Kroniki portowe - Annie Proulx - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Kroniki portowe ebook i audiobook

Annie Proulx

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

57 osób interesuje się tą książką

Opis

Malownicza i przejmująca opowieść o poszukiwaniu swojej tożsamości.

Ktokolwiek poznałby życiorys Quoyle’a, od razu zgodziłby się, że to mężczyzna skazany na niepowodzenia. Urodzony w Ameryce, spędził dzieciństwo na przeprowadzkach ze stanu do stanu. Szybko zyskał miano indywidualisty, bo stronił od rówieśników, ale jeść lubił za dwóch. Jakoś przeczołgał się od dwudziestki do trzydziestki, imając się różnych prac, a kiedy wreszcie się zakochał, skończyło się to złamanym sercem.

Teraz, jako wdowiec z dwójką dzieci, wraca na Nową Fundlandię. Pochodzi z tej wyspy, ale czuje się tutaj obcy. Wszystko się zmienia, gdy dostaje pracę w lokalnej gazecie w dziale „Kroniki portowe” i znajduje… walizkę.

Historię Quoyle’a czyta się jak przejmującą powieść awanturniczą, która pochłania i wciąga z każdą kolejną stroną niczym morskie fale. To uniwersalna historia o tym, że do zmiany nie trzeba wielkich rewolucji, ale otwartości na to, co przynosi los.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 7 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,3 (728 ocen)
382
222
80
41
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia-1111

Oceń książkę

Bardzo dobra powieść. Historia o przygodach trochę nieporadnego mężczyzny z dwójką małych dzieci mieszkającego w surowych warunkach Nowej Funlandii. Gorąco polecam.
20
Chilim26

Oceń książkę

Spokojnie snująca się historią o zmaganiu się człowieka z życiem i żywiołami natury. Lubię takie niespiesznych opowieści. Świetnie przeczytane przez lektora.
10
kto28

Oceń książkę

Bardzo fajna powieść. Napisana nietuzinkowym stylem: dużo równoważników zdań i strony biernej, trzeba czytać uważnie. Przez styl pisania jest jeszcze bardziej "nietypowo". Bo to zabawna, choć niegłupia powieść o społecznych wykolejeńcach znajdujących sobie przystań za kołem podbiegunowym. Czyta się dobrze, warto sięgnąć, choćby na poprawę humoru.
11
yabkovsky
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Warto poznawać inne społeczności,gdzie ludzie rozmawiają ze sobą,nie gonią,nie scicigaja sie ze wszystkim i wszystkimi,mają w sobie pokorę….A warunki klimatyczne im nie pomagają.
00



Ty­tuł ory­gi­nału: The Ship­ping News
Co­py­ri­ght © 1993 by An­nie Pro­ulx All ri­ghts re­se­rved, in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in whole or in part in any form. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2018
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Marta Szczu­row­ska
Re­dak­cja • Hanna Tru­bicka
Ko­rekta • Mag­da­lena Owcza­rzak, Pau­lina Je­ske-Cho­iń­ska, Anna Gą­dek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki i strony ty­tu­łowe • Mag­da­lena Skro­lecka
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-68370-29-4
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Jona, Gil­lisa i Mor­gana

W węźle o ośmiu pół­sz­ty­kach,

a jest to wę­zeł prze­cięt­nej wiel­ko­ści,

moż­liwe jest dwie­ście pięć­dzie­siąt sześć

róż­nych prze­ło­żeń od góry i od dołu...

Wy­star­czy za­le­d­wie jedna zmiana

w po­rządku „góra – dół”, aby po­wstał

zu­peł­nie inny wę­zeł albo nie po­wstał ża­den.

Clif­ford W. Ash­ley

Księga wę­złów

1

Qu­oyle

Qu­oyle zna­czy zwój

Sło­necz­kiem na­zywa się cia­sny i zu­peł­nie pła­ski zwój liny. Wiąże się ów zwój na po­kła­dzie, aby można było po nim cho­dzić w ra­zie po­trzeby.

Clif­ford W. Ash­ley

Księga wę­złów

Oto za­rys kil­ku­let­nich dzie­jów Qu­oyle’a – uro­dzo­nego na Bro­okly­nie i wy­cho­wa­nego pod­czas włó­częgi po drę­twych mia­stecz­kach w głębi stanu.

Ob­sy­pany po­krzywką, z wia­trami i skur­czami w brzuszku, prze­trwał ja­koś dzie­ciń­stwo, a na uni­wer­sy­te­cie sta­no­wym, za­sła­nia­jąc dło­nią pod­bró­dek, uśmie­chami i mil­cze­niem ma­sko­wał udrękę. Prze­czoł­gał się od dwu­dziestki do trzy­dziestki, ucząc się od­dzie­lać uczu­cia od ży­cia i nie li­cząc na nic. Jadł za dwóch, naj­bar­dziej lu­bił go­lonkę i kar­to­fle z ma­seł­kiem.

Imał się prze­róż­nych prac, ta­kich jak: do­stawca cu­kier­ków do au­to­ma­tów, nocny eks­pe­dient w skle­pie ze wszyst­kim, trze­cio­rzędny dzien­ni­ka­rzyna. Ma­jąc trzy­dzie­ści sześć lat, osie­ro­cony, prze­peł­niony ża­lem z po­wodu nie­szczę­śli­wej mi­ło­ści, po­że­glo­wał na Nową Fun­dlan­dię: „Skałę”, która zro­dziła jego przod­ków, wy­spę, na któ­rej ni­gdy nie był i któ­rej od­wie­dzać nie za­mie­rzał.

Wod­ni­stą kra­inę. A Qu­oyle bał się wody, nie umiał pły­wać. Oj­ciec raz po raz pro­sto­wał jego za­ci­śnięte na czymś piąstki i wrzu­cał go do ba­se­nów, stru­mieni, je­zior i w fale. Mały Qu­oyle znał tylko dwa smaki: tu­rec­kiego chlebka z ro­dzyn­kami i glo­nów.

Z sy­now­skiego nie­po­wo­dze­nia w pły­wa­niu pie­skiem oj­ciec wy­czy­tał ko­lejne, które mno­żyły się jak zło­śliwy wi­rus: nie­po­wo­dze­nie w wy­raź­nym mó­wie­niu, w sie­dze­niu pro­sto, po­ran­nym wsta­wa­niu, za­cho­wa­niu, am­bit­nych pla­nach i umie­jęt­no­ściach, do­prawdy we wszyst­kim. Uj­rzał w tym wła­sną po­rażkę.

Qu­oyle po­włó­czył no­gami, o głowę wyż­szy od po­zo­sta­łych oko­licz­nych dzieci, był mię­cza­kiem. „Ach, ty ła­chu­dro”, ma­wiał oj­ciec. Który sam nie był pig­me­jem. Brat Qu­oyle’a, Dick, ulu­bie­niec ojca, uda­wał, że rzyga, gdy ła­chu­dra wcho­dził do po­koju, a po­tem sy­czał: „tłu­ścioch, za­smar­ka­niec, wieprz, knur, idiota, śmier­dziel, pier­dziel, spa­ślak”, po czym tłukł i ko­pał Qu­oyle’a, aż ten zwi­jał się w kłę­bek, za­kry­wał rę­kami głowę i pła­kał. Wszystko to brało się z pod­sta­wo­wego man­ka­mentu Qu­oyle’a: nie­do­stat­ków wy­glądu.

Wielka wil­gotna klu­cha. Ma­jąc sześć lat, wa­żył osiem­dzie­siąt fun­tów. Jako szes­na­sto­la­tek skrył się pod zwa­łami tłusz­czu. Łeb jak me­lon bez szyi, riuszka ru­dych, za­cze­sa­nych do tyłu wło­sków. Rysy po­marsz­czone jak opuszki pal­ców od wody. Oczy ko­loru pla­stiku. Oraz mon­stru­alny pod­bró­dek jak luźna szu­flada wy­sta­jąca z dołu twa­rzy.

W chwili jego po­czę­cia za­iskrzyła ja­kaś ge­ne­tyczna ano­ma­lia – ni­czym roz­ża­rzony wę­gie­lek wy­ska­ku­jący z po­piel­nika – i wy­po­sa­żyła go w pod­bró­dek ol­brzyma. Jako dziecko wy­my­ślał różne sztuczki, żeby nikt się na niego nie ga­pił: uśmiech, wbi­ja­nie oczu w pod­łogę, szyb­kie za­kry­wa­nie pod­bródka prawą dło­nią.

Od po­czątku był dla sie­bie bar­dzo od­le­głą po­sta­cią: na pierw­szym pla­nie za­wsze znaj­do­wała się ro­dzina, a gdzieś da­leko, tam, gdzie wzrok nie sięga, stał on sam. Do czter­na­stego roku ży­cia pie­lę­gno­wał myśl, że go za­mie­niono, od­dano nie tym ro­dzi­com, co trzeba, i że gdzieś czeka nań z utę­sk­nie­niem praw­dziwa ro­dzina obar­czona pod­rzut­kiem Qu­oyle’ów. Po­tem, bu­szu­jąc kie­dyś w pu­dle z pa­miąt­kami z wy­cie­czek, na­tknął się na fo­to­gra­fię przed­sta­wia­jącą ojca sto­ją­cego wraz z braćmi i sio­strami przy re­lingu statku. Nieco od­da­lona od tej grupy dziew­czyna wpa­try­wała się w mo­rze, mru­żąc oczy, jakby wi­dząc od­da­lony o ty­siąc mil na po­łu­dnie port prze­zna­cze­nia. Qu­oyle roz­po­zna­wał sie­bie we wło­sach, no­gach i ra­mio­nach krew­nych. Ten sprytny obi­bok w przy­ku­sym swe­terku z dło­nią na kro­czu to jego oj­ciec. Z tyłu na­pis na­ba­zgrany ko­pio­wym ołów­kiem: „Wy­jazd z domu, 1946”.

Na stu­diach za­pi­sał się na za­ję­cia, z któ­rych nic nie ro­zu­miał, wlókł się w tę i z po­wro­tem, nie od­zy­wa­jąc się do ni­kogo, i wra­cał do domu na week­endy miaż­dżą­cej kry­tyki. W końcu rzu­cił stu­dia i ro­zej­rzał się za pracą, nie prze­sta­jąc za­sła­niać pod­bródka.

Nic nie było ja­sne w oczach osa­mot­nio­nego Qu­oyle’a. Jego my­śli kłę­biły się ni­czym to bez­kształtne coś wi­dy­wane przez daw­nych że­gla­rzy dry­fu­ją­cych w po­lar­nym pół­mroku i na­zy­wane „mor­skim płu­cem”: fa­lu­jący lo­dowy śryż, nad któ­rym we mgle po­wie­trze sta­pia się z za­ma­rza­jącą, aby się za­raz roz­pu­ścić, wodą; nad któ­rym za­ma­rza niebo, a świa­tłość i ciem­ność zle­wają się ze sobą.

Przy­pad­kowo za­jął się żur­na­li­styką, próż­nu­jąc nad tłu­stą so­sy­ską i kromką chleba. Chleb był do­bry, za­gnie­ciony bez droż­dży, wy­ro­śnięty dzięki fer­men­tu­ją­cemu cia­stu i upie­czony w piecu Par­tridge’a na dwo­rze. Po­dwórko Par­tridge’a pach­niało przy­pa­loną mąką ku­ku­ry­dzianą, ściętą trawą i pa­ru­ją­cym chle­bem.

So­sy­ska, chleb, wino, ga­da­nina Par­tridge’a. Za ich sprawą stra­cił oka­zję na pracę po­zwa­la­jącą przy­ssać się do jędr­nej biu­ro­kra­tycz­nej piersi. Oj­ciec, który wła­snymi si­łami osią­gnął nie­bo­tyczną po­zy­cję kie­row­nika działu wa­rzyw w sieci su­per­mar­ke­tów, wy­gło­sił kie­dyś ka­za­nie ilu­stro­wane swo­imi do­świad­cze­niami: „Gdy tu przy­by­łem, wo­zi­łem piach taczką u ka­mie­nia­rza”. I tak da­lej. Był mi­ło­śni­kiem biz­ne­so­wych mi­ste­riów: lu­dzi pod­pi­su­ją­cych do­ku­menty i za­sła­nia­ją­cych pod­pis lewą dło­nią, spo­tkań za ma­to­wymi szy­bami, ak­tó­wek z szy­fro­wym zam­kiem.

Ale Par­tridge, z oliwą ście­ka­jącą z brody, po­wie­dział: „A pier­dol to”. Po­kroił fio­le­to­wego po­mi­dora. Zmie­nił te­mat roz­mowy na miej­sca, które od­wie­dził: Stra­bane, So­uth Am­boy, Clark Fork. W Clark Fork grał w bi­lard z fa­ce­tem ze skrzy­wioną prze­grodą. W rę­ka­wicz­kach z kan­gura. Qu­oyle sie­dział na drew­nia­nym ogro­do­wym fo­telu, słu­chał i za­sła­niał dło­nią pod­bró­dek. Na biu­ro­wym gar­ni­tu­rze miał plamę oliwy z oli­wek, pestkę po­mi­dora na kra­wa­cie w romby.

Qu­oyle po­znał Par­tridge’a w sa­mo­ob­słu­go­wej pralni w Moc­king­burgu w sta­nie Nowy Jork. Gar­bił się nad ga­zetą, za­kre­śla­jąc ogło­sze­nia „Dam pracę”, a w bęb­nie wi­ro­wały ko­szule XXXL. Par­tridge za­gaił, że bra­kuje pracy. Ow­szem, od­po­wie­dział Qu­oyle, bra­kuje. Par­tridge za­wy­ro­ko­wał, że to przez tę su­szę, Qu­oyle kiw­nął głową. Par­tridge zmie­nił te­mat na li­kwi­da­cję prze­twórni ki­szo­nek. Qu­oyle szar­pał się z ko­szu­lami w bęb­nie: wy­pa­dły na pod­łogę wraz z desz­czem go­rą­cych od su­sze­nia mo­net i dłu­go­pi­sów. Na ko­szu­lach były plamy z atra­mentu.

– Do wy­rzu­ce­nia – oce­nił Qu­oyle.

– Skądże – od­rzekł Par­tridge. – Na­trzyj plamy roz­grzaną solą i tal­kiem. Po­tem znów je wy­pierz, do­da­jąc na­par­stek wy­bie­la­cza.

Qu­oyle obie­cał, że spró­buje. Drżał mu głos. Par­tridge był zdu­miony, wi­dząc, jak bez­barwne oczy tego wiel­kiego męż­czy­zny na­peł­niają się łzami. Bo Qu­oyle po­niósł po­rażkę w ży­ciu w sa­mot­no­ści, bra­ko­wało mu to­wa­rzy­stwa, pew­no­ści, że jego obec­ność spra­wia przy­jem­ność in­nym.

Su­szarki zgrzyt­nęły.

– Hej, od­wiedź mnie któ­re­goś wie­czoru – za­pro­po­no­wał Par­tridge, za­pi­su­jąc po­chy­łym pi­smem swój ad­res i nu­mer z tyłu po­gnie­cio­nego pa­ra­gonu. Też nie miał zbyt wielu przy­ja­ciół.

Na­stęp­nego wie­czoru Qu­oyle wy­brał się w od­wie­dziny z na­rę­czem pa­pie­ro­wych to­reb. Fron­ton domu Par­tridge’a, pu­sta ulica za­lana bursz­ty­no­wym świa­tłem. Po­zło­cona go­dzina. W tor­bach paczka im­por­to­wa­nych szwedz­kich her­bat­ni­ków, bu­telki czer­wo­nego, ró­żo­wego i bia­łego wina, owi­nięte fo­lią trój­kąty za­gra­nicz­nych se­rów. Po dru­giej stro­nie drzwi Par­tridge’a na­miętna, brzę­kliwa mu­zyka prze­szy­wa­jąca Qu­oyle’a dresz­czem.

Przez pe­wien czas byli przy­ja­ciółmi: Qu­oyle, Par­tridge i Mer­ca­lia. Róż­nili się: czarny, nie­duży Par­tridge, nie­stru­dzony wę­dro­wiec po zbo­czach ży­cia, po­tra­fiący ga­dać przez całą noc, Mer­ca­lia, druga żona Par­tridge’a ko­loru brą­zo­wego piórka na ciem­nej wo­dzie, o cię­tym dow­ci­pie, i Qu­oyle, po­tężny, biały, zmie­rza­jący nie­pew­nym kro­kiem do­ni­kąd.

Par­tridge umiał prze­wi­dy­wać przy­szłość, pstry­kał szyb­kie fotki nad­cho­dzą­cych wy­da­rzeń, jakby spi­nało mu się na krótko po­lu­zo­wane oprzy­rzą­do­wa­nie mó­zgu. Był w czepku uro­dzony: ma­jąc trzy lata, wi­dział pio­run ku­li­sty spa­da­jący po prze­ciw­po­ża­ro­wych scho­dach; w nocy przed użą­dle­niem szwa­gra przez szer­sze­nie śniły mu się ogórki. Był pewny, że mu się po­szczę­ści. Umiał pusz­czać ide­alne kółka z dymu. Ce­drowe je­mio­łuszki za­wsze za­trzy­my­wały się w jego ogro­dzie w dro­dze na zi­mo­wi­ska.

Te­raz, na po­dwórku za do­mem, wi­dząc Qu­oyle’a przy­po­mi­na­ją­cego psa w biu­ro­wym gar­ni­tu­rze na hu­mo­ry­stycz­nej pocz­tówce, o czymś so­bie przy­po­mniał.

– Ed Punch, wy­dawca ga­zety, w któ­rej pra­cuję, roz­gląda się za ja­kimś nie­zbyt wy­ma­ga­ją­cym re­por­te­rem. Lato mi­nęło i szczury z col­lege’ów wró­ciły do nor. Ta ga­zeta to szmata, ale za­hacz się na kilka mie­sięcy i ro­zej­rzyj za czymś lep­szym. Może ci się spodoba, niech mnie cho­lera, praca re­por­tera!

Qu­oyle kiw­nął głową, za­sła­nia­jąc pod­bró­dek. Je­śli Par­tridge pro­po­nuje mu skok z mo­stu, wyj­rzy przy­naj­mniej przez po­ręcz. Do­bra przy­ja­ciel­ska rada.

– Mer­ca­lia! Chodź do nas! Mam dla cie­bie piętkę, mój skar­bie. Pysz­no­ści!

Mer­ca­lia za­krę­ciła pióro. Miała już do­syć pi­sa­niny o mło­dych ge­niu­szach, któ­rzy ob­gry­zali pa­znok­cie, krę­cili się na ob­ro­to­wych fo­te­lach, sza­sta­jąc nie­wia­ry­god­nymi kwo­tami, i wznie­cali tu­many ku­rzu, tu­piąc po per­skich dy­wa­nach.

Ed Punch pod­czas mó­wie­nia ro­bił dzió­bek. Mó­wiąc, przy­glą­dał się ba­daw­czo Qu­oyle’owi i za­uwa­żył tan­detną twe­edową ma­ry­narkę wiel­ko­ści koń­skiej derki oraz opi­ło­wane szli­fierką, jak się wy­da­wało, pa­znok­cie. Wy­czu­wał w Qu­oyle’u ule­głość i przy­pusz­czał, że da się go roz­sma­ro­wać jak nie­zbyt mocno schło­dzone ma­sło.

Spoj­rze­nie Qu­oyle’a po­wę­dro­wało na­to­miast ku wi­szą­cej na ścia­nie ry­ci­nie z pla­mami wil­goci. Uj­rzał ziar­ni­ste ob­li­cze, oczy jak szklane pa­ciorki oraz kępkę wło­sów wy­sta­jącą zza koł­nie­rzyka ko­szuli i spły­wa­jącą ka­skadą po­nad wy­kroch­ma­lo­nym brze­giem. Czy to dziad Pun­cha w tej po­szczer­bio­nej ra­mie? Za­sta­na­wiał się nad przod­kami.

– To ro­dzinna ga­zeta. Dru­ku­jemy opty­mi­styczne wia­do­mo­ści z na­szego lo­kal­nego punktu wi­dze­nia. – „The Moc­king­burg Re­cord” spe­cja­li­zo­wała się w aneg­do­tycz­nej pu­bli­cy­styce pod­li­zu­ją­cej się miej­sco­wym biz­nes­me­nom oraz syl­wet­kach przed­sta­wi­cieli szer­szych warstw lud­no­ści; ten cienki sos pod­le­wano za­gad­kami i kon­kur­sami, prze­dru­kami fe­lie­to­nów z wiel­kich ga­zet, re­por­ta­żami i ry­sun­kami sa­ty­rycz­nymi. I za­wsze po­ja­wiał się quiz: „Czy al­ko­ho­li­zu­jesz się już od śnia­da­nia?”.

Punch wes­tchnął, uda­jąc, że po­dej­muje ważką de­cy­zję.

– Dam cię do działu miej­skiego, po­mo­żesz Alowi Ca­ta­lo­gowi. Wpro­wa­dzi cię. Przy­dzieli ci za­da­nia.

Pen­sja była ża­ło­sna, ale Qu­oyle o tym nie wie­dział.

Al Ca­ta­log, gęba jak nie­ogo­lona bułka, zgrabne usta, prze­je­chał pa­znok­ciem po li­ście z za­da­niami do przy­działu. Od­wró­cił szybko wzrok od żu­chwy Qu­oyle’a, wie­dział już wszystko.

– OK, za­czniesz od po­sie­dze­nia ko­mi­sji pla­no­wa­nia. W pod­sta­wówce. Dziś wie­czo­rem. Po­sie­dzisz so­bie na ni­skim krze­se­łeczku. Za­pi­szesz wszystko, co usły­szysz, a po­tem prze­pi­szesz na ma­szy­nie. Piń­cet zna­ków maks. Za­bierz dyk­ta­fon, jak chcesz. Rano dasz mi ar­ty­kuł. Po­ka­żesz mi go przed za­nie­sie­niem do se­kre­ta­rza re­dak­cji, na biurko tego czar­nego su­kin­syna. – Czar­nym su­kin­sy­nem był Par­tridge.

Qu­oyle z tyłu sali na po­sie­dze­niu, pi­sze w no­tat­niku. Po­szedł do domu, prze­pi­sał wszystko na ma­szy­nie, a po­tem prze­pi­sy­wał na nowo przez całą noc, sie­dząc przy ku­chen­nym stole. Rano, z pod­krą­żo­nymi oczami, roz­dy­go­tany od kawy, po­szedł do re­dak­cji. Cze­kał na Ala Ca­ta­loga.

Ed Punch za­wsze przy­cho­dził do pracy jako pierw­szy i wśli­zgi­wał się do ga­bi­netu ni­czym wę­gorz pod ka­mień. Za­czy­nał się po­ranny ko­ro­wód. Gość z działu re­por­tażu ma­chał to­rebką ko­ko­so­wych pącz­ków z dziurką; wy­soka Chinka z po­la­kie­ro­wa­nymi wło­sami; star­szy pan od pre­nu­me­raty z rę­kami gru­bymi jak cumy; dwie pa­nie od lay­outu; re­dak­tor gra­ficzny, wczo­raj­sza ko­szula z pla­mami pod pa­chą. Qu­oyle przy biurku szczy­pie się w brodę z opusz­czoną głową, udaje, że po­pra­wia ar­ty­kuł. Wy­szło mu je­de­na­ście stron.

O dzie­sią­tej Par­tridge. Czer­wone szelki na po­pe­li­no­wej ko­szuli. Kiw­nął głową i po­wę­dro­wał przez re­dak­cję, zaj­rzał do kan­ciapy Pun­cha, pu­ścił oko do Qu­oyle’a i roz­siadł się przed ter­mi­na­lem re­dak­cyj­nego se­kre­ta­rza.

Par­tridge znał się na wszyst­kim, wie­dział, że mo­kre liny wy­trzy­mują więk­sze ob­cią­że­nie, a jajko na twardo kręci się le­piej od su­ro­wego. Z przy­mknię­tymi oczyma i od­rzu­coną do tyłu w lek­kim tran­sie głową re­cy­to­wał ba­se­bal­lowe sta­ty­styki, tak jak sta­ro­żytni de­kla­mo­wali Iliadę. Prze­obra­żał ba­nalną prozę, ze­skro­bu­jąc pleśń z na­śla­dow­ców Jimmy’ego Bre­slina.

– Gdzie się po­dziali nie­gdy­siejsi re­por­te­rzy! – sar­kał. – Te ob­gry­za­jące pa­znok­cie, zgryź­liwe, chle­jące do świtu su­kin­syny, które na­prawdę umiały pi­sać!

Qu­oyle za­niósł mu swój ar­ty­kuł.

– Ala jesz­cze nie ma – mruk­nął, ukła­da­jąc równo kartki – więc po­my­śla­łem, że ci to przy­niosę.

Przy­ja­ciel nie po­wi­tał go uśmie­chem. Był w pracy. Czy­tał przez kilka se­kund, uniósł głowę ku ja­rze­niówce.

– Gdyby była tu Edna, wrzu­ci­łaby to do nisz­czarki. Gdyby zo­ba­czył to Al, ka­załby Pun­chowi cię zwol­nić. Sia­daj, pro­szę. Po­każę ci, co schrza­ni­łeś. Re­por­tera, jak po­wia­dają, da się ule­pić ze wszyst­kiego. Mo­żesz być sztan­da­ro­wym przy­kła­dem.

Było tak, jak się spo­dzie­wał Qu­oyle.

– Ale masz lida! – za­wo­łał Par­tridge. – Chry­ste! – I prze­czy­tał na głos z prze­raź­li­wym za­śpie­wem:

W dniu wczo­raj­szym Ko­mi­sja Pla­no­wa­nia Pine Eye prze­gło­so­wała więk­szo­ścią gło­sów wnie­sie­nie po­prawki do wcze­śniej­szych za­le­ceń w spra­wie zmian w miej­skim ko­dek­sie stre­fo­wym, która zwięk­szy do sied­miu akrów mi­ni­malną wiel­kość działki bu­dow­la­nej na wszyst­kich ob­sza­rach z wy­jąt­kiem śród­mie­ścia.

– To dzien­ni­kar­ski be­ton. Za dłu­gie. Sta­now­czo za dłu­gie. Po­gma­twane. Nie wzbu­dzi ni­czy­jego za­in­te­re­so­wa­nia. Bra­kuje czy­jejś wy­po­wie­dzi. Nudy. – Ołó­wek Par­tridge’a błą­dził po­śród zdań Qu­oyle’a, mie­sza­jąc i zmie­nia­jąc. – Krót­kie słowa. Krót­kie zda­nia. Po­tnij to. Spójrz na to i na to. Tu na dole masz wła­sne uję­cie. To są wia­do­mo­ści! Daj to wy­żej.

Prze­sta­wiał słowa. Qu­oyle po­chy­lił się bli­żej, ga­pił, wier­cił się, ni­czego nie ro­zu­mie­jąc.

– OK, spró­buj tak:

Za­sia­da­jąca w Ko­mi­sji Pla­no­wa­nia Pine Eye Ja­nice Fo­xley po­dała się do dy­mi­sji pod­czas burz­li­wego po­sie­dze­nia we wtor­kowy wie­czór. „Nie mam za­miaru przy­glą­dać się bez­czyn­nie, jak wpusz­cza się w ka­nał uboż­szych miesz­kań­ców mia­sta”, po­wie­działa.

Kilka mi­nut przed dy­mi­sją Fo­xley ko­mi­sja przy­jęła gło­sami dzie­więć do jed­nego nowe roz­po­rzą­dze­nie w spra­wie miej­skich stref. Roz­po­rzą­dze­nie to ogra­ni­cza mi­ni­malną wiel­kość dzia­łek bu­dow­la­nych do sied­miu akrów.

– Nie­zbyt to chwy­tliwe, nie­zbyt sty­lowe i wciąż za dłu­gie – oznaj­mił Par­tridge – ale po­dąża we wła­ści­wym kie­runku. Ka­pu­jesz? Ku­masz, co jest wia­do­mo­ścią? Co po­wi­nie­neś mieć w li­dzie? Do­bra, prze­rób to jesz­cze tro­chę. Za­dbaj o żyw­sze uję­cie.

En­tu­zjazm Par­tridge’a ni­gdy nie udzie­lił się Qu­oyle’owi. Po sze­ściu mie­sią­cach pracy przy biurku se­kre­ta­rza re­dak­cji Qu­oyle na­dal nie roz­po­zna­wał new­sów i nie umiał wy­ła­wiać z nich szcze­gó­łów. Oba­wiał się więk­szo­ści cza­sow­ni­ków, z wy­jąt­kiem dwu­na­stu czy pięt­na­stu. Miał też fa­talne za­mi­ło­wa­nie do nie­po­trzeb­nej strony bier­nej. „Mówi się, iż gu­ber­na­tor Mur­chie zo­stał po­da­ro­wany bu­kie­tem przez pierw­szo­kla­sistkę Kim­ber­ley Plud” – na­pi­sał jed­nego razu, a Edna, zrzę­dliwa ma­szy­nistka, wstała zza biurka i ryk­nęła na niego:

– Ty bez­mó­zgi kre­ty­nie! „Mówi się” w roz­mów­nicy! I jak, do cho­lery, można „po­da­ro­wać gu­ber­na­tora”?

Qu­oyle, ko­lejny przy­kład pół­a­nal­fa­bety prak­ty­ku­ją­cego w dzi­siej­szych cza­sach dzien­ni­kar­stwo. Pod ścianę z nimi i roz­strze­lać!

Sia­dy­wał na prze­róż­nych ze­bra­niach i pil­nie gry­zmo­lił w no­te­sach. Miał wra­że­nie, iż stał się czę­ścią cze­goś waż­nego. Ryki Edny, do­cinki Par­tridge’a wcale go nie ra­niły. Do­ra­stał w to­wa­rzy­stwie bru­tal­nego brata pod nie­usta­jąco kry­tycz­nym oj­cow­skim okiem. Czuł przy­jemny dreszcz, wi­du­jąc w stopce swoje na­zwi­sko. Nie­re­gu­larne go­dziny pracy po­zwa­lały mu wy­obra­żać so­bie, iż jest pa­nem wła­snego czasu. Wra­ca­jąc do domu po de­ba­cie na te­mat sfor­mu­ło­wa­nia drob­nego mu­ni­cy­pal­nego prze­pisu w spra­wie re­cy­klingu bu­te­lek, czuł się roz­gry­wa­ją­cym na bo­isku wła­dzy. Zwy­kłe ży­ciowe wy­da­rze­nia sta­wały się pra­so­wymi na­głów­kami: „Męż­czy­zna Prze­cho­dzi Przez Par­king Spo­koj­nym Kro­kiem”, „Ko­biety Plot­kują O Desz­czu”, „W Pu­stym Po­koju Dzwoni Te­le­fon”.

Par­tridge wy­trwale nad nim pra­co­wał.

– Wia­do­mo­ścią, Qu­oyle, jest także to, co się nie wy­da­rzyło.

– Ro­zu­miem. – Nic nie ro­zu­miał. Ręce w kie­sze­niach.

– Ten ar­ty­kuł o ze­bra­niu de­par­ta­mentu po­mocy spo­łecz­nej przy wy­dziale trans­portu hrab­stwa? Przed mie­sią­cem byli go­towi uru­cho­mić w czte­rech mia­stach li­nię mi­ni­bu­sów, je­śli tylko do­łą­czy do nich Bu­gle Hol­low. Pi­szesz, że spo­tkali się wczo­raj wie­czo­rem, a po­tem pod sam ko­niec wspo­mi­nasz jak o nic nie­zna­czą­cym szcze­góle, że Bu­gle Hol­low nie przy­łą­cza się jed­nak do tego przed­się­wzię­cia. Wiesz, ile star­szych osób, bez sa­mo­cho­dów, ta­kich, któ­rych nie stać na auto czy dru­gie auto, ta­kich, któ­rzy wszę­dzie do­jeż­dżają ko­mu­ni­ka­cją pu­bliczną, cze­kało na przy­jazd tego cho­ler­nego mi­ni­busu? Który te­raz nie przy­je­dzie! Wia­do­mo­ści, Qu­oyle, wia­do­mo­ści! Le­piej zbierz to swoje mo­dżo do kupy!

Po chwili, zu­peł­nie in­nym to­nem, do­dał, że w piąt­kowy wie­czór robi rybę po grecku i pa­prykę z grilla, i czy Qu­oyle wpad­nie?

Wpadł, ale za­sta­na­wiał się głę­boko, co to jest to „mo­dżo”.

Pod ko­niec wio­sny Ed Punch we­zwał Qu­oyle’a do ga­bi­netu i oznaj­mił, że jest zwol­niony. Ob­ró­cił po­bruż­dżoną twarz w stronę ucha Qu­oyle’a.

– To coś ta­kiego jak urlop bez­płatny. Je­śli póź­niej się nam po­lep­szy...

Qu­oyle zna­lazł pracę na pół etatu jako tak­sów­karz.

Par­tridge wie­dział, dla­czego go zwol­niono. Na­mó­wił Qu­oyle’a do wło­że­nia wiel­kiego far­tu­cha, dał mu do ręki łyżkę i słoik.

– Jego dzie­ciaki wra­cają do domu z col­lege’u. Do­staną twoją ro­botę. Nie ma się co ma­zać. Tak jest, na­trzyj musz­tardą mięso, niech się wchło­nie.

W sierp­niu, pod­czas cię­cia ko­perku do ro­syj­skiego gu­la­szu wo­ło­wego z ogór­kami, Par­tridge oznaj­mił:

– Punch chce, że­byś wró­cił. Mówi, że jak cię to in­te­re­suje, masz przyjść w po­nie­dzia­łek rano.

Punch od­gry­wał ocią­ga­nie. Dał wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia Qu­oyle’owi, że po­wtórne przy­ję­cie do pracy jest ak­tem ła­ski. Tym­cza­so­wym.

Punch do­strzegł wszakże, iż Qu­oyle, który sam nie­wiele mó­wił, za­chę­cał lu­dzi do mó­wie­nia. Była to jego je­dyna umie­jęt­ność w ży­cio­wej grze. Pełna sku­pie­nia po­stawa, po­chlebne ski­nie­nia wzbu­dzały po­toki spo­strze­żeń, re­mi­ni­scen­cji, wspo­mnień, teo­re­tycz­nych dy­wa­ga­cji, sza­cun­ków, wy­ja­śnień, stresz­czeń i szcze­gó­ło­wych tłu­ma­czeń, do­jąc z nie­zna­jo­mych ży­ciowe do­świad­cze­nia.

I tak to się to­czyło. Zwol­nie­nie, praca w myjni, po­wtórne za­trud­nie­nie.

Zwol­nie­nie, jazda na tak­sówce, po­wtórne za­trud­nie­nie.

Cho­dził w tę i z po­wro­tem, po hrab­stwie i wo­kół hrab­stwa, słu­cha­jąc awan­tur­ni­ków od go­spo­darki od­pa­dami, z ko­mi­sji dro­go­wej i tłu­kąc na ma­szy­nie ar­ty­kuły o bu­dże­cie na­prawy mo­stów. Drobne de­cy­zje sa­mo­rządu ura­stały w jego oczach do naj­głęb­szych taj­ni­ków ży­cia. Upra­wia­jąc za­wód, który kształ­cił prak­ty­ków w plu­ga­wo­ści ludz­kiej na­tury, który uka­zy­wał sko­ro­do­wany me­tal cy­wi­li­za­cji, Qu­oyle stwo­rzył so­bie pry­watną ilu­zję upo­rząd­ko­wa­nego po­stępu. W at­mos­fe­rze roz­padu i dy­mią­cej ze­wsząd za­wi­ści ima­gi­no­wał so­bie ra­cjo­nalny kom­pro­mis.

Qu­oyle z Par­tridge’em je­dli aku­rat go­to­wa­nego pstrąga i kre­wetki w czosnku. Mer­ca­lii nie było. Qu­oyle prze­rzu­cał sa­łatkę z fen­kułu wło­skiego. Po­chy­lał się, żeby pod­nieść upa­dłą kre­wetkę, gdy Par­tridge za­stu­kał no­żem w bu­telkę z wi­nem.

– Ogło­sze­nia! O Mer­ca­lii i o mnie.

Qu­oyle wy­szcze­rzył zęby. Spo­dzie­wał się, że będą mieli dziecko. Wi­dział się już w roli chrzest­nego.

– Prze­no­simy się do Ka­li­for­nii. Wy­jeż­dżamy w pią­tek wie­czo­rem.

– Co? – spy­tał Qu­oyle.

– Dla­czego je­dziemy? Ze względu na su­rowce – od­rzekł Par­tridge. – Wino, doj­rzałe to­ma­til­los, awo­kado. – Na­lał fumé blanc, a po­tem po­wie­dział Qu­oyle’owi, że praw­dzi­wym po­wo­dem jest mi­łość, a nie wa­rzywa.

– Wszystko, co się li­czy, dzieje się za sprawą mi­ło­ści, Qu­oyle. To ona na­pę­dza ży­cie.

Mer­ca­lia rzu­ciła roz­prawę dok­tor­ską, po­wie­dział, i zo­stała fi­zyczną. Po­dróże, kow­bojki, pie­nią­dze, wes­tchnię­cia pneu­ma­tycz­nych ha­mul­ców, cztery gło­śniki w ka­bi­nie i Uptown String Qu­ar­tet z ka­sety. Za­pi­sała się do szkoły dla kie­row­ców da­le­ko­bież­nych cię­ża­ró­wek. Do­stała dy­plom z wy­róż­nie­niem. I pracę w Over­land Express z Sau­sa­lito.

– Jest pierw­szą w Ame­ryce czarną ko­bietą za kie­row­nicą cię­ża­rówki – do­dał Par­tridge, mru­ga­jąc oczami, żeby ukryć łzy. – Zna­leź­li­śmy już miesz­ka­nie. Za trze­cim po­dej­ściem Mer­ca­lii.

W kuchni są bal­ko­nowe drzwi, ciężka bam­bu­sowa mar­kiza na po­dwórku. Ziel­nik wiel­ko­ści dy­wa­nika do mo­dli­twy. Na któ­rym bę­dzie klę­czał.

– Do­stała trasę do No­wego Or­le­anu. A ja jadę do Ka­li­for­nii. Będę jej ro­bił ka­napki z wę­dzoną kaczką, zimne piersi kur­czaka z es­tra­go­nem, dla niej w trasę, żeby nie ja­dała w przy­droż­nych ba­rach. Nie chcę, żeby w ogóle do nich wcho­dziła. Będę ho­do­wał es­tra­gon. Znajdę pracę. Wszę­dzie bra­kuje se­kre­ta­rzy re­dak­cji. Do­stanę ro­botę gdzie­kol­wiek.

Qu­oyle chciał mu po­gra­tu­lo­wać, a skoń­czyło się na tym, że po­trzą­sał dło­nią Par­tridge’a i nie mógł prze­stać.

– Słu­chaj, zbierz się i od­wiedź nas kie­dyś – za­pro­po­no­wał Par­tridge. – Po­zo­stańmy w kon­tak­cie. – I cią­gle trzy­mali się za ręce, pom­pu­jąc nimi i pom­pu­jąc, jakby czer­pali wodę ze studni głę­bi­no­wej.

Qu­oyle zo­stał w błot­ni­stym Moc­king­burgu. Mie­ście prze­ży­wa­ją­cym trzeci zgon. Wy­rwa­nym przy­pad­kowo przed dwu­stu laty z lasu i z rąk le­śnych ple­mion z prze­zna­cze­niem na farmy, a po­tem na prze­mysł ma­szy­nowy i opo­niar­ski. Długa re­ce­sja wy­lud­niła śród­mie­ście, po­za­bi­jała ga­le­rie han­dlowe. Fa­bryki pod mło­tek. Uliczne slumsy, mło­dzież z bro­nią w kie­sze­niach, pu­ste po­li­tyczne za­klę­cia, obo­lałe usta i nie­zre­ali­zo­wane po­my­sły. Kto wie, do­kąd po­je­chali stąd lu­dzie? Może do Ka­li­for­nii.

Qu­oyle ku­po­wał pro­dukty spo­żyw­cze w A&B Gro­cery, ben­zynę w D&G Co­nve­nience, pro­wa­dził sa­mo­chód do R&R Ga­rage, gdy chciał wy­mie­nić pompę albo pa­ski kli­nowe. Pi­sał ar­ty­kuły i miesz­kał w wy­naj­mo­wa­nej przy­cze­pie, oglą­da­jąc te­le­wi­zję. Cza­sem śnił o mi­ło­ści. Niby dla­czego nie? To wolny kraj. Gdy Ed Punch go zwal­niał, wpa­dał w ciąg je­dze­nia wi­śnio­wych lo­dów i ra­violi z puszki.

Ode­rwał swoje ży­cie od cza­sów, w któ­rych przy­szło mu żyć. Uwa­żał się za re­por­tera, ale nie czy­tał żad­nych ga­zet poza „The Moc­king­burg Re­cord”, przez co udało mu się nie sły­szeć o ter­ro­ry­zmie, zmia­nach kli­matu, upa­da­ją­cych rzą­dach, ka­ta­stro­fach eko­lo­gicz­nych, za­ra­zach, re­ce­sji i plaj­tu­ją­cych ban­kach, pły­wa­ją­cych po mo­rzach od­pa­dach i dziu­rze ozo­no­wej. Wul­kany, trzę­sie­nia ziemi i hu­ra­gany, re­li­gijni oszu­ści, wa­dliwe po­jazdy i na­ukowi szar­la­tani, ma­sowi mor­dercy i se­ryjni za­bójcy, wzrost za­cho­ro­wań na raka, AIDS, wy­le­sie­nie i wy­bu­cha­jące sa­mo­loty były mu tak samo obce, jak ple­cionki węd­kar­skie, ka­niony czy ślubne pod­wiązki z ro­ze­tką. Na­ukowe cza­so­pi­sma wy­plu­wały do­nie­sie­nia o zmu­to­wa­nych wi­ru­sach, ma­szy­nach pom­pu­ją­cych ży­cie w nie­mal zmar­łych, o od­kry­ciu, że ga­lak­tyki szy­bują apo­ka­lip­tycz­nie ku nie­wi­dzial­nemu Wiel­kiemu Atrak­to­rowi ni­czym mu­chy ku ssawce od­ku­rza­cza. Tym wszyst­kim żyli inni. Jego ży­cie jesz­cze się nie za­częło.

Na­brał zwy­czaju cho­dze­nia wo­kół przy­czepy i po­wta­rza­nia gło­śno „kto wie?”.

– Kto wie? – ma­wiał.

Bo nikt nie wie­dział. Cho­dziło mu o to, że wszystko mo­gło się wy­da­rzyć.

Krę­cąca się na kra­wę­dzi mo­neta może upaść w jedną albo drugą stronę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki