Krótki kurs radości życia - Roberts Alison - ebook

Krótki kurs radości życia ebook

Roberts Alison

3,9
10,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zoe Harper znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia: przypadkowa ciąża, samotne macierzyństwo, depresja po porodzie. Z pomocą terapeuty powoli organizuje sobie życie i wraca do pracy w pogotowiu. Teraz ma już tylko jeden problem: nie kocha swej córeczki tak bardzo, jak by chciała. Czy ktoś może ją tego nauczyć? Spróbuje to zrobić lekarz, którego wszyscy uważają za człowieka mającego dar kochania i radości życia...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 157

Oceny
3,9 (49 ocen)
18
15
11
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alison Roberts

Krótki kurs radości życia

Tłumaczenie:

Anna Sawisz

ROZDZIAŁ PIERWSZY

A więc nic się nie zmieniło…

Zoe Harper westchnęła głęboko. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że od dłuższej chwili wstrzymuje oddech. Zresztą westchnienie ulgi i tak zostało zagłuszone wyciem syreny pojazdu, w którym się znajdowała.

Zdawało się jej, że ostatnio wyjeżdżała do wypadku zaledwie wczoraj, a nie… Zaraz, zaraz, jak dawno temu to było? Na pewno bardzo dawno.

Wystarczająco, by się teraz obawiać. Czy – biorąc pod uwagę zmiany, jakie zaszły w jej życiu – będzie potrafiła odnaleźć się w pracy? Czy decydując się na powrót do zawodu, nie wkracza przypadkiem na równię pochyłą, kończącą się czymś, czego nie warto nawet sobie wyobrażać? Ale na razie jest dobrze.

Nawet bardzo dobrze.

– Koszmarne korki. – Tom, jej partner na dzisiejszym dyżurze, usiłował sprytnym manewrem wjechać karetką w wąską lukę między autami. – Nie chciałaś zostać w domu z dzieckiem trochę dłużej?

Być teraz w domu z pięciomiesięczną Emmą, zamiast pędzić w kierunku potężnego karambolu przy południowym wjeździe na Grafton Bridge?

– Co to, to nie – odpowiedziała, krzywiąc się lekko. – Dawaj, dawaj, naprzód!

Dogłębnie przemyślała odpowiedź. Praca przynosiła jej nie tylko ulgę, ale również dawała nadzieję. Była szansą powrotu do życia, które wybrała, pozostawienia za sobą choćby na chwilę czegoś, co stało się jej nowym losem. A także możliwością sprawdzenia, czy osoba, za którą się zawsze uważała, wciąż istnieje.

O pracy w najlepszym australijskim szpitalu klinicznym na nadbrzeżu zatoki w Sydney marzy każdy lekarz. Niestety lokalizacja placówki w centrum nie ułatwia sprawy komuś, kto często jeździ na konsultacje do pomniejszych szpitali na przedmieściach.

A żaden sportowy samochód, nawet nie wiadomo jak łatwy w prowadzeniu, nie zapewnia wygody dryblasowi o posturze rugbysty. Teo Tuala naprężył mięśnie karku. Kawalkada aut ruszyła powoli, by po kilku chwilach znów pogrążyć się w irytującym bezruchu. Widać było migające światła karetek usiłujących przebić się w pobliże mostu, a po chwili dał się słyszeć narastający terkot silnika zbliżającego się śmigłowca.

Wypadek musi być poważny, skoro zdecydowano się wezwać helikopter sanitarny. Może przyda się dodatkowa pomoc? Znajdujący się na prawym pasie Teo zdołał wyrwać się ze sznura pojazdów i wjechać w odnogę autostrady. Policjant zwrócił mu uwagę, że łamie przepisy.

– Jestem lekarzem – odparł Teo. – Mogę być tam potrzebny.

Zbliżywszy się do miejsca wypadku, zrozumiał, dlaczego korek był tak rozległy. W kolizji wzięły udział trzy samochody. Jeden, niemal kompletnie zmiażdżony, leżał teraz na dachu, drugi zakleszczył się między nim a filarem mostu. Trzeci pojazd zapewne wpadł w poślizg i teraz stał w poprzek jezdni, tamując dwa pasy ruchu.

Strażacy usiłowali dostać się do uszkodzonych aut. Helikopter krążył, szukając miejsca do lądowania. Z przeciwnej strony zbliżały się karetki. Hałas był niesamowity, ale nie zdołał zagłuszyć przerażającego pisku kogoś – chyba dziecka – uwięzionego w jednym z samochodów.

Teo rozejrzał się i z tłumu policjantów strażaków i medyków szybko wyłuskał wzrokiem odblaskową kurtkę osoby dowodzącej akcją.

Zbliżył się do niej.

– Cześć – powiedział, został jednak zignorowany.

Kobieta była całkowicie pochłonięta rozmową z młodym ratownikiem.

– Macie dostęp do tylnego siedzenia?

– Strażacy już nad tym pracują.

– A ona? Może się ruszać?

– Nie, coś przygniotło jej nogę.

– Proszę jej założyć kołnierz ortopedyczny i dopilnować, żeby nie poruszała głową.

– Zoe?

Dowodząca akcją tylko na moment odwróciła głowę w stronę Tea, bo już zwracał się do niej kolejny ratownik. Słońce wczesnego poranka zapaliło w jej włosach czerwonawe ogniki. Na bladej twarzy można było zauważyć kilka drobnych piegów.

– Co takiego, Tom?

– Jesteś nam potrzebna. Kobiecie za kierownicą zaczyna brakować tlenu. Jest tam też dziecko, do którego nie mamy dostępu. Może tobie uda się jakoś wśliznąć dołem. Strażacy mówią, że wrak się raczej nie przewróci.

Skinęła głową nie bez wahania, co zauważył Teo.

– Jaki jest stan dziecka? – zapytała tylko.

– Trudno powiedzieć, to niemowlę. Samochód leży do góry nogami, a dach jest paskudnie wgnieciony.

– Jestem pediatrą – wtrącił się Teo. – Mogę pomóc.

Dopiero teraz na niego spojrzała. Szare oczy taksowały go szybko, lecz uważnie. Miał wrażenie, że jest poddawany swoistemu testowi. Zoe zdjęła kurtkę i podała ją Tomowi.

– Przejmujesz dowodzenie – oznajmiła. – Zgłosiły się dwie dodatkowe karetki i wkrótce możemy rozpocząć transport północną nitką autostrady. Policja robi miejsce dla śmigłowca, ale zanim wyląduje, musimy wiedzieć, co się dzieje w zgniecionym samochodzie. Włóż to i idź za mną – zwróciła się do Tea, podając mu wyjętą z kontenera oznakowanego „Poważny wypadek” odblaskową kurtkę.

Ta miała na plecach napis „Lekarz” i była stanowczo zbyt obcisła jak na jego potężną sylwetkę.

Po chwili znaleźli się w kłębowisku strażaków pracujących przy pojeździe. Teo musiał patrzeć pod nogi, by nie zaplątać się w jeden z licznych kabli łączących używane przez nich urządzenia z przenośnym generatorem prądu. Na rozpostartym kocu czekało na swą kolej podręczne wyposażenie medyczne: zestaw ratunkowy z butlą tlenową. Ratownik z innej karetki zakładał właśnie maskę tlenową na twarz rannej kobiety za kierownicą. Policjantka starała się wsunąć przez stłuczone okno końcówkę kroplówki z płynami fizjologicznymi.

– Jakieś zmiany? – zapytała Zoe.

– Saturacja poniżej dziewięćdziesięciu pięciu. Ciśnienie wciąż spada: dziewięćdziesiąt pięć na sześćdziesiąt. Powinniśmy niebawem ją wyciągnąć.

Zoe przytaknęła szorstko.

– Trzeba ją będzie zaintubować, dam wam znać. A ty – zwróciła się do Tea rozkazującym tonem – zostań tu. Sprawdzę, czy uda mi się dotrzeć do dziecka. Jeśli żyje, spróbuję je wyciągnąć i przekazać tobie. Ja muszę się skupić na ratowaniu kobiety.

Teo rozumiał, że ofiara jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czy to jest matka dziecka? Czy stan dziecka jest równie poważny? Teo przywykł do kontaktu z małymi pacjentami w komfortowych warunkach pediatrii, w najgorszym razie na oddziale ratownictwa. Tu po raz pierwszy zetknął się z tak dramatyczną sytuacją. Warunki pracy okropne – mnóstwo ludzi, niesamowity hałas, smród paliwa i rozgrzanego metalu. Jak można się tu skupić na swym zadaniu?

Obserwował rudowłosą ratowniczkę, która po intensywnej wymianie zdań z jednym ze strażaków założyła sobie na głowę jego hełm i położyła się na ziemi, usiłując wśliznąć się pod wrak samochodu.

Teo usłyszał swój świszczący oddech. Uff, w tych warunkach skupienie się na pracy nie jest jedyną trudnością. Trzeba jeszcze spokojnie znosić widok ludzi, którzy dobrowolnie narażają się na niebezpieczeństwo. To może robić wrażenie na filmach, ale postępowanie Zoe jest bulwersujące.

Dlaczego? Czy dlatego, że jest kobietą?

Ze wstydem przyznał, że chyba tak. Ale to nie cała prawda. Chodzi o tę właśnie konkretną kobietę, która ma włosy w kolorze ognia i twarz usianą piegami, co czyni ją młodszą i jakąś taką… bezbronną.

Nie, to słowo nie pasuje do osoby dowodzącej akcją ratowniczą. Ale jakoś tak mu się nasunęło, gdy stał i gapił się na podeszwy czarnych półbutów wystających spod samochodu. Nogi Zoe się poruszały. Widocznie wpasowanie się w ciasną przestrzeń nie było łatwe. Teo słyszał, jak kobieta stłumionym głosem wydaje komendy strażakom stojącym po drugiej stronie wraka.

Po chwili wzmogli oni swe działania. Wokół słały się wióry pociętej blachy, a auto coraz bardziej upodabniało się do otwieranej puszki konserw. Teo nie widział dokładnie, co się dzieje, usłyszał jedynie nasilony harmider i krzątaninę. Wrak zachwiał się nieco, ale nie przewrócił. Po mniej więcej dziesięciu minutach od momentu, gdy Zoe znikła pod samochodem, zobaczył, że dziecięcy fotelik udało się wyjąć i że wędruje on obecnie z rąk do rąk kolejnych ratowników w jego kierunku. I wówczas Teo zrozumiał, że w każdych warunkach można się skupić na zadaniu. Wystarczy, że znajdzie się pacjent potrzebujący pomocy.

W foteliku tkwiło małe ciałko. Dziecko, na oko dwanaście miesięcy. Chłopiec. Nie tylko żywy, ale i przytomny. Oczy szeroko otwarte, przestraszone, wpatrzone w lekarza.

– Postaw to na ziemi – polecił Teo i przykucnął obok siedzenia, przytrzymując je za środkowy uchwyt. – Cześć, maleńki…

Kobieta została wydobyta zza kierownicy chwilę później. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że napatoczył się ten pediatra. Nie to, by Zoe nie dała sobie rady, ale zawsze jakoś ją odciążył. Zajmowanie się teraz niemowlęciem mogłoby naruszyć kruchą granicę, jaką wyznaczyła sobie między życiem osobistym a zawodowym.

Wolała się zająć kobietą, która doznała naprawdę poważnych obrażeń: miała złamany obojczyk i pogruchotane żebra, które powodowały uszkodzenia płuc. Zoe zaintubowała ją, zapewniając dopływ powietrza, po czym za pomocą nakłucia igłą zmniejszyła narastający napór krwi i gazów gromadzących się w klatce piersiowej, co mogło doprowadzić do zatrzymania oddechu.

Ale nawet po tym zabiegu kobieta nie oddychała prawidłowo. Poza tym spadało jej ciśnienie, co wskazywałoby na inne obrażenia wewnętrzne.

– Chciałabym polecieć z nią helikopterem – poinformowała Toma, który podszedł do zespołu zajętego stabilizowaniem rannej przed transportem. – Wolałabym sama monitorować jej stan, o ile oczywiście załoga śmigłowca nie ma nic przeciwko temu.

– Nie mamy – odezwał się jeden z ratowników. – Możesz do nas wpadać, kiedy tylko chcesz, Ruda.

Zoe normalnie nie lubiła tego przezwiska, którą zawdzięczała jasnokasztanowej barwie włosów, ale teraz poczuła, że przywraca jej ono prawo obywatelstwa w świecie, który na jakiś czas opuściła.

– Spotkamy się w szpitalu. Dasz sobie radę? – zapytała Toma.

Uzyskawszy jego zapewnienie, że zorganizuje transport dziecka, Zoe zainteresowała się stanem małego pacjenta. Przypomniała sobie ulgę, jaką poczuła kilka minut temu, gdy znalazła chłopczyka wiszącego głową w dół, ale całkowicie przytomnego.

– Jak on się miewa?

– Teo jest zadowolony z jego stanu.

– Teo? – Niezwykłe imię.

– To pediatra z Sydney Harbour. Fajny gość.

– Hmm… – Zoe spojrzała na mężczyznę, o którym była mowa. A więc ma na imię Teo. Zarejestrowała nieco ciemniejszy odcień jego skóry i kilka innych cech świadczących o polinezyjskim pochodzeniu.

Trzymał w ramionach dziecko owinięte kocem. Nie wiedział, że Zoe na niego patrzy, bo sam patrzył na malca. I… uśmiechał się. Biło od niego coś w rodzaju pogodnego spokoju. Tak jakby uśmiechanie się do dzieciaka w scenerii tragicznego wypadku drogowego było czymś oczywistym. A nawet przyjemnym.

Stała dość blisko, ale nie słyszała, by dziecko płakało. Nawet nie kwiliło. Zoe nie zdziwiłaby się, gdyby – podchodząc jeszcze bliżej – ujrzała, jak mały uśmiecha się do lekarza. Z niewytłumaczalnych przyczyn poczuła się zirytowana.

– Stan dziecka? – Zabrzmiało to jak warknięcie.

Okej, może to nie jest takie niewytłumaczalne. Jak ten facet o wyglądzie zawodnika rugby lub wykidajły z nocnego klubu śmie demonstrować wszem i wobec, że opieka nad niemowlęciem to sprawa lekka, łatwa i przyjemna? To śmieszne! Przecież ona jest matką i wie, że jest zupełnie inaczej.

Musiała dokonać pewnego wysiłku, by dotarła do niej odpowiedź Toma.

– Wszystkie parametry w porządku. Prawdopodobnie siedzenie samochodu zadziałało jak rodzaj pancerza ochronnego. Ale oczywiście wymaga obserwacji. Teo zobowiązuje się wpaść na ratownictwo i wnikliwiej zbadać malucha, jak tylko uda mu się wydobyć swoje auto z tego piekielnego korka.

Zoe odwróciła wzrok od olbrzyma piastującego dziecko. Powinna mu podziękować za pomoc, ale na razie miała inne sprawy na głowie. Może spotka go później na ratunkowym. Podeszła do noszy, na których pacjentka miała być zaraz wniesiona do helikoptera, i sprawdziła odczyty na monitorze.

– Okej, pośpieszmy się.

– Chwileczkę… – Zbliżał się do nich policjant. – Mam tu jej torebkę. Możecie potrzebować danych. To Michelle Drew, lat trzydzieści cztery.

– Dzięki. Coś wiadomo o rodzinie?

– Staramy się skontaktować z mężem. Skierujemy go do szpitala. Wieziecie ją do Harbour, prawda?

Zoe przytaknęła i dołączyła do załogi śmigłowca. Nosze z chorą wniesiono na pokład najdelikatniej, jak było można. Drzwi zostały zasunięte, silnik włączony i po chwili znaleźli się w powietrzu, rozpoczynając krótki lot do szpitala w centrum miasta.

W obecności pacjenta w stanie krytycznym nie wypada się uśmiechać. Mimo to Zoe, unosząc się nad miejscem katastrofy, w głębi duszy śmiała się ze szczęścia. Czuła się w swoim żywiole. Nareszcie. Jest adrenalina, jest impreza. Jak jej tego w ostatnim czasie brakowało!

Samochody i ludzie w dole wyglądali teraz jak dziecinne zabawki. Z jednym wyjątkiem. Wielkolud. Wciąż kołysał w ramionach niemowlę i patrzył w ślad za unoszącym się śmigłowcem.

– Ciśnienie ciągle spada – usłyszała w słuchawkach hełmofonu. – Zoe, spróbujesz się zorientować, czy można jej jeszcze coś podać?

Zanim Teo odnalazł swój porzucony na poboczu wóz, ruch samochodowy wrócił do normy i za niecałe pół godziny można już było wjechać na parking Sydney Harbour, po czym, mijając zatoczkę dla karetek, wejść na znakomicie wyposażony oddział ratownictwa.

Dyspozytorka, uzbrojona w słuchawki i mikrofon, powitała go promiennym uśmiechem, mimo iż właśnie wydawała polecenia dotyczące ostatniej karetki, która przyjechała z wypadku. Nie był to jedyny uśmiech. Teo już zdołał się przyzwyczaić, że personel medyczny docenia, gdy szef oddziału interesuje się pacjentem od momentu jego przyjęcia do szpitala. Również dlatego osobiście odpowiadał na wszelkie prośby o konsultacje, zamiast wysługiwać się młodszymi kolegami.

Zerknął na tablicę zawierającą szczegółowe informacje o nowych przypadkach. Zerknął w lewo. W sali reanimacji było pełno lekarzy. Ubrani w jaskrawoczerwone kamizelki ratownicy pogotowia lotniczego skupili się w części pomieszczenia, gdzie prawdopodobnie obserwowali ranną kobietę ze zmiażdżonego samochodu. Matkę jego pacjenta.

Czy to znaczy, że jest tu również ta dzielna ratowniczka, której karkołomny skok do helikoptera naprawdę mu zaimponował? Zoe? Superkobieta. Dowodzi akcją, po chwili daje nura pod wrak samochodu, a zaraz potem wskakuje do odrywającej się od ziemi machiny. Ale to nie wszystko. Zdążyła jeszcze zaintubować pacjentkę oraz przeprowadzić dekompresję jej klatki piersiowej. Te trudne zabiegi wykonane zostały perfekcyjnie i z pewnością uratowały chorej życie.

Jednak Zoe nie było w sali reanimacyjnej. Dostrzegł ją przed tablicą informacyjną, której treść w skupieniu analizowała. Obok stały i rozmawiały dwie inne osoby.

Teo je znał. Finn Kennedy to jego sąsiad. Zajmował penthouse w apartamentowcu Kirribilli View, gdzie mieszkało sporo pracowników szpitala, w tym i Teo. Finn był naczelnym chirurgiem szpitala i zapewne bywał na oddziale ratownictwa równie często co Teo, choć wszyscy wiedzieli, że nie należał do najbardziej oczekiwanych gości. Nie można było odmówić mu inteligencji, a któż wytrzyma starcie z błyskotliwym przemądrzalcem? Tylko kompletny ignorant lub osoba bardzo pewna swej pozycji. Aktualna rozmówczyni należała do tej drugiej kategorii.

Evie Lockheart, wchodząca gwiazda medycyny ratowniczej, była również mieszkanką Kirribilli View, gdzie dzieliła apartament z inną młoda lekarką, Mią McKenzie. Wszyscy ją znali, gdyż pochodziła z rodziny uchodzącej tu za coś w rodzaju dynastii panującej. Evie była prawnuczką fundatora szpitala, a jak głosiły plotki, swą obecną pozycję najbardziej renomowanej kliniki w Australii Harbour zawdzięczał hojności jej ojca.

Teo słyszał również, że Finn i Evie nie przepadają za sobą, aczkolwiek to, co teraz obserwował, nakazywało raczej ostrożne traktowanie podobnych pogłosek.

– Wyślij ją najpierw na tomografię – mówił Finn. – Ja za pół godziny będę miał wolną salę operacyjną, a ty w tym czasie zorientujesz się, na czym stoimy.

– Ona może nie dożyć. Ma krwiaka opłucnej, szybciej traci płyny, niż jesteśmy w stanie uzupełniać. Nie ma pulsu w prawym ramieniu, może stracić rękę. Tak więc teraz, natychmiast, panie Kennedy, a nie za pół godziny.

– Czego pani dokładnie ode mnie oczekuje, doktor Lockheart?

Coś takiego! Ale to nie treść rozmowy zainteresowała Tea, a raczej mowa ciała rozmówców. Jak blisko siebie stali, jak na siebie patrzyli. Nie był to czysto profesjonalny kontakt wzrokowy, który zazwyczaj towarzyszy sporom o salę operacyjną. Poczuł się jak mimowolny świadek intymnej wymiany zdań. Może powinien się oddalić? Ale tu jest także Zoe. Czy ona słyszała tę rozmowę? Zerknął na nią i napotkał jej spojrzenie, w którym dostrzegł nić porozumienia. Podszedł bliżej.

– Przyszedłem dowiedzieć się, co z dzieckiem – powiedział cicho. – Może wiesz, gdzie ono jest?

Obydwoje ponowili przeszukiwanie tablicy informacyjnej. Na oddziale panował niesamowity ruch. Prawie każda rubryka była wypełniona.

Zza tablicy znów doszły odgłosy sprzeczki.

– Przecież sam wydałeś ostatnio zarządzenie, że jedna z sal operacyjnych ma być zawsze do dyspozycji oddziału, dla nagłych przypadków.

Evie Lockheart była kobietą słusznego wzrostu. W butach na obcasach, a takie miała na sobie w tej chwili, niewiele ustępowała wysokiemu Finnowi. Ale teraz, dzięki nieprzejednanej postawie, wydawała się jeszcze nad nim górować.

– Zgadza się, ale ja też muszę gdzieś zszyć tę pękniętą śledzionę. Sama mi ją podesłałaś dziesięć minut temu.

– W piątce masz pacjenta, który może spokojnie zaczekać. Nie zaczęto go nawet znieczulać. Daj tylko sygnał, a będzie można tam zoperować Michelle Drew. – W głosie Evie nie było łatwego triumfalizmu, raczej rozsądek i szacunek. Starała się być maksymalnie rzeczowa i przekonująca.

Ale Finn nie był podatny na perswazję, szczególnie ze strony młodej ładnej kobiety. Jego postawa mówiła, że będzie walczył do ostatniej kropli krwi. Żadna Evie nie będzie publicznie ingerować w jego decyzje. Całkiem niedawno, w trakcie dyskusji o konieczności cięcia kosztów Finn wygłosił – Teo słyszał to na własne uszy – opinię, że skoro księżniczkę Lockheart zatrudniono w szpitalu, to jej rodzina powinna zdwoić hojność. Teraz jednak poprzestał na stalowo zimnym spojrzeniu.

– Okej – warknął. – Niech ci będzie.

– Fantastycznie. Bardzo dziękuję, doktorze Kennedy. – Evie uśmiechnęła się szeroko, odwróciła na pięcie i pośpieszyła z powrotem do sali reanimacji.

Finn gapił się na jej plecy może o sekundę za długo, po czym podszedł do najbliższego telefonu.

– Hmm… – Zoe chrząknęła tuż obok Tea. – Twój pacjent jest chyba w boksie numer cztery. O tu, zobacz. Chłopiec, jedenaście miesięcy, ma na imię Harry.

– Świetnie, pójdę zobaczyć, co z nim. Użyję swoich wpływów, żeby go nie wypisywać zbyt szybko – dokończył Teo szeptem.

– Dlaczego to robisz?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo do tablicy zbliżyła się pielęgniarka z gąbką i flamastrem, którym w pustej rubryce zaznaczyła, że ktoś właśnie wrócił z badania tomografem komputerowym.

– To kobieta z „twojego” wypadku – odezwała się siostra. – Dobrze zrobiłaś, każąc ją unieruchomić. Ma złamane kręgi C4 i C5. Gdyby się poruszyła, mogłoby się to skończyć paraliżem. O, cześć, Teo! – Pielęgniarka się uśmiechnęła. – Twoje dziecko jest w czwartym boksie, jeśli chcesz wiedzieć.

– Dzięki. – Teo odwzajemnił uśmiech. – Ale nie powtarzaj plotek, Louise. Ja nie jestem ojcem.

Louise zachichotała, a Zoe nawet się nie uśmiechnęła. Spojrzała na niego z wyrzutem, jakby ten miniflirt był tak samo niestosowny jak to, co przed chwilą działo się między Finnem a Evie.

– Ty jesteś Zoe, prawda?

– Tak. Zoe Harper.

– Nie mieliśmy okazji przedstawić się sobie jak należy. – Wyciągnął rękę i uśmiechnął się serdecznie. – Jestem Teo Tuala.

– Ja z kolei nie miałam okazji podziękować ci za pomoc – odparła łagodnym tonem.

Jej dłoń była zadziwiająco miękka i drobna, niemal zniknęła w jego szerokiej śniadej łapie. Teo uścisnął ją delikatnie i po przyjacielsku.

Za ich plecami kilkoro ludzi nerwowo manewrowało łóżkiem, na którym leżała Michelle Drew. Przepchnęli je przez drzwi i wprowadzili do windy.

– Jak ona się miewa? – zapytał.

– Na dwoje babka wróżyła. Musi być natychmiast operowana. – Zoe przyglądała mu się z uwagą. – Dlaczego powiedziałeś, że musisz użyć nacisków w sprawie jej dziecka? Przecież nie ma takiej potrzeby.

– Ja tego nie powiedziałem. – Potarł koniuszek nosa.

– Ale chyba chciałeś.

– Okej, przyznaję się. – Znów się uśmiechnął. – Chcę mieć pewność, że mały ma rodzinę, że nie zostanie oddany byle komu, gdy jego matka będzie się tu leczyć. Nie ukrywam, że nie jestem fanem instytucji opiekuńczych.

Zoe patrzyła gdzieś ponad jego ramieniem.

– O, Tom. Gotów do drogi?

– Całkowicie. Cześć, Teo. Zapewne ucieszy cię wiadomość, że mały Harry jest zdrowy. Jego tata właśnie tu po niego jedzie. I babcia chyba też.

– Lepiej być nie może – zgodził się Teo. – Pójdę go zobaczyć, zanim zacznie się codzienny kocioł. Fajnie było was spotkać.

Zoe patrzyła, jak się oddala w kierunku czwartego boksu. Próbowała zignorować intuicyjne podszepty, które psuły jej wrażenie, że pierwszy dzień po powrocie do pracy przebiega niezwykle obiecująco.

Dobrze znała te podszepty. Aż za dobrze. Miały one wszelkie cechy poczucia winy.

Dobry Boże… Taki Teo Tuala jest w stanie wyjść poza zakres obowiązków zawodowych, by uchronić nieznane dziecko przed oddaniem w ręce opieki społecznej.

Co by pomyślał, gdyby wiedział, że ona brała pod uwagę przekazanie własnego dziecka placówce opiekuńczej? Że – co więcej – chciała się zrzec córki i oddać ją do adopcji? Na pewno pomyślałby, że ona nie nadaje się na matkę.

I jej wypadałoby się z tym zgodzić.

Tytuł oryginału: Sydney Harbour Hospital: Zoe’s Baby

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2012

Redaktor serii: Ewa Godycka

Opracowanie redakcyjne: Ewa Godycka

Korekta: Joanna Morawska

© 2012 by Harlequin Books S.A.

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2013

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Medical są zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-238-9567-1

MEDICAL – 545

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com