew – powiedziała. – A sam mi kiedyś mówiłeś, że twoje urodziny…
– Dobrze, dobrze.
Dotarło do mnie wtedy, że tylko częściowo żartuje. Wiedząc, co można czasem spotkać w Miejscach Dawnych, Miejscach Gorących, bez większego trudu da się niemal uwierzyć w mity – takie jak legenda o tych Panopodobnych chochlikach, które zbierają się każdej wiosny i przez dziesięć dni piłują Drzewo Świata tylko po to, żeby w ostatniej chwili dać się spłoszyć głosowi wielkanocnych dzwonów. (Bim bom dzwony, zgrzyt zgrzyt zęby, stuku stuk kopytka i tak dalej). Kasandra i ja zwykle nie rozmawiamy w łóżku o religii, polityce czy egejskim folklorze, ale że przyszedłem na świat w tych krainach, wspomnienia nadal były żywe.
– Trochę mnie to zabolało – powiedziałem, też tylko częściowo żartując.
– Mnie też boli…
Rozluźniłem się.
Po pewnym czasie wyjaśniłem:
– Kiedy jeszcze byłem mały, inni chłopcy trochę się ze mnie nabijali i wołali „Konstantin Kallikanzaros”. Kiedy stałem się większy i paskudniejszy, przestali. Przynajmniej nie mówili mi tego w twarz…
– Konstantin? Tak miałeś na imię? Zastanawiałam się…
– Teraz jestem Conrad, więc nie ma o czym gadać.
– Ale mi się podoba. Wolałabym nazywać cię Konstantinem niż Conradem.
– Jeśli ci zależy…
Księżyc wysunął swą pooraną twarz powyżej parapetu, żeby drwić ze mnie. Nie mogłem dosięgnąć księżyca ani nawet tego parapetu, więc odwróciłem głowę. Noc była chłodna, była wilgotna, była mglista – jak zwykle tutaj.
– Komisarz Sztuki, Pomników i Archiwów planety Ziemia raczej nie będzie piłował Drzewa Świata – wychrypiałem.
– Mój kallikanzarosie – odpowiedziała zbyt szybko. – Nie powiedziałam tego. Ale co roku rozbrzmiewa mniej dzwonów i nie zawsze tylko pragnienie się liczy. Mam takie przeczucie, że jakoś spowodujesz zmiany. Może…
– Jesteś w błędzie, Kasandro.
– Jestem też wystraszona i zmarznięta…
Była też piękna w ciemności, więc trzymałem ją w ramionach, żeby tak jakby osłonić przed tą mglistą mgiełką.
***
Próbując odtworzyć wydarzenia tych ostatnich sześciu miesięcy, uświadamiam sobie, że kiedy wznosiliśmy mury namiętności wokół naszego października i wyspy Kos, Ziemia wpadła już w ręce tych potęg, które miażdżą wszystkie październiki. Dowodzone z zewnątrz i od środka siły ostatecznego rozpadu już wtedy maszerowały defiladowym krokiem pośród ruin – anonimowe, nieuchronne, równo unoszące ramiona. Cort Myshtigo wylądował w Port au Prince w antycznym Solbusie Dziewięć, który przyniósł go tu z Tytana wraz z ładunkiem koszul i butów, bielizny, skarpet, rozmaitych win, materiałów medycznych i najnowszych taśm cywilizacji. Był bogatym i wpływowym galakto reporterem. Jak bardzo bogatym, dowiedzieliśmy się dopiero po wielu tygodniach. Jak bardzo wpływowym, odkryłem ledwie pięć dni temu.
Kiedy wędrowaliśmy między gajami zdziczałych oliwek, ostrożnie wybieraliśmy drogę przez ruiny frankońskiego zamku, czy przeplataliśmy nasze ścieżki z hieroglifami śladów mew na mokrym piasku plaż Kos, zabijaliśmy tylko czas, czekając na okup, który nie mógł nadejść, którego tak naprawdę nigdy nie powinniśmy się spodziewać.
Włosy Kasandry są koloru oliwek kalamati i lśniące. Dłonie ma miękkie, palce krótkie, z delikatną błoną, oczy bardzo ciemne. Jest o jakieś dziesięć centymetrów niższa ode mnie, przez co gracja jej ruchów to niezłe osiągnięcie, bo ja mam sporo powyżej metra osiemdziesiąt. Oczywiście, każda kobieta wydaje się pełna gracji, wdzięku i uroku, kiedy idzie obok mnie, ponieważ ja jestem tych cech całkowicie pozbawiony: mój lewy policzek przypomina mapę Afryki wyrysowaną w odcieniach fioletu – z powodu zmutowanego grzyba, którym się zaraziłem od zapleśniałego płótna, kiedy odgrzebywałem Muzeum Guggenheima dla Trasy Nowojorskiej; linia włosów schodzi na grubość palca od brwi; oczy się różnią (spoglądam groźnie tym zimnym i niebieskim po prawej, jeśli chcę kogoś onieśmielić; to brązowe służy Spojrzeniom Szczerym i Serdecznym). Noszę wzmocniony but, bo prawą nogę mam krótszą.
Właściwie Kasandra nie potrzebuje kontrastu. Jest piękna.
Spotkałem ją przypadkiem, ścigałem desperacko, poślubiłem wbrew własnej woli (to ostatnie sama sobie wymyśliła). Nie zastanawiałem się nad tym – nawet tego dnia, kiedy wprowadziłem moją kaiki do zatoki i zobaczyłem tam Kasandrę niczym syrenę leżącą na słońcu pod platanem Hipokratesa, i stwierdziłem, że jej pragnę. Kallikanzaroi nie są stworzeniami rodzinnymi. Po prostu znów mi coś nie wyszło.
Poranek nastał piękny. Zaczynaliśmy trzeci wspólny miesiąc. To był mój ostatni dzień na Kos – z powodu telefonu, jaki odebrałem wczorajszego wieczoru. Wszystko było jeszcze mokre po nocnym deszczu, a my siedzieliśmy na patio, piliśmy kawę po turecku i jedliśmy pomarańcze. Dzień zaczynał właśnie wciskać się do świata. Wilgotne podmuchy bryzy powodowały gęsią skórkę pod czarną masą naszych swetrów i porywały parę znad kawy.
– Rodos dactylos Auora… – powiedziała, wskazując palcem.
– Tak. – Pokiwałem głową. – Prawdziwie różanopalca i miła.
– Podziwiajmy ją.
– Oczywiście. Przepraszam.
Skończyliśmy kawę, zapaliliśmy.
– Paskudnie się czuję – stwierdziłem.
– Wiem – odparła. – To przestań.
– Nic nie poradzę. Muszę jechać i cię zostawić. To paskudne.
– Może tylko na parę tygodni. Sam mówiłeś. Potem wrócisz.
– Mam nadzieję. Ale gdyby to potrwało dłużej, przyślę po ciebie. Nie wiem jeszcze, gdzie wtedy będę.
– Kto to jest Cort Myshtigo?
– Wegański aktor i dziennikarz. Ważny. Chce napisać o tym, co zostało z Ziemi. Więc muszę mu to pokazać. Ja. Osobiście. Szlag…
– Ktoś, kto robi sobie dziesięciomiesięczne wakacje, żeby popływać na żaglach, nie może raczej narzekać na nadmiar obowiązków.
– Ja mogę… i będę. Moje stanowisko miało być synekurą. Przez dwadzieścia lat ciężko pracowałem, żeby Sztukę, Pomniki i Archiwa zrobić tym, czym są teraz. I dziesięć lat temu doszedłem do punktu, gdzie mój personel potrafi sobie poradzić właściwie ze wszystkim. Wysłałem się na urlop i tylko czasami wracałem, żeby podpisać dokumenty. A poza tym robiłem, na co tylko mi przyszła ochota. A teraz to… to podlizywanie się… że komisarz osobiście zabierze wegańskiego pismaka na wycieczkę, którą mógłby poprowadzić dowolny wykwalifikowany przewodnik! Weganie to nie bogowie!
– Zaczekaj chwilkę, dobrze? – przerwała mi. – Dwadzieścia lat? Dziesięć lat?
Poczułem się, jakbym tonął.
– Przecież nie masz nawet trzydziestu.
Zatonąłem głębiej. Odczekałem. Wynurzyłem się.
– Wiesz, jest taka sprawa, o której… w swoim milkliwym stylu… tak jakby nie zebrałem się, żeby ci powiedzieć. Właściwie to ile masz lat, Kasandro?
– Dwadzieścia.
– Aha… No bo wiesz… Jestem mniej więcej cztery razy starszy.
– Nie rozumiem.
– Ja też nie. Ani lekarze. Tak jakby zatrzymałem się gdzieś między dwudziestką a trzydziestką i taki już zostałem. To pewnie rodzaj… no… element mojej szczególnej mutacji, chyba. To jakaś różnica?
– Nie wiem… Tak.
– Nie przeszkadza ci, że utykam, że wiecznie jestem rozczochrany… nawet moja twarz. Dlaczego wiek miałby ci przeszkadzać? Jestem młody pod każdym wymaganym względem.
– To nie to samo – odparła z niepodlegającym dyskusji przekonaniem. – A jeśli nigdy się nie zestarzejesz?
Przygryzłem wargę.
– W końcu na pewno, prędzej czy później.
– A jeśli później? Kocham cię. Nie chcę być przy tobie staruszką.
– Dożyjesz stu pięćdziesięciu lat. Są kuracje S S. Dostaniesz je.
– Ale i tak nie pozostanę młoda. W przeciwieństwie do ciebie.
– Nie jestem naprawdę młody. Urodziłem się stary.
To też nie pomogło. Rozpłakała się.
– Przed nami jeszcze długie, długie lata – powiedziałem. – Kto wie, co się przez ten czas wydarzy?
Rozpłakała się jeszcze bardziej.
Zawsze byłem impulsywny. Na ogół całkiem sprawnie radzę sobie z myśleniem, ale zwykle następuje ono dopiero po mówieniu – czyli wtedy, kiedy zniszczę wszelkie podstawy dla dalszej konwersacji. To jeden z powodów, dla których mam kompetentny personel, dobre radio i przez większość czasu jestem na wakacjach. Są jednak sprawy, których nie można nikomu zlecić.
– Słuchaj – powiedziałem zatem. – Ty też masz w sobie trochę Gorącej Materii. Potrzebowałem czterdziestu lat, żeby zdać sobie sprawę z tego, że nie mam czterdziestu lat. Może z tobą będzie tak samo. W końcu jestem tylko zwykłym chłopakiem z sąsiedztwa…
– A znasz jakieś inne przypadki takie jak twój?
– No…
– Nie znasz.
– Nie, nie znam.
Pamiętam, zapragnąłem wtedy, by znów być na mojej łodzi, starej łajbie „Golden Vanitie”, stojącej teraz w zatoce. Pamiętam, jak pragnąłem, by na nowo wpływać do portu, widzieć tam Kasandrę ten olśniewający pierwszy raz i móc zacząć wszystko od nowa – albo powiedzieć jej o tym od razu, albo przesunąć się do tego mojego wyjazdu i trzymać język za zębami w kwestii wieku.
To był przyjemny sen, ale trudno, do diabła, miodowy miesiąc dobiegł końca.
Odczekałem, aż przestała płakać, i znów poczułem na sobie jej wzrok.
– Już dobrze? – spytałem.
– Lepiej, dziękuję.
Znalazłem i ująłem jej bezwładną dłoń; uniosłem do ust.
– Rodos dactylos – szepnąłem.
– Może to dobry pomysł – odpowiedziała – żebyś teraz wyjechał… przynajmniej na jakiś czas….
A bryza, która zwiewała parę, powróciła wilgotna, przywołała gęsią skórkę, sprawiła, że albo zadrżała jej dłoń, albo moja, nie jestem pewien. Potrząsnęła też liśćmi, które zrzuciły nam na głowy krople wody.
– Przesadziłeś ze swoim wiekiem? – spytała. – Choć trochę?
Ton jej głosu sugerował, że potwierdzenie będzie najrozsądniejszą odpowiedzią.
A zatem…
– Tak – przyznałem szczerze.
Uśmiechnęła się wtedy, jakby upewniona o moim człowieczeństwie.
Ha!
Siedzieliśmy tak, trzymając się za ręce i przyglądając się porankowi. Po chwili zaczęła nucić. To była smutna piosenka sprzed wieków. Ballada. Opowiadała historię młodego zapaśnika Temoklesa, który nigdy nie został pokonany. Zaczął więc uważać się za najlepszego zapaśnika wśród żyjących. W końcu wykrzyczał swoje wyzwanie ze szczytu góry, a że było to zbyt blisko domu, bogowie zareagowali szybko: następnego dnia do miasteczka wjechał kulawy chłopiec na okrytym pancerzem grzbiecie wielkiego dzikiego psa. Walczyli potem, Temokles i chłopiec, przez trzy dni i trzy noce, aż czwartego dnia chłopiec złamał przeciwnikowi kark i zostawił go na polu. Gdzie tylko spadła kropla krwi Temoklesa, tam rozkwitły striga fleur, jak je nazywa Emmet, kwiat pijący krew, który nocą pełza bez korzeni, we krwi swych ofiar szukając ducha pokonanego mistrza. Ale duch Temoklesa uleciał z Ziemi, więc kwiaty muszą przez wieczność go poszukiwać. Historia prostsza niż u Ajschylosa, ale też jesteśmy prostszym ludem niż kiedyś, zwłaszcza ci z kontynentu. Poza tym nie tak się to odbyło.
– Czemu płaczesz? – spytała mnie nagle.
– Myślę o obrazie na tarczy Achilleusa – odpowiedziałem. – I jaka to straszna rzecz być wykształconym zwierzęciem. I nie płaczę. Kapie na mnie z liści.
– Zrobię jeszcze kawy.
Wypłukałem kubki, kiedy się tym zajmowała. Poprosiłem, żeby przypilnowała „Vanitie”, kiedy wyjadę, a gdybym po nią przysłał, żeby wyciągnęła łódź na brzeg. Obiecała, że to zrobi.
Słońce przewędrowało wyżej na niebie, a po pewnym czasie dobiegł do nas odgłos uderzeń młotka z warsztatu starego Aldonesa, wytwórcy trumien. Rozbudziły się cyklameny i bryza niosła nam przez pola ich aromat. Wysoko nad nami, niczym zły omen, nietopająk szybował po niebie w stronę lądu. Zapragnąłem nagle zacisnąć palce na kolbie 30 06, narobić huku i przyglądać się, jak stwór spada. Ale jedyna broń palna, o jakiej wiedziałem, była teraz na pokładzie „Vanitie”, więc tylko patrzyłem, jak bestia znika za horyzontem.
– Podobno nie pochodzą z Ziemi – zauważyła, też spoglądając w tamtą stronę. – Podobno sprowadzili je z Tytana do ogrodów zoologicznych i tak dalej.
– Zgadza się.
– I wyrwały się na wolność podczas Trzech Dni, zdziczały i urosły większe niż kiedykolwiek na swoim świecie.
– Kiedyś widziałem takiego ze skrzydłami o rozpiętości prawie dziesięciu metrów.
– Brat dziadka opowiadał mi historię, którą słyszał w Atenach – powiedziała. – O człowieku, który zabił takiego, chociaż nie miał żadnej broni. Bestia porwała go z pomostu, na którym stał… w Pireusie. No i ten człowiek gołymi rękami złamał jej kark. Spadli z trzydziestu metrów do wody. Człowiek przeżył.
– To było dawno temu. – Przypomniałem sobie. – Zanim jeszcze Biuro rozpoczęło kampanię, żeby je wytępić. Wtedy było ich więcej i były bardziej zuchwałe. Dzisiaj unikają miast.
– O ile dobrze pamiętam, ten człowiek miał na imię Konstantin. Czyżbyś to był ty?
– Nazywał się Karagiozis.
– Jesteś Karagiozisem?
– Jeśli chcesz, żebym był… A dlaczego?
– Ponieważ on później pomagał zakładać returnistyczny Radpol w Atenach, a ty masz bardzo silne ręce.
– Jesteś returnistką?
– Tak. A ty?
– Pracuję dla Biura. Nie mam żadnych politycznych opinii.
– Karagiozis podkładał bomby w kurortach.
– To prawda.
– Żałujesz, że to robił?
– Nie.
– Tak naprawdę nic o tobie nie wiem, prawda?
– Wiesz o mnie co tylko chcesz. Wystarczy zapytać. Tak naprawdę jestem całkiem prostym człowiekiem… Moja powietrzna taksówka już leci.
– Nic nie słyszę.
– Zaraz usłyszysz.
Po chwili pojazd spłynął z nieba nad Kos, kierując się na nadajnik, który ustawiłem na końcu patio. Wstałem i przyciągnąłem ją, kiedy zabrzęczał nisko: śmigacz Radsona, sześciometrowa muszla odbić i przejrzystości, płaskodenna i tęponosa.
– Coś jeszcze chcesz ze sobą zabrać? – spytała.
– Wiesz co. Ale nie mogę.
Śmigacz wylądował i otworzył właz. Pilot w goglach obejrzał się.
– Mam przeczucie – powiedziała – że zmierzasz ku jakiemuś zagrożeniu.
– Nie sądzę, Kasandro.
Ani nacisk, ani osmoza nie przywrócą Adamowi straconego żebra, dzięki Bogu.
– Do zobaczenia, Kasandro.
– Do zobaczenia, mój kallikanzarosie.
Wsiadłem do śmigacza i skoczyłem w niebo, szepcząc modlitwę do Afrodyty. W dole Kasandra machała mi na pożegnanie. Za mną słońce zaciskało swą sieć promieni. Pędziliśmy na zachód, i to dobre miejsce, żeby płynnie przejść do dalszego ciągu, ale nie ma żadnego. Lot z Kos do Port au Prince trwał cztery godziny: szare wody, blade gwiazdy i ja, wściekły, patrzący na kolorowe światełka…
***
W holu roili się ludzie, a wielki tropikalny księżyc świecił jasno, jakby miał się rozpęknąć. A widziałem jedno i drugie dlatego, że w końcu udało mi się wywabić Ellen Emmet na balkon, którego drzwi utrzymywały w pozycji otwartej magnetyczne klamry.
– Znowu wróciłeś z martwych – powitała mnie z lekkim uśmiechem. – Nie było cię prawie rok i z Cejlonu nie przysłałeś mi nawet życzeń powrotu do zdrowia.
– A chorowałaś?
– Mogłam.
Była drobna i – jak wszyscy nienawidzący dnia – jasnoskóra pod symkolorem. Przypominała mi skomplikowaną ruchomą lalę z uszkodzonym mechanizmem: zimna gracja i skłonność do kopania ludzi po kostkach, kiedy najmniej się tego spodziewają. Miała masę, masę brązowopomarańczowych włosów, splecionych w gordyjski węzeł fryzury, budzący we mnie frustrację, kiedy w myślach próbowałem go rozplątać. Nosiła taką barwę oczu, jaka odpowiadała bóstwu wybranemu przez nią na ten konkretny dzień – dzisiaj już zapominam, ale gdzieś w głębi zawsze były niebieskie. Miała na sobie coś brunatnozielonego, z takiej ilości materiału, że mogłaby owinąć się parę razy, i w czym wyglądała jak bezkształtne zielsko, co było największym krawieckim oszustwem na świecie – chyba że była w ciąży, ale nie sądzę.
– No to wracaj do zdrowia – powiedziałem. – Jeśli potrzebujesz. Nie dotarłem na Cejlon. Większość czasu tkwiłem na Morzu Śródziemnym.
W sali zabrzmiały oklaski. Byłem zadowolony, że stoję na zewnątrz. Aktorzy właśnie skończyli Masque of Demeter Grabera, którą napisał w pentametrze i dla uhonorowania naszego wegańskiego gościa, a utwór był dwugodzinny i zły. Phil to człowiek dobrze wykształcony i łysiejący, więc dobrze wypadał w swojej roli, ale tamtego dnia, kiedy go wybraliśmy, naprawdę trudno nam było znaleźć jakiegoś laureata. Miewał napady zachwytu nad Rabindranathem Tagore i Chrisem Isherwoodem, pisania przeraźliwie długich metafizycznych traktatów, opowiadania o Oświeceniu i codziennych ćwiczeń oddechowych na plaży. Poza tym był całkiem przyzwoitym gościem.
Oklaski ucichły. Usłyszałem szkliste brząkania telinstry i budzące się głosy.
Ellen oparła się o balustradę.
– Słyszałam, że jesteś ostatnio tak jakby żonaty.
– To prawda – potwierdziłem. – A także tak jakby zabiegany. Po co mnie wezwali?
– Spytaj swojego szefa.
– Spytałem. Powiedział, że mam być przewodnikiem. Chciałbym jednak wiedzieć dlaczego. Poznać ten prawdziwy powód. Zastanawiałem się i coraz mniej rozumiem.
– Więc skąd ja mam wiedzieć?
– Ty wiesz wszystko.
– Przeceniasz mnie, skarbie. Jaka ona jest?
Wzruszyłem ramionami.
– Jak syrena, może. Dlaczego?
Potrząsnęła głową.
– Po prostu jestem ciekawa. A kiedy mówisz o mnie, to że jestem jak co?
– Nie mówię, że jesteś jak cokolwiek.
– Czuję się urażona. Muszę być jak coś… chyba że jestem wyjątkowa.
– Zgadza się. Jesteś wyjątkowa.
– W takim razie dlaczego nie zabrałeś mnie ze sobą w zeszłym roku?
– Bo jesteś osobą towarzyską i potrzebujesz miasta wokół siebie. Możesz być szczęśliwa tylko tutaj, w Port.
– Ale nie jestem szczęśliwa tutaj, w Port.
– Tutaj w Port jesteś mniej nieszczęśliwa niż gdziekolwiek indziej na tej planecie.
– Mogliśmy chociaż spróbować – odpowiedziała, odwracając się do mnie plecami, by spojrzeć na zbocze, w stronę świateł dzielnicy portowej.
– Wiesz – odezwała się po długiej chwili – jesteś tak piekielnie brzydki, że aż atrakcyjny. To na pewno to.
Moja wyciągnięta ręka znieruchomiała parę centymetrów od jej ramienia.
– Wiesz… – ciągnęła monotonnym głosem, całkiem wypranym z emocji – jesteś koszmarem, który chodzi jak człowiek.
Opuściłem rękę i zachichotałem.
– Wiem – odparłem. – Pięknych snów.
Zacząłem się odwracać, ale chwyciła mnie za rękaw.
– Zaczekaj!
Spojrzałem na jej rękę, potem w oczy i znów na rękę. Puściła mnie.
– Wiesz, że nigdy nie mówię prawdy – powiedziała. I zaśmiała się lekko, delikatnie. – I przyszło mi do głowy, że powinieneś coś wiedzieć o tej wyprawie. Donald Dos Santos tu jest i myślę, że też się wybierze.
– Dos Santos? To śmieszne.
– Jest teraz w bibliotece na górze, z George’em i jakimś wielkim Arabem.
Spojrzałem poza nią, na dzielnicę portową, obserwując, jak cienie suną wzdłuż mrocznych uliczek, ciemne i powolne, tak podobne do moich myśli.
– Wielki Arab? – powtórzyłem po chwili. – Blizny na rękach? Żółte oczy? Ma na imię Hasan?
– Tak, zgadza się. Znasz go?
– Kiedyś dla mnie pracował – przyznałem.
I uśmiechnąłem się, chociaż krew mi zastygła, bo wolę, żeby ludzie nie wiedzieli, co myślę.
– Uśmiechasz się – zauważyła. – O czym myślisz?
Taka właśnie jest.
– Myślę, że traktujesz sprawy o wiele poważniej, niż sądziłem.
– Bzdura. Często ci powtarzałam, że jestem straszną kłamczuchą. Właściwie to parę sekund temu… a chodziło mi tylko o niewielką potyczkę w wielkiej wojnie. I masz rację, że tutaj jestem mniej nieszczęśliwa niż gdziekolwiek na Ziemi. Więc może pogadałbyś z George’em, namówił go, żeby przyjął pracę na Talerze albo Bakabie? Co?
– Jasne – zgodziłem się. – Pewnie. Nie ma sprawy. Tak po prostu… choć ty próbujesz od dziesięciu lat. A jak się miewa jego kolekcja chrząszczy?
Uśmiechnęła się, tak jakby.
– Rośnie – odparła. – W szybkim tempie. Brzęczy i pełza. Niektóre z tych pełzających są radioaktywne. Mówię mu: George, czemu się nie uganiasz za innymi kobietami, zamiast cały czas siedzieć wśród tych robali? Ale on tylko kręci głową i wygląda na entuzjastę. Więc mówię: George, któregoś dnia jakiś robal cię ukąsi i zostaniesz impotentem; co wtedy? A on mi tłumaczy, że to niemożliwe, i urządza wykład o toksynach owadów. Może tak naprawdę sam jest chrząszczem w przebraniu? Podejrzewam, że doznaje jakiejś seksualnej rozkoszy od patrzenia, jak roją się w tych swoich zbiornikach. Nie mam innego wyjaśnienia…
Odwróciłem się wtedy i zajrzałem na salę, bo twarz Vellen nie była już taka sama. Kiedy po chwili usłyszałem jej śmiech, stanąłem przodem do niej i ścisnąłem ją za ramię.
– Dobrze, wiem teraz więcej niż poprzednio. Dzięki. Zobaczymy się jakoś niedługo.
– Powinnam czekać?
– Nie. Dobranoc.
– Dobrej nocy, Conradzie.
I odszedłem.
Przejście przez salę może być przedsięwzięciem nerwowym i czasochłonnym, jeśli jest pełna ludzi, jeśli ci ludzie cię znają, jeśli trzymają w rękach kieliszki i jeśli masz choćby lekką tendencję do utykania.
Była, znali, trzymali i miałem. A więc…
Myśląc niepozorne myśli, przesuwałem się ostrożnie pod ścianą, na peryferiach człowieczeństwa, aż jakieś sześć metrów dalej dotarłem do enklawy młodych dam, które zawsze krążyły wokół tego starego kawalera. Miał cofnięty, prawie nieistniejący podbródek, prawie nieistniejące wargi i przestającą istnieć fryzurę. Charakter, widoczny niegdyś w owym okrywającym czaszkę ciele, wycofał się w ciemność jego oczu, i w oczach tych, kiedy mnie dostrzegły, pojawił się nowy wyraz: uśmiech nadciągającego gniewu.
– Phil… – Skinąłem mu głową. – Nie każdy potrafiłby napisać taką masque. Niektórzy mówią, że to ginąca sztuka, ale teraz wiem, że to nieprawda.
– Nadal żyjesz – odpowiedział głosem o siedemdziesiąt lat młodszym niż cała reszta. – I jak zwykle się spóźniłeś.
– Korzę się ze skruchą – odparłem. – Ale zatrzymało mnie przyjęcie urodzinowe pewnej damy w wieku siedmiu lat w domu starego przyjaciela…
(Co było prawdą, ale nie ma żadnego związku z tą historią).
– Wszyscy twoi przyjaciele są starymi przyjaciółmi, prawda? – zapytał.
To był cios poniżej pasa, tylko dlatego, że znałem jego ledwie pamiętanych rodziców i zabrałem ich na południową stronę Erechtejonu, by pokazać Ganek Kor i żeby zobaczyli, co lord Elgin zrobił z resztą. I przez cały czas niosłem na ramionach dzieciaka z błyszczącymi oczami, opowiadając mu historie, które były stare, kiedy budowano tę świątynię.
– I potrzebuję twojej pomocy – ciągnąłem, ignorując tę złośliwość, a równocześnie delikatnie przeciskałem się przez miękki i pachnący krąg kobiecości. – Całą noc zajmie mi przejście przez tę salkę do miejsca, gdzie Sands towarzysko bryluje z Weganinem… przepraszam bardzo, panienko… a nie mam na to całej nocy… Pani wybaczy… Więc chciałbym, byś jakoś mnie tam przeprowadził.
– To pan Nomikos – szepnęła jakaś ślicznotka, wpatrując się w mój policzek. – Zawsze chciałam…
Chwyciłem jej dłoń, przycisnąłem do warg, zauważyłem, że na jej palcu jarzy się różowo pierścionek Camille.
– Ale Kismet nie sprzyja, co? – przerwałem i puściłem jej rękę.
– I co na to powiesz? – spytałem Grabera. – Wyciągnij mnie stąd w możliwie krótkim czasie, w swoim typowym dworskim stylu, prowadząc rozmowę, której nikt nie ośmieli się przerwać. Zgoda? To chodźmy.
Szorstko skinął głową.
– Wybaczcie, moje panie, niedługo wracam.
Ruszyliśmy przez salę, sunąc między rzędami ludzi. Wysoko nad nami dryfowały żyrandole, obracając się jak wielościenne lodowe satelity. Telinstra była inteligentną eolską harfą, rzucającą okruchy swej pieśni w powietrzne ozdoby z barwionego szkła. Ludzie brzęczeli i kręcili się jak niektóre z owadów George’a Emmeta, a unikaliśmy ich rojów, stawiając jedną stopę przed drugą bez żadnej przerwy i wydając własne odgłosy. Nie stanęliśmy na nikim, kogo moglibyśmy rozdeptać.
Noc była ciepła, większość mężczyzn miała na sobie lekkie jak piórko czarne galowe mundury, które zgodnie z protokołem nosi przy takich okazjach personel. Ci, którzy ich nie mieli, nie należeli do personelu.
Niewygodne, mimo swej lekkości, galowe czarne mundury spinają się magnetycznie po bokach, pozostawiając gładki przód, na którym wysoko na lewej piersi umieszczone są zielono błekitno-szare insygnia Ziemi, średnicy około ośmiu centymetrów; poniżej nosi się symbol departamentu, a pod nim oznakę rangi. Na prawą pierś trafiają najrozmaitsze błyszczące śmieci, jakie można wymyślić, żeby sugerowały godność – stworzone przez obdarzone bogatą wyobraźnią Biura Nadań, Insygniów, Medali, Orderów, Transferów i Awansów (w skrócie NIMOTA – jego pierwszy dyrektor doceniał swoje stanowisko). Kołnierzyk już po dziesięciu minutach ma tendencję do przemiany w garotę – przynajmniej mój.
Panie nosiły – albo nie – cokolwiek chciały. Zwykle jaskrawe albo uzupełnione pastelowym symkolorem – chyba że należały do personelu, bo w tym przypadku chodziły ciasno opakowane w Galową Czerń z krótkimi spódniczkami, choć z możliwymi do wytrzymania kołnierzykami. Pozwalało to łatwiej odróżnić pilnowanych od pilnujących.
– Słyszałem, że zjawił się tu Dos Santos – powiedziałem.
– To prawda.
– Po co?
– Nie mam pojęcia i nic mnie to nie obchodzi.
– Coś takiego. Gdzie się podziała twoja słynna świadomość polityczna? Wydział Krytyki Literackiej zawsze ją u ciebie wychwalał.
– W moim wieku zapach śmierci staje się bardziej niepokojący za każdym razem, kiedy go wyczuwam.
– I Dos Santos tak pachnie?
– Raczej cuchnie.
– Słyszałem, że zatrudnił naszego dawnego współpracownika, jeszcze z czasów Sprawy Madagaskarskiej.
Phil przechylił głowę i rzucił mi zdziwione spojrzenie.
– Wieści szybko do ciebie docierają… No ale w końcu jesteś przyjacielem Ellen. Tak, Hasan tu jest. Siedzi na górze z Donem.
– Czyjemu karmicznemu brzemieniu zechce ulżyć?
– Jak już mówiłem, nie mam pojęcia i niezbyt mnie to interesuje.
– Chciałbyś spróbować zgadnąć?
– Niespecjalnie.
Gąszcz ludzi zaczął się przerzedzać i zatrzymałem się, żeby wziąć rum z czymśtam z latającego barku, który podążał za nami natrętnie, aż nie mogłem już znieść tej jego gorliwości i w końcu nacisnąłem żołądź wiszący mu na końcu ogona. Wtedy obniżył się posłusznie i uśmiechnął szeroko, odsłaniając skarby chłodzonego wnętrza.
– Och, cudownie. Postawić ci drinka, Phil?
– Myślałem, że się śpieszysz.
– To prawda, ale chcę najpierw przeanalizować sytuację.
– W porządku. Wezmę symcolę.
Zmrużyłem oczy i podałem mu napój. Potem, kiedy się odwrócił, podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem w stronę foteli ustawionych we wnęce utworzonej z dwóch stron przez północno wschodni narożnik sali, a z trzeciej przez ciężką bryłę telinstry. Na telinstrze grała jakaś starsza dama o rozmarzonych oczach. Dyrektor Ziemi, Lorel Sands, palił fajkę…
Ta fajka to jeden z ciekawszych elementów osobowości Lorela. Prawdziwa morska pianka – niewiele takich już zostało na świecie. Co do reszty jego cech, to pełni funkcję jak gdyby antykomputera: karmi się go starannie gromadzonymi faktami, liczbami i danymi, a on tłumaczy je na bełkot. Bystre ciemne oczy, przenikliwie wpatrzone w rozmówcę, i powolny dudniący głos. Rzadko gestykuluje, ale jeśli już, czyni to bardzo stanowczo, rozcinając powietrze szerokim gestem prawej dłoni albo szturchając wyimaginowane damy swoją fajką… Włosy ma siwe na skroniach, ale wyżej ciemne, wysokie kości policzkowe i cerę pasującą do jego tweedów – konsek wentnie unika Galowej Czerni. Do tego wciąż stara się wypychać dolną szczękę do przodu nieco dalej, niż wydaje się to wygodne. Został mianowany przez rząd Ziemi na Talerze z powodów głównie politycznych, ale traktuje swoją pracę całkiem poważnie, demonstrując oddanie okresowymi atakami wrzodów żołądka. Nie jest najinteligentniejszym człowiekiem na Ziemi. Jest moim szefem. I jednym z moich najlepszych przyjaciół.
Obok siedział Cort Myshtigo. Wyczuwałem niemal nienawiść Phila do niego – od bladoniebieskich podeszew sześciopalczastych stóp po różową farbę pasa włosów od skroni do skroni, oznakę wyższej kasty. Nienawidził go nie dlatego, że był sobą, ale dlatego, miałem pewność, że był najbliższym dostępnym krewnym – wnukiem – Tatrama Myshtigo, który czterdzieści lat wcześniej zaczął wykazywać, że najwybitniejszym żyjącym twórcą literatury anglojęzycznej jest Weganin. Staruszek nadal się tym zajmuje i nie sądzę, by Phil mu kiedyś wybaczył.
Kątem oka (tego niebieskiego) spostrzegłem, że Ellen schodzi po szerokich, bogato zdobionych schodach na drugim końcu sali. Kątem drugiego oka zauważyłem, że Lorel spogląda w moją stronę.
– Właśnie – rzekłem – zostałem wypatrzony i muszę złożyć wyrazy szacunku talerskiemu Williamowi Seabrookowi. Idziesz ze mną?
– No… No dobrze – zgodził się Phil. – Cierpienie rozwija ducha.
Przeszliśmy do wnęki i stanęliśmy przed dwoma fotelami, pomiędzy muzyką i gwarem, w ośrodku władzy. Lorel wstał powoli i podał nam rękę. Myshtigo wstał jeszcze wolniej i nie podał. Przyglądał się tylko bursztynowymi oczami w nieruchomej twarzy, kiedy zostaliśmy mu przedstawieni. Jego luźna pomarańczowa koszula falowała bezustannie, kiedy przelotowe płuca wypychały powietrze w wiecznym wydechu z przednich nozdrzy u podstawy szerokiej klatki piersiowej. Skinął lekko głową, powtarzając moje nazwisko. Potem z czymś zbliżonym do uśmiechu zwrócił się do Phila.
– Czy chciałby pan, żebym przetłumaczył pańską masque na angielski? – zapytał głosem brzmiącym jak konający kamerton.
Phil odwrócił się na pięcie i odszedł.
Przez moment miałem wtedy wrażenie, że Weganin umiera, póki sobie nie przypomniałem, że ich śmiech brzmi trochę jak dławienie się kozła. Staram się trzymać z daleka od Wegan, unikając kurortów.
– Siadaj – zaprosił mnie Lorel, trochę zakłopotany.
Przysunąłem sobie fotel i usiadłem naprzeciw nich.
– Jasne.
– Cort zamierza napisać książkę – oznajmił Lorel.
– Tak, mówiłeś.
– O Ziemi.
Przytaknąłem.
– Wyraził też pragnienie, żebyś był jego przewodnikiem w wyprawie do pewnych Dawnych Miejsc…
– Jestem zaszczycony – odparłem dość sztywno. – A także ciekawy, co wpłynęło na ten wybór.
– A jeszcze ciekawszy, co on może o panu wiedzieć, prawda? – odezwał się Weganin.
– Owszem, to prawda – przyznałem. – O kilkaset procent ciekawszy.
– Zapytałem maszyny.
– Świetnie. Teraz już wiem.
Oparłem się wygodnie i dopiłem drinka.
– Kiedy taki pomysł przyszedł mi do głowy, zacząłem od sprawdzenia Rejestru Statystyk Ludności dla Ziemi, po prostu dla poznania ogólnych ludzkich danych. Kiedy trafiłem na coś interesującego, próbowałem w aktach personelu Biura Ziemi…
– Mhm.. – wymruczałem.
– …i bardziej mnie zdziwiło to, czego o panu nie mówią, niż to, co mówią.
Wzruszyłem ramionami.
– W pańskiej karierze zawodowej są liczne luki. Nawet teraz nikt właściwie nie wie, co pan robi przez większość czasu. A przy okazji, kiedy się pan urodził?
– Nie wiem. To była maleńka grecka wioska i w tamtym roku skończyły im się kalendarze. Ale podobno w Boże Narodzenie.
– Według pańskich danych osobowych ma pan siedemdziesiąt siedem lat. Według Statystyk Ludności albo sto jedenaście, albo sto trzydzieści.
– Skłamałem co do wieku, żeby dostać pracę. Trwała depresja.
– Stworzyłem więc profil Nomikosa, dość przecież nietypowy, i ustawiłem Statystyki Ludności na wyszukiwanie fizycznych odpowiedników do poziomu 0,001 we wszystkich bankach danych, łącznie z tymi zamkniętymi.
– Niektórzy zbierają stare monety, inni budują modele rakiet…
– Odkryłem, że mógł pan być trzema, czterema czy pięcioma innymi osobami; wszystkie to Grecy, a jedna z nich naprawdę niezwykła. Ale oczywiście Konstantin Korones, jeden ze starszych, urodził się dwieście trzydzieści cztery lata temu. W Boże Narodzenie. Niebieskie oko, brązowe oko. Prawa noga krótsza. Ta sama linia włosów w wieku dwudziestu trzech lat. Ten sam wzrost, te same dane systemu Bertilliona.
– Te same odciski palców? Wzór siatkówki?
– Wiele starszych wpisów w Rejestrze ich nie zawiera. Może wtedy byli bardziej niedbali? A może nie pilnowali dokładnie, kto ma dostęp do publicznych danych.
– Zdaje pan sobie sprawę, że w tej chwili na planecie żyją ponad cztery miliony osobników. Przeszukując dane na trzysta czy czterysta lat wstecz, można znaleźć bliźniaków, a może nawet trojaczki dla znacznej liczby z nich. Co z tego?
– Te odkrycia sprawiły, że stał się pan intrygujący, to wszystko. Niemal jak duch tego miejsca… i jest pan dziwnie okaleczony, tak jak ono. Z pewnością nigdy nie osiągnę pańskiego wieku, jaki by nie był, więc byłem ciekaw, jaki rodzaj wrażliwości rozwija w sobie człowiek, który ma do dyspozycji tyle czasu, zwłaszcza przy pańskiej pozycji jako nadzorcy historii i sztuki tego świata. Dlatego poprosiłem o pańskie usługi – zakończył.
– A teraz, kiedy już mnie pan poznał takiego okaleczonego i w ogóle, mogę iść do domu?
– Conrad! – Zaatakowała mnie fajka.
– Nie, panie Nomikos, istnieją też pewne względy praktyczne. To niebezpieczny świat, a pan ma wysoki potencjał przeżywalności. Chcę mieć pana przy sobie, ponieważ chcę przeżyć.
Wzruszyłem ramionami.
– No dobrze, to ustaliliśmy. Co teraz?
Parsknął.
– Dostrzegam, że mnie pan nie lubi.
– Skąd to panu przyszło do głowy? Tylko dlatego, że obraził pan mojego przyjaciela, zadawał mi impertynenckie pytania i dla kaprysu zmusił mnie do służenia panu…
– …wykorzystywał pańskich rodaków, zamienił pański świat w burdel i wykazał absolutną prowincjonalność ludzkiej rasy w porównaniu do galaktycznej kultury, starszej o całe eony…
– Nie mówię tu o pańskiej rasie i mojej rasie. To sprawa czysto osobista. Powtórzę więc: obraził pan mojego przyjaciela, zadawał mi impertynenckie pytania i dla kaprysu zmusił mnie do służby…
– (Dyszenie kozła) Jest obrazą dla duchów Homera i Dantego, żeby taki człowiek tworzył pieśni dla ludzkiej rasy.
– W tej chwili jest najlepszy, jakiego mamy.
– W takim razie powinniście sami sobie radzić.
– To nie jest powód, by traktować go tak, jak pan przed chwilą.
– Myślę, że jest, inaczej bym tego nie zrobił. Po drugie, zadaję takie pytania, jakie mam ochotę, a pańskim prawem jest odpowiadać na nie lub nie, jak pan uzna za stosowne. Co pan właśnie uczynił. I wreszcie, nikt pana do niczego nie zmuszał. Jest pan urzędnikiem państwowym. Otrzymał pan polecenie. Proszę się kłócić ze swoim Biurem, nie ze mną. Dodam też, po chwili namysłu, że wątpię, by posiadał pan dostateczne dane pozwalające używać określenia „kaprys” tak swobodnie, jak pan to czyni.
Sądząc po minie Lorela, jego wrzód milcząco skomentował sytuację, gdy odpowiedziałem:
– Więc niech pan nazywa swoją nieuprzejmość szczerością, jeśli pan chce, albo produktem odmiennej kultury; niech pan swoje wpływy usprawiedliwia sofistyką, a po namyśle sądzi, na co panu przyjdzie ochota. I jak najbardziej proszę wygłaszać wszelkiego rodzaju nieuprawnione osądy, bym i ja w odpowiedzi mógł osądzać pana. Zachowuje się pan jak Przedstawiciel Króla w Kolonii Korony Brytyjskiej – oświadczyłem, wyraźnie akcentując wielkie litery. – I to mi się nie podoba. Czytałem wszystkie pańskie książki. Czytałem też książki pańskiego dziada, na przykład Lament ziemskiej nierządnicy, i nigdy nie będzie pan kimś takim jak on. On miał coś, co nazywamy współczuciem. Pan nie. Wszystko, co pan sądzi o starym Philu, pana dotyczy w dwójnasób w mojej opinii.
Ten kawałek o dziadku musiał trafić w czułe miejsce, bo aż drgnął, kiedy padło na niego moje błękitne spojrzenie.
– No więc cmoknij mnie w łokieć – dodałem albo jakoś podobnie po wegańsku.
Sands nie zna veggy tak dobrze, żeby to wyłapać, ale zaczął wydawać uspokajające dźwięki. Rozglądał się nerwowo, niepewny, czy ktoś nas nie usłyszał.
– Proszę cię, Conradzie, może znajdź swoje profesjonalne podejście i zacznij je stosować. Srin Shtigo, może wróćmy do planowania?
Myshtigo rzucił mu swój niebieskozielony uśmiech.
– I zmniejszymy dzielące nas różnice? – spytał. – Bardzo dobrze.
– Przejdźmy w takim razie do biblioteki. Tam jest ciszej i możemy używać mapy ekranowej.
– Świetnie.
Wstając, czułem się tak, jakbym miał dostać wsparcie, bo na górze był Dos Santos, a on nienawidzi Wegan; poza tym, gdziekolwiek jest Dos Santos, jest też Diane, dziewczyna w rudej peruce, która nienawidzi wszystkich. Wiedziałem również, że na górze jest George Emmet i Ellen także, a George przy obcych jest zimny jak ryba (zresztą przy znajomych też), i może Phil zajrzy później i też ostrzela ten Fort Sumter. No i Hasan – niewiele mówi, siedzi tylko i z nieprzeniknioną miną pali to swoje zielsko, ale gdyby stanąć zbyt blisko i odetchnąć głęboko parę razy, człowiek przestałby się przejmować, co takiego powiedział Weganom… i ludziom też.
***
Miałem nadzieję, że pamięć Hasana znajdzie się na lodzie albo gdzieś tam w górze, pośród chmur.
Nadzieja umarła, kiedy weszliśmy do biblioteki. Siedział wyprostowany i sączył lemoniadę.
Miał osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat, może więcej, wyglądał na czterdzieści, ale wciąż potrafił się poruszać jak trzydziestolatek. Kuracja Sprunga Samsera trafiła na przedmiot wysoce responsywny. To nie zdarza się często. Prawdę mówiąc, prawie nigdy. U niektórych bez żadnego rozsądnego powodu wywołuje przyśpieszony wstrząs anafilaktyczny i nawet dosercowa dawka adrenaliny nie potrafi ich z tego wyciągnąć; inni, większość, zastygają na sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu latach. Ale w pewnych rzadkich przypadkach po przyjęciu serii dawek rzeczywiście młodnieją – mniej więcej jeden na sto tysięcy.
Wydało mi się dość dziwne, że na wielkiej strzelnicy przeznaczenia akurat jemu udało się trafić, i to w taki sposób.
Minęło ponad pięćdziesiąt lat od Sprawy Madagaskarskiej, w której Hasan został zatrudniony przez Radpol w ich wendetcie przeciwko Talerytom. Dostawał pieniądze od (niech spoczywa w pokoju) wielkiego K. w Atenach, który posłał go, żeby zeszlifował Rządową Agencję Nieruchomości. I to zrobił. Bardzo sprawnie. Jednym zestawem jądrowym. Bum. Natychmiastowe tereny pod zabudowę. Nazywany Hasanem Asasynem przez Nielicznych, jest ostatnim najemnikiem na Ziemi.
A także, poza Philem (który nie zawsze nosił bezklingowy miecz bez rękojeści), Hasan należał do tych Bardzo Nielicznych, którzy pamiętali dawnego Karaghiosa.
A zatem uszy do góry i grzybem naprzód, spróbowałem pierwszym spojrzeniem przyćmić mu umysł. I albo działały tam jakieś prastare i tajemnicze moce, w co wątpiłem, albo był na większym haju, niż mi się wydawało, co jest możliwe, albo zapomniał mojej twarzy, co pewnie byłoby możliwe, choć mało prawdopodobne, albo też działał zgodnie z zawodową etyką lub prymitywną zwierzęcą przebiegłością (posiadał jedno i drugie, w różnych proporcjach, jednak z przewagą zwierzęcej przebiegłości). W każdym razie nic nie dał po sobie poznać, kiedy nas przedstawiono.
– To mój ochroniarz Hasan – powiedział Dos Santos z uśmiechem jaśniejącym jak flara magnezjowa.
Potrząsnąłem ręką, która kiedyś potrząsnęła światem, że tak powiem. I wciąż była to bardzo silna ręka.
– Conrad Nomikos – rzucił Hasan, mrużąc oczy, jakby odczytywał to ze zwoju.
Znałem wszystkich pozostałych w pokoju, więc przeszedłem na miejsce jak najdalsze od Hasana, a drugi drink starałem się trzymać przed twarzą, na wszelki wypadek.
Diane pod Rudą Peruką stała niedaleko. Powiedziała:
– Dzień dobry, panie Nomikos.
Skinąłem jej drinkiem.
– Dobry wieczór, Diane.
Wysoka, szczupła, ubrana w większości na biało, stała obok Dos Santosa niczym świeca. Wiem, że nosi perukę, bo kiedyś widziałem, że zsunęła jej się w górę, odsłaniając fragment interesującej i brzydkiej blizny, zwykle schowanej pod niską linią włosów. Często zastanawiałem się nad tą blizną – czasem, kiedy stałem na kotwicy i patrzyłem w górę na fragmenty konstelacji za chmurami, czasem, kiedy odkopywałem uszkodzone posągi. Jej wargi są fioletowe – myślę, że wytatuowane – i nigdy nie widziałem ich w uśmiechu; mięśnie szczęki zawsze wypukłe jak powrozy, ponieważ ciągle za ciska zęby; między oczami ma nieduże odwrócone „v”, skutek ciągłego marszczenia czoła, a podbródek jest nieduży, wyzywająco uniesiony. Prawie nie otwiera ust, kiedy mówi tym swoim ostrym, cierpkim tonem. Nie podjąłbym się zgadywania, ile ma lat. Tyle że ponad trzydzieści.
Ona i Don tworzą ciekawą parę. On jest smagły, gadatliwy, pali bez przerwy, nie potrafi usiedzieć spokojnie dłużej niż dwie minuty. Ona jest wyższa o paręnaście centymetrów, spokojna i opanowana. Wciąż nie poznałem całej jej historii. Pewnie nigdy nie poznam.
Podeszła i stanęła przy moim fotelu, kiedy Lorel przedstawiał Corta Dos Santosowi.
– Pan… – powiedziała.
– Ja – odparłem.
– …poprowadzi wycieczkę.
– Wszyscy jakoś o tym wiedzą oprócz mnie – zauważyłem. – Pewnie nie zechce pani podzielić się skrawkiem swej wiedzy w tej kwestii?
– Nie ma wiedzy, nie ma kwestii.
– Mówi pani jak Phil.
– Nie chciałam.
– Ale tak było. Więc dlaczego?
– Dlaczego co?
– Dlaczego pani? Don? Tutaj? Dzisiaj?
Dotknęła językiem górnej wargi, a potem nacisnęła mocno, jakby chciała wycisnąć sok z winogrona albo powstrzymać słowa. Obejrzała się na Dona, ale stał za daleko, żeby coś usłyszeć. Zresztą i tak patrzył w inną stronę – zajęty był nalewaniem Myshtigo prawdziwej coca coli z dzbanka w barku dla ważnych gości. Formuła coca coli była archeologicznym odkryciem stulecia, przynajmniej zdaniem Wegan. Zaginęła podczas Trzech Dni i odzyskano ją jakieś dziesięć lat temu. Na rynku było sporo symcoli, ale żadna nie działała na metabolizm Wegan tak, jak prawdziwa. „Drugi największy wkład Ziemi w kulturę galaktyczną”, jak to nazwał któryś z ich współczesnych historyków. Pierwszym największym wkładem był oczywiście bardzo delikatny problem społeczny takiego rodzaju, za jakim znużeni wegańscy filozofowie tęsknili od pokoleń.
Diana znowu zwróciła się do mnie.
– Jeszcze nie wiem – oświadczyła. – Niech pan spyta Dona.
– Tak zrobię.
I rzeczywiście zapytałem. Ale później. I nie byłem rozczarowany, jako że niczego nie oczekiwałem.
Kiedy jednak siedziałem tam i z całych sił starałem się coś podsłuchać, nagle doznałem wizji przesłaniającej pole widzenia, czegoś takiego, co psychiatra nazwał kiedyś pseudotelepatyczną realizacją życzeniową. Działa tak: chcę wiedzieć, co się dzieje w jakimś miejscu. Mam prawie dostateczną informację, by się domyślić. I to robię. Tylko że trafia to do mnie, jakbym wszystko widział i słyszał poprzez oczy i uszy którejś z zaangażowanych osób. Chociaż to nie jest prawdziwa telepatia, tak myślę, bo czasami może się mylić. Ale wizja na pewno wydaje się rzeczywista.
Psychiatra potrafił mi wytłumaczyć wszystko z wyjątkiem przyczyny. W każdym razie stałem teraz na środku pokoju, patrzyłem na Myshtigo, byłem Dos Santosem, mówiłem:
– Pojadę z wami, dla pańskiego bezpieczeństwa. Nie jako sekretarz Radpolu, ale jako prywatny obywatel.
– Nie prosiłem o pańską ochronę – odpowiedział Weganin. – Jednakże dziękuję. Przyjmę pańską ofertę, by uniknąć śmierci z rąk pańskich towarzyszy… – uśmiechał się, gdy to mówił – gdyby spróbowali do niej doprowadzić w czasie naszych podróży. Wątpię, by chcieli, ale byłbym głupcem, gdybym odrzucił tarczę Dos Santosa.
– Jest pan rozsądny – stwierdziliśmy z lekkim ukłonem.
– To prawda – zgodził się Cort. – Proszę mi teraz powiedzieć… – Skinął głową w stronę Ellen, która właśnie skończyła kłócić się z George’em o cokolwiek i odchodziła gniewnie. – Kto to jest?
– Ellen Emmet, żona George’a Emmeta, dyrektora Wydziału Ochrony Przyrody.
– Jaka jest jej cena?
– Nie słyszałem, by ostatnio jakąś wyznaczała.
– W takim razie jaka była wcześniej?
– Nigdy nie miała ceny.
– Wszystko na Ziemi ma swoją cenę.
– W takim razie sądzę, że sam musi pan się tego dowiedzieć.
– Tak uczynię – zapewnił Weganin.
Ziemskie kobiety zawsze były dla Wegan zaskakująco atrakcyjne. Jakiś Veggy zdradził mi kiedyś, że czuje się przy nich trochę jak zoofil. Co jest dość interesujące, ponieważ któraś z dziewcząt do towarzystwa z kurortu na Côte d’Or powiedziała mi, chichocząc przy tym, że przy Weganach czuje się trochę jak une zoophiliste. Podejrzewam, że te strugi powietrza muszą łaskotać czy co i pobudzać obie strony.
– A przy okazji – rzuciliśmy jeszcze – czy przestał pan ostatnio bić swoją żonę?
– Którą? – zapytał Myshtigo.
Zamglenie – i znów siedziałem w fotelu.
– I co… – pytał właśnie George Emmet – …o tym myślisz?
Przyjrzałem mu się. Jeszcze sekundę temu go tu nie było. Pojawił się nagle i przysiadł na szerokiej poręczy mojego fotela.
– Mógłbyś powtórzyć? Chyba się zamyśliłem.
– Mówiłem, że pokonałem nietopająka. Wystarczy jedno lato. I co ty na to?
– To się rymuje – zauważyłem. – Ale wyjaśnij mi, jak pokonałeś nietopająka.
On jednak się roześmiał. Jest jednym z tych gości, u których śmiech to zjawisko całkiem nieprzewidywalne. Może całymi dniami chodzić z kwaśną miną, a potem nagle jakiś drobiazg doprowadza go do wybuchu radości. Zachłystuje się trochę, kiedy się śmieje, całkiem jak małe dziecko, a wrażenie to pogłębiają jeszcze różowa zwiotczała skóra i rzadkie włosy. No więc czekałem. Ellen odeszła drażnić Lorela, a Diane odwróciła się, by czytać tytuły książek na półkach.
Wreszcie…
– Udało mi się stworzyć nowy szczep slishi – wysapał z dumą.
– No, świetnie! – I po chwili spytałem: – Co to są slishi?
– Slish to bakabijski pasożyt – wyjaśnił. – Coś w rodzaju wielkiego kleszcza. Moje mają prawie centymetr długości – dodał z dumą. – Wgryzają się głęboko w ciało i wydalają silnie trujące odchody.
– Śmiertelnie?
– Moje tak.
– Mógłbyś mi jakiegoś pożyczyć? – spytałem.
– Po co?
– Chętnie rzuciłbym komuś na kark. Chociaż po namyśle wolałbym kilka tuzinów. Mam wielu przyjaciół.
– Moje nie szkodzą ludziom, tylko nietopająkom. Ludzi dyskryminują. Ludzie by zatruli moje slishi. – (To „moje slishi” powiedział niezwykle zaborczym tonem). – Nosiciel musi mieć metabolizm oparty na miedzi, nie na żelazie – wytłumaczył. – A nietopająki należą do tej kategorii. Dlatego właśnie chcę z tobą jechać na tę wyprawę.
– Chcesz, żebym złapał nietopająka i przytrzymał go, kiedy wpakujesz na niego slishi? To właśnie próbujesz mi powiedzieć?
– Wiesz, chciałbym mieć parę nietopająków… te moje zużyłem w zeszłym miesiącu… ale jestem praktycznie pewien, że slishi się sprawdzą. Chcę z wami jechać, żeby wywołać zarazę.
– Jaką zarazę?
– Wśród nietopająków. W ziemskich warunkach slishi mnożą się szybko, jeśli tylko trafią na odpowiedniego nosiciela. I powinny być bardzo zaraźliwe, o ile zaczną w odpowiedniej porze roku. Myślałem o późnym okresie godowym nietopająków południowo zachodnich. Zacznie się za sześć do ośmiu tygodni na terytorium Kalifornii, w Dawnym Miejscu, choć nie jest już Gorące… Nazywa się Capistrano. Jak rozumiem, trasa waszej wyprawy doprowadzi was tam mniej więcej w tym czasie. Kiedy nietopająki wrócą do Capistrano, chcę już tam na nie czekać ze slishi. Poza tym przydadzą mi się wakacje.
– Aha… Rozmawiałeś o tym z Lorelem?
– Tak i uważa, że to świetny pomysł. Prawdę mówiąc, chce się tam z nami spotkać i robić zdjęcia. Może już nie być zbyt wielu okazji, żeby je zobaczyć… przesłaniające niebo w przelocie, zakładające gniazda w ruinach, jak to zwykle robią, pożerające dzikie świnie i zostawiające zielone odchody na ulicach… Wiesz, to naprawdę piękne obrazy.
– No tak, jak na Halloween. A co się stanie z tymi dzikimi świniami, jeśli wytrujemy nietopająki?
– Och, pewnie będzie ich więcej. Ale pumy raczej dopilnują, żeby nie rozmnożyły się jak australijskie króliki. Zresztą i tak chyba lepiej mieć nadmiar świń niż nietopająków.
– Prawdę mówiąc, nie przepadam za jednymi ani drugimi, ale teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, to chyba naprawdę wolałbym świnie. No dobrze. Jasne, możesz z nami jechać.
– Dziękuję – powiedział. – Byłem pewien, że pomożesz.
– Nie ma o czym mówić.
Mniej więcej wtedy Lorel wydał z głębi krtani przepraszający dźwięk. Stanął pośrodku pokoju przy dużym biurku, przed którym właśnie opuszczał się wolno szeroki ekran projekcyjny. Był to gruby transparer z symulacją głębi, więc nikt nie musiał się przesuwać, by zająć lepsze miejsce. Lorel wcisnął klawisz z boku biurka i światła lekko przygasły.
– Ehm… Za chwilę pokażę wam kilka map – zaczął. – Jeśli tylko to synchro cośtam… O, mam. Już działa.
Pojawiła się północna część Afryki i większość krajów śródziemnomorskich w pastelowych kolorach.
– Czy to tam chciał pan wyruszyć najpierw? – zapytał Myshtigo.
– Tam… w końcu – odparł wysoki Weganin, przerywając ściszoną rozmowę z Ellen, którą osaczył we wnęce Historii Francji, pod popiersiem Voltaire’a.
Światła przygasły bardziej, a Myshtigo podszedł do biurka. Spojrzał na mapę, a potem na nikogo konkretnego.
– Planuję odwiedzić pewne kluczowe miejsca, które z tych czy innych względów są ważne dla historii tego świata – wyjaśnił. – Zamierzam zacząć od Egiptu, Grecji i Rzymu. Potem chciałbym szybko zobaczyć Madryt, Paryż i Londyn. – Mapy zmieniały się, gdy mówił, choć nie dość szybko, by dotrzymać mu tempa. – Potem chcę się cofnąć do Berlina, zahaczyć o Brukselę, odwiedzić Sankt Petersburg i Moskwę, przeskoczyć Atlantyk i zrobić przystanki w Bostonie, Nowym Jorku, DC i Chicago. – (Lorel zaczynał się już pocić). – Potem zjechać na Jukatan i skoczyć z powrotem na terytorium Kalifornii.
– W takiej kolejności? – spytałem.
– Właściwie tak.
– A czego brakuje Indiom albo Bliskiemu Wschodowi? Czy też Dalekiemu Wschodowi, jeśli już o tym mowa? – zapytał jakiś głos, który rozpoznałem jako należący do Phila. Wszedł tu, kiedy światła były już przygaszone.
– Niczego – przyznał Myshtigo. – Tyle że to głównie błoto, piasek i gorąco. I w żaden sposób nie pomoże mi w tym, czego szukam.
– A czego pan szuka?
– Opowieści.
– Jakiego rodzaju opowieści?
– Przyślę panu egzemplarz z autografem.
– Dziękuję.
– Będzie miło.
– Kiedy chce pan wyruszyć? – zainteresowałem się.
– Pojutrze.
– W porządku.
– Poleciłem przygotować dla pana szczegółowe mapy konkretnych lokalizacji. Lorel zapewnił mnie, że dziś po południu dostarczono je do pańskiego biura.
– Też w porządku. Ale jest coś, z czego może nie w pełni zdaje pan sobie sprawę. Dotyczy to faktu, że wszystkie miejsca, które pan wymienił, leżą na kontynencie. Obecnie jesteśmy kulturą głównie wyspiarską i są po temu powody. Podczas Trzech Dni tereny kontynentalne solidnie oberwały i większość wspomnianych okolic wciąż jest dość gorąca. W dodatku nie tylko z tego powodu uznawane są za niebezpieczne…
– Wasza historia nie jest mi obca i jestem świadom środków ochrony przed promieniowaniem – przerwał mi. – Wiem również o rozmaitych zmutowanych formach życia zamieszkujących Dawne Miejsca. Jestem ostrożny, ale nie wystraszony.
Wzruszyłem ramionami w sztucznym zmierzchu.
– Jeśli o mnie chodzi, może być…
– To dobrze. – Wypił jeszcze łyk coli. – W takim razie daj mi więcej światła, Lorel.
– Robi się, Srin.
Zrobiło się widno.
Kiedy ekran znikał w suficie za jego plecami, Myshtigo zwrócił się do mnie.
– Czy to prawda, że wśród znajomych tutaj, w Port, ma pan kilkoro mambo i hounganów?
– To prawda – zgodziłem się. – A dlaczego?
Podszedł do mojego fotela.
– Jak rozumiem – rzekł konwersacyjnym tonem – voodoo, czy też vodoun, przetrwało wieki w praktycznie niezmienionej formie.
– Możliwe. Nie byłem przy jego początkach, więc nie mam takiej pewności.
– Rozumiem też, że uczestnicy nie lubią obecności obcych…
– To także prawda. Ale pokażą panu dobre przedstawienie, jeśli wybierze pan odpowiedni hounfor i odwiedzi ich z paroma prezentami.
– Jednakże bardzo mi zależy, by być świadkiem prawdziwej ceremonii. Gdybym wziął w takiej udział z kimś, kto dla uczestników nie jest obcy, może mógłbym liczyć na autentyczny rytuał.
– A czemu panu zależy? Chorobliwe zaciekawienie barbarzyńskimi obyczajami?
– Nie. Studiuję religioznawstwo porównawcze.
Ja studiowałem jego twarz, ale niczego z niej nie wyczytałem.
Minęło trochę czasu od mojej ostatniej wizyty u Mamy Julie i Papy Joego czy kogokolwiek z pozostałych, a hounfor nie był daleko. Nie wiedziałem jednak, jak zareagują, jeśli przyjdę z Weganinem. Oczywiście nigdy nie protestowali, kiedy przyprowadzałem ludzi.
– No więc… – zacząłem.
– Chcę tylko popatrzeć – zapewnił. – Nie będę przeszkadzał. Nawet nie zauważą, że tam jestem.
Pomruczałem chwilę, ale w końcu ustąpiłem. Dobrze znałem Mamę Julie i nie sądziłem, by w jakiś sposób mogło to zaszkodzić. A więc…
– No dobrze – zgodziłem się. – Zabiorę pana do hounforu. Jeszcze dziś wieczorem, jeśli pan chce.
Przystał na moją propozycję, podziękował i poszedł po następną colę. George, który nie oddalił się od poręczy mojego fotela, pochylił się i zauważył cicho, że sekcja Weganina byłaby bardzo ciekawa. Przyznałem mu rację.
Kiedy Myshtigo wrócił, towarzyszył mu Dos Santos.
– Co to za gadanie, że podobno zabiera pan pana Myshtigo na pogańską ceremonię? – zapytał. Rozszerzone nozdrza falowały mu odrobinę.
– To prawda – powiedziałem. – Zabieram go.
– Nie, bez ochrony to wykluczone.
Rozłożyłem ręce.
– Potrafię rozwiązać każdy problem, jaki by się pojawił.
– Hasan i ja pójdziemy z wami.
Już miałem zaprotestować, kiedy między nich wcisnęła się Ellen.
– Ja też chcę iść – oświadczyła. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
Wzruszyłem ramionami. Jeśli pójdzie Dos Santos, to pójdzie też Diane, co dawało już sporą grupę. W takim razie jeden więcej nie będzie miał znaczenia, nie powinien mieć znaczenia. Wszystko się posypało, zanim się zaczęło.
– Czemu nie? – mruknąłem.
***
Hounfor znajdował się w dzielnicy portowej, może dlatego, że był poświęcony Ague Woyo, bogowi morza. Choć raczej dlatego, że rodzina Mamy Julie zawszy trzymała się portów. Ague Woyo nie jest bogiem zazdrosnym, więc na ścianach uwiecznione zostały liczne inne bóstwa w jaskrawych kolorach. Dalej w głębi wyspy można znaleźć bardziej wyszukane hounfory, ale są raczej komercyjnej natury.
Wielka ognista łódź Ague była niebieska, pomarańczowa, zielona, żółta i czarna i nie wyglądała na specjalnie zdolną do żeglugi. Damballa Wedo w karmazynie wił się i owijał swym ciałem większą część przeciwległej ściany. Papa Joe gładził rytmicznie kilka dużych bębnów rada na wprost i trochę na prawo od drzwi, przez które weszliśmy – jedynych drzwi. Rozmaici chrześcijańscy święci zza swych niezgłebionych twarzy spoglądali na kolorowe serca, koguty i cmentarne krzyże, proporczyki, maczety i krzyżowe desenie wiszące dookoła nich na każdym wolnym skrawku ściany – zastygłe w posthuraganowym surrealizmie amfoterycznych barw Tytana – i nie dało się stwierdzić, czy święci aprobowali to, czy nie: spoglądali tylko przez swoje tanie ramki, jakby to były okna do obcego świata.
Na małym ołtarzyku stały liczne butelki z napojami alkoholowymi, tykwy, święte naczynia na duchy loa, amulety, fajki, chorągiewki, zdjęcia stereo nieznanych mi osób oraz, między innymi przedmiotami, paczka papierosów dla Papy Legby.
Nabożeństwo już trwało, kiedy młody hounsi Luis wprowadził nas do środka. Sala miała osiem metrów długości na pięć szerokości, wysoki strop i klepisko zamiast podłogi. Tancerze okrążali centralny słup powolnymi, dumnymi krokami. Ich skóra była ciemna i lśniła w blasku antycznych lamp naftowych. Po naszym wejściu w sali zrobiło się tłoczno.
Mama Julie wzięła mnie za rękę, uśmiechnęła się i poprowadziła do miejsca obok ołtarza.
– Erzulie była łaskawa – powiedziała.
Przytaknąłem.
– Lubi cię, Nomiko. Żyjesz długo, wiele podróżujesz i wracasz.
– Zawsze – przyznałem.
– Ci ludzie…? – Spojrzeniem ciemnych oczu wskazała moich towarzyszy.
– Przyjaciele. Nie będą przeszkadzać…
Zaśmiała się, gdy to powiedziałem. Ja też.
– Jeśli pozwolisz nam zostać, przypilnuję, żeby nie wchodzili w drogę. Będziemy się trzymać cieni po bokach sali. Kiedy powiesz, że mam ich zabrać, posłucham. Widzę, że tańczyliście już długo, opróżniliście wiele butelek…
– Zostań – pozwoliła. – Przyjdź kiedyś porozmawiać ze mną za dnia.
– Przyjdę.
Odeszła wtedy, a tancerze zrobili dla niej miejsce w swoim kręgu. Była spora, choć głos miała raczej cienki. Poruszała się jak dmuchana lalka, nie bez swoistej gracji stawiając stopy w rytm monotonnego łoskotu bębnów Papy Joego. Po jakimś czasie ten dźwięk wypełnił wszystko: moją głowę, ziemię, powietrze… Może takim właśnie wydawało się na wpół strawionemu Jonaszowi dudnienie serca wieloryba. Przyglądałem się tancerzom. I przyglądałem się tym, którzy się przyglądali tancerzom.
Wypiłem kufel rumu, próbując nadrobić opóźnienie, ale nie mogłem. Myshtigo co chwila pociągał łyk z butelki coli, którą ze sobą przyniósł. Nikt nie zauważył, że jest niebieski, ale też przyszliśmy dość późno i sprawy mocno się już posunęły tam, gdzie zmierzały.
Ruda Peruka stała w kącie, trochę wyniosła i trochę wystraszona. Miała przy boku butelkę. Myshtigo miał przy boku Ellen. Dos Santos stał przy drzwiach i obserwował wszystkich, nawet mnie. Hasan przykucnął przy prawej ścianie; palił fajkę z długim ustnikiem i małą główką. Wydawał się absolutnie spokojny.
Mama Julie… tak, chyba ona… zaczęła śpiewać. Dołączyły inne głosy:
Papa Legba, ouvri bayé!
Papa Legba, Attibon Legba, ouvri bayé pou pou passé!
Papa Legba…
Tak to trwało i trwało. Zaczęła mnie ogarniać senność. Wypiłem więcej rumu, poczułem większe pragnienie i wypiłem jeszcze więcej rumu.
Nie jestem pewien, jak długo już tam byliśmy, kiedy to się stało. Tancerze całowali słup, śpiewali, grzechotali tykwami i wylewali wodę, dwaj hounsi zachowywali się jak opętani i paplali coś niezrozumiale, wzór z mączki na klepisku się rozmazał, a powietrze wypełniło się dymem. Stałem oparty o ścianę i podejrzewam, że musiałem na minutę czy dwie zamknąć oczy.
Głos dobiegł z niespodziewanego kierunku.
Hasan wrzasnął.
To było długie wycie, które poderwało mnie do przodu; potem oszołomiony straciłem równowagę i znów głucho uderzyłem plecami o ścianę.
Bębny huczały dalej, nie gubiąc rytmu. Jednak niektórzy z tancerzy przystanęli i obejrzeli się.
Hasan wstał na równe nogi. Zęby miał wyszczerzone, oczy jak szparki, na twarzy garby i doliny wysiłku pod lśniącą warstwą potu.
Jego broda była niczym płomienny grot.
Płaszcz, zaczepiony o jakąś ozdobę na ścianie, był jak czarne skrzydła.
Ręce, w hipnotycznie powolnych ruchach, dusiły niewidzialnego człowieka.
Zwierzęce odgłosy wydobywały się z krtani.
I ciągle dusił nikogo.
Wreszcie zachichotał krótko i rozsunął dłonie.
Dos Santos znalazł się przy nim niemal natychmiast; mówił coś, ale w tej chwili zamieszkiwali dwa różne światy.
Któryś z tancerzy zaczął cicho jęczeć. Kolejny się do niego przyłączył, potem następni.
Mama Julie wysunęła się z kręgu i zbliżyła do mnie – akurat kiedy Hasan zaczął cały pokaz od początku, tym razem bardziej ekspresyjnie.
Bęben wciąż wybijał swój jednostajny, rytmiczny komentarz. Papa Joe nawet nie uniósł wzroku.
– Zły znak – oświadczyła Mama Julie. – Co wiesz o tym człowieku?
– Mnóstwo – odparłem, aktem woli oczyszczając umysł.
– Angelsou – stwierdziła.
– Co?
– Angelsou – powtórzyła. – To mroczny bóg. Trzeba się go obawiać. Twój przyjaciel został opętany przez Angelsou.
– Wytłumacz, proszę.
– Rzadko przybywa do naszego hounforu. Nie jest tu mile widziany. Ci, których opęta, stają się mordercami.
– Sądzę, że Hasan próbował nowej mieszanki fajkowej, zmutowanej ambrozji czy jeszcze czegoś innego.
– Angelsou – powtórzyła z uporem. – Twój przyjaciel stanie się zabójcą, gdyż Angelsou jest bogiem śmierci i odwiedza tylko swoich.
– Mamo Julie – powiedziałem. – Hasan jest zabójcą. Gdybyś dostawała kawałek gumy za każdego człowieka, którego zabił, i spróbowała żuć ją całą, wyglądałabyś jak chomik. Jest zawodowym zabójcą, oczywiście w granicach prawa, na ogół. Ponieważ na Kontynencie obowiązuje Kodeks Duello, większą część swojej pracy wykonuje tutaj. Chodzą słuchy, że niekiedy dokonuje nielegalnych zabójstw, ale nigdy nie udało się nic udowodnić. Powiedz zatem – dodałem na koniec – czy Angelsou jest bogiem zabójców, czy bogiem morderców? Bo powinna być jakaś różnica między nimi, prawda?
– Nie dla Angelsou – stwierdziła.
Dos Santos wyraźnie chciał przerwać spektakl i chwycił Hasana za nadgarstki. Usiłował rozsunąć mu ręce, ale… może spróbujcie kiedyś rozgiąć pręty kraty w swojej celi, to sobie wyobrazicie, jak to wyglądało.
Przeszedłem przez salę, podobnie jak kilku innych. Co okazało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ponieważ Hasan w końcu zauważył, że ktoś przed nim stoi, i opuścił ręce, wyrywając je z uchwytu Dos Santosa. A potem wyjął spod płaszcza długi sztylet.
Czy użyłby go wobec Dos Santosa lub kogokolwiek innego, jest kwestią raczej akademicką, ponieważ w tej właśnie chwili Myshtigo zatkał kciukiem butelkę i uderzył nią Hasana za uchem. Hasan padł do przodu, Dos Santos pochwycił go, ja wyciągnąłem mu klingę z palców, a Myshtigo dokończył swoją colę.
– Interesująca ceremonia – zauważył. – Nigdy bym nie przypuszczał, że ten wielki gość żywi tak silne uczucia religijne.
– To tylko dowodzi, że nigdy nie można być całkiem pewnym, prawda?
– Owszem. – Gestem wskazał gapiów wokół nas. – Oni wszyscy są panteistami, prawda?
Pokręciłem głową.
– Raczej prymitywnymi animistami.
– Jaka to różnica?
– No więc ta butelka coli, którą pan właśnie opróżnił, znajdzie się na ołtarzu, czy też pé, jak go nazywają, jako naczynie dla Angelsou, ponieważ przez chwilę pozostawała w bliskim kontakcie z bogiem. Tak na to patrzą animiści. Z kolei panteista mógłby nieco się zirytować faktem, że ktoś przychodzi na jego ceremonię bez zaproszenia i powoduje zamieszanie, tak jak my przed chwilą. Panteista mógłby zatem spróbować złożyć intruzów w ofierze Ague Woyo, bogu morza, tłukąc ich po głowach w podobnie ceremonialnym stylu, a potem zrzucając z końca nabrzeża. A zatem nie będę musiał tłumaczyć Mamie Julie, że wszyscy ci ludzie, którzy stoją dookoła i gapią się na nas ponuro, są tak naprawdę animistami. Przepraszam na chwilę.
Prawdę mówiąc, nie było aż tak źle, ale chciałem trochę nim wstrząsnąć. Chyba mi się udało.
Kiedy przeprosiłem i pożegnałem się, podniosłem Hasana z podłogi. Był nieprzytomny, a ja jako jedyny byłem dość wielki, by go ponieść.
Ulica była całkiem pusta, poza nami, a wielka ognista łódź Ague Woyo rozcinała fale gdzieś tuż poniżej wschodniej krawędzi świata, zachlapując niebo jego ulubionymi kolorami.
Dos Santos szedł obok mnie.
– Może miał pan rację. Może rzeczywiście nie powinniśmy przychodzić.
Uznałem, że nie warto mu odpowiadać. Jednak Ellen, która szła z przodu razem z Myshtigo, zatrzymała się i odwróciła.
– Nonsens – stwierdziła. – Gdybyśmy nie przyszli, stracilibyśmy wspaniały dramatyczny monolog budowniczego namiotów.
Tymczasem znalazłem się blisko, więc nagle wyciągnęła ręce i chwyciła mnie za gardło. Nie zaciskała palców, ale wykrzywiła się przerażająco i rzuciła:
– Ur! Mm! Ugh! Opętał mnie Angelsou, więc już po tobie!
I wybuchnęła śmiechem.
– Puść moje gardło, bo rzucę w ciebie Arabem – odparłem, porównując pomarańczowo brązowy kolor jej włosów z pomarańczową i różową barwą nieba za jej plecami. I uśmiechnąłem się. – A jest ciężki – dodałem.
I wtedy, sekundę przed cofnięciem dłoni, lekko zacisnęła palce… lekko, ale jednak trochę za mocno jak na zabawę. I zaraz potem znowu trzymała Myshtigo pod ramię i wszyscy szliśmy dalej. Cóż, kobiety nigdy nie próbują dać mi w twarz, bo od razu nadstawiam drugi policzek i boją się grzybicy. Domyślam się zatem, że takie szybkie podduszenie to jedyna alternatywa.
– Strasznie ciekawe – stwierdziła Ruda Peruka. – Dziwnie się czułam. Jakby coś wewnątrz mnie tańczyło razem z nimi. Niezwykłe wrażenie. Tak naprawdę nie lubię tańca, żadnego.
– Jaki ma pani akcent? – przerwałem jej. – Staram się go jakoś umiejscowić.
– Sama nie wiem – odparła. – Pochodzenie mam irlandzko francuskie. Mieszkałam na Hybrydach, a także w Australii i w Japonii, dopóki nie skończyłam dziewiętnastu lat…
Hasan jęknął i napiął mięśnie, a ja poczułem ostry ból w ramieniu. Posadziłem go na jakimś stopniu i przeszukałem. Znalazłem dwa noże do rzutów, jeszcze jeden sztylet, ładny nóż grawitacyjny i myśliwski z zębatym ostrzem, linki do duszenia i małe metalowe pudełko zawierające rozmaite proszki i fiolki płynów, którym wolałem się zbyt dokładnie nie przyglądać. Nóż grawitacyjny spodobał mi się, więc go sobie zatrzymałem. To był Coricama, bardzo ładny.
***
Następnego dnia dość późno – powiedzmy, że był to wieczór – porwałem starego Phila, bo uznałem, że wykorzystam go jako opłatę za wejście do apartamentu Dos Santosa w Royalu. Radpol nadal uważa Phila za swego rodzaju returnistycznego Toma Paine’a, choć zaczął głosić swoją niewinność w tej kwestii jakieś pół wieku temu, kiedy wziął się za mistycyzm i zyskiwanie szacunku. Co prawda jego Zew Ziemi to chyba najlepszy kawałek, jaki w życiu napisał, ale nakreślił też Dogmaty Powrotu, które pomogły rozbudzić niepokoje, które chciałem rozbudzić. Obecnie może się zapierać, ale wtedy był z niego niezły wichrzyciel. Jestem pewien, że nadal kolekcjonuje te wszystkie zachwycone spojrzenia i piękne słowa, jakie dzięki nim zyskuje, wyjmuje je od czasu do czasu, odkurza, a potem przygląda się im z czymś w rodzaju przyjemności.
Oprócz Phila miałem też pretekst – chciałem sprawdzić, jak się czuje Hasan po tym pożałowania godnym ciosie, jaki zarobił w hounforze. Tak naprawdę to zależało mi na okazji, żeby z nim pogadać i sprawdzić, co takiego – o ile w ogóle cokolwiek – byłby skłonny mi zdradzić na temat swojego najnowszego zlecenia.
Tak więc Phil i ja poszliśmy tam piechotą. Z kompleksu Biura do Royala nie było daleko – jakieś siedem minut spacerkiem.
– Skończyłeś już moją elegię? – spytałem.
– Ciągle nad nią pracuję.
– Mówisz to już od dwudziestu lat. Chciałbym, żebyś się pośpieszył i żebym mógł ją przeczytać.
– Mógłbym ci pokazać kilka naprawdę świetnych… Lorela, George’a, nawet tę dla Dos Santosa. Mam też w papierach różne rodzaje pustych formularzy do wypełnienia dla pomniejszych notabli. Ale twoja to pewien problem.
– A to czemu?
– Muszę ją stale aktualizować. Nie chcesz przestać, tylko żyjesz sobie beztrosko i ciągle coś robisz.
– Nie podoba ci się to?
– Większość ludzi ma dość przyzwoitości, żeby działać aktywnie przez pół wieku, a potem odpuścić. Ich elegie nie nastręczają problemów. Mam ich pełne szuflady. Ale obawiam się, że twoją zamknę w ostatniej chwili i zakończę dysonansowo. Nie lubię tak pracować. Wolę rozważać wszystko przez lata, wartościować czyjeś życie starannie i bez presji. Niepokoją mnie tacy jak ty, którzy swoje życie przeżywają niczym w ludowych balladach. Próbujesz mnie zmusić, żebym napisał ci epos, a na to już jestem za stary. Czasem przysypiam.
– Myślę, że jesteś niesprawiedliwy – stwierdziłem. – Inni mogą przeczytać swoje elegie, a mnie wystarczyłoby choćby parę niezłych limeryków.
– Prawdę mówiąc, mam przeczucie, że i twoja będzie zakończona już niedługo – stwierdził. – Postaram się dostarczyć ci tekst na czas.
– Och… A skąd bierze się to przeczucie?
– Któż potrafi wskazać źródło inspiracji?
– Ja mam to wiedzieć?
– Przyszło mi to do głowy podczas medytacji. Układałem właśnie elegię dla Weganina, oczywiście tylko jako ćwiczenie… i nagle pomyślałem: „Niedługo skończę też tę dla Greka”. – Zastanowił się chwilę. – Spróbuj to sobie wyobrazić: ty sam jako dwóch ludzi, a każdy z nich wyższy od tego drugiego.
– Można by to zrobić, gdybym stanął przed lustrem i przestępował z nogi na nogę. Wiesz, jedną mam krótszą. No więc wyobraziłem sobie. Co teraz?
– Nic. Nie podchodzisz do tego we właściwy sposób.
– To kulturowa tradycja, na którą nigdy się skutecznie nie uodporniłem. Taka jak węzły czy konie… Gordion, Troja… No wiesz. Chytrość to nasza cecha.
Milczeliśmy przez kolejne dziesięć kroków.
– Wybierasz pierze czy ołów? – spytałem.
– Słucham?
– To zagadka kallikanzarosa. Wybierz coś.
– Pierze?
– Nie trafiłeś.
– A gdybym powiedział „ołów”?
– Nie, nie… Masz tylko jedną szansę. Prawidłowa odpowiedź jest taka, jaką kallikanzaros zechce, żeby była. Przegrałeś.
– Wydaje się to dość arbitralne.
– Kallikanzaroi takie są. To raczej grecka niż orientalna subtelność. A przy tym nie tak nieodgadniona. Ponieważ często od odpowiedzi zależy twoje życie, a kallikanzaros na ogół chce, byś przegrał.
– Dlaczego tak?
– Zapytaj najbliższego kallikanzarosa, jakiego spotkasz, jeśli będziesz miał taką możliwość. To złośliwe duchy.
Dotarliśmy do właściwej przecznicy i skręciliśmy.
– Dlaczego nagle znowu przejmujesz się Radpolem? – zapytał. – Już dawno od nich odszedłeś.
– Odszedłem we właściwym momencie i teraz interesuje mnie tylko, czy Radpol wraca do życia taki jak za dawnych dni. Hasan jest kosztowny, bo zawsze dostarcza to, co obiecał. A ja chciałbym wiedzieć, co jest w tym pakiecie.
– Martwisz się, że cię znaleźli?
– Nie. To może być niewygodne, ale raczej mnie nie obezwładni.
Royal wyrósł w końcu przed nami i weszliśmy. Skierowaliśmy się wprost do apartamentu. I kiedy przecinaliśmy wyłożony dywanami hol, na Phila spłynęło zrozumienie.
– Znowu mam odwracać uwagę – stwierdził.
– Mniej więcej o to chodzi.
– No dobrze. Jeden do dziesięciu, że niczego nie uzyskasz.
– Nie będę się zakładał. Zapewne masz rację.
Zapukałem do drzwi z ciemnego drewna.
– No cześć – powiedziałem, kiedy się otworzyły.
– Wejdźcie, wejdźcie.
I ruszyliśmy.
Potrzebowałem dziesięciu minut, żeby skierować rozmowę na odebrany przez Beduina i pożałowania godny łomot, jako że Ruda Peruka rozpraszała moją uwagę tym, że była obecna i że była rozpraszająca.
– Dzień dobry – powiedziała.
– Dobry wieczór.
– Coś ciekawego dzieje się w Sztuce?
– Nie.
– W Pomnikach?
– Nie.
– W Archiwach?
– Nie.
– Ależ ciekawą musi pan mieć pracę!
– Och, jest przereklamowana i przesadnie gloryfikowana przez kilku romantyków z Biura Informacji. Tak naprawdę tylko lokalizujemy, restaurujemy i chronimy zapisy oraz dzieła, jakie ludzkość zostawiła porozrzucane po całej Ziemi.
– Coś w rodzaju zbieraczy kulturowego śmiecia?
– Mhm… Tak, chyba dobrze to pani ujęła.
– No a dlaczego?
– Dlaczego co?
– Dlaczego pan to robi?
– Ktoś musi, bo to kulturowe śmiecie. Co czyni je wartymi zbierania. A ja znam swoje śmieci lepiej niż ktokolwiek na Ziemi.
– Jest pan nie tylko oddany swej pracy, ale i skromny. To dobrze.
– Poza tym nie było zbyt wielu kandydatów, kiedy starałem się o tę pracę. I wiedziałem, gdzie sporo tego śmiecia jest pochowane.
Podała mi drinka, wypiła połowę swojego i spytała:
– Czy naprawdę wciąż tutaj są?
– Kto? – zapytałem.
– Spółka Akcyjna Boskość. Dawni bogowie. Jak Angelsou. Myślałam, że wszyscy opuścili Ziemię.
– Nie, wcale nie. To, że wyglądają jak my, nie znaczy przecież, że tak samo się zachowują. Kiedy człowiek stąd odszedł, nie zaproponował, że ich zabierze ze sobą, a bogowie też mają swoją dumę. A może też i tak by musieli zostać… Jest coś, co nazywamy ananke, przeznaczeniem śmierci. Nikt go nie pokona.
– Jak postępu?
– Tak. A skoro już o postępie mowa, to jak postępuje rehabilitacja Hasana? Kiedy ostatnio go widziałem, był całkiem wyłączony.
– Doszedł do siebie. Solidny guz. Gruba czaszka. Nic mu nie będzie.
– A gdzie jest teraz?
– W głębi korytarza, po lewej stronie. Sala gier.
– Może osobiście wyrażę mu współczucie. Wybaczy pani?
– Wybaczam. – Skinęła mi i odeszła, by posłuchać rozmowy Dos Santosa z Philem. Oczywiście Phil był wdzięczny za to dodatkowe towarzystwo.
Żadne z nich nie obejrzało się nawet, kiedy wychodziłem.
Sala gier była na drugim końcu długiego korytarza. Kiedy się zbliżałem, usłyszałem głośny stuk, po nim ciszę, a po niej następny stuk.
Otworzyłem i zajrzałem do środka.
Był tam jedynym gościem. Stał plecami do drzwi, ale usłyszał, że je otwieram, i odwrócił się szybko. Miał na sobie długi fioletowy szlafrok, a w prawej dłoni balansował nożem. Z tyłu głowy widziałem grubą warstwę plastrunku.
– Dobry wieczór, Hasan.
Obok niego stała taca z nożami, a tarczę powiesił na przeciwległej ścianie. Tkwiły w niej dwa noże – jeden w środku, drugi jakieś piętnaście centymetrów w bok, na dziewiątej.
– Dobry wieczór – odpowiedział powoli. Potem po chwili zastanowienia dodał: – Co u ciebie?
– Wszystko dobrze. Przyszedłem zapytać cię o to samo. Jak twoja głowa?
– Ból jest wielki, ale minie.
Zamknąłem za sobą drzwi.
– Wczoraj musiały cię nawiedzić całkiem realne sny na jawie.
– Tak. Pan Dos Santos mówił mi, że walczyłem z duchami. Nie pamiętam tego.
– Nie paliłeś tego, co gruby doktor Emmet nazwałby Cannabis saytiva, to jasne.
– Nie, Karagee. Paliłem striga fleur, który pił ludzką krew. Znalazłem go niedaleko Dawnego Miejsca Konstantynopolu i bardzo starannie wysuszyłem jego płatki. Pewna stara kobieta powiedziała, że pozwoli mi to spojrzeć w przyszłość. Kłamała.
– A wampirza krew pobudza do przemocy? To coś nowego. Przy okazji, nazwałeś mnie Karagee. Wolałbym, żebyś tego nie robił. Nazywam się Nomikos, Conrad Nomikos.
– Dobrze, Karagee. Zdziwiłem się, kiedy cię zobaczyłem. Myślałem, że umarłeś dawno temu, kiedy twoja ognista łódź rozbiła się w zatoce.
– Karagee zginął wtedy. Nie wspominałeś nikomu, że jestem do niego podobny, mam nadzieję?
– Nie. Nie lubię niepotrzebnego gadania.
– To dobry zwyczaj.
Podszedłem do niego, wybrałem jeden z noży, zważyłem w dłoni i rzuciłem. Trafiłem dwadzieścia parę centymetrów na prawo od środka.
– Od dawna pracujesz dla pana Dos Santosa? – spytałem.
– Przez okres około miesiąca – odparł.
Rzucił; jego nóż wbił się kilkanaście centymetrów poniżej środka.
– Jako jego ochroniarz, tak?
– To prawda. Strzegę też niebieskiego.
– Don mówił, że obawia się zamachu na Myshtigo. Czy to realna groźba, czy po prostu jest ostrożny?
– Jedno i drugie jest możliwe, Karagee. Nie wiem tego. Płaci mi tylko za ochronę.
– A gdybym zapłacił ci więcej, zdradziłbyś, na kogo otrzymałeś zlecenie zabójstwa?
– Zostałem wynajęty tylko do ochrony, ale nie powiedziałbym ci, nawet gdyby było inaczej.
– Nie spodziewałem się. Chodźmy po noże.
Podeszliśmy do tarczy i wyrwaliśmy je.
– No więc gdyby tak się złożyło, że to ja, co jest możliwe – rzekłem – to czemu by nie rozwiązać sprawy od razu? Obaj trzymamy po dwie klingi. Ten, który wyjdzie z tej sali, powie, że ten drugi go zaatakował i była to kwestia samoobrony. Nie ma świadków. I obu nas zeszłej nocy widziano nietrzeźwych i zakłócających porządek.
– Nie, Karagee.
– Nie co? Nie, to nie ja? Czy nie, nie chcesz tego załatwić w taki sposób?
– Mógłbym powiedzieć, że nie, to nie ty. Ale nie wiedziałbyś, czy powiedziałem prawdę, czy nie.
– To fakt.
– Mógłbym powiedzieć, że nie chcę robić tego w taki sposób.
– Czy to prawda?
– Tego nie twierdzę. Ale żeby dać ci satysfakcję z odpowiedzi, powiem tyle: gdybym chciał cię zabić, nie robiłbym tego z nożem w ręku, nie próbowałbym też boksu ani zapasów.
– Dlaczego?
– Ponieważ wiele lat temu, kiedy byłem chłopcem, pracowałem w ośrodku wypoczynkowym w Kerczu, obsługując stoliki bogatych Wegan. Nie znałeś mnie wtedy. Dopiero co przyjechałem z dalekich miejsc w Pamirze. Zjawiłeś się w Kerczu ze swoim przyjacielem poetą.
– Teraz pamiętam. Tak… Rodzice Phila zmarli tamtego roku, a byli moimi dobrymi przyjaciółmi. Miałem zawieźć Phila na uniwersytet. Ale był taki Weganin, który odebrał mu jego pierwszą kobietę i zabrał ją do Kerczu. Tak… Jakiś aktor czy cyrkowiec… Zapomniałem, jak się nazywał.
– To był Thrilpai Ligo, bokser shajadpa. Wyglądał jak góra na krańcu wielkiej równiny: wysoki, niewzruszony. Boksował z wegańskimi cesti, owijającymi całą dłoń skórzanymi pasami z dziesięcioma ostrymi ćwiekami. Otwartymi dłońmi.
– Tak, pamiętam…
– Nigdy wcześniej nie boksowałeś z shajadpa, ale pobiłeś się z nim o dziewczynę. Zebrał się wielki tłum Wegan i ziemskich dziewcząt, a ja stanąłem na stole, żeby widzieć. Po minucie całą twarz miałeś we krwi. Starał się, żeby zalała ci oczy, a ty ciągle potrząsałeś głową. Miałem wtedy piętnaście lat i zabiłem dotąd zaledwie trzech ludzi; myślałem, że zginiesz tam, bo nawet go nie dotknąłeś. A potem twoja prawa pięść przebiła się do niego jak ciśnięty młot, tak szybko! Trafiłeś go w środek tej podwójnej kości, jaką niebiescy mają w piersi… a są tam twardsi od nas. I zgniotłeś go jak skorupkę jajka. Ja bym tego nigdy nie dokonał, to pewne, i dlatego właśnie boję się twoich dłoni i twoich rąk. Później dowiedziałem się, że zabiłeś też nietopająka. Nie, Karagee, gdybym musiał, zabiłbym cię z daleka.
– To było dawno temu. Nie sądziłem, że ktoś jeszcze pamięta.
– Wygrałeś tę dziewczynę.
– Tak. Zapomniałem już, jak miała na imię.
– Ale nie zwróciłeś jej poecie. Zatrzymałeś dla siebie. I za to prawdopodobnie cię nienawidzi.
– Phil? Przez tę dziewczynę? Nie pamiętam nawet, jak wyglądała.
– On nie zapomniał. Dlatego myślę, że cię nienawidzi. Umiem wyczuć nienawiść, wytropić jej źródło. Odebrałeś mu jego pierwszą kobietę. Byłem tam.
– To był jej pomysł.
– I on się starzeje, a ty wciąż jesteś młody. To smutne, Karagee, kiedy przyjaciel ma powody, żeby nienawidzić przyjaciela.
– Fakt.
– I nie odpowiedziałem na twoje pytania.
– Jest możliwe, że zostałeś wynajęty, żeby zabić Weganina?
– Jest to możliwe.
– Dlaczego?
– Powiedziałem tylko, że to możliwe, a nie że jest to faktem.
– W takim razie zadam ci jeszcze tylko jedno pytanie i na tym skończę. Co dobrego przyniesie śmieć Weganina? Jego książka może bardzo dobrze wpłynąć na relacje wegańsko ludzkie.
– Nie wiem, co dobrego albo złego mogłaby przynieść, Karagee. Porzucajmy jeszcze.
Tak zrobiliśmy. Teraz wyczułem już dystans i wyważenie noży i wbiłem dwa w sam środek tarczy. Potem Hasan wcisnął dwa swoje obok nich, ten drugi wydał z siebie ostry jęk cierpiącego metalu, kiedy klinga, wibrując, otarła się o jeden z moich.
– Muszę cię uprzedzić – powiedziałem, kiedy znów wyrwaliśmy je z tarczy. – To ja kieruję wyprawą i jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo jej uczestników. Będę także pilnował Weganina.
– To bardzo dobra decyzja, Karagee. Potrzebuje ochrony.
Odłożyłem noże na tacę i skierowałem się do drzwi.
– Ruszamy jutro o dziewiątej rano, jak wiesz. Zamówię konwój śmigaczy na pierwszym lądowisku w kompleksie Biura.
– Tak. Dobrej nocy, Karagee.
– I mów mi Conrad.
– Tak.
Trzymał w dłoni nóż, gotów do rzutu do tarczy. Zamknąłem za sobą drzwi i skręciłem w korytarz. Odchodząc, usłyszałem kolejne stuknięcie i wydawało się o wiele bliższe niż te wcześniejsze. Odbiło się echem wokół mnie na korytarzu.
***
Kiedy sześć dużych śmigaczy pędziło przez oceany w stronę Egiptu, skierowałem swe myśli najpierw do Kosu i Kasandry, potem z pewną trudnością wróciłem do chwili bieżącej, a następnie sięgnąłem naprzód, do krainy piasków, do Nilu, zmutowanych krokodyli i paru faraonów, których spokój zakłócał już jeden z moich projektów („Śmierć na skrzydłach chyżych przybywa do tych, co śmieją bezcześcić…” i tak dalej). Pomyślałem też o ludzkości wegetującej na Stacji Tytan, pracującej w Biurze Ziemi, upokarzającej się na Talerze i Bakabie, radzącej sobie na Marsie i żyjącej jako tako na Rylpahu, Divbah, Litanie i kilkudziesięciu innych światach Konsorcjum Wegańskiego. I w końcu pomyślałem o Weganach.