Nieśmiertelny / Istoty światła i Mroku / Wyspa umarłych / Oko kota - Roger Zelazny - ebook + książka

Nieśmiertelny / Istoty światła i Mroku / Wyspa umarłych / Oko kota ebook

Roger Zelazny

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Roger Zelazny, był jednym z najbardziej wpływowych pisarzy fantastycznych naszych czasów. Z równą swobodą przemierzającym bezdroża niezwykłych światów fantasy, jak rozrzucone w głębi kosmosu niezliczone uniwersa odległej przyszłości. Często eksperymentując z formą zyskał miano jednego z najważniejszych i najbardziej wszechstronnych autorów Nowej Fali. Zdobył wiele nagród, w tym sześć nagród Hugo, trzy nagrody Nebula i dwie nagrody Locus.

Niniejszy zbiór powieści, ukazuje wielką fascynację Zelaznego mitami oraz religią. Od wierzeń Indian z plemienia Navajo, poprzez inspiracje mitologią grecką, a skończywszy na niezwykłej wizji odległej przyszłości, zaludnionej przez byty zainspirowanej wierzeniami Egipcjan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 833

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



nieśmiertelny

Benowi Jaso­nowi

– Jesteś kal­li­kan­za­ro­sem – oznaj­miła nagle.

Prze­wró­ci­łem się na lewy bok i uśmiech­ną­łem w mroku.

– Ale kopyta i rogi zosta­wi­łem w Biu­rze.

– Sły­sza­łeś tę legendę!

– I nazy­wam się Nomi­kos.

Się­gną­łem do niej, odna­la­złem ją…

– Czy tym razem uda ci się znisz­czyć świat?

Zaśmia­łem się i przy­cią­gną­łem ją do sie­bie.

– Zasta­no­wię się. Jeśli tak oto kru­szy się Zie­mia…

– Wiesz, że dzieci, które rodzą się tutaj w Boże Naro­dze­nie, mają kal­li­kan­za­ryj­ską krew – powie­działa. – A sam mi kie­dyś mówi­łeś, że twoje uro­dziny…

– Dobrze, dobrze.

Dotarło do mnie wtedy, że tylko czę­ściowo żar­tuje. Wie­dząc, co można cza­sem spo­tkać w Miej­scach Daw­nych, Miej­scach Gorą­cych, bez więk­szego trudu da się nie­mal uwie­rzyć w mity – takie jak legenda o tych Pano­po­dob­nych cho­chli­kach, które zbie­rają się każ­dej wio­sny i przez dzie­sięć dni piłują Drzewo Świata tylko po to, żeby w ostat­niej chwili dać się spło­szyć gło­sowi wiel­ka­noc­nych dzwo­nów. (Bim bom dzwony, zgrzyt zgrzyt zęby, stuku stuk kopytka i tak dalej). Kasan­dra i ja zwy­kle nie roz­ma­wiamy w łóżku o reli­gii, poli­tyce czy egej­skim folk­lo­rze, ale że przy­sze­dłem na świat w tych kra­inach, wspo­mnie­nia na­dal były żywe.

– Tro­chę mnie to zabo­lało – powie­dzia­łem, też tylko czę­ściowo żar­tu­jąc.

– Mnie też boli…

Roz­luź­ni­łem się.

Po pew­nym cza­sie wyja­śni­łem:

– Kiedy jesz­cze byłem mały, inni chłopcy tro­chę się ze mnie nabi­jali i wołali „Kon­stan­tin Kal­li­kan­za­ros”. Kiedy sta­łem się więk­szy i paskud­niej­szy, prze­stali. Przy­naj­mniej nie mówili mi tego w twarz…

– Kon­stan­tin? Tak mia­łeś na imię? Zasta­na­wia­łam się…

– Teraz jestem Con­rad, więc nie ma o czym gadać.

– Ale mi się podoba. Wola­ła­bym nazy­wać cię Kon­stan­ti­nem niż Con­ra­dem.

– Jeśli ci zależy…

Księ­życ wysu­nął swą pooraną twarz powy­żej para­petu, żeby drwić ze mnie. Nie mogłem dosię­gnąć księ­życa ani nawet tego para­petu, więc odwró­ci­łem głowę. Noc była chłodna, była wil­gotna, była mgli­sta – jak zwy­kle tutaj.

– Komi­sarz Sztuki, Pomni­ków i Archi­wów pla­nety Zie­mia raczej nie będzie piło­wał Drzewa Świata – wychry­pia­łem.

– Mój kal­li­kan­za­ro­sie – odpo­wie­działa zbyt szybko. – Nie powie­dzia­łam tego. Ale co roku roz­brzmiewa mniej dzwo­nów i nie zawsze tylko pra­gnie­nie się liczy. Mam takie prze­czu­cie, że jakoś spo­wo­du­jesz zmiany. Może…

– Jesteś w błę­dzie, Kasan­dro.

– Jestem też wystra­szona i zmar­z­nięta…

Była też piękna w ciem­no­ści, więc trzy­ma­łem ją w ramio­nach, żeby tak jakby osło­nić przed tą mgli­stą mgiełką.

***

Pró­bu­jąc odtwo­rzyć wyda­rze­nia tych ostat­nich sze­ściu mie­sięcy, uświa­da­miam sobie, że kiedy wzno­si­li­śmy mury namięt­no­ści wokół naszego paź­dzier­nika i wyspy Kos, Zie­mia wpa­dła już w ręce tych potęg, które miaż­dżą wszyst­kie paź­dzier­niki. Dowo­dzone z zewnątrz i od środka siły osta­tecz­nego roz­padu już wtedy masze­ro­wały defi­la­do­wym kro­kiem pośród ruin – ano­ni­mowe, nie­uchronne, równo uno­szące ramiona. Cort Mysh­tigo wylą­do­wał w Port au Prince w antycz­nym Sol­bu­sie Dzie­więć, który przy­niósł go tu z Tytana wraz z ładun­kiem koszul i butów, bie­li­zny, skar­pet, roz­ma­itych win, mate­ria­łów medycz­nych i naj­now­szych taśm cywi­li­za­cji. Był boga­tym i wpły­wo­wym galakto repor­te­rem. Jak bar­dzo boga­tym, dowie­dzie­li­śmy się dopiero po wielu tygo­dniach. Jak bar­dzo wpły­wo­wym, odkry­łem led­wie pięć dni temu.

Kiedy wędro­wa­li­śmy mię­dzy gajami zdzi­cza­łych oli­wek, ostroż­nie wybie­ra­li­śmy drogę przez ruiny fran­koń­skiego zamku, czy prze­pla­ta­li­śmy nasze ścieżki z hie­ro­gli­fami śla­dów mew na mokrym pia­sku plaż Kos, zabi­ja­li­śmy tylko czas, cze­ka­jąc na okup, który nie mógł nadejść, któ­rego tak naprawdę ni­gdy nie powin­ni­śmy się spo­dzie­wać.

Włosy Kasan­dry są koloru oli­wek kala­mati i lśniące. Dło­nie ma mięk­kie, palce krót­kie, z deli­katną błoną, oczy bar­dzo ciemne. Jest o jakieś dzie­sięć cen­ty­me­trów niż­sza ode mnie, przez co gra­cja jej ruchów to nie­złe osią­gnię­cie, bo ja mam sporo powy­żej metra osiem­dzie­siąt. Oczy­wi­ście, każda kobieta wydaje się pełna gra­cji, wdzięku i uroku, kiedy idzie obok mnie, ponie­waż ja jestem tych cech cał­ko­wi­cie pozba­wiony: mój lewy poli­czek przy­po­mina mapę Afryki wyry­so­waną w odcie­niach fio­letu – z powodu zmu­to­wa­nego grzyba, któ­rym się zara­zi­łem od zaple­śnia­łego płótna, kiedy odgrze­by­wa­łem Muzeum Gug­gen­he­ima dla Trasy Nowo­jor­skiej; linia wło­sów scho­dzi na gru­bość palca od brwi; oczy się róż­nią (spo­glą­dam groź­nie tym zim­nym i nie­bie­skim po pra­wej, jeśli chcę kogoś onie­śmie­lić; to brą­zowe służy Spoj­rze­niom Szcze­rym i Ser­decz­nym). Noszę wzmoc­niony but, bo prawą nogę mam krót­szą.

Wła­ści­wie Kasan­dra nie potrze­buje kon­tra­stu. Jest piękna.

Spo­tka­łem ją przy­pad­kiem, ści­ga­łem despe­racko, poślu­bi­łem wbrew wła­snej woli (to ostat­nie sama sobie wymy­śliła). Nie zasta­na­wia­łem się nad tym – nawet tego dnia, kiedy wpro­wa­dzi­łem moją kaiki do zatoki i zoba­czy­łem tam Kasan­drę niczym syrenę leżącą na słońcu pod pla­ta­nem Hipo­kra­tesa, i stwier­dzi­łem, że jej pra­gnę. Kal­li­kan­za­roi nie są stwo­rze­niami rodzin­nymi. Po pro­stu znów mi coś nie wyszło.

Pora­nek nastał piękny. Zaczy­na­li­śmy trzeci wspólny mie­siąc. To był mój ostatni dzień na Kos – z powodu tele­fonu, jaki ode­bra­łem wczo­raj­szego wie­czoru. Wszystko było jesz­cze mokre po noc­nym desz­czu, a my sie­dzie­li­śmy na patio, pili­śmy kawę po turecku i jedli­śmy poma­rań­cze. Dzień zaczy­nał wła­śnie wci­skać się do świata. Wil­gotne podmu­chy bryzy powo­do­wały gęsią skórkę pod czarną masą naszych swe­trów i pory­wały parę znad kawy.

– Rodos dac­ty­los Auora… – powie­działa, wska­zu­jąc pal­cem.

– Tak. – Poki­wa­łem głową. – Praw­dzi­wie róża­no­palca i miła.

– Podzi­wiajmy ją.

– Oczy­wi­ście. Prze­pra­szam.

Skoń­czy­li­śmy kawę, zapa­li­li­śmy.

– Paskud­nie się czuję – stwier­dzi­łem.

– Wiem – odparła. – To prze­stań.

– Nic nie pora­dzę. Muszę jechać i cię zosta­wić. To paskudne.

– Może tylko na parę tygo­dni. Sam mówi­łeś. Potem wró­cisz.

– Mam nadzieję. Ale gdyby to potrwało dłu­żej, przy­ślę po cie­bie. Nie wiem jesz­cze, gdzie wtedy będę.

– Kto to jest Cort Mysh­tigo?

– Wegań­ski aktor i dzien­ni­karz. Ważny. Chce napi­sać o tym, co zostało z Ziemi. Więc muszę mu to poka­zać. Ja. Oso­bi­ście. Szlag…

– Ktoś, kto robi sobie dzie­się­cio­mie­sięczne waka­cje, żeby popły­wać na żaglach, nie może raczej narze­kać na nad­miar obo­wiąz­ków.

– Ja mogę… i będę. Moje sta­no­wi­sko miało być syne­kurą. Przez dwa­dzie­ścia lat ciężko pra­co­wa­łem, żeby Sztukę, Pomniki i Archiwa zro­bić tym, czym są teraz. I dzie­sięć lat temu dosze­dłem do punktu, gdzie mój per­so­nel potrafi sobie pora­dzić wła­ści­wie ze wszyst­kim. Wysła­łem się na urlop i tylko cza­sami wra­ca­łem, żeby pod­pi­sać doku­menty. A poza tym robi­łem, na co tylko mi przy­szła ochota. A teraz to… to pod­li­zy­wa­nie się… że komi­sarz oso­bi­ście zabie­rze wegań­skiego pismaka na wycieczkę, którą mógłby popro­wa­dzić dowolny wykwa­li­fi­ko­wany prze­wod­nik! Wega­nie to nie bogo­wie!

– Zacze­kaj chwilkę, dobrze? – prze­rwała mi. – Dwa­dzie­ścia lat? Dzie­sięć lat?

Poczu­łem się, jak­bym tonął.

– Prze­cież nie masz nawet trzy­dzie­stu.

Zato­ną­łem głę­biej. Odcze­ka­łem. Wynu­rzy­łem się.

– Wiesz, jest taka sprawa, o któ­rej… w swoim mil­kli­wym stylu… tak jakby nie zebra­łem się, żeby ci powie­dzieć. Wła­ści­wie to ile masz lat, Kasan­dro?

– Dwa­dzie­ścia.

– Aha… No bo wiesz… Jestem mniej wię­cej cztery razy star­szy.

– Nie rozu­miem.

– Ja też nie. Ani leka­rze. Tak jakby zatrzy­ma­łem się gdzieś mię­dzy dwu­dziestką a trzy­dziestką i taki już zosta­łem. To pew­nie rodzaj… no… ele­ment mojej szcze­gól­nej muta­cji, chyba. To jakaś róż­nica?

– Nie wiem… Tak.

– Nie prze­szka­dza ci, że uty­kam, że wiecz­nie jestem roz­czo­chrany… nawet moja twarz. Dla­czego wiek miałby ci prze­szka­dzać? Jestem młody pod każ­dym wyma­ga­nym wzglę­dem.

– To nie to samo – odparła z nie­pod­le­ga­ją­cym dys­ku­sji prze­ko­na­niem. – A jeśli ni­gdy się nie zesta­rze­jesz?

Przy­gry­złem wargę.

– W końcu na pewno, prę­dzej czy póź­niej.

– A jeśli póź­niej? Kocham cię. Nie chcę być przy tobie sta­ruszką.

– Doży­jesz stu pięć­dzie­się­ciu lat. Są kura­cje S S. Dosta­niesz je.

– Ale i tak nie pozo­stanę młoda. W prze­ci­wień­stwie do cie­bie.

– Nie jestem naprawdę młody. Uro­dzi­łem się stary.

To też nie pomo­gło. Roz­pła­kała się.

– Przed nami jesz­cze dłu­gie, dłu­gie lata – powie­dzia­łem. – Kto wie, co się przez ten czas wyda­rzy?

Roz­pła­kała się jesz­cze bar­dziej.

Zawsze byłem impul­sywny. Na ogół cał­kiem spraw­nie radzę sobie z myśle­niem, ale zwy­kle nastę­puje ono dopiero po mówie­niu – czyli wtedy, kiedy znisz­czę wszel­kie pod­stawy dla dal­szej kon­wer­sa­cji. To jeden z powo­dów, dla któ­rych mam kom­pe­tentny per­so­nel, dobre radio i przez więk­szość czasu jestem na waka­cjach. Są jed­nak sprawy, któ­rych nie można nikomu zle­cić.

– Słu­chaj – powie­dzia­łem zatem. – Ty też masz w sobie tro­chę Gorą­cej Mate­rii. Potrze­bo­wa­łem czter­dzie­stu lat, żeby zdać sobie sprawę z tego, że nie mam czter­dzie­stu lat. Może z tobą będzie tak samo. W końcu jestem tylko zwy­kłym chło­pa­kiem z sąsiedz­twa…

– A znasz jakieś inne przy­padki takie jak twój?

– No…

– Nie znasz.

– Nie, nie znam.

Pamię­tam, zapra­gną­łem wtedy, by znów być na mojej łodzi, sta­rej łaj­bie „Gol­den Vani­tie”, sto­ją­cej teraz w zatoce. Pamię­tam, jak pra­gną­łem, by na nowo wpły­wać do portu, widzieć tam Kasan­drę ten olśnie­wa­jący pierw­szy raz i móc zacząć wszystko od nowa – albo powie­dzieć jej o tym od razu, albo prze­su­nąć się do tego mojego wyjazdu i trzy­mać język za zębami w kwe­stii wieku.

To był przy­jemny sen, ale trudno, do dia­bła, mio­dowy mie­siąc dobiegł końca.

Odcze­ka­łem, aż prze­stała pła­kać, i znów poczu­łem na sobie jej wzrok.

– Już dobrze? – spy­ta­łem.

– Lepiej, dzię­kuję.

Zna­la­złem i ują­łem jej bez­władną dłoń; unio­słem do ust.

– Rodos dac­ty­los – szep­ną­łem.

– Może to dobry pomysł – odpo­wie­działa – żebyś teraz wyje­chał… przy­naj­mniej na jakiś czas….

A bryza, która zwie­wała parę, powró­ciła wil­gotna, przy­wo­łała gęsią skórkę, spra­wiła, że albo zadrżała jej dłoń, albo moja, nie jestem pewien. Potrzą­snęła też liśćmi, które zrzu­ciły nam na głowy kro­ple wody.

– Prze­sa­dzi­łeś ze swoim wie­kiem? – spy­tała. – Choć tro­chę?

Ton jej głosu suge­ro­wał, że potwier­dze­nie będzie naj­roz­sąd­niej­szą odpo­wie­dzią.

A zatem…

– Tak – przy­zna­łem szcze­rze.

Uśmiech­nęła się wtedy, jakby upew­niona o moim czło­wie­czeń­stwie.

Ha!

Sie­dzie­li­śmy tak, trzy­ma­jąc się za ręce i przy­glą­da­jąc się poran­kowi. Po chwili zaczęła nucić. To była smutna pio­senka sprzed wie­ków. Bal­lada. Opo­wia­dała histo­rię mło­dego zapa­śnika Temo­klesa, który ni­gdy nie został poko­nany. Zaczął więc uwa­żać się za naj­lep­szego zapa­śnika wśród żyją­cych. W końcu wykrzy­czał swoje wyzwa­nie ze szczytu góry, a że było to zbyt bli­sko domu, bogo­wie zare­ago­wali szybko: następ­nego dnia do mia­steczka wje­chał kulawy chło­piec na okry­tym pan­ce­rzem grzbie­cie wiel­kiego dzi­kiego psa. Wal­czyli potem, Temo­kles i chło­piec, przez trzy dni i trzy noce, aż czwar­tego dnia chło­piec zła­mał prze­ciw­ni­kowi kark i zosta­wił go na polu. Gdzie tylko spa­dła kro­pla krwi Temo­klesa, tam roz­kwi­tły striga fleur, jak je nazywa Emmet, kwiat pijący krew, który nocą pełza bez korzeni, we krwi swych ofiar szu­ka­jąc ducha poko­na­nego mistrza. Ale duch Temo­klesa ule­ciał z Ziemi, więc kwiaty muszą przez wiecz­ność go poszu­ki­wać. Histo­ria prost­sza niż u Ajschy­losa, ale też jeste­śmy prost­szym ludem niż kie­dyś, zwłasz­cza ci z kon­ty­nentu. Poza tym nie tak się to odbyło.

– Czemu pła­czesz? – spy­tała mnie nagle.

– Myślę o obra­zie na tar­czy Achil­leusa – odpo­wie­dzia­łem. – I jaka to straszna rzecz być wykształ­co­nym zwie­rzę­ciem. I nie pła­czę. Kapie na mnie z liści.

– Zro­bię jesz­cze kawy.

Wypłu­ka­łem kubki, kiedy się tym zaj­mo­wała. Popro­si­łem, żeby przy­pil­no­wała „Vani­tie”, kiedy wyjadę, a gdy­bym po nią przy­słał, żeby wycią­gnęła łódź na brzeg. Obie­cała, że to zrobi.

Słońce prze­wę­dro­wało wyżej na nie­bie, a po pew­nym cza­sie dobiegł do nas odgłos ude­rzeń młotka z warsz­tatu sta­rego Aldo­nesa, wytwórcy tru­mien. Roz­bu­dziły się cykla­meny i bryza nio­sła nam przez pola ich aro­mat. Wysoko nad nami, niczym zły omen, nie­to­pa­jąk szy­bo­wał po nie­bie w stronę lądu. Zapra­gną­łem nagle zaci­snąć palce na kol­bie 30 06, naro­bić huku i przy­glą­dać się, jak stwór spada. Ale jedyna broń palna, o jakiej wie­dzia­łem, była teraz na pokła­dzie „Vani­tie”, więc tylko patrzy­łem, jak bestia znika za hory­zon­tem.

– Podobno nie pocho­dzą z Ziemi – zauwa­żyła, też spo­glą­da­jąc w tamtą stronę. – Podobno spro­wa­dzili je z Tytana do ogro­dów zoo­lo­gicz­nych i tak dalej.

– Zga­dza się.

– I wyrwały się na wol­ność pod­czas Trzech Dni, zdzi­czały i uro­sły więk­sze niż kie­dy­kol­wiek na swoim świe­cie.

– Kie­dyś widzia­łem takiego ze skrzy­dłami o roz­pię­to­ści pra­wie dzie­się­ciu metrów.

– Brat dziadka opo­wia­dał mi histo­rię, którą sły­szał w Ate­nach – powie­działa. – O czło­wieku, który zabił takiego, cho­ciaż nie miał żad­nej broni. Bestia porwała go z pomo­stu, na któ­rym stał… w Pireu­sie. No i ten czło­wiek gołymi rękami zła­mał jej kark. Spa­dli z trzy­dzie­stu metrów do wody. Czło­wiek prze­żył.

– To było dawno temu. – Przy­po­mnia­łem sobie. – Zanim jesz­cze Biuro roz­po­częło kam­pa­nię, żeby je wytę­pić. Wtedy było ich wię­cej i były bar­dziej zuchwałe. Dzi­siaj uni­kają miast.

– O ile dobrze pamię­tam, ten czło­wiek miał na imię Kon­stan­tin. Czyż­byś to był ty?

– Nazy­wał się Kara­gio­zis.

– Jesteś Kara­gio­zi­sem?

– Jeśli chcesz, żebym był… A dla­czego?

– Ponie­waż on póź­niej poma­gał zakła­dać retur­ni­styczny Rad­pol w Ate­nach, a ty masz bar­dzo silne ręce.

– Jesteś retur­nistką?

– Tak. A ty?

– Pra­cuję dla Biura. Nie mam żad­nych poli­tycz­nych opi­nii.

– Kara­gio­zis pod­kła­dał bomby w kuror­tach.

– To prawda.

– Żału­jesz, że to robił?

– Nie.

– Tak naprawdę nic o tobie nie wiem, prawda?

– Wiesz o mnie co tylko chcesz. Wystar­czy zapy­tać. Tak naprawdę jestem cał­kiem pro­stym czło­wie­kiem… Moja powietrzna tak­sówka już leci.

– Nic nie sły­szę.

– Zaraz usły­szysz.

Po chwili pojazd spły­nął z nieba nad Kos, kie­ru­jąc się na nadaj­nik, który usta­wi­łem na końcu patio. Wsta­łem i przy­cią­gną­łem ją, kiedy zabrzę­czał nisko: śmi­gacz Rad­sona, sze­ścio­me­trowa muszla odbić i przej­rzy­sto­ści, pła­sko­denna i tępo­nosa.

– Coś jesz­cze chcesz ze sobą zabrać? – spy­tała.

– Wiesz co. Ale nie mogę.

Śmi­gacz wylą­do­wał i otwo­rzył właz. Pilot w goglach obej­rzał się.

– Mam prze­czu­cie – powie­działa – że zmie­rzasz ku jakie­muś zagro­że­niu.

– Nie sądzę, Kasan­dro.

Ani nacisk, ani osmoza nie przy­wrócą Ada­mowi stra­co­nego żebra, dzięki Bogu.

– Do zoba­cze­nia, Kasan­dro.

– Do zoba­cze­nia, mój kal­li­kan­za­ro­sie.

Wsia­dłem do śmi­ga­cza i sko­czy­łem w niebo, szep­cząc modli­twę do Afro­dyty. W dole Kasan­dra machała mi na poże­gna­nie. Za mną słońce zaci­skało swą sieć pro­mieni. Pędzi­li­śmy na zachód, i to dobre miej­sce, żeby płyn­nie przejść do dal­szego ciągu, ale nie ma żad­nego. Lot z Kos do Port au Prince trwał cztery godziny: szare wody, blade gwiazdy i ja, wście­kły, patrzący na kolo­rowe świa­tełka…

***

W holu roili się ludzie, a wielki tro­pi­kalny księ­życ świe­cił jasno, jakby miał się roz­pęk­nąć. A widzia­łem jedno i dru­gie dla­tego, że w końcu udało mi się wywa­bić Ellen Emmet na bal­kon, któ­rego drzwi utrzy­my­wały w pozy­cji otwar­tej magne­tyczne klamry.

– Znowu wró­ci­łeś z mar­twych – powi­tała mnie z lek­kim uśmie­chem. – Nie było cię pra­wie rok i z Cej­lonu nie przy­sła­łeś mi nawet życzeń powrotu do zdro­wia.

– A cho­ro­wa­łaś?

– Mogłam.

Była drobna i – jak wszy­scy nie­na­wi­dzący dnia – jasno­skóra pod sym­ko­lo­rem. Przy­po­mi­nała mi skom­pli­ko­waną ruchomą lalę z uszko­dzo­nym mecha­ni­zmem: zimna gra­cja i skłon­ność do kopa­nia ludzi po kost­kach, kiedy naj­mniej się tego spo­dzie­wają. Miała masę, masę brą­zo­wo­po­ma­rań­czo­wych wło­sów, sple­cio­nych w gor­dyj­ski węzeł fry­zury, budzący we mnie fru­stra­cję, kiedy w myślach pró­bo­wa­łem go roz­plą­tać. Nosiła taką barwę oczu, jaka odpo­wia­dała bóstwu wybra­nemu przez nią na ten kon­kretny dzień – dzi­siaj już zapo­mi­nam, ale gdzieś w głębi zawsze były nie­bie­skie. Miała na sobie coś bru­nat­no­zie­lo­nego, z takiej ilo­ści mate­riału, że mogłaby owi­nąć się parę razy, i w czym wyglą­dała jak bez­kształtne ziel­sko, co było naj­więk­szym kra­wiec­kim oszu­stwem na świe­cie – chyba że była w ciąży, ale nie sądzę.

– No to wra­caj do zdro­wia – powie­dzia­łem. – Jeśli potrze­bu­jesz. Nie dotar­łem na Cej­lon. Więk­szość czasu tkwi­łem na Morzu Śród­ziem­nym.

W sali zabrzmiały okla­ski. Byłem zado­wo­lony, że stoję na zewnątrz. Akto­rzy wła­śnie skoń­czyli Masque of Deme­ter Gra­bera, którą napi­sał w pen­ta­me­trze i dla uho­no­ro­wa­nia naszego wegań­skiego gościa, a utwór był dwu­go­dzinny i zły. Phil to czło­wiek dobrze wykształ­cony i łysie­jący, więc dobrze wypa­dał w swo­jej roli, ale tam­tego dnia, kiedy go wybra­li­śmy, naprawdę trudno nam było zna­leźć jakie­goś lau­re­ata. Mie­wał napady zachwytu nad Rabin­dra­na­them Tagore i Chri­sem Isher­wo­odem, pisa­nia prze­raź­li­wie dłu­gich meta­fi­zycz­nych trak­ta­tów, opo­wia­da­nia o Oświe­ce­niu i codzien­nych ćwi­czeń odde­cho­wych na plaży. Poza tym był cał­kiem przy­zwo­itym gościem.

Okla­ski uci­chły. Usły­sza­łem szkli­ste brzą­ka­nia telin­stry i budzące się głosy.

Ellen oparła się o balu­stradę.

– Sły­sza­łam, że jesteś ostat­nio tak jakby żonaty.

– To prawda – potwier­dzi­łem. – A także tak jakby zabie­gany. Po co mnie wezwali?

– Spy­taj swo­jego szefa.

– Spy­ta­łem. Powie­dział, że mam być prze­wod­ni­kiem. Chciał­bym jed­nak wie­dzieć dla­czego. Poznać ten praw­dziwy powód. Zasta­na­wia­łem się i coraz mniej rozu­miem.

– Więc skąd ja mam wie­dzieć?

– Ty wiesz wszystko.

– Prze­ce­niasz mnie, skar­bie. Jaka ona jest?

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Jak syrena, może. Dla­czego?

Potrzą­snęła głową.

– Po pro­stu jestem cie­kawa. A kiedy mówisz o mnie, to że jestem jak co?

– Nie mówię, że jesteś jak cokol­wiek.

– Czuję się ura­żona. Muszę być jak coś… chyba że jestem wyjąt­kowa.

– Zga­dza się. Jesteś wyjąt­kowa.

– W takim razie dla­czego nie zabra­łeś mnie ze sobą w zeszłym roku?

– Bo jesteś osobą towa­rzy­ską i potrze­bu­jesz mia­sta wokół sie­bie. Możesz być szczę­śliwa tylko tutaj, w Port.

– Ale nie jestem szczę­śliwa tutaj, w Port.

– Tutaj w Port jesteś mniej nie­szczę­śliwa niż gdzie­kol­wiek indziej na tej pla­ne­cie.

– Mogli­śmy cho­ciaż spró­bo­wać – odpo­wie­działa, odwra­ca­jąc się do mnie ple­cami, by spoj­rzeć na zbo­cze, w stronę świa­teł dziel­nicy por­to­wej.

– Wiesz – ode­zwała się po dłu­giej chwili – jesteś tak pie­kiel­nie brzydki, że aż atrak­cyjny. To na pewno to.

Moja wycią­gnięta ręka znie­ru­cho­miała parę cen­ty­me­trów od jej ramie­nia.

– Wiesz… – cią­gnęła mono­ton­nym gło­sem, cał­kiem wypra­nym z emo­cji – jesteś kosz­ma­rem, który cho­dzi jak czło­wiek.

Opu­ści­łem rękę i zachi­cho­ta­łem.

– Wiem – odpar­łem. – Pięk­nych snów.

Zaczą­łem się odwra­cać, ale chwy­ciła mnie za rękaw.

– Zacze­kaj!

Spoj­rza­łem na jej rękę, potem w oczy i znów na rękę. Puściła mnie.

– Wiesz, że ni­gdy nie mówię prawdy – powie­działa. I zaśmiała się lekko, deli­kat­nie. – I przy­szło mi do głowy, że powi­nie­neś coś wie­dzieć o tej wypra­wie. Donald Dos San­tos tu jest i myślę, że też się wybie­rze.

– Dos San­tos? To śmieszne.

– Jest teraz w biblio­tece na górze, z Geo­rge’em i jakimś wiel­kim Ara­bem.

Spoj­rza­łem poza nią, na dziel­nicę por­tową, obser­wu­jąc, jak cie­nie suną wzdłuż mrocz­nych uli­czek, ciemne i powolne, tak podobne do moich myśli.

– Wielki Arab? – powtó­rzy­łem po chwili. – Bli­zny na rękach? Żółte oczy? Ma na imię Hasan?

– Tak, zga­dza się. Znasz go?

– Kie­dyś dla mnie pra­co­wał – przy­zna­łem.

I uśmiech­ną­łem się, cho­ciaż krew mi zasty­gła, bo wolę, żeby ludzie nie wie­dzieli, co myślę.

– Uśmie­chasz się – zauwa­żyła. – O czym myślisz?

Taka wła­śnie jest.

– Myślę, że trak­tu­jesz sprawy o wiele poważ­niej, niż sądzi­łem.

– Bzdura. Czę­sto ci powta­rza­łam, że jestem straszną kłam­czu­chą. Wła­ści­wie to parę sekund temu… a cho­dziło mi tylko o nie­wielką potyczkę w wiel­kiej woj­nie. I masz rację, że tutaj jestem mniej nie­szczę­śliwa niż gdzie­kol­wiek na Ziemi. Więc może poga­dał­byś z Geo­rge’em, namó­wił go, żeby przy­jął pracę na Tale­rze albo Baka­bie? Co?

– Jasne – zgo­dzi­łem się. – Pew­nie. Nie ma sprawy. Tak po pro­stu… choć ty pró­bu­jesz od dzie­się­ciu lat. A jak się miewa jego kolek­cja chrząsz­czy?

Uśmiech­nęła się, tak jakby.

– Rośnie – odparła. – W szyb­kim tem­pie. Brzę­czy i pełza. Nie­które z tych peł­za­ją­cych są radio­ak­tywne. Mówię mu: Geo­rge, czemu się nie uga­niasz za innymi kobie­tami, zamiast cały czas sie­dzieć wśród tych robali? Ale on tylko kręci głową i wygląda na entu­zja­stę. Więc mówię: Geo­rge, któ­re­goś dnia jakiś robal cię ukąsi i zosta­niesz impo­ten­tem; co wtedy? A on mi tłu­ma­czy, że to nie­moż­liwe, i urzą­dza wykład o tok­sy­nach owa­dów. Może tak naprawdę sam jest chrząsz­czem w prze­bra­niu? Podej­rze­wam, że doznaje jakiejś sek­su­al­nej roz­ko­szy od patrze­nia, jak roją się w tych swo­ich zbior­ni­kach. Nie mam innego wyja­śnie­nia…

Odwró­ci­łem się wtedy i zaj­rza­łem na salę, bo twarz Vel­len nie była już taka sama. Kiedy po chwili usły­sza­łem jej śmiech, sta­ną­łem przo­dem do niej i ści­sną­łem ją za ramię.

– Dobrze, wiem teraz wię­cej niż poprzed­nio. Dzięki. Zoba­czymy się jakoś nie­długo.

– Powin­nam cze­kać?

– Nie. Dobra­noc.

– Dobrej nocy, Con­ra­dzie.

I odsze­dłem.

Przej­ście przez salę może być przed­się­wzię­ciem ner­wo­wym i cza­so­chłon­nym, jeśli jest pełna ludzi, jeśli ci ludzie cię znają, jeśli trzy­mają w rękach kie­liszki i jeśli masz choćby lekką ten­den­cję do uty­ka­nia.

Była, znali, trzy­mali i mia­łem. A więc…

Myśląc nie­po­zorne myśli, prze­su­wa­łem się ostroż­nie pod ścianą, na pery­fe­riach czło­wie­czeń­stwa, aż jakieś sześć metrów dalej dotar­łem do enklawy mło­dych dam, które zawsze krą­żyły wokół tego sta­rego kawa­lera. Miał cof­nięty, pra­wie nie­ist­nie­jący pod­bró­dek, pra­wie nie­ist­nie­jące wargi i prze­sta­jącą ist­nieć fry­zurę. Cha­rak­ter, widoczny nie­gdyś w owym okry­wa­ją­cym czaszkę ciele, wyco­fał się w ciem­ność jego oczu, i w oczach tych, kiedy mnie dostrze­gły, poja­wił się nowy wyraz: uśmiech nad­cią­ga­ją­cego gniewu.

– Phil… – Ski­ną­łem mu głową. – Nie każdy potra­fiłby napi­sać taką masque. Nie­któ­rzy mówią, że to ginąca sztuka, ale teraz wiem, że to nie­prawda.

– Na­dal żyjesz – odpo­wie­dział gło­sem o sie­dem­dzie­siąt lat młod­szym niż cała reszta. – I jak zwy­kle się spóź­ni­łeś.

– Korzę się ze skru­chą – odpar­łem. – Ale zatrzy­mało mnie przy­ję­cie uro­dzi­nowe pew­nej damy w wieku sied­miu lat w domu sta­rego przy­ja­ciela…

(Co było prawdą, ale nie ma żad­nego związku z tą histo­rią).

– Wszy­scy twoi przy­ja­ciele są sta­rymi przy­ja­ciółmi, prawda? – zapy­tał.

To był cios poni­żej pasa, tylko dla­tego, że zna­łem jego led­wie pamię­ta­nych rodzi­ców i zabra­łem ich na połu­dniową stronę Erech­te­jonu, by poka­zać Ganek Kor i żeby zoba­czyli, co lord Elgin zro­bił z resztą. I przez cały czas nio­słem na ramio­nach dzie­ciaka z błysz­czą­cymi oczami, opo­wia­da­jąc mu histo­rie, które były stare, kiedy budo­wano tę świą­ty­nię.

– I potrze­buję two­jej pomocy – cią­gną­łem, igno­ru­jąc tę zło­śli­wość, a rów­no­cze­śnie deli­kat­nie prze­ci­ska­łem się przez miękki i pach­nący krąg kobie­co­ści. – Całą noc zaj­mie mi przej­ście przez tę salkę do miej­sca, gdzie Sands towa­rzy­sko bry­luje z Wega­ni­nem… prze­pra­szam bar­dzo, panienko… a nie mam na to całej nocy… Pani wyba­czy… Więc chciał­bym, byś jakoś mnie tam prze­pro­wa­dził.

– To pan Nomi­kos – szep­nęła jakaś ślicz­notka, wpa­tru­jąc się w mój poli­czek. – Zawsze chcia­łam…

Chwy­ci­łem jej dłoń, przy­ci­sną­łem do warg, zauwa­ży­łem, że na jej palcu jarzy się różowo pier­ścio­nek Camille.

– Ale Kismet nie sprzyja, co? – prze­rwa­łem i puści­łem jej rękę.

– I co na to powiesz? – spy­ta­łem Gra­bera. – Wycią­gnij mnie stąd w moż­li­wie krót­kim cza­sie, w swoim typo­wym dwor­skim stylu, pro­wa­dząc roz­mowę, któ­rej nikt nie ośmieli się prze­rwać. Zgoda? To chodźmy.

Szorstko ski­nął głową.

– Wybacz­cie, moje panie, nie­długo wra­cam.

Ruszy­li­śmy przez salę, sunąc mię­dzy rzę­dami ludzi. Wysoko nad nami dry­fo­wały żyran­dole, obra­ca­jąc się jak wie­lo­ścienne lodowe sate­lity. Telin­stra była inte­li­gentną eol­ską harfą, rzu­ca­jącą okru­chy swej pie­śni w powietrzne ozdoby z bar­wio­nego szkła. Ludzie brzę­czeli i krę­cili się jak nie­które z owa­dów Geo­rge’a Emmeta, a uni­ka­li­śmy ich rojów, sta­wia­jąc jedną stopę przed drugą bez żad­nej prze­rwy i wyda­jąc wła­sne odgłosy. Nie sta­nę­li­śmy na nikim, kogo mogli­by­śmy roz­dep­tać.

Noc była cie­pła, więk­szość męż­czyzn miała na sobie lek­kie jak piórko czarne galowe mun­dury, które zgod­nie z pro­to­ko­łem nosi przy takich oka­zjach per­so­nel. Ci, któ­rzy ich nie mieli, nie nale­żeli do per­so­nelu.

Nie­wy­godne, mimo swej lek­ko­ści, galowe czarne mun­dury spi­nają się magne­tycz­nie po bokach, pozo­sta­wia­jąc gładki przód, na któ­rym wysoko na lewej piersi umiesz­czone są zie­lono błe­kitno-szare insy­gnia Ziemi, śred­nicy około ośmiu cen­ty­me­trów; poni­żej nosi się sym­bol depar­ta­mentu, a pod nim oznakę rangi. Na prawą pierś tra­fiają naj­roz­ma­it­sze błysz­czące śmieci, jakie można wymy­ślić, żeby suge­ro­wały god­ność – stwo­rzone przez obda­rzone bogatą wyobraź­nią Biura Nadań, Insy­gniów, Medali, Orde­rów, Trans­fe­rów i Awan­sów (w skró­cie NIMOTA – jego pierw­szy dyrek­tor doce­niał swoje sta­no­wi­sko). Koł­nie­rzyk już po dzie­się­ciu minu­tach ma ten­den­cję do prze­miany w garotę – przy­naj­mniej mój.

Panie nosiły – albo nie – cokol­wiek chciały. Zwy­kle jaskrawe albo uzu­peł­nione paste­lo­wym sym­ko­lo­rem – chyba że nale­żały do per­so­nelu, bo w tym przy­padku cho­dziły cia­sno opa­ko­wane w Galową Czerń z krót­kimi spód­nicz­kami, choć z moż­li­wymi do wytrzy­ma­nia koł­nie­rzy­kami. Pozwa­lało to łatwiej odróż­nić pil­no­wa­nych od pil­nu­ją­cych.

– Sły­sza­łem, że zja­wił się tu Dos San­tos – powie­dzia­łem.

– To prawda.

– Po co?

– Nie mam poję­cia i nic mnie to nie obcho­dzi.

– Coś takiego. Gdzie się podziała twoja słynna świa­do­mość poli­tyczna? Wydział Kry­tyki Lite­rac­kiej zawsze ją u cie­bie wychwa­lał.

– W moim wieku zapach śmierci staje się bar­dziej nie­po­ko­jący za każ­dym razem, kiedy go wyczu­wam.

– I Dos San­tos tak pach­nie?

– Raczej cuch­nie.

– Sły­sza­łem, że zatrud­nił naszego daw­nego współ­pra­cow­nika, jesz­cze z cza­sów Sprawy Mada­ga­skar­skiej.

Phil prze­chy­lił głowę i rzu­cił mi zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Wie­ści szybko do cie­bie docie­rają… No ale w końcu jesteś przy­ja­cie­lem Ellen. Tak, Hasan tu jest. Sie­dzi na górze z Donem.

– Czy­jemu kar­micz­nemu brze­mie­niu zechce ulżyć?

– Jak już mówi­łem, nie mam poję­cia i nie­zbyt mnie to inte­re­suje.

– Chciał­byś spró­bo­wać zgad­nąć?

– Nie­spe­cjal­nie.

Gąszcz ludzi zaczął się prze­rze­dzać i zatrzy­ma­łem się, żeby wziąć rum z czymś­tam z lata­ją­cego barku, który podą­żał za nami natręt­nie, aż nie mogłem już znieść tej jego gor­li­wo­ści i w końcu naci­sną­łem żołądź wiszący mu na końcu ogona. Wtedy obni­żył się posłusz­nie i uśmiech­nął sze­roko, odsła­nia­jąc skarby chło­dzo­nego wnę­trza.

– Och, cudow­nie. Posta­wić ci drinka, Phil?

– Myśla­łem, że się śpie­szysz.

– To prawda, ale chcę naj­pierw prze­ana­li­zo­wać sytu­ację.

– W porządku. Wezmę sym­colę.

Zmru­ży­łem oczy i poda­łem mu napój. Potem, kiedy się odwró­cił, podą­ży­łem wzro­kiem za jego spoj­rze­niem w stronę foteli usta­wio­nych we wnęce utwo­rzo­nej z dwóch stron przez pół­nocno wschodni naroż­nik sali, a z trze­ciej przez ciężką bryłę telin­stry. Na telin­strze grała jakaś star­sza dama o roz­ma­rzo­nych oczach. Dyrek­tor Ziemi, Lorel Sands, palił fajkę…

Ta fajka to jeden z cie­kaw­szych ele­men­tów oso­bo­wo­ści Lorela. Praw­dziwa mor­ska pianka – nie­wiele takich już zostało na świe­cie. Co do reszty jego cech, to pełni funk­cję jak gdyby anty­kom­pu­tera: karmi się go sta­ran­nie gro­ma­dzo­nymi fak­tami, licz­bami i danymi, a on tłu­ma­czy je na beł­kot. Bystre ciemne oczy, prze­ni­kli­wie wpa­trzone w roz­mówcę, i powolny dud­niący głos. Rzadko gesty­ku­luje, ale jeśli już, czyni to bar­dzo sta­now­czo, roz­ci­na­jąc powie­trze sze­ro­kim gestem pra­wej dłoni albo sztur­cha­jąc wyima­gi­no­wane damy swoją fajką… Włosy ma siwe na skro­niach, ale wyżej ciemne, wyso­kie kości policz­kowe i cerę pasu­jącą do jego twe­edów – kon­sek wen­t­nie unika Galo­wej Czerni. Do tego wciąż stara się wypy­chać dolną szczękę do przodu nieco dalej, niż wydaje się to wygodne. Został mia­no­wany przez rząd Ziemi na Tale­rze z powo­dów głów­nie poli­tycz­nych, ale trak­tuje swoją pracę cał­kiem poważ­nie, demon­stru­jąc odda­nie okre­so­wymi ata­kami wrzo­dów żołądka. Nie jest naj­in­te­li­gent­niej­szym czło­wie­kiem na Ziemi. Jest moim sze­fem. I jed­nym z moich naj­lep­szych przy­ja­ciół.

Obok sie­dział Cort Mysh­tigo. Wyczu­wa­łem nie­mal nie­na­wiść Phila do niego – od bla­do­nie­bie­skich pode­szew sze­ścio­pal­cza­stych stóp po różową farbę pasa wło­sów od skroni do skroni, oznakę wyż­szej kasty. Nie­na­wi­dził go nie dla­tego, że był sobą, ale dla­tego, mia­łem pew­ność, że był naj­bliż­szym dostęp­nym krew­nym – wnu­kiem – Tatrama Mysh­tigo, który czter­dzie­ści lat wcze­śniej zaczął wyka­zy­wać, że naj­wy­bit­niej­szym żyją­cym twórcą lite­ra­tury anglo­ję­zycz­nej jest Wega­nin. Sta­ru­szek na­dal się tym zaj­muje i nie sądzę, by Phil mu kie­dyś wyba­czył.

Kątem oka (tego nie­bie­skiego) spo­strze­głem, że Ellen scho­dzi po sze­ro­kich, bogato zdo­bio­nych scho­dach na dru­gim końcu sali. Kątem dru­giego oka zauwa­ży­łem, że Lorel spo­gląda w moją stronę.

– Wła­śnie – rze­kłem – zosta­łem wypa­trzony i muszę zło­żyć wyrazy sza­cunku taler­skiemu Wil­lia­mowi Seabro­okowi. Idziesz ze mną?

– No… No dobrze – zgo­dził się Phil. – Cier­pie­nie roz­wija ducha.

Prze­szli­śmy do wnęki i sta­nę­li­śmy przed dwoma fote­lami, pomię­dzy muzyką i gwa­rem, w ośrodku wła­dzy. Lorel wstał powoli i podał nam rękę. Mysh­tigo wstał jesz­cze wol­niej i nie podał. Przy­glą­dał się tylko bursz­ty­no­wymi oczami w nie­ru­cho­mej twa­rzy, kiedy zosta­li­śmy mu przed­sta­wieni. Jego luźna poma­rań­czowa koszula falo­wała bez­u­stan­nie, kiedy prze­lo­towe płuca wypy­chały powie­trze w wiecz­nym wyde­chu z przed­nich noz­drzy u pod­stawy sze­ro­kiej klatki pier­sio­wej. Ski­nął lekko głową, powta­rza­jąc moje nazwi­sko. Potem z czymś zbli­żo­nym do uśmie­chu zwró­cił się do Phila.

– Czy chciałby pan, żebym prze­tłu­ma­czył pań­ską masque na angiel­ski? – zapy­tał gło­sem brzmią­cym jak kona­jący kamer­ton.

Phil odwró­cił się na pię­cie i odszedł.

Przez moment mia­łem wtedy wra­że­nie, że Wega­nin umiera, póki sobie nie przy­po­mnia­łem, że ich śmiech brzmi tro­chę jak dła­wie­nie się kozła. Sta­ram się trzy­mać z daleka od Wegan, uni­ka­jąc kuror­tów.

– Sia­daj – zapro­sił mnie Lorel, tro­chę zakło­po­tany.

Przy­su­ną­łem sobie fotel i usia­dłem naprze­ciw nich.

– Jasne.

– Cort zamie­rza napi­sać książkę – oznaj­mił Lorel.

– Tak, mówi­łeś.

– O Ziemi.

Przy­tak­ną­łem.

– Wyra­ził też pra­gnie­nie, żebyś był jego prze­wod­ni­kiem w wypra­wie do pew­nych Daw­nych Miejsc…

– Jestem zaszczy­cony – odpar­łem dość sztywno. – A także cie­kawy, co wpły­nęło na ten wybór.

– A jesz­cze cie­kaw­szy, co on może o panu wie­dzieć, prawda? – ode­zwał się Wega­nin.

– Ow­szem, to prawda – przy­zna­łem. – O kil­ka­set pro­cent cie­kaw­szy.

– Zapy­ta­łem maszyny.

– Świet­nie. Teraz już wiem.

Opar­łem się wygod­nie i dopi­łem drinka.

– Kiedy taki pomysł przy­szedł mi do głowy, zaczą­łem od spraw­dze­nia Reje­stru Sta­ty­styk Lud­no­ści dla Ziemi, po pro­stu dla pozna­nia ogól­nych ludz­kich danych. Kiedy tra­fi­łem na coś inte­re­su­ją­cego, pró­bo­wa­łem w aktach per­so­nelu Biura Ziemi…

– Mhm.. – wymru­cza­łem.

– …i bar­dziej mnie zdzi­wiło to, czego o panu nie mówią, niż to, co mówią.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– W pań­skiej karie­rze zawo­do­wej są liczne luki. Nawet teraz nikt wła­ści­wie nie wie, co pan robi przez więk­szość czasu. A przy oka­zji, kiedy się pan uro­dził?

– Nie wiem. To była maleńka grecka wio­ska i w tam­tym roku skoń­czyły im się kalen­da­rze. Ale podobno w Boże Naro­dze­nie.

– Według pań­skich danych oso­bo­wych ma pan sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat. Według Sta­ty­styk Lud­no­ści albo sto jede­na­ście, albo sto trzy­dzie­ści.

– Skła­ma­łem co do wieku, żeby dostać pracę. Trwała depre­sja.

– Stwo­rzy­łem więc pro­fil Nomi­kosa, dość prze­cież nie­ty­powy, i usta­wi­łem Sta­ty­styki Lud­no­ści na wyszu­ki­wa­nie fizycz­nych odpo­wied­ni­ków do poziomu 0,001 we wszyst­kich ban­kach danych, łącz­nie z tymi zamknię­tymi.

– Nie­któ­rzy zbie­rają stare monety, inni budują modele rakiet…

– Odkry­łem, że mógł pan być trzema, czte­rema czy pię­cioma innymi oso­bami; wszyst­kie to Grecy, a jedna z nich naprawdę nie­zwy­kła. Ale oczy­wi­ście Kon­stan­tin Koro­nes, jeden ze star­szych, uro­dził się dwie­ście trzy­dzie­ści cztery lata temu. W Boże Naro­dze­nie. Nie­bie­skie oko, brą­zowe oko. Prawa noga krót­sza. Ta sama linia wło­sów w wieku dwu­dzie­stu trzech lat. Ten sam wzrost, te same dane sys­temu Ber­til­liona.

– Te same odci­ski pal­ców? Wzór siat­kówki?

– Wiele star­szych wpi­sów w Reje­strze ich nie zawiera. Może wtedy byli bar­dziej nie­dbali? A może nie pil­no­wali dokład­nie, kto ma dostęp do publicz­nych danych.

– Zdaje pan sobie sprawę, że w tej chwili na pla­ne­cie żyją ponad cztery miliony osob­ni­ków. Prze­szu­ku­jąc dane na trzy­sta czy czte­ry­sta lat wstecz, można zna­leźć bliź­nia­ków, a może nawet tro­jaczki dla znacz­nej liczby z nich. Co z tego?

– Te odkry­cia spra­wiły, że stał się pan intry­gu­jący, to wszystko. Nie­mal jak duch tego miej­sca… i jest pan dziw­nie oka­le­czony, tak jak ono. Z pew­no­ścią ni­gdy nie osią­gnę pań­skiego wieku, jaki by nie był, więc byłem cie­kaw, jaki rodzaj wraż­li­wo­ści roz­wija w sobie czło­wiek, który ma do dys­po­zy­cji tyle czasu, zwłasz­cza przy pań­skiej pozy­cji jako nad­zorcy histo­rii i sztuki tego świata. Dla­tego popro­si­łem o pań­skie usługi – zakoń­czył.

– A teraz, kiedy już mnie pan poznał takiego oka­le­czo­nego i w ogóle, mogę iść do domu?

– Con­rad! – Zaata­ko­wała mnie fajka.

– Nie, panie Nomi­kos, ist­nieją też pewne względy prak­tyczne. To nie­bez­pieczny świat, a pan ma wysoki poten­cjał prze­ży­wal­no­ści. Chcę mieć pana przy sobie, ponie­waż chcę prze­żyć.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– No dobrze, to usta­li­li­śmy. Co teraz?

Par­sk­nął.

– Dostrze­gam, że mnie pan nie lubi.

– Skąd to panu przy­szło do głowy? Tylko dla­tego, że obra­ził pan mojego przy­ja­ciela, zada­wał mi imper­ty­nenc­kie pyta­nia i dla kaprysu zmu­sił mnie do słu­że­nia panu…

– …wyko­rzy­sty­wał pań­skich roda­ków, zamie­nił pań­ski świat w bur­del i wyka­zał abso­lutną pro­win­cjo­nal­ność ludz­kiej rasy w porów­na­niu do galak­tycz­nej kul­tury, star­szej o całe eony…

– Nie mówię tu o pań­skiej rasie i mojej rasie. To sprawa czy­sto oso­bi­sta. Powtó­rzę więc: obra­ził pan mojego przy­ja­ciela, zada­wał mi imper­ty­nenc­kie pyta­nia i dla kaprysu zmu­sił mnie do służby…

– (Dysze­nie kozła) Jest obrazą dla duchów Homera i Dan­tego, żeby taki czło­wiek two­rzył pie­śni dla ludz­kiej rasy.

– W tej chwili jest naj­lep­szy, jakiego mamy.

– W takim razie powin­ni­ście sami sobie radzić.

– To nie jest powód, by trak­to­wać go tak, jak pan przed chwilą.

– Myślę, że jest, ina­czej bym tego nie zro­bił. Po dru­gie, zadaję takie pyta­nia, jakie mam ochotę, a pań­skim pra­wem jest odpo­wia­dać na nie lub nie, jak pan uzna za sto­sowne. Co pan wła­śnie uczy­nił. I wresz­cie, nikt pana do niczego nie zmu­szał. Jest pan urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym. Otrzy­mał pan pole­ce­nie. Pro­szę się kłó­cić ze swoim Biu­rem, nie ze mną. Dodam też, po chwili namy­słu, że wąt­pię, by posia­dał pan dosta­teczne dane pozwa­la­jące uży­wać okre­śle­nia „kaprys” tak swo­bod­nie, jak pan to czyni.

Sądząc po minie Lorela, jego wrzód mil­cząco sko­men­to­wał sytu­ację, gdy odpo­wie­dzia­łem:

– Więc niech pan nazywa swoją nie­uprzej­mość szcze­ro­ścią, jeśli pan chce, albo pro­duk­tem odmien­nej kul­tury; niech pan swoje wpływy uspra­wie­dli­wia sofi­styką, a po namy­śle sądzi, na co panu przyj­dzie ochota. I jak naj­bar­dziej pro­szę wygła­szać wszel­kiego rodzaju nie­upraw­nione osądy, bym i ja w odpo­wie­dzi mógł osą­dzać pana. Zacho­wuje się pan jak Przed­sta­wi­ciel Króla w Kolo­nii Korony Bry­tyj­skiej – oświad­czy­łem, wyraź­nie akcen­tu­jąc wiel­kie litery. – I to mi się nie podoba. Czy­ta­łem wszyst­kie pań­skie książki. Czy­ta­łem też książki pań­skiego dziada, na przy­kład Lament ziem­skiej nie­rząd­nicy, i ni­gdy nie będzie pan kimś takim jak on. On miał coś, co nazy­wamy współ­czu­ciem. Pan nie. Wszystko, co pan sądzi o sta­rym Philu, pana doty­czy w dwój­na­sób w mojej opi­nii.

Ten kawa­łek o dziadku musiał tra­fić w czułe miej­sce, bo aż drgnął, kiedy padło na niego moje błę­kitne spoj­rze­nie.

– No więc cmok­nij mnie w łokieć – doda­łem albo jakoś podob­nie po wegań­sku.

Sands nie zna veggy tak dobrze, żeby to wyła­pać, ale zaczął wyda­wać uspo­ka­ja­jące dźwięki. Roz­glą­dał się ner­wowo, nie­pewny, czy ktoś nas nie usły­szał.

– Pro­szę cię, Con­ra­dzie, może znajdź swoje pro­fe­sjo­nalne podej­ście i zacznij je sto­so­wać. Srin Shtigo, może wróćmy do pla­no­wa­nia?

Mysh­tigo rzu­cił mu swój nie­bie­sko­zie­lony uśmiech.

– I zmniej­szymy dzie­lące nas róż­nice? – spy­tał. – Bar­dzo dobrze.

– Przejdźmy w takim razie do biblio­teki. Tam jest ciszej i możemy uży­wać mapy ekra­no­wej.

– Świet­nie.

Wsta­jąc, czu­łem się tak, jak­bym miał dostać wspar­cie, bo na górze był Dos San­tos, a on nie­na­wi­dzi Wegan; poza tym, gdzie­kol­wiek jest Dos San­tos, jest też Diane, dziew­czyna w rudej peruce, która nie­na­wi­dzi wszyst­kich. Wie­dzia­łem rów­nież, że na górze jest Geo­rge Emmet i Ellen także, a Geo­rge przy obcych jest zimny jak ryba (zresztą przy zna­jo­mych też), i może Phil zaj­rzy póź­niej i też ostrzela ten Fort Sum­ter. No i Hasan – nie­wiele mówi, sie­dzi tylko i z nie­prze­nik­nioną miną pali to swoje ziel­sko, ale gdyby sta­nąć zbyt bli­sko i ode­tchnąć głę­boko parę razy, czło­wiek prze­stałby się przej­mo­wać, co takiego powie­dział Wega­nom… i ludziom też.

***

Mia­łem nadzieję, że pamięć Hasana znaj­dzie się na lodzie albo gdzieś tam w górze, pośród chmur.

Nadzieja umarła, kiedy weszli­śmy do biblio­teki. Sie­dział wypro­sto­wany i sączył lemo­niadę.

Miał osiem­dzie­siąt czy dzie­więć­dzie­siąt lat, może wię­cej, wyglą­dał na czter­dzie­ści, ale wciąż potra­fił się poru­szać jak trzy­dzie­sto­la­tek. Kura­cja Sprunga Sam­sera tra­fiła na przed­miot wysoce respon­sywny. To nie zda­rza się czę­sto. Prawdę mówiąc, pra­wie ni­gdy. U nie­któ­rych bez żad­nego roz­sąd­nego powodu wywo­łuje przy­śpie­szony wstrząs ana­fi­lak­tyczny i nawet doser­cowa dawka adre­na­liny nie potrafi ich z tego wycią­gnąć; inni, więk­szość, zasty­gają na sześć­dzie­się­ciu czy sie­dem­dzie­się­ciu latach. Ale w pew­nych rzad­kich przy­pad­kach po przy­ję­ciu serii dawek rze­czy­wi­ście młod­nieją – mniej wię­cej jeden na sto tysięcy.

Wydało mi się dość dziwne, że na wiel­kiej strzel­nicy prze­zna­cze­nia aku­rat jemu udało się tra­fić, i to w taki spo­sób.

Minęło ponad pięć­dzie­siąt lat od Sprawy Mada­ga­skar­skiej, w któ­rej Hasan został zatrud­niony przez Rad­pol w ich wen­det­cie prze­ciwko Tale­ry­tom. Dosta­wał pie­nią­dze od (niech spo­czywa w pokoju) wiel­kiego K. w Ate­nach, który posłał go, żeby zeszli­fo­wał Rzą­dową Agen­cję Nie­ru­cho­mo­ści. I to zro­bił. Bar­dzo spraw­nie. Jed­nym zesta­wem jądro­wym. Bum. Natych­mia­stowe tereny pod zabu­dowę. Nazy­wany Hasa­nem Asa­sy­nem przez Nie­licz­nych, jest ostat­nim najem­ni­kiem na Ziemi.

A także, poza Phi­lem (który nie zawsze nosił bez­klin­gowy miecz bez ręko­je­ści), Hasan nale­żał do tych Bar­dzo Nie­licz­nych, któ­rzy pamię­tali daw­nego Kara­ghiosa.

A zatem uszy do góry i grzy­bem naprzód, spró­bo­wa­łem pierw­szym spoj­rze­niem przy­ćmić mu umysł. I albo dzia­łały tam jakieś pra­stare i tajem­ni­cze moce, w co wąt­pi­łem, albo był na więk­szym haju, niż mi się wyda­wało, co jest moż­liwe, albo zapo­mniał mojej twa­rzy, co pew­nie byłoby moż­liwe, choć mało praw­do­po­dobne, albo też dzia­łał zgod­nie z zawo­dową etyką lub pry­mi­tywną zwie­rzęcą prze­bie­gło­ścią (posia­dał jedno i dru­gie, w róż­nych pro­por­cjach, jed­nak z prze­wagą zwie­rzę­cej prze­bie­gło­ści). W każ­dym razie nic nie dał po sobie poznać, kiedy nas przed­sta­wiono.

– To mój ochro­niarz Hasan – powie­dział Dos San­tos z uśmie­chem jaśnie­ją­cym jak flara magne­zjowa.

Potrzą­sną­łem ręką, która kie­dyś potrzą­snęła świa­tem, że tak powiem. I wciąż była to bar­dzo silna ręka.

– Con­rad Nomi­kos – rzu­cił Hasan, mru­żąc oczy, jakby odczy­ty­wał to ze zwoju.

Zna­łem wszyst­kich pozo­sta­łych w pokoju, więc prze­sze­dłem na miej­sce jak naj­dal­sze od Hasana, a drugi drink sta­ra­łem się trzy­mać przed twa­rzą, na wszelki wypa­dek.

Diane pod Rudą Peruką stała nie­da­leko. Powie­działa:

– Dzień dobry, panie Nomi­kos.

Ski­ną­łem jej drin­kiem.

– Dobry wie­czór, Diane.

Wysoka, szczu­pła, ubrana w więk­szo­ści na biało, stała obok Dos San­tosa niczym świeca. Wiem, że nosi perukę, bo kie­dyś widzia­łem, że zsu­nęła jej się w górę, odsła­nia­jąc frag­ment inte­re­su­ją­cej i brzyd­kiej bli­zny, zwy­kle scho­wa­nej pod niską linią wło­sów. Czę­sto zasta­na­wia­łem się nad tą bli­zną – cza­sem, kiedy sta­łem na kotwicy i patrzy­łem w górę na frag­menty kon­ste­la­cji za chmu­rami, cza­sem, kiedy odko­py­wa­łem uszko­dzone posągi. Jej wargi są fio­le­towe – myślę, że wyta­tu­owane – i ni­gdy nie widzia­łem ich w uśmie­chu; mię­śnie szczęki zawsze wypu­kłe jak powrozy, ponie­waż cią­gle za ciska zęby; mię­dzy oczami ma nie­duże odwró­cone „v”, sku­tek cią­głego marsz­cze­nia czoła, a pod­bró­dek jest nie­duży, wyzy­wa­jąco unie­siony. Pra­wie nie otwiera ust, kiedy mówi tym swoim ostrym, cierp­kim tonem. Nie pod­jął­bym się zga­dy­wa­nia, ile ma lat. Tyle że ponad trzy­dzie­ści.

Ona i Don two­rzą cie­kawą parę. On jest sma­gły, gada­tliwy, pali bez prze­rwy, nie potrafi usie­dzieć spo­koj­nie dłu­żej niż dwie minuty. Ona jest wyż­sza o parę­na­ście cen­ty­me­trów, spo­kojna i opa­no­wana. Wciąż nie pozna­łem całej jej histo­rii. Pew­nie ni­gdy nie poznam.

Pode­szła i sta­nęła przy moim fotelu, kiedy Lorel przed­sta­wiał Corta Dos San­to­sowi.

– Pan… – powie­działa.

– Ja – odpar­łem.

– …popro­wa­dzi wycieczkę.

– Wszy­scy jakoś o tym wie­dzą oprócz mnie – zauwa­ży­łem. – Pew­nie nie zechce pani podzie­lić się skraw­kiem swej wie­dzy w tej kwe­stii?

– Nie ma wie­dzy, nie ma kwe­stii.

– Mówi pani jak Phil.

– Nie chcia­łam.

– Ale tak było. Więc dla­czego?

– Dla­czego co?

– Dla­czego pani? Don? Tutaj? Dzi­siaj?

Dotknęła języ­kiem gór­nej wargi, a potem naci­snęła mocno, jakby chciała wyci­snąć sok z wino­grona albo powstrzy­mać słowa. Obej­rzała się na Dona, ale stał za daleko, żeby coś usły­szeć. Zresztą i tak patrzył w inną stronę – zajęty był nale­wa­niem Mysh­tigo praw­dzi­wej coca coli z dzbanka w barku dla waż­nych gości. For­muła coca coli była arche­olo­gicz­nym odkry­ciem stu­le­cia, przy­naj­mniej zda­niem Wegan. Zagi­nęła pod­czas Trzech Dni i odzy­skano ją jakieś dzie­sięć lat temu. Na rynku było sporo sym­coli, ale żadna nie dzia­łała na meta­bo­lizm Wegan tak, jak praw­dziwa. „Drugi naj­więk­szy wkład Ziemi w kul­turę galak­tyczną”, jak to nazwał któ­ryś z ich współ­cze­snych histo­ry­ków. Pierw­szym naj­więk­szym wkła­dem był oczy­wi­ście bar­dzo deli­katny pro­blem spo­łeczny takiego rodzaju, za jakim znu­żeni wegań­scy filo­zo­fo­wie tęsk­nili od poko­leń.

Diana znowu zwró­ciła się do mnie.

– Jesz­cze nie wiem – oświad­czyła. – Niech pan spyta Dona.

– Tak zro­bię.

I rze­czy­wi­ście zapy­ta­łem. Ale póź­niej. I nie byłem roz­cza­ro­wany, jako że niczego nie ocze­ki­wa­łem.

Kiedy jed­nak sie­dzia­łem tam i z całych sił sta­ra­łem się coś pod­słu­chać, nagle dozna­łem wizji prze­sła­nia­ją­cej pole widze­nia, cze­goś takiego, co psy­chia­tra nazwał kie­dyś pseu­do­te­le­pa­tyczną reali­za­cją życze­niową. Działa tak: chcę wie­dzieć, co się dzieje w jakimś miej­scu. Mam pra­wie dosta­teczną infor­ma­cję, by się domy­ślić. I to robię. Tylko że tra­fia to do mnie, jak­bym wszystko widział i sły­szał poprzez oczy i uszy któ­rejś z zaan­ga­żo­wa­nych osób. Cho­ciaż to nie jest praw­dziwa tele­pa­tia, tak myślę, bo cza­sami może się mylić. Ale wizja na pewno wydaje się rze­czy­wi­sta.

Psy­chia­tra potra­fił mi wytłu­ma­czyć wszystko z wyjąt­kiem przy­czyny. W każ­dym razie sta­łem teraz na środku pokoju, patrzy­łem na Mysh­tigo, byłem Dos San­to­sem, mówi­łem:

– Pojadę z wami, dla pań­skiego bez­pie­czeń­stwa. Nie jako sekre­tarz Rad­polu, ale jako pry­watny oby­wa­tel.

– Nie pro­si­łem o pań­ską ochronę – odpo­wie­dział Wega­nin. – Jed­nakże dzię­kuję. Przyjmę pań­ską ofertę, by unik­nąć śmierci z rąk pań­skich towa­rzy­szy… – uśmie­chał się, gdy to mówił – gdyby spró­bo­wali do niej dopro­wa­dzić w cza­sie naszych podróży. Wąt­pię, by chcieli, ale był­bym głup­cem, gdy­bym odrzu­cił tar­czę Dos San­tosa.

– Jest pan roz­sądny – stwier­dzi­li­śmy z lek­kim ukło­nem.

– To prawda – zgo­dził się Cort. – Pro­szę mi teraz powie­dzieć… – Ski­nął głową w stronę Ellen, która wła­śnie skoń­czyła kłó­cić się z Geo­rge’em o cokol­wiek i odcho­dziła gniew­nie. – Kto to jest?

– Ellen Emmet, żona Geo­rge’a Emmeta, dyrek­tora Wydziału Ochrony Przy­rody.

– Jaka jest jej cena?

– Nie sły­sza­łem, by ostat­nio jakąś wyzna­czała.

– W takim razie jaka była wcze­śniej?

– Ni­gdy nie miała ceny.

– Wszystko na Ziemi ma swoją cenę.

– W takim razie sądzę, że sam musi pan się tego dowie­dzieć.

– Tak uczy­nię – zapew­nił Wega­nin.

Ziem­skie kobiety zawsze były dla Wegan zaska­ku­jąco atrak­cyjne. Jakiś Veggy zdra­dził mi kie­dyś, że czuje się przy nich tro­chę jak zoo­fil. Co jest dość inte­re­su­jące, ponie­waż któ­raś z dziew­cząt do towa­rzy­stwa z kurortu na Côte d’Or powie­działa mi, chi­cho­cząc przy tym, że przy Wega­nach czuje się tro­chę jak une zoo­phi­li­ste. Podej­rze­wam, że te strugi powie­trza muszą łasko­tać czy co i pobu­dzać obie strony.

– A przy oka­zji – rzu­ci­li­śmy jesz­cze – czy prze­stał pan ostat­nio bić swoją żonę?

– Którą? – zapy­tał Mysh­tigo.

Zamgle­nie – i znów sie­dzia­łem w fotelu.

– I co… – pytał wła­śnie Geo­rge Emmet – …o tym myślisz?

Przyj­rza­łem mu się. Jesz­cze sekundę temu go tu nie było. Poja­wił się nagle i przy­siadł na sze­ro­kiej porę­czy mojego fotela.

– Mógł­byś powtó­rzyć? Chyba się zamy­śli­łem.

– Mówi­łem, że poko­na­łem nie­to­pa­jąka. Wystar­czy jedno lato. I co ty na to?

– To się rymuje – zauwa­ży­łem. – Ale wyja­śnij mi, jak poko­na­łeś nie­to­pa­jąka.

On jed­nak się roze­śmiał. Jest jed­nym z tych gości, u któ­rych śmiech to zja­wi­sko cał­kiem nie­prze­wi­dy­walne. Może całymi dniami cho­dzić z kwa­śną miną, a potem nagle jakiś dro­biazg dopro­wa­dza go do wybu­chu rado­ści. Zachły­stuje się tro­chę, kiedy się śmieje, cał­kiem jak małe dziecko, a wra­że­nie to pogłę­biają jesz­cze różowa zwiot­czała skóra i rzad­kie włosy. No więc cze­ka­łem. Ellen ode­szła draż­nić Lorela, a Diane odwró­ciła się, by czy­tać tytuły ksią­żek na pół­kach.

Wresz­cie…

– Udało mi się stwo­rzyć nowy szczep sli­shi – wysa­pał z dumą.

– No, świet­nie! – I po chwili spy­ta­łem: – Co to są sli­shi?

– Slish to baka­bij­ski paso­żyt – wyja­śnił. – Coś w rodzaju wiel­kiego klesz­cza. Moje mają pra­wie cen­ty­metr dłu­go­ści – dodał z dumą. – Wgry­zają się głę­boko w ciało i wyda­lają sil­nie tru­jące odchody.

– Śmier­tel­nie?

– Moje tak.

– Mógł­byś mi jakie­goś poży­czyć? – spy­ta­łem.

– Po co?

– Chęt­nie rzu­cił­bym komuś na kark. Cho­ciaż po namy­śle wolał­bym kilka tuzi­nów. Mam wielu przy­ja­ciół.

– Moje nie szko­dzą ludziom, tylko nie­to­pa­ją­kom. Ludzi dys­kry­mi­nują. Ludzie by zatruli moje sli­shi. – (To „moje sli­shi” powie­dział nie­zwy­kle zabor­czym tonem). – Nosi­ciel musi mieć meta­bo­lizm oparty na mie­dzi, nie na żela­zie – wytłu­ma­czył. – A nie­to­pa­jąki należą do tej kate­go­rii. Dla­tego wła­śnie chcę z tobą jechać na tę wyprawę.

– Chcesz, żebym zła­pał nie­to­pa­jąka i przy­trzy­mał go, kiedy wpa­ku­jesz na niego sli­shi? To wła­śnie pró­bu­jesz mi powie­dzieć?

– Wiesz, chciał­bym mieć parę nie­to­pa­ją­ków… te moje zuży­łem w zeszłym mie­siącu… ale jestem prak­tycz­nie pewien, że sli­shi się spraw­dzą. Chcę z wami jechać, żeby wywo­łać zarazę.

– Jaką zarazę?

– Wśród nie­to­pa­ją­ków. W ziem­skich warun­kach sli­shi mnożą się szybko, jeśli tylko tra­fią na odpo­wied­niego nosi­ciela. I powinny być bar­dzo zaraź­liwe, o ile zaczną w odpo­wied­niej porze roku. Myśla­łem o póź­nym okre­sie godo­wym nie­to­pa­ją­ków połu­dniowo zachod­nich. Zacznie się za sześć do ośmiu tygo­dni na tery­to­rium Kali­for­nii, w Daw­nym Miej­scu, choć nie jest już Gorące… Nazywa się Capi­strano. Jak rozu­miem, trasa waszej wyprawy dopro­wa­dzi was tam mniej wię­cej w tym cza­sie. Kiedy nie­to­pa­jąki wrócą do Capi­strano, chcę już tam na nie cze­kać ze sli­shi. Poza tym przy­da­dzą mi się waka­cje.

– Aha… Roz­ma­wia­łeś o tym z Lore­lem?

– Tak i uważa, że to świetny pomysł. Prawdę mówiąc, chce się tam z nami spo­tkać i robić zdję­cia. Może już nie być zbyt wielu oka­zji, żeby je zoba­czyć… prze­sła­nia­jące niebo w prze­lo­cie, zakła­da­jące gniazda w ruinach, jak to zwy­kle robią, poże­ra­jące dzi­kie świ­nie i zosta­wia­jące zie­lone odchody na uli­cach… Wiesz, to naprawdę piękne obrazy.

– No tak, jak na Hal­lo­ween. A co się sta­nie z tymi dzi­kimi świ­niami, jeśli wytru­jemy nie­to­pa­jąki?

– Och, pew­nie będzie ich wię­cej. Ale pumy raczej dopil­nują, żeby nie roz­mno­żyły się jak austra­lij­skie kró­liki. Zresztą i tak chyba lepiej mieć nad­miar świń niż nie­to­pa­ją­ków.

– Prawdę mówiąc, nie prze­pa­dam za jed­nymi ani dru­gimi, ale teraz, kiedy się nad tym zasta­na­wiam, to chyba naprawdę wolał­bym świ­nie. No dobrze. Jasne, możesz z nami jechać.

– Dzię­kuję – powie­dział. – Byłem pewien, że pomo­żesz.

– Nie ma o czym mówić.

Mniej wię­cej wtedy Lorel wydał z głębi krtani prze­pra­sza­jący dźwięk. Sta­nął pośrodku pokoju przy dużym biurku, przed któ­rym wła­śnie opusz­czał się wolno sze­roki ekran pro­jek­cyjny. Był to gruby trans­pa­rer z symu­la­cją głębi, więc nikt nie musiał się prze­su­wać, by zająć lep­sze miej­sce. Lorel wci­snął kla­wisz z boku biurka i świa­tła lekko przy­ga­sły.

– Ehm… Za chwilę pokażę wam kilka map – zaczął. – Jeśli tylko to syn­chro coś­tam… O, mam. Już działa.

Poja­wiła się pół­nocna część Afryki i więk­szość kra­jów śród­ziem­no­mor­skich w paste­lo­wych kolo­rach.

– Czy to tam chciał pan wyru­szyć naj­pierw? – zapy­tał Mysh­tigo.

– Tam… w końcu – odparł wysoki Wega­nin, prze­ry­wa­jąc ści­szoną roz­mowę z Ellen, którą osa­czył we wnęce Histo­rii Fran­cji, pod popier­siem Vol­ta­ire’a.

Świa­tła przy­ga­sły bar­dziej, a Mysh­tigo pod­szedł do biurka. Spoj­rzał na mapę, a potem na nikogo kon­kret­nego.

– Pla­nuję odwie­dzić pewne klu­czowe miej­sca, które z tych czy innych wzglę­dów są ważne dla histo­rii tego świata – wyja­śnił. – Zamie­rzam zacząć od Egiptu, Gre­cji i Rzymu. Potem chciał­bym szybko zoba­czyć Madryt, Paryż i Lon­dyn. – Mapy zmie­niały się, gdy mówił, choć nie dość szybko, by dotrzy­mać mu tempa. – Potem chcę się cof­nąć do Ber­lina, zaha­czyć o Bruk­selę, odwie­dzić Sankt Peters­burg i Moskwę, prze­sko­czyć Atlan­tyk i zro­bić przy­stanki w Bosto­nie, Nowym Jorku, DC i Chi­cago. – (Lorel zaczy­nał się już pocić). – Potem zje­chać na Juka­tan i sko­czyć z powro­tem na tery­to­rium Kali­for­nii.

– W takiej kolej­no­ści? – spy­ta­łem.

– Wła­ści­wie tak.

– A czego bra­kuje Indiom albo Bli­skiemu Wscho­dowi? Czy też Dale­kiemu Wscho­dowi, jeśli już o tym mowa? – zapy­tał jakiś głos, który roz­po­zna­łem jako nale­żący do Phila. Wszedł tu, kiedy świa­tła były już przy­ga­szone.

– Niczego – przy­znał Mysh­tigo. – Tyle że to głów­nie błoto, pia­sek i gorąco. I w żaden spo­sób nie pomoże mi w tym, czego szu­kam.

– A czego pan szuka?

– Opo­wie­ści.

– Jakiego rodzaju opo­wie­ści?

– Przy­ślę panu egzem­plarz z auto­gra­fem.

– Dzię­kuję.

– Będzie miło.

– Kiedy chce pan wyru­szyć? – zain­te­re­so­wa­łem się.

– Poju­trze.

– W porządku.

– Pole­ci­łem przy­go­to­wać dla pana szcze­gó­łowe mapy kon­kret­nych loka­li­za­cji. Lorel zapew­nił mnie, że dziś po połu­dniu dostar­czono je do pań­skiego biura.

– Też w porządku. Ale jest coś, z czego może nie w pełni zdaje pan sobie sprawę. Doty­czy to faktu, że wszyst­kie miej­sca, które pan wymie­nił, leżą na kon­ty­nen­cie. Obec­nie jeste­śmy kul­turą głów­nie wyspiar­ską i są po temu powody. Pod­czas Trzech Dni tereny kon­ty­nen­talne solid­nie obe­rwały i więk­szość wspo­mnia­nych oko­lic wciąż jest dość gorąca. W dodatku nie tylko z tego powodu uzna­wane są za nie­bez­pieczne…

– Wasza histo­ria nie jest mi obca i jestem świa­dom środ­ków ochrony przed pro­mie­nio­wa­niem – prze­rwał mi. – Wiem rów­nież o roz­ma­itych zmu­to­wa­nych for­mach życia zamiesz­ku­ją­cych Dawne Miej­sca. Jestem ostrożny, ale nie wystra­szony.

Wzru­szy­łem ramio­nami w sztucz­nym zmierz­chu.

– Jeśli o mnie cho­dzi, może być…

– To dobrze. – Wypił jesz­cze łyk coli. – W takim razie daj mi wię­cej świa­tła, Lorel.

– Robi się, Srin.

Zro­biło się widno.

Kiedy ekran zni­kał w sufi­cie za jego ple­cami, Mysh­tigo zwró­cił się do mnie.

– Czy to prawda, że wśród zna­jo­mych tutaj, w Port, ma pan kil­koro mambo i houn­ga­nów?

– To prawda – zgo­dzi­łem się. – A dla­czego?

Pod­szedł do mojego fotela.

– Jak rozu­miem – rzekł kon­wer­sa­cyj­nym tonem – voodoo, czy też vodoun, prze­trwało wieki w prak­tycz­nie nie­zmie­nio­nej for­mie.

– Moż­liwe. Nie byłem przy jego począt­kach, więc nie mam takiej pew­no­ści.

– Rozu­miem też, że uczest­nicy nie lubią obec­no­ści obcych…

– To także prawda. Ale pokażą panu dobre przed­sta­wie­nie, jeśli wybie­rze pan odpo­wiedni houn­for i odwie­dzi ich z paroma pre­zen­tami.

– Jed­nakże bar­dzo mi zależy, by być świad­kiem praw­dzi­wej cere­mo­nii. Gdy­bym wziął w takiej udział z kimś, kto dla uczest­ni­ków nie jest obcy, może mógł­bym liczyć na auten­tyczny rytuał.

– A czemu panu zależy? Cho­ro­bliwe zacie­ka­wie­nie bar­ba­rzyń­skimi oby­cza­jami?

– Nie. Stu­diuję reli­gio­znaw­stwo porów­naw­cze.

Ja stu­dio­wa­łem jego twarz, ale niczego z niej nie wyczy­ta­łem.

Minęło tro­chę czasu od mojej ostat­niej wizyty u Mamy Julie i Papy Joego czy kogo­kol­wiek z pozo­sta­łych, a houn­for nie był daleko. Nie wie­dzia­łem jed­nak, jak zare­agują, jeśli przyjdę z Wega­ni­nem. Oczy­wi­ście ni­gdy nie pro­te­sto­wali, kiedy przy­pro­wa­dza­łem ludzi.

– No więc… – zaczą­łem.

– Chcę tylko popa­trzeć – zapew­nił. – Nie będę prze­szka­dzał. Nawet nie zauważą, że tam jestem.

Pomru­cza­łem chwilę, ale w końcu ustą­pi­łem. Dobrze zna­łem Mamę Julie i nie sądzi­łem, by w jakiś spo­sób mogło to zaszko­dzić. A więc…

– No dobrze – zgo­dzi­łem się. – Zabiorę pana do houn­foru. Jesz­cze dziś wie­czo­rem, jeśli pan chce.

Przy­stał na moją pro­po­zy­cję, podzię­ko­wał i poszedł po następną colę. Geo­rge, który nie odda­lił się od porę­czy mojego fotela, pochy­lił się i zauwa­żył cicho, że sek­cja Wega­nina byłaby bar­dzo cie­kawa. Przy­zna­łem mu rację.

Kiedy Mysh­tigo wró­cił, towa­rzy­szył mu Dos San­tos.

– Co to za gada­nie, że podobno zabiera pan pana Mysh­tigo na pogań­ską cere­mo­nię? – zapy­tał. Roz­sze­rzone noz­drza falo­wały mu odro­binę.

– To prawda – powie­dzia­łem. – Zabie­ram go.

– Nie, bez ochrony to wyklu­czone.

Roz­ło­ży­łem ręce.

– Potra­fię roz­wią­zać każdy pro­blem, jaki by się poja­wił.

– Hasan i ja pój­dziemy z wami.

Już mia­łem zapro­te­sto­wać, kiedy mię­dzy nich wci­snęła się Ellen.

– Ja też chcę iść – oświad­czyła. – Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łam.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Jeśli pój­dzie Dos San­tos, to pój­dzie też Diane, co dawało już sporą grupę. W takim razie jeden wię­cej nie będzie miał zna­cze­nia, nie powi­nien mieć zna­cze­nia. Wszystko się posy­pało, zanim się zaczęło.

– Czemu nie? – mruk­ną­łem.

***

Houn­for znaj­do­wał się w dziel­nicy por­to­wej, może dla­tego, że był poświę­cony Ague Woyo, bogowi morza. Choć raczej dla­tego, że rodzina Mamy Julie zawszy trzy­mała się por­tów. Ague Woyo nie jest bogiem zazdro­snym, więc na ścia­nach uwiecz­nione zostały liczne inne bóstwa w jaskra­wych kolo­rach. Dalej w głębi wyspy można zna­leźć bar­dziej wyszu­kane houn­fory, ale są raczej komer­cyj­nej natury.

Wielka ogni­sta łódź Ague była nie­bie­ska, poma­rań­czowa, zie­lona, żółta i czarna i nie wyglą­dała na spe­cjal­nie zdolną do żeglugi. Dam­balla Wedo w kar­ma­zy­nie wił się i owi­jał swym cia­łem więk­szą część prze­ciw­le­głej ściany. Papa Joe gła­dził ryt­micz­nie kilka dużych bęb­nów rada na wprost i tro­chę na prawo od drzwi, przez które weszli­śmy – jedy­nych drzwi. Roz­ma­ici chrze­ści­jań­scy święci zza swych nie­zgłe­bio­nych twa­rzy spo­glą­dali na kolo­rowe serca, koguty i cmen­tarne krzyże, pro­por­czyki, maczety i krzy­żowe dese­nie wiszące dookoła nich na każ­dym wol­nym skrawku ściany – zasty­głe w post­hu­ra­ga­no­wym sur­re­ali­zmie amfo­te­rycz­nych barw Tytana – i nie dało się stwier­dzić, czy święci apro­bo­wali to, czy nie: spo­glą­dali tylko przez swoje tanie ramki, jakby to były okna do obcego świata.

Na małym ołta­rzyku stały liczne butelki z napo­jami alko­ho­lo­wymi, tykwy, święte naczy­nia na duchy loa, amu­lety, fajki, cho­rą­giewki, zdję­cia ste­reo nie­zna­nych mi osób oraz, mię­dzy innymi przed­mio­tami, paczka papie­ro­sów dla Papy Legby.

Nabo­żeń­stwo już trwało, kiedy młody hounsi Luis wpro­wa­dził nas do środka. Sala miała osiem metrów dłu­go­ści na pięć sze­ro­ko­ści, wysoki strop i kle­pi­sko zamiast pod­łogi. Tan­ce­rze okrą­żali cen­tralny słup powol­nymi, dum­nymi kro­kami. Ich skóra była ciemna i lśniła w bla­sku antycz­nych lamp naf­to­wych. Po naszym wej­ściu w sali zro­biło się tłoczno.

Mama Julie wzięła mnie za rękę, uśmiech­nęła się i popro­wa­dziła do miej­sca obok ołta­rza.

– Erzu­lie była łaskawa – powie­działa.

Przy­tak­ną­łem.

– Lubi cię, Nomiko. Żyjesz długo, wiele podró­żu­jesz i wra­casz.

– Zawsze – przy­zna­łem.

– Ci ludzie…? – Spoj­rze­niem ciem­nych oczu wska­zała moich towa­rzy­szy.

– Przy­ja­ciele. Nie będą prze­szka­dzać…

Zaśmiała się, gdy to powie­dzia­łem. Ja też.

– Jeśli pozwo­lisz nam zostać, przy­pil­nuję, żeby nie wcho­dzili w drogę. Będziemy się trzy­mać cieni po bokach sali. Kiedy powiesz, że mam ich zabrać, posłu­cham. Widzę, że tań­czy­li­ście już długo, opróż­ni­li­ście wiele bute­lek…

– Zostań – pozwo­liła. – Przyjdź kie­dyś poroz­ma­wiać ze mną za dnia.

– Przyjdę.

Ode­szła wtedy, a tan­ce­rze zro­bili dla niej miej­sce w swoim kręgu. Była spora, choć głos miała raczej cienki. Poru­szała się jak dmu­chana lalka, nie bez swo­istej gra­cji sta­wia­jąc stopy w rytm mono­ton­nego łoskotu bęb­nów Papy Joego. Po jakimś cza­sie ten dźwięk wypeł­nił wszystko: moją głowę, zie­mię, powie­trze… Może takim wła­śnie wyda­wało się na wpół stra­wio­nemu Jona­szowi dud­nie­nie serca wie­lo­ryba. Przy­glą­da­łem się tan­ce­rzom. I przy­glą­da­łem się tym, któ­rzy się przy­glą­dali tan­ce­rzom.

Wypi­łem kufel rumu, pró­bu­jąc nad­ro­bić opóź­nie­nie, ale nie mogłem. Mysh­tigo co chwila pocią­gał łyk z butelki coli, którą ze sobą przy­niósł. Nikt nie zauwa­żył, że jest nie­bie­ski, ale też przy­szli­śmy dość późno i sprawy mocno się już posu­nęły tam, gdzie zmie­rzały.

Ruda Peruka stała w kącie, tro­chę wynio­sła i tro­chę wystra­szona. Miała przy boku butelkę. Mysh­tigo miał przy boku Ellen. Dos San­tos stał przy drzwiach i obser­wo­wał wszyst­kich, nawet mnie. Hasan przy­kuc­nął przy pra­wej ścia­nie; palił fajkę z dłu­gim ust­ni­kiem i małą główką. Wyda­wał się abso­lut­nie spo­kojny.

Mama Julie… tak, chyba ona… zaczęła śpie­wać. Dołą­czyły inne głosy:

Papa Legba, ouvri bayé!

Papa Legba, Atti­bon Legba, ouvri bayé pou pou passé!

Papa Legba…

Tak to trwało i trwało. Zaczęła mnie ogar­niać sen­ność. Wypi­łem wię­cej rumu, poczu­łem więk­sze pra­gnie­nie i wypi­łem jesz­cze wię­cej rumu.

Nie jestem pewien, jak długo już tam byli­śmy, kiedy to się stało. Tan­ce­rze cało­wali słup, śpie­wali, grze­cho­tali tykwami i wyle­wali wodę, dwaj hounsi zacho­wy­wali się jak opę­tani i paplali coś nie­zro­zu­miale, wzór z mączki na kle­pi­sku się roz­ma­zał, a powie­trze wypeł­niło się dymem. Sta­łem oparty o ścianę i podej­rze­wam, że musia­łem na minutę czy dwie zamknąć oczy.

Głos dobiegł z nie­spo­dzie­wa­nego kie­runku.

Hasan wrza­snął.

To było dłu­gie wycie, które pode­rwało mnie do przodu; potem oszo­ło­miony stra­ci­łem rów­no­wagę i znów głu­cho ude­rzy­łem ple­cami o ścianę.

Bębny huczały dalej, nie gubiąc rytmu. Jed­nak nie­któ­rzy z tan­ce­rzy przy­sta­nęli i obej­rzeli się.

Hasan wstał na równe nogi. Zęby miał wyszcze­rzone, oczy jak szparki, na twa­rzy garby i doliny wysiłku pod lśniącą war­stwą potu.

Jego broda była niczym pło­mienny grot.

Płaszcz, zacze­piony o jakąś ozdobę na ścia­nie, był jak czarne skrzy­dła.

Ręce, w hip­no­tycz­nie powol­nych ruchach, dusiły nie­wi­dzial­nego czło­wieka.

Zwie­rzęce odgłosy wydo­by­wały się z krtani.

I cią­gle dusił nikogo.

Wresz­cie zachi­cho­tał krótko i roz­su­nął dło­nie.

Dos San­tos zna­lazł się przy nim nie­mal natych­miast; mówił coś, ale w tej chwili zamiesz­ki­wali dwa różne światy.

Któ­ryś z tan­ce­rzy zaczął cicho jęczeć. Kolejny się do niego przy­łą­czył, potem następni.

Mama Julie wysu­nęła się z kręgu i zbli­żyła do mnie – aku­rat kiedy Hasan zaczął cały pokaz od początku, tym razem bar­dziej eks­pre­syj­nie.

Bęben wciąż wybi­jał swój jed­no­stajny, ryt­miczny komen­tarz. Papa Joe nawet nie uniósł wzroku.

– Zły znak – oświad­czyła Mama Julie. – Co wiesz o tym czło­wieku?

– Mnó­stwo – odpar­łem, aktem woli oczysz­cza­jąc umysł.

– Angel­sou – stwier­dziła.

– Co?

– Angel­sou – powtó­rzyła. – To mroczny bóg. Trzeba się go oba­wiać. Twój przy­ja­ciel został opę­tany przez Angel­sou.

– Wytłu­macz, pro­szę.

– Rzadko przy­bywa do naszego houn­foru. Nie jest tu mile widziany. Ci, któ­rych opęta, stają się mor­der­cami.

– Sądzę, że Hasan pró­bo­wał nowej mie­szanki faj­ko­wej, zmu­to­wa­nej ambro­zji czy jesz­cze cze­goś innego.

– Angel­sou – powtó­rzyła z upo­rem. – Twój przy­ja­ciel sta­nie się zabójcą, gdyż Angel­sou jest bogiem śmierci i odwie­dza tylko swo­ich.

– Mamo Julie – powie­dzia­łem. – Hasan jest zabójcą. Gdy­byś dosta­wała kawa­łek gumy za każ­dego czło­wieka, któ­rego zabił, i spró­bo­wała żuć ją całą, wyglą­da­ła­byś jak cho­mik. Jest zawo­do­wym zabójcą, oczy­wi­ście w gra­ni­cach prawa, na ogół. Ponie­waż na Kon­ty­nen­cie obo­wią­zuje Kodeks Duello, więk­szą część swo­jej pracy wyko­nuje tutaj. Cho­dzą słu­chy, że nie­kiedy doko­nuje nie­le­gal­nych zabójstw, ale ni­gdy nie udało się nic udo­wod­nić. Powiedz zatem – doda­łem na koniec – czy Angel­sou jest bogiem zabój­ców, czy bogiem mor­der­ców? Bo powinna być jakaś róż­nica mię­dzy nimi, prawda?

– Nie dla Angel­sou – stwier­dziła.

Dos San­tos wyraź­nie chciał prze­rwać spek­takl i chwy­cił Hasana za nad­garstki. Usi­ło­wał roz­su­nąć mu ręce, ale… może spró­buj­cie kie­dyś roz­giąć pręty kraty w swo­jej celi, to sobie wyobra­zi­cie, jak to wyglą­dało.

Prze­sze­dłem przez salę, podob­nie jak kilku innych. Co oka­zało się szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści, ponie­waż Hasan w końcu zauwa­żył, że ktoś przed nim stoi, i opu­ścił ręce, wyry­wa­jąc je z uchwytu Dos San­tosa. A potem wyjął spod płasz­cza długi szty­let.

Czy użyłby go wobec Dos San­tosa lub kogo­kol­wiek innego, jest kwe­stią raczej aka­de­micką, ponie­waż w tej wła­śnie chwili Mysh­tigo zatkał kciu­kiem butelkę i ude­rzył nią Hasana za uchem. Hasan padł do przodu, Dos San­tos pochwy­cił go, ja wycią­gną­łem mu klingę z pal­ców, a Mysh­tigo dokoń­czył swoją colę.

– Inte­re­su­jąca cere­mo­nia – zauwa­żył. – Ni­gdy bym nie przy­pusz­czał, że ten wielki gość żywi tak silne uczu­cia reli­gijne.

– To tylko dowo­dzi, że ni­gdy nie można być cał­kiem pew­nym, prawda?

– Ow­szem. – Gestem wska­zał gapiów wokół nas. – Oni wszy­scy są pan­te­istami, prawda?

Pokrę­ci­łem głową.

– Raczej pry­mi­tyw­nymi ani­mi­stami.

– Jaka to róż­nica?

– No więc ta butelka coli, którą pan wła­śnie opróż­nił, znaj­dzie się na ołta­rzu, czy też pé, jak go nazy­wają, jako naczy­nie dla Angel­sou, ponie­waż przez chwilę pozo­sta­wała w bli­skim kon­tak­cie z bogiem. Tak na to patrzą ani­mi­ści. Z kolei pan­te­ista mógłby nieco się ziry­to­wać fak­tem, że ktoś przy­cho­dzi na jego cere­mo­nię bez zapro­sze­nia i powo­duje zamie­sza­nie, tak jak my przed chwilą. Pan­te­ista mógłby zatem spró­bo­wać zło­żyć intru­zów w ofie­rze Ague Woyo, bogu morza, tłu­kąc ich po gło­wach w podob­nie cere­mo­nial­nym stylu, a potem zrzu­ca­jąc z końca nabrzeża. A zatem nie będę musiał tłu­ma­czyć Mamie Julie, że wszy­scy ci ludzie, któ­rzy stoją dookoła i gapią się na nas ponuro, są tak naprawdę ani­mi­stami. Prze­pra­szam na chwilę.

Prawdę mówiąc, nie było aż tak źle, ale chcia­łem tro­chę nim wstrzą­snąć. Chyba mi się udało.

Kiedy prze­pro­si­łem i poże­gna­łem się, pod­nio­słem Hasana z pod­łogi. Był nie­przy­tomny, a ja jako jedyny byłem dość wielki, by go ponieść.

Ulica była cał­kiem pusta, poza nami, a wielka ogni­sta łódź Ague Woyo roz­ci­nała fale gdzieś tuż poni­żej wschod­niej kra­wę­dzi świata, zachla­pu­jąc niebo jego ulu­bio­nymi kolo­rami.

Dos San­tos szedł obok mnie.

– Może miał pan rację. Może rze­czy­wi­ście nie powin­ni­śmy przy­cho­dzić.

Uzna­łem, że nie warto mu odpo­wia­dać. Jed­nak Ellen, która szła z przodu razem z Mysh­tigo, zatrzy­mała się i odwró­ciła.

– Non­sens – stwier­dziła. – Gdy­by­śmy nie przy­szli, stra­ci­li­by­śmy wspa­niały dra­ma­tyczny mono­log budow­ni­czego namio­tów.

Tym­cza­sem zna­la­złem się bli­sko, więc nagle wycią­gnęła ręce i chwy­ciła mnie za gar­dło. Nie zaci­skała pal­ców, ale wykrzy­wiła się prze­ra­ża­jąco i rzu­ciła:

– Ur! Mm! Ugh! Opę­tał mnie Angel­sou, więc już po tobie!

I wybuch­nęła śmie­chem.

– Puść moje gar­dło, bo rzucę w cie­bie Ara­bem – odpar­łem, porów­nu­jąc poma­rań­czowo brą­zowy kolor jej wło­sów z poma­rań­czową i różową barwą nieba za jej ple­cami. I uśmiech­ną­łem się. – A jest ciężki – doda­łem.

I wtedy, sekundę przed cof­nię­ciem dłoni, lekko zaci­snęła palce… lekko, ale jed­nak tro­chę za mocno jak na zabawę. I zaraz potem znowu trzy­mała Mysh­tigo pod ramię i wszy­scy szli­śmy dalej. Cóż, kobiety ni­gdy nie pró­bują dać mi w twarz, bo od razu nad­sta­wiam drugi poli­czek i boją się grzy­bicy. Domy­ślam się zatem, że takie szyb­kie pod­du­sze­nie to jedyna alter­na­tywa.

– Strasz­nie cie­kawe – stwier­dziła Ruda Peruka. – Dziw­nie się czu­łam. Jakby coś wewnątrz mnie tań­czyło razem z nimi. Nie­zwy­kłe wra­że­nie. Tak naprawdę nie lubię tańca, żad­nego.

– Jaki ma pani akcent? – prze­rwa­łem jej. – Sta­ram się go jakoś umiej­sco­wić.

– Sama nie wiem – odparła. – Pocho­dze­nie mam irlandzko fran­cu­skie. Miesz­ka­łam na Hybry­dach, a także w Austra­lii i w Japo­nii, dopóki nie skoń­czy­łam dzie­więt­na­stu lat…

Hasan jęk­nął i napiął mię­śnie, a ja poczu­łem ostry ból w ramie­niu. Posa­dzi­łem go na jakimś stop­niu i prze­szu­ka­łem. Zna­la­złem dwa noże do rzu­tów, jesz­cze jeden szty­let, ładny nóż gra­wi­ta­cyjny i myśliw­ski z zęba­tym ostrzem, linki do dusze­nia i małe meta­lowe pudełko zawie­ra­jące roz­ma­ite proszki i fiolki pły­nów, któ­rym wola­łem się zbyt dokład­nie nie przy­glą­dać. Nóż gra­wi­ta­cyjny spodo­bał mi się, więc go sobie zatrzy­ma­łem. To był Cori­cama, bar­dzo ładny.

***

Następ­nego dnia dość późno – powiedzmy, że był to wie­czór – porwa­łem sta­rego Phila, bo uzna­łem, że wyko­rzy­stam go jako opłatę za wej­ście do apar­ta­mentu Dos San­tosa w Roy­alu. Rad­pol na­dal uważa Phila za swego rodzaju retur­ni­stycz­nego Toma Paine’a, choć zaczął gło­sić swoją nie­win­ność w tej kwe­stii jakieś pół wieku temu, kiedy wziął się za misty­cyzm i zyski­wa­nie sza­cunku. Co prawda jego Zew Ziemi to chyba naj­lep­szy kawa­łek, jaki w życiu napi­sał, ale nakre­ślił też Dogmaty Powrotu, które pomo­gły roz­bu­dzić nie­po­koje, które chcia­łem roz­bu­dzić. Obec­nie może się zapie­rać, ale wtedy był z niego nie­zły wichrzy­ciel. Jestem pewien, że na­dal kolek­cjo­nuje te wszyst­kie zachwy­cone spoj­rze­nia i piękne słowa, jakie dzięki nim zyskuje, wyj­muje je od czasu do czasu, odku­rza, a potem przy­gląda się im z czymś w rodzaju przy­jem­no­ści.

Oprócz Phila mia­łem też pre­tekst – chcia­łem spraw­dzić, jak się czuje Hasan po tym poża­ło­wa­nia god­nym cio­sie, jaki zaro­bił w houn­fo­rze. Tak naprawdę to zale­żało mi na oka­zji, żeby z nim poga­dać i spraw­dzić, co takiego – o ile w ogóle cokol­wiek – byłby skłonny mi zdra­dzić na temat swo­jego naj­now­szego zle­ce­nia.

Tak więc Phil i ja poszli­śmy tam pie­chotą. Z kom­pleksu Biura do Roy­ala nie było daleko – jakieś sie­dem minut spa­cer­kiem.

– Skoń­czy­łeś już moją ele­gię? – spy­ta­łem.

– Cią­gle nad nią pra­cuję.

– Mówisz to już od dwu­dzie­stu lat. Chciał­bym, żebyś się pośpie­szył i żebym mógł ją prze­czy­tać.

– Mógł­bym ci poka­zać kilka naprawdę świet­nych… Lorela, Geo­rge’a, nawet tę dla Dos San­tosa. Mam też w papie­rach różne rodzaje pustych for­mu­la­rzy do wypeł­nie­nia dla pomniej­szych nota­bli. Ale twoja to pewien pro­blem.

– A to czemu?

– Muszę ją stale aktu­ali­zo­wać. Nie chcesz prze­stać, tylko żyjesz sobie bez­tro­sko i cią­gle coś robisz.

– Nie podoba ci się to?

– Więk­szość ludzi ma dość przy­zwo­ito­ści, żeby dzia­łać aktyw­nie przez pół wieku, a potem odpu­ścić. Ich ele­gie nie nastrę­czają pro­ble­mów. Mam ich pełne szu­flady. Ale oba­wiam się, że twoją zamknę w ostat­niej chwili i zakoń­czę dyso­nan­sowo. Nie lubię tak pra­co­wać. Wolę roz­wa­żać wszystko przez lata, war­to­ścio­wać czy­jeś życie sta­ran­nie i bez pre­sji. Nie­po­koją mnie tacy jak ty, któ­rzy swoje życie prze­ży­wają niczym w ludo­wych bal­la­dach. Pró­bu­jesz mnie zmu­sić, żebym napi­sał ci epos, a na to już jestem za stary. Cza­sem przy­sy­piam.

– Myślę, że jesteś nie­spra­wie­dliwy – stwier­dzi­łem. – Inni mogą prze­czy­tać swoje ele­gie, a mnie wystar­czy­łoby choćby parę nie­złych lime­ry­ków.

– Prawdę mówiąc, mam prze­czu­cie, że i twoja będzie zakoń­czona już nie­długo – stwier­dził. – Posta­ram się dostar­czyć ci tekst na czas.

– Och… A skąd bie­rze się to prze­czu­cie?

– Któż potrafi wska­zać źró­dło inspi­ra­cji?

– Ja mam to wie­dzieć?

– Przy­szło mi to do głowy pod­czas medy­ta­cji. Ukła­da­łem wła­śnie ele­gię dla Wega­nina, oczy­wi­ście tylko jako ćwi­cze­nie… i nagle pomy­śla­łem: „Nie­długo skoń­czę też tę dla Greka”. – Zasta­no­wił się chwilę. – Spró­buj to sobie wyobra­zić: ty sam jako dwóch ludzi, a każdy z nich wyż­szy od tego dru­giego.

– Można by to zro­bić, gdy­bym sta­nął przed lustrem i prze­stę­po­wał z nogi na nogę. Wiesz, jedną mam krót­szą. No więc wyobra­zi­łem sobie. Co teraz?

– Nic. Nie pod­cho­dzisz do tego we wła­ściwy spo­sób.

– To kul­tu­rowa tra­dy­cja, na którą ni­gdy się sku­tecz­nie nie uod­por­ni­łem. Taka jak węzły czy konie… Gor­dion, Troja… No wiesz. Chy­trość to nasza cecha.

Mil­cze­li­śmy przez kolejne dzie­sięć kro­ków.

– Wybie­rasz pie­rze czy ołów? – spy­ta­łem.

– Słu­cham?

– To zagadka kal­li­kan­za­rosa. Wybierz coś.

– Pie­rze?

– Nie tra­fi­łeś.

– A gdy­bym powie­dział „ołów”?

– Nie, nie… Masz tylko jedną szansę. Pra­wi­dłowa odpo­wiedź jest taka, jaką kal­li­kan­za­ros zechce, żeby była. Prze­gra­łeś.

– Wydaje się to dość arbi­tralne.

– Kal­li­kan­za­roi takie są. To raczej grecka niż orien­talna sub­tel­ność. A przy tym nie tak nie­od­gad­niona. Ponie­waż czę­sto od odpo­wie­dzi zależy twoje życie, a kal­li­kan­za­ros na ogół chce, byś prze­grał.

– Dla­czego tak?

– Zapy­taj naj­bliż­szego kal­li­kan­za­rosa, jakiego spo­tkasz, jeśli będziesz miał taką moż­li­wość. To zło­śliwe duchy.

Dotar­li­śmy do wła­ści­wej prze­cznicy i skrę­ci­li­śmy.

– Dla­czego nagle znowu przej­mu­jesz się Rad­po­lem? – zapy­tał. – Już dawno od nich odsze­dłeś.

– Odsze­dłem we wła­ści­wym momen­cie i teraz inte­re­suje mnie tylko, czy Rad­pol wraca do życia taki jak za daw­nych dni. Hasan jest kosz­towny, bo zawsze dostar­cza to, co obie­cał. A ja chciał­bym wie­dzieć, co jest w tym pakie­cie.

– Mar­twisz się, że cię zna­leźli?

– Nie. To może być nie­wy­godne, ale raczej mnie nie obez­władni.

Royal wyrósł w końcu przed nami i weszli­śmy. Skie­ro­wa­li­śmy się wprost do apar­ta­mentu. I kiedy prze­ci­na­li­śmy wyło­żony dywa­nami hol, na Phila spły­nęło zro­zu­mie­nie.

– Znowu mam odwra­cać uwagę – stwier­dził.

– Mniej wię­cej o to cho­dzi.

– No dobrze. Jeden do dzie­się­ciu, że niczego nie uzy­skasz.

– Nie będę się zakła­dał. Zapewne masz rację.

Zapu­ka­łem do drzwi z ciem­nego drewna.

– No cześć – powie­dzia­łem, kiedy się otwo­rzyły.

– Wejdź­cie, wejdź­cie.

I ruszy­li­śmy.

Potrze­bo­wa­łem dzie­się­ciu minut, żeby skie­ro­wać roz­mowę na ode­brany przez Bedu­ina i poża­ło­wa­nia godny łomot, jako że Ruda Peruka roz­pra­szała moją uwagę tym, że była obecna i że była roz­pra­sza­jąca.

– Dzień dobry – powie­działa.

– Dobry wie­czór.

– Coś cie­ka­wego dzieje się w Sztuce?

– Nie.

– W Pomni­kach?

– Nie.

– W Archi­wach?

– Nie.

– Ależ cie­kawą musi pan mieć pracę!

– Och, jest prze­re­kla­mo­wana i prze­sad­nie glo­ry­fi­ko­wana przez kilku roman­ty­ków z Biura Infor­ma­cji. Tak naprawdę tylko loka­li­zu­jemy, restau­ru­jemy i chro­nimy zapisy oraz dzieła, jakie ludz­kość zosta­wiła poroz­rzu­cane po całej Ziemi.

– Coś w rodzaju zbie­ra­czy kul­tu­ro­wego śmie­cia?

– Mhm… Tak, chyba dobrze to pani ujęła.

– No a dla­czego?

– Dla­czego co?

– Dla­czego pan to robi?

– Ktoś musi, bo to kul­tu­rowe śmie­cie. Co czyni je war­tymi zbie­ra­nia. A ja znam swoje śmieci lepiej niż kto­kol­wiek na Ziemi.

– Jest pan nie tylko oddany swej pracy, ale i skromny. To dobrze.

– Poza tym nie było zbyt wielu kan­dy­da­tów, kiedy sta­ra­łem się o tę pracę. I wie­dzia­łem, gdzie sporo tego śmie­cia jest pocho­wane.

Podała mi drinka, wypiła połowę swo­jego i spy­tała:

– Czy naprawdę wciąż tutaj są?

– Kto? – zapy­ta­łem.

– Spółka Akcyjna Boskość. Dawni bogo­wie. Jak Angel­sou. Myśla­łam, że wszy­scy opu­ścili Zie­mię.

– Nie, wcale nie. To, że wyglą­dają jak my, nie zna­czy prze­cież, że tak samo się zacho­wują. Kiedy czło­wiek stąd odszedł, nie zapro­po­no­wał, że ich zabie­rze ze sobą, a bogo­wie też mają swoją dumę. A może też i tak by musieli zostać… Jest coś, co nazy­wamy ananke, prze­zna­cze­niem śmierci. Nikt go nie pokona.

– Jak postępu?

– Tak. A skoro już o postę­pie mowa, to jak postę­puje reha­bi­li­ta­cja Hasana? Kiedy ostat­nio go widzia­łem, był cał­kiem wyłą­czony.

– Doszedł do sie­bie. Solidny guz. Gruba czaszka. Nic mu nie będzie.

– A gdzie jest teraz?

– W głębi kory­ta­rza, po lewej stro­nie. Sala gier.

– Może oso­bi­ście wyrażę mu współ­czu­cie. Wyba­czy pani?

– Wyba­czam. – Ski­nęła mi i ode­szła, by posłu­chać roz­mowy Dos San­tosa z Phi­lem. Oczy­wi­ście Phil był wdzięczny za to dodat­kowe towa­rzy­stwo.

Żadne z nich nie obej­rzało się nawet, kiedy wycho­dzi­łem.

Sala gier była na dru­gim końcu dłu­giego kory­ta­rza. Kiedy się zbli­ża­łem, usły­sza­łem gło­śny stuk, po nim ciszę, a po niej następny stuk.

Otwo­rzy­łem i zaj­rza­łem do środka.

Był tam jedy­nym gościem. Stał ple­cami do drzwi, ale usły­szał, że je otwie­ram, i odwró­cił się szybko. Miał na sobie długi fio­le­towy szla­frok, a w pra­wej dłoni balan­so­wał nożem. Z tyłu głowy widzia­łem grubą war­stwę pla­strunku.

– Dobry wie­czór, Hasan.

Obok niego stała taca z nożami, a tar­czę powie­sił na prze­ciw­le­głej ścia­nie. Tkwiły w niej dwa noże – jeden w środku, drugi jakieś pięt­na­ście cen­ty­me­trów w bok, na dzie­wią­tej.

– Dobry wie­czór – odpo­wie­dział powoli. Potem po chwili zasta­no­wie­nia dodał: – Co u cie­bie?

– Wszystko dobrze. Przy­sze­dłem zapy­tać cię o to samo. Jak twoja głowa?

– Ból jest wielki, ale minie.

Zamkną­łem za sobą drzwi.

– Wczo­raj musiały cię nawie­dzić cał­kiem realne sny na jawie.

– Tak. Pan Dos San­tos mówił mi, że wal­czy­łem z duchami. Nie pamię­tam tego.

– Nie pali­łeś tego, co gruby dok­tor Emmet nazwałby Can­na­bis say­tiva, to jasne.

– Nie, Kara­gee. Pali­łem striga fleur, który pił ludzką krew. Zna­la­złem go nie­da­leko Daw­nego Miej­sca Kon­stan­ty­no­polu i bar­dzo sta­ran­nie wysu­szy­łem jego płatki. Pewna stara kobieta powie­działa, że pozwoli mi to spoj­rzeć w przy­szłość. Kła­mała.

– A wam­pi­rza krew pobu­dza do prze­mocy? To coś nowego. Przy oka­zji, nazwa­łeś mnie Kara­gee. Wolał­bym, żebyś tego nie robił. Nazy­wam się Nomi­kos, Con­rad Nomi­kos.

– Dobrze, Kara­gee. Zdzi­wi­łem się, kiedy cię zoba­czy­łem. Myśla­łem, że umar­łeś dawno temu, kiedy twoja ogni­sta łódź roz­biła się w zatoce.

– Kara­gee zgi­nął wtedy. Nie wspo­mi­na­łeś nikomu, że jestem do niego podobny, mam nadzieję?

– Nie. Nie lubię nie­po­trzeb­nego gada­nia.

– To dobry zwy­czaj.

Pod­sze­dłem do niego, wybra­łem jeden z noży, zwa­ży­łem w dłoni i rzu­ci­łem. Tra­fi­łem dwa­dzie­ścia parę cen­ty­me­trów na prawo od środka.

– Od dawna pra­cu­jesz dla pana Dos San­tosa? – spy­ta­łem.

– Przez okres około mie­siąca – odparł.

Rzu­cił; jego nóż wbił się kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów poni­żej środka.

– Jako jego ochro­niarz, tak?

– To prawda. Strzegę też nie­bie­skiego.

– Don mówił, że oba­wia się zama­chu na Mysh­tigo. Czy to realna groźba, czy po pro­stu jest ostrożny?

– Jedno i dru­gie jest moż­liwe, Kara­gee. Nie wiem tego. Płaci mi tylko za ochronę.

– A gdy­bym zapła­cił ci wię­cej, zdra­dził­byś, na kogo otrzy­ma­łeś zle­ce­nie zabój­stwa?

– Zosta­łem wyna­jęty tylko do ochrony, ale nie powie­dział­bym ci, nawet gdyby było ina­czej.

– Nie spo­dzie­wa­łem się. Chodźmy po noże.

Pode­szli­śmy do tar­czy i wyrwa­li­śmy je.

– No więc gdyby tak się zło­żyło, że to ja, co jest moż­liwe – rze­kłem – to czemu by nie roz­wią­zać sprawy od razu? Obaj trzy­mamy po dwie klingi. Ten, który wyj­dzie z tej sali, powie, że ten drugi go zaata­ko­wał i była to kwe­stia samo­obrony. Nie ma świad­ków. I obu nas zeszłej nocy widziano nie­trzeź­wych i zakłó­ca­ją­cych porzą­dek.

– Nie, Kara­gee.

– Nie co? Nie, to nie ja? Czy nie, nie chcesz tego zała­twić w taki spo­sób?

– Mógł­bym powie­dzieć, że nie, to nie ty. Ale nie wie­dział­byś, czy powie­dzia­łem prawdę, czy nie.

– To fakt.

– Mógł­bym powie­dzieć, że nie chcę robić tego w taki spo­sób.

– Czy to prawda?

– Tego nie twier­dzę. Ale żeby dać ci satys­fak­cję z odpo­wie­dzi, powiem tyle: gdy­bym chciał cię zabić, nie robił­bym tego z nożem w ręku, nie pró­bo­wał­bym też boksu ani zapa­sów.

– Dla­czego?

– Ponie­waż wiele lat temu, kiedy byłem chłop­cem, pra­co­wa­łem w ośrodku wypo­czyn­ko­wym w Ker­czu, obsłu­gu­jąc sto­liki boga­tych Wegan. Nie zna­łeś mnie wtedy. Dopiero co przy­je­cha­łem z dale­kich miejsc w Pami­rze. Zja­wi­łeś się w Ker­czu ze swoim przy­ja­cie­lem poetą.

– Teraz pamię­tam. Tak… Rodzice Phila zmarli tam­tego roku, a byli moimi dobrymi przy­ja­ciółmi. Mia­łem zawieźć Phila na uni­wer­sy­tet. Ale był taki Wega­nin, który ode­brał mu jego pierw­szą kobietę i zabrał ją do Ker­czu. Tak… Jakiś aktor czy cyr­ko­wiec… Zapo­mnia­łem, jak się nazy­wał.

– To był Thril­pai Ligo, bok­ser sha­jadpa. Wyglą­dał jak góra na krańcu wiel­kiej rów­niny: wysoki, nie­wzru­szony. Bok­so­wał z wegań­skimi cesti, owi­ja­ją­cymi całą dłoń skó­rza­nymi pasami z dzie­się­cioma ostrymi ćwie­kami. Otwar­tymi dłońmi.

– Tak, pamię­tam…

– Ni­gdy wcze­śniej nie bok­so­wa­łeś z sha­jadpa, ale pobi­łeś się z nim o dziew­czynę. Zebrał się wielki tłum Wegan i ziem­skich dziew­cząt, a ja sta­ną­łem na stole, żeby widzieć. Po minu­cie całą twarz mia­łeś we krwi. Sta­rał się, żeby zalała ci oczy, a ty cią­gle potrzą­sa­łeś głową. Mia­łem wtedy pięt­na­ście lat i zabi­łem dotąd zale­d­wie trzech ludzi; myśla­łem, że zgi­niesz tam, bo nawet go nie dotkną­łeś. A potem twoja prawa pięść prze­biła się do niego jak ciśnięty młot, tak szybko! Tra­fi­łeś go w śro­dek tej podwój­nej kości, jaką nie­bie­scy mają w piersi… a są tam twardsi od nas. I zgnio­tłeś go jak sko­rupkę jajka. Ja bym tego ni­gdy nie doko­nał, to pewne, i dla­tego wła­śnie boję się two­ich dłoni i two­ich rąk. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że zabi­łeś też nie­to­pa­jąka. Nie, Kara­gee, gdy­bym musiał, zabił­bym cię z daleka.

– To było dawno temu. Nie sądzi­łem, że ktoś jesz­cze pamięta.

– Wygra­łeś tę dziew­czynę.

– Tak. Zapo­mnia­łem już, jak miała na imię.

– Ale nie zwró­ci­łeś jej poecie. Zatrzy­ma­łeś dla sie­bie. I za to praw­do­po­dob­nie cię nie­na­wi­dzi.

– Phil? Przez tę dziew­czynę? Nie pamię­tam nawet, jak wyglą­dała.

– On nie zapo­mniał. Dla­tego myślę, że cię nie­na­wi­dzi. Umiem wyczuć nie­na­wiść, wytro­pić jej źró­dło. Ode­bra­łeś mu jego pierw­szą kobietę. Byłem tam.

– To był jej pomysł.

– I on się sta­rzeje, a ty wciąż jesteś młody. To smutne, Kara­gee, kiedy przy­ja­ciel ma powody, żeby nie­na­wi­dzić przy­ja­ciela.

– Fakt.

– I nie odpo­wie­dzia­łem na twoje pyta­nia.

– Jest moż­liwe, że zosta­łeś wyna­jęty, żeby zabić Wega­nina?

– Jest to moż­liwe.

– Dla­czego?

– Powie­dzia­łem tylko, że to moż­liwe, a nie że jest to fak­tem.

– W takim razie zadam ci jesz­cze tylko jedno pyta­nie i na tym skoń­czę. Co dobrego przy­nie­sie śmieć Wega­nina? Jego książka może bar­dzo dobrze wpły­nąć na rela­cje wegań­sko ludz­kie.

– Nie wiem, co dobrego albo złego mogłaby przy­nieść, Kara­gee. Porzu­cajmy jesz­cze.

Tak zro­bi­li­śmy. Teraz wyczu­łem już dystans i wywa­że­nie noży i wbi­łem dwa w sam śro­dek tar­czy. Potem Hasan wci­snął dwa swoje obok nich, ten drugi wydał z sie­bie ostry jęk cier­pią­cego metalu, kiedy klinga, wibru­jąc, otarła się o jeden z moich.

– Muszę cię uprze­dzić – powie­dzia­łem, kiedy znów wyrwa­li­śmy je z tar­czy. – To ja kie­ruję wyprawą i jestem odpo­wie­dzialny za bez­pie­czeń­stwo jej uczest­ni­ków. Będę także pil­no­wał Wega­nina.

– To bar­dzo dobra decy­zja, Kara­gee. Potrze­buje ochrony.

Odło­ży­łem noże na tacę i skie­ro­wa­łem się do drzwi.

– Ruszamy jutro o dzie­wią­tej rano, jak wiesz. Zamó­wię kon­wój śmi­ga­czy na pierw­szym lądo­wi­sku w kom­plek­sie Biura.

– Tak. Dobrej nocy, Kara­gee.

– I mów mi Con­rad.

– Tak.

Trzy­mał w dłoni nóż, gotów do rzutu do tar­czy. Zamkną­łem za sobą drzwi i skrę­ci­łem w kory­tarz. Odcho­dząc, usły­sza­łem kolejne stuk­nię­cie i wyda­wało się o wiele bliż­sze niż te wcze­śniej­sze. Odbiło się echem wokół mnie na kory­tarzu.

***

Kiedy sześć dużych śmi­ga­czy pędziło przez oce­any w stronę Egiptu, skie­ro­wa­łem swe myśli naj­pierw do Kosu i Kasan­dry, potem z pewną trud­no­ścią wró­ci­łem do chwili bie­żą­cej, a następ­nie się­gną­łem naprzód, do kra­iny pia­sków, do Nilu, zmu­to­wa­nych kro­ko­dyli i paru fara­onów, któ­rych spo­kój zakłó­cał już jeden z moich pro­jek­tów („Śmierć na skrzy­dłach chy­żych przy­bywa do tych, co śmieją bez­cze­ścić…” i tak dalej). Pomy­śla­łem też o ludz­ko­ści wege­tu­ją­cej na Sta­cji Tytan, pra­cu­ją­cej w Biu­rze Ziemi, upo­ka­rza­ją­cej się na Tale­rze i Baka­bie, radzą­cej sobie na Mar­sie i żyją­cej jako tako na Ryl­pahu, Divbah, Lita­nie i kil­ku­dzie­się­ciu innych świa­tach Kon­sor­cjum Wegań­skiego. I w końcu pomy­śla­łem o Wega­nach.