Krwiożerczy karnawał. Seria niefortunnych zdarzeń - Lemony Snicket - ebook

Krwiożerczy karnawał. Seria niefortunnych zdarzeń ebook

Snicket Lemony

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli wydaje Wam się, że rodzeństwo Baudelaire zaznało już cierpień ponad miarę, macie rację. Nie ma jednak cienia nadziei, że los sierot wkrótce się odmieni.
Pobyt w Szpitalu Schnitzel okazał się dla Wioletki, Klausa i Słoneczka traumatycznym przeżyciem. Dzieciom udało się co prawda uciec z płonącego budynku, jednak wpadły z deszczu pod rynnę, ich schronieniem okazał się bowiem bagażnik samochodu należącego do… Hrabiego Olafa. Teraz młodzi Baudelaire’owie trafiają na uroczysko i aby uniknąć zdemaskowania, zatrudniają się w Gabinecie Osobliwości prowadzonym przez Madame Lulu. Czy znajomość z wróżką, obdarzoną umiejętnością odczytywania przyszłości z kryształowej kuli, przybliży sieroty do odkrycia prawdy?   
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 195

Oceny
4,4 (36 ocen)
19
12
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jellybeans

Dobrze spędzony czas

Tak samo dobra jak pozostałe pozycje
00
Ani16

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo gorąco! Ciekawa książka z interesującej serii z pomysłem. Świetni bohaterowie
00

Popularność




Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events

Tytuł oryginału: The Carnivorous Carnival

Text copyright © 2002 by Lemony Snicket

Illustrations copyright © 2002 by Brett Helquist

© HarperCollins Polska sp. z o.o., 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Redakcja: Hanna Baltyn

Korekta: Anna Sidorek, Bożenna Kozerska

Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża

Wydawca prowadzący: Agnieszka Betlejewska

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.HarperCollins.pl

ISBN: 978-83-276-9624-3

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Beatrycze – miłość nasza serce me złamała, a Twoje na zawsze zatrzymała.

RozdziałPierwszy

Po skończonym dniu pracy, kiedy już zamknę notes, schowam pióro i podziurawię swój wynajęty kajak, żeby nikt mi go nie podwędził, lubię posiedzieć sobie wieczorkiem i pogadać z garstką przyjaciół, którzy mi zostali. Czasami dyskutujemy o literaturze. Czasami o ludziach, którzy dybią na nasze życie, i o szansach ucieczki przed nimi. A czasami o groźnych i uciążliwych zwierzętach, które mogą kręcić się po okolicy. Ten temat zawsze prowadzi do wielkich sporów o to, która część groźnego i uciążliwego zwierzęcia jest najbardziej groźna i uciążliwa. Niektórzy twierdzą, że najgorsze są zęby bestii, bo nimi zjada ona dzieci, a bywa, że i rodziców, obgryzając ich starannie co do kosteczki. Inni są zdania, że najgorsze są pazury, bo nimi rozrywa bestia ofiarę na strzępy. A jeszcze inni uważają, że najgorsza jest sierść bestii, ponieważ wiele osób jest uczulonych na sierść zwierzęcą i od niej kicha.

Ja jednak z uporem twierdzę, że najbardziej przerażającą częścią każdej bestii jest jej paszcza – a to z tego prostego powodu, że kto ogląda paszczę potwora od środka, ten musiał już wcześniej widzieć i zęby, i pazury, i nawet sierść, a teraz tkwi w potrzasku i zapewne nie ma dla niego ratunku. Z tego właśnie powodu wyrażenie „w paszczy potwora” oznacza, że znajdujemy się „w strasznej sytuacji, prawie bez szans na bezpieczną ucieczkę”. Nie jest to wyrażenie, którego używa się z przyjemnością.

Z żalem powiadamiam was, że w tej książce wyrażenie „w paszczy potwora” użyte zostanie trzy razy, zanim historia dobiegnie końca, nie licząc dotychczasowych przypadków użycia przeze mnie wyrażenia „w paszczy potwora” dla uprzedzenia was, ile razy wyrażenie „w paszczy potwora” pojawi się w tekście. Trzykrotnie w tej historii bohaterowie znajdą się w strasznej sytuacji, właściwie bez szans na bezpieczną ucieczkę. Dlatego na waszym miejscu porzuciłbym czym prędzej tę książkę i ratował własną skórę, bo historia tu opowiedziana jest tak mroczna, przykra i żałosna, że od samego jej czytania poczujecie się, jakbyście wylądowali w paszczy potwora, ale ten raz też się nie liczy.

Sieroty Baudelaire tkwiły właśnie w paszczy potwora – to jest w ciemnym ciasnym bagażniku długiego czarnego automobilu. O ile nie jest się drobnym, przenośnym przedmiotem, woli się na ogół podróżować na siedzeniu samochodu, gdzie można oprzeć się wygodnie, wyglądać przez okno na przesuwający się za nim krajobraz i delektować się poczuciem bezpieczeństwa, które zapewnia podróżnemu pas przypinający go do fotela. Baudelaire’owie jednak nie mogli oprzeć się wygodnie. Wszystko ich już bolało od kulenia się jedno przy drugim w nieznośnej ciasnocie. Okna do wyglądania też nie mieli, tylko parę dziur po pociskach – pamiątek gwałtownego zajścia, którego szczegółów na razie boję się dochodzić. A co do bezpieczeństwa, to czuli się od niego jak najdalsi, ilekroć pomyśleli o pozostałych pasażerach automobilu i spróbowali odgadnąć, dokąd jadą.

Kierowcą automobilu był niejaki Hrabia Olaf, podły osobnik z jedną brwią zamiast dwóch i chciwą żądzą pieniędzy zamiast szacunku dla innych ludzi. Baudelaire’owie poznali Hrabiego Olafa wkrótce po otrzymaniu wiadomości, że ich rodzice zginęli w strasznym pożarze; wkrótce też odkryli, że Hrabiego Olafa interesuje wyłącznie wielki majątek, który rodzice pozostawili im w spadku. Z niezłomną determinacją – co tutaj znaczy: „gdziekolwiek Baudelaire’owie się znaleźli” – Hrabia Olaf tropił ich, stosując najpodlejsze sztuczki dla zagarnięcia ich fortuny. Jak dotąd nie osiągnął celu, chociaż pomagała mu jak mogła jego narzeczona, Esmeralda Szpetna, osoba równie jak on podła, choć niewątpliwie lepiej ubrana. Ona to podróżowała teraz na przednim siedzeniu automobilu, z tyłu zaś tłoczyła się dziwna zbieranina pomocników Hrabiego Olafa: łysy z wielkim nosem, dwie kobiety upudrowane na biało i złośliwy typ z żelaznymi hakami zamiast dłoni. Ponieważ siedzieli z tyłu, dzieci słyszały chwilami strzępy ich rozmów zagłuszanych warkotem silnika i odgłosami z szosy.

Widząc tak niemiłe towarzystwo, można by pomyśleć, że sieroty Baudelaire powinny były poszukać jakiegoś innego sposobu podróżowania, zamiast pchać się do bagażnika – dzieci jednak uciekały od okoliczności jeszcze bardziej przerażających niż Olaf i jego kompania, a na kręcenie nosem nie było czasu. Teraz jednak, z każdą chwilą podróży, Wioletka, Klaus i Słoneczko coraz bardziej martwili się swoją sytuacją. Przez dziury po ostrzale widzieli, jak zachodzące słońce ustępuje miejsca wieczorowi, i czuli, że droga pod nimi staje się coraz bardziej wyboista. Baudelaire’owie zachodzili w głowę, dokąd jadą i co się stanie, gdy dotrą na miejsce.

– Czy jesteśmy już na miejscu? – przerwał długą ciszę głos hakorękiego.

– Mówiłem ci, żebyś mnie o to więcej nie pytał – rozzłościł się Olaf. – Będziemy na miejscu, jak będziemy na miejscu, koniec kropka.

– Nie moglibyśmy zrobić małego postoju? – spytała jedna z bladolicych. – Za parę kilometrów jest parking rekreacyjny, widziałam tablicę.

– Nie ma czasu na postoje – uciął kategorycznie Olaf. – Jak się chciało iść do toalety, trzeba to było zrobić przed wyjazdem.

– Przecież szpital się palił! – jęknęła z pretensją bladolica.

– Tak, zatrzymajmy się – poparł ją łysy. – Od obiadu nie mieliśmy nic w ustach, w brzuchu mi burczy.

– Wykluczone – odparła Esmeralda. – Tutaj na uroczysku nie ma ani jednej modnej restauracji.

Wioletka, najstarsza z sierot Baudelaire, uścisnęła zesztywniałe ramię Klausa i mocniej przytuliła Słoneczko, jakby chciała się z nimi porozumieć bez słów. Esmeralda Szpetna nieustannie rozprawiała o tym, co jest modne – a więc, jej zdaniem, pożądane – ale nie to zaciekawiło Baudelaire’ów: zaciekawiła ich pierwsza wzmianka o tym, dokąd wiezie ich samochód. Uroczyskiem nazywano rozległe pustkowie z dala od miasta i najmniejszej choćby wioski – w promieniu setek mil nie było tam ani jednej osady ludzkiej. Rodzice wielokrotnie obiecywali młodym Baudelaire’om, że ich tam zabiorą, aby mogli obejrzeć słynny zachód słońca na uroczysku. Klaus, zagorzały pożeracz książek, czytał rodzinie tak zachęcające opisy owych zachodów słońca, że ledwo mogli się doczekać wycieczki. Wioletka, obdarzona sporym talentem wynalazczym, zaczęła nawet konstruować kuchenkę na paliwo słoneczne, aby mogli całą rodziną delektować się grzankami z serem, obserwując, jak granatowa kurtyna nieba spuszcza się powoli na kaktusy porastające uroczysko, a słońce tonie majestatycznie za ośnieżonymi szczytami odległych Gór Grozy. Żadne z dzieci nie przypuszczało jednak, że pewnego dnia przyjadą tutaj same, ściśnięte w bagażniku auta strasznego łotra.

– Szefie, czy szef jest pewien, że tu jest bezpiecznie? – zaniepokoił się hakoręki. – Jakby policja przyjechała nas szukać, nie będzie gdzie się schować.

– Przecież zawsze możemy się przebrać – przypomniał mu łysy. – W bagażniku mamy wszystko, co potrzeba.

– Nie potrzebujemy się chować ani przebierać – powiedział Olaf. – Dzięki tej kretynce, reporterce z „Dziennika Punctilio”, wszyscy są przekonani, że ja nie żyję, zapomniałeś?

– Ty nie żyjesz – zachichotała nieprzyjemnie Esmeralda – a smarkacze Baudelaire są twoimi mordercami. Nie mamy powodu się chować, mamy powód się radować! To trzeba uczcić!

– Na uciechy jeszcze za wcześnie – zgasił ją Olaf. – Zostały nam dwie sprawy do załatwienia. Przede wszystkim trzeba zniszczyć ostatni dowód, przez który możemy pójść siedzieć.

– Akta Snicketa – uściśliła Esmeralda, a Baudelaire’owie zadrżeli w bagażniku; im samym udało się zdobyć pojedynczą stronę wspomnianych akt, która spoczywała teraz bezpiecznie w kieszeni Klausa.

Trudno było wiele wywnioskować z pojedynczej strony, jednak wynikało z niej, że akta Snicketa mogą zawierać informacje o kimś, kto ocalał z pożaru. Baudelaire’om zależało więc bardzo na znalezieniu pozostałych stron, zanim znajdzie je Olaf.

– To jasne – stwierdził hakoręki. – Jasne, że trzeba znaleźć akta Snicketa. A ta druga sprawa?

– Musimy dopaść Baudelaire’ów, idioto! – zgromił go Olaf. – Jak ich nie dopadniemy, nie zgarniemy ich fortuny i wszystkie moje plany pójdą na marne.

– Nic podobnego, twoje plany nigdy nie idą na marne – zaprotestowała jedna z bladolicych. – Ja się świetnie bawię, nawet bez fortuny Baudelaire’ów.

– Jak myślicie, czy wszystkie trzy szczeniaki uszły z życiem ze szpitala? – spytał łysy.

– Te szczeniaki mają więcej szczęścia niż rozumu – burknął Olaf – więc na pewno przeżyły i mają się świetnie, chociaż bardzo by nam to ułatwiło sprawę, gdyby przynajmniej jedno spaliło się na skwarek, a jeszcze lepiej dwoje. Do zdobycia fortuny starczy jedno żywe.

– Mam nadzieję, że to będzie Słoneczko – powiedział hakoręki. – Bardzo fajnie było trzymać je w klatce, chętnie bym to powtórzył.

– Osobiście wolałbym Wioletkę – stwierdził Olaf. – Jest najładniejsza.

– Mnie wszystko jedno, kto to będzie – ucięła dyskusję Esmeralda. – Ważne, gdzie oni teraz są.

– Spokojna głowa, Madame Lulu nam powie – rzekł Olaf. – Wyczyta wszystko ze swojej kryształowej kuli.

– Nigdy nie wierzyłam w kryształowe kule i takie tam – odezwała się jedna z bladolicych – ale odkąd Madame Lulu za każdym razem informuje cię, gdzie znaleźć Baudelaire’ów, przekonałam się, że wróżby mówią prawdę.

– Trzymaj się mnie – mruknął Olaf – a jeszcze o niejednym się przekonasz. O, widzę skręt w Ulicę Umiarkowanie Uczęszczaną. Jesteśmy prawie na miejscu.

Auto skręciło ostro w lewo, a Baudelaire’owie gwałtownie przeturlali się na lewą stronę bagażnika, razem z mnóstwem rzeczy, które Olaf woził tam dla realizacji swoich zbójeckich intryg. Wioletka z trudem powstrzymała kaszel, gdy sztuczna broda połaskotała ją po gardle. Klaus w ostatniej chwili zasłonił twarz ręką, żeby wprawiona w ruch skrzynka z narzędziami nie stłukła mu okularów. A Słoneczko zacisnęło mocno buzię, żeby któryś z brudnych podkoszulków Olafa nie zaplątał mu się w ostre zęby. Ulica Umiarkowanie Uczęszczana była jeszcze bardziej wyboista od szosy, którą jechali wcześniej, a silnik auta warczał teraz tak głośno, że dzieci nie słyszały już nawet strzępów konwersacji, dopóki Olaf nie zahamował z piekielnym zgrzytem i nie zatrzymał samochodu.

– Czy jesteśmy na miejscu? – spytał hakoręki.

– Jasne, że na miejscu, a gdzie, ty głupku! – odparł Olaf. – Patrz na szyld: Karnawał Kaligariego.

– A gdzie Madame Lulu? – zainteresował się łysy.

– A jak myślisz? – spytała Esmeralda i wszyscy się roześmiali.

Drzwi automobilu otwarły się ze zgrzytem i auto znów się zabujało, bo pasażerowie zaczęli wysiadać.

– Mam wyjąć wino z bagażnika, szefie? – spytał łysy.

Baudelaire’owie zamarli.

– Nie – odparł Hrabia Olaf. – Madame Lulu na pewno naszykowała poczęstunek.

Trójka dzieci leżała cichutko, nasłuchując, jak Olaf i jego trupa oddalają się od samochodu. Odgłos ich kroków cichł w oddali, aż w końcu słychać było tylko wieczorny wiatr poświstujący przez dziury po ostrzale. Wtedy dopiero dzieci uznały, że bezpiecznie można się odezwać.

– Co teraz zrobimy? – szepnęła Wioletka, odsuwając łaskoczącą brodę.

– Meril – powiedziało Słoneczko.

Jak wiele osób w wieku niemowlęcym, najmłodsze z Baudelaire’ów posługiwało się językiem trudnym niekiedy do zrozumienia dla postronnych, jednak rodzeństwo Słoneczka natychmiast pojęło, że siostrzyczka komunikuje coś w sensie: „Na początek wydostańmy się z tego bagażnika”.

– I to czym prędzej – zgodził się z nią Klaus. – Nie wiemy przecież, kiedy Olaf i jego trupa tu wrócą. Wioletko, czy masz jakiś pomysł na wydostanie nas stąd?

– Nie powinno z tym być większego trudu – odparła Wioletka. – Tyle jest rzeczy w bagażniku… – Sięgnęła za siebie, pomacała i wyczuła palcami mechanizm zamykający bagażnik. – Znam się trochę na takich zamkach – powiedziała. – Aby go otworzyć, potrzebuję tylko mocnej pętelki. Poszukajcie, czy nie ma tu czegoś odpowiedniego.

– Coś mi się okręciło wokół lewej ręki – stwierdził Klaus, zezując w bok. – Wygląda mi to na kawałek turbana, który Olaf nosił na głowie, kiedy przebrał się za trenera Dżyngisa.

– Za grube – oceniła Wioletka. – Pętla musi się wślizgnąć między dwa elementy zatrzasku.

– Semdzia! – oznajmiło Słoneczko.

– To moja sznurówka, Słoneczko – wyjaśnił Klaus.

– Zostawimy ją sobie jako rozwiązanie awaryjne – powiedziała Wioletka. – Lepiej by było, żebyś się nie potykał, gdy będziemy stąd uciekać. Czekajcie, zdaje mi się, że znalazłam coś pod kołem zapasowym.

– Co to takiego?

– Nie wiem. Na dotyk jakby sznurek, z czymś okrągłym i płaskim na końcu.

– To na pewno monokl – rzekł Klaus. – No wiesz, ten śmieszny okular, który Olaf nosił, gdy udawał Gunthera na aukcji dzieł sztuki.

– Chyba masz rację – przyznała Wioletka. – Skoro ten monokl pomógł Olafowi w realizacji jego planu, to niech teraz pomoże nam. Słoneczko, spróbuj się troszkę przesunąć, a ja sprawdzę, czy to zadziała.

Słoneczko skuliło się, jak mogło, a Wioletka, sięgając ponad siostrą i bratem, wcisnęła sznurek monokla w mechanizm zatrzasku. Wszyscy nadstawili ucha: Wioletka manipulowała swoim wynalazkiem, aż po paru sekundach rozległo się ciche klik! i klapa bagażnika uniosła się powoli, z przeciągłym skrzypieniem. Chłodne powietrze wtargnęło do środka, ale Baudelaire’owie jeszcze chwilę wytrwali bez ruchu, na wypadek gdyby odgłos otwierającej się klapy ściągnął uwagę Olafa. Wyglądało jednak na to, że i Olaf, i wszyscy jego asystenci byli już tak daleko, że nic nie usłyszeli, bo minęło następne parę sekund i do uszu dzieci nie dobiegło nic oprócz cykania wieczornych świerszczy i dalekiego ujadania psa.

Baudelaire’owie popatrzyli po sobie, mrużąc oczy w półmroku, a potem, już bez słowa, Wioletka z Klausem wygramolili się z bagażnika i wydobyli z niego siostrzyczkę. Zapadał zmierzch. Słynny zachód słońca na uroczysku właśnie się skończył i wszystko skąpane było w odcieniu ciemnoniebieskim, jakby Hrabia Olaf wywiózł Baudelaire’ów w przepastne głębie oceanu. Wielki drewniany szyld głosił: KARNAWAŁ KALIGARIEGO. Litery miały krój staroświecki, a pod napisem widniało spłowiałe malowidło przedstawiające lwa, który goni przerażonego chłopczyka. Pod szyldem stała budka reklamująca sprzedaż biletów i druga budka połyskująca w niebieskawym blasku – telefoniczna. Za budkami widać było gigantyczną kolejkę górską, co tu oznacza: „szereg wagoników, w których się siada i pędzi w dół i w górę po przerażająco stromym i spadzistym torze, bez żadnego powodu i celu”. Nie ulegało jednak wątpliwości, nawet w półmroku, że kolejki górskiej od dłuższego czasu nie uruchamiano, bo tory i wagoniki obrosły bluszczem i inną pnącą roślinnością, co sprawiało takie wrażenie, jakby ta główna atrakcja lunaparku miała się zaraz zapaść pod ziemię. Nieco dalej stał rząd wielkich namiotów trzepoczących na wieczornym wietrze jak galaretowate meduzy, a przy każdym namiocie parkował barakowóz, to znaczy wagon na kółkach używany jako dom przez osoby często podróżujące. Barakowozy i namioty miały wymalowane rozmaite emblematy, ale Baudelaire’owie natychmiast odgadli, który barakowóz zajmuje Madame Lulu – zdobiło go bowiem gigantyczne oko. Było ono takie samo jak oko wytatuowane na kostce lewej nogi Hrabiego Olafa. Ten sam emblemat spotkali Baudelaire’owie już nieraz. Zadrżeli więc, widząc, że nie uciekną przed nim nawet na uroczysku.

– Skoro wydostaliśmy się już z bagażnika – powiedział Klaus – to teraz wydostańmy się z tej okolicy. Olaf i jego trupa mogą wrócić w każdej chwili.

– Ale dokąd pójdziemy? – spytała Wioletka. – Jesteśmy na uroczysku. Kompan Olafa mówił, że tu nie ma gdzie się schować.

– Poszukamy kryjówki – odparł Klaus. – Na pewno nie jest dla nas bezpiecznie pozostawać w miejscu, gdzie Hrabia Olaf jest mile widziany.

– Oko! – poparło brata Słoneczko, wskazując barakowóz Madame Lulu.

– Ale nie możemy się znów błąkać po nieznanej okolicy. Ostatnim razem wpędziło nas to w jeszcze gorsze kłopoty – przypomniała Wioletka.

– Może uda nam się dodzwonić na policję z tamtej budki – zaproponował Klaus.

– Dragnet! – zauważyło Słoneczko, komunikując: „Przecież policja uważa nas za morderców!”.

– Chyba powinniśmy się skontaktować z panem Poe – stwierdziła Wioletka. – Na telegram z prośbą o pomoc nie odpowiedział, ale może przez telefon będziemy mieli więcej szczęścia.

Cała trójka spojrzała po sobie bez większej nadziei. Pan Poe pełnił funkcję Wiceprezesa do Spraw Sierot w wielkim banku miejskim – Mecenacie Mnożenia Mamony. Do jego obowiązków należało między innymi nadzorowanie spraw rodzeństwa Baudelaire’ów po strasznym pożarze. Pan Poe nie był złym człowiekiem, ale przez nieostrożność postawił już Baudelaire’ów w tylu niebezpiecznych sytuacjach, że niejeden prawdziwie zły człowiek mógłby mu pozazdrościć. Dzieci nie kwapiły się więc do ponownego skontaktowania się z nim, ale co było robić.

– Słaba nadzieja, że nam pomoże, ale co mamy do stracenia? – podsumowała Wioletka.

– Nie myślmy o tym na razie – rzekł Klaus, kierując się ku budce telefonicznej. – Może pan Poe pozwoli nam się przynajmniej wytłumaczyć.

– Weridz – zauważyło Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Ale na telefon trzeba mieć pieniądze”.

– Ja nie mam ani grosza – stwierdził Klaus, sięgając do kieszeni. – A ty, Wioletko?

Wioletka pokręciła głową.

– Zadzwońmy do centrali i spytajmy, czy można wyjątkowo zadzwonić za darmo – zaproponowała.

Klaus kiwnął głową i otworzył drzwi budki telefonicznej. Wszyscy troje stłoczyli się w środku. Wioletka podniosła słuchawkę i wykręciła „0” do centrali, a Klaus podniósł Słoneczko, aby i ono mogło słyszeć przebieg rozmowy.

– Centrala – odezwała się centrala.

– Dobry wieczór – powiedziała Wioletka. – Moje rodzeństwo i ja chcielibyśmy zadzwonić.

– Proszę umieścić w aparacie odpowiednią sumę – poleciła centrala.

– Problem w tym, że my nie mamy odpowiedniej sumy – odparła Wioletka. – Nie mamy żadnej sumy. Ale sytuacja jest wyjątkowa.

Ze słuchawki rozległ się słaby świst, po którym dzieci poznały, że osoba z centrali westchnęła.

– Na czym polega wyjątkowość waszej sytuacji?

Wioletka spojrzała na brata i siostrę: w okularach Klausa i zębach Słoneczka odbijały się resztki blasku niebieskawego zmierzchu. Z zapadaniem ciemności wyjątkowość sytuacji Baudelaire’ów tak narastała, że objaśnienie jej komuś z centrali wymagałoby chyba całej nocy, toteż Wioletka spróbowała ułożyć naprędce zwięzłe streszczenie – innymi słowy „opowiedzieć historię Baudelaire’ów w taki sposób, który przekonałby osobę z centrali telefonicznej, iż powinna pozwolić dzieciom zadzwonić za darmo do pana Poe”.

– No więc – zaczęła – ja nazywam się Wioletka Baudelaire, a są tu ze mną mój brat Klaus i moja siostra Słoneczko. Nasze imiona mogą brzmieć znajomo, gdyż niedawno w „Dzienniku Punctilio” pisano o nas jako o Weronice, Klemensie i Sabinie Baudelaire, mordercach Hrabiego Omara. Tylko że Hrabia Omar to w rzeczywistości Hrabia Olaf i wcale nie został zabity. Upozorował własną śmierć, zabijając inną osobę noszącą identyczny jak jego tatuaż, a winą za tę zbrodnię obarczył nas. Ostatnio spalił szpital, próbując nas złapać, ale myśmy się schowali w bagażniku jego samochodu, którym wraz z kompanami zbiegł z miejsca przestępstwa. No i właśnie wydostaliśmy się z tego bagażnika i chcielibyśmy się skontaktować z panem Poe, żeby nam pomógł znaleźć akta Snicketa, które, jak przypuszczamy, zawierają informacje, co oznacza skrót WZS i czy któreś z naszych rodziców przeżyło pożar. Wiem, że to bardzo zawiła historia i może wydać się niewiarygodna, ale znaleźliśmy się całkiem sami tu na uroczysku i nie wiemy, co robić.

Historia brzmiała tak przerażająco, że nawet sama Wioletka, opowiadając ją, troszkę się popłakała. Otarła łzę z oka, nasłuchując pilnie odpowiedzi centrali. Ale centrala milczała. Cała trójka Baudelaire’ów nadstawiła ucha, ale ze słuchawki dobiegał tylko pusty, odległy szum linii telefonicznej.

– Halo? – zaryzykowała w końcu Wioletka.

Telefon milczał.

– Halo? – powtórzyła Wioletka. – Halo? Halo?

Brak odpowiedzi.

– Halloo?!! – krzyknęła Wioletka, najgłośniej jak się odważyła.

– Odwieś już tę słuchawkę – poradził z rezygnacją Klaus.

– Ale dlaczego nikt nie odpowiada? – rozpłakała się Wioletka.

– Nie wiem – rzekł Klaus. – W każdym razie centrala raczej nam nie pomoże.

Wioletka odwiesiła słuchawkę i otworzyła drzwi budki. Słońce zdążyło już całkiem zajść, zrobiło się zimniej. Wioletka zadrżała od podmuchu nocnego wiatru.

– Kto nam pomoże? – spytała bezradnie. – Kto się nami zajmie?

– Sami się sobą zajmiemy, nie mamy wyjścia – odrzekł Klaus.

– Efraj – powiedziało Słoneczko, komunikując: „Tylko że tym razem wpadliśmy w wyjątkowo poważne tarapaty”.

– To prawda – przyznała Wioletka. – Tkwimy na pustkowiu, w okolicy żadnej kryjówki, a cały świat uważa nas za zbrodniarzy. Więc jak zajmują się sobą zbrodniarze na uroczysku?

Jakby w odpowiedzi dobiegła ich salwa śmiechu. Niezbyt głośna, bo dochodząca z daleka, ale w wieczornej ciszy tak przejmująca, że dzieci podskoczyły z wrażenia. Słoneczko wskazało paluszkiem na oświetlone okno w barakowozie Madame Lulu. Na tle okna przesuwały się cienie, po których Baudelaire’owie poznali, że Hrabia Olaf i jego trupa bawią w środku na wesołej pogawędce.

Tymczasem Klaus, Wioletka i Słoneczko drżeli z zimna na dworze pod osłoną nocy.

– Zajrzyjmy tam – zaproponował Klaus. – Zobaczmy, jak zajmują się sobą zbrodniarze.

RozdziałDrugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

LEMONY SNICKET publikował swoją pierwszą książkę w 1999 roku i odtąd ani razu nie spał spokojnie. Niegdyś laureat kilku pierwszorzędnych nagród, dziś jest uciekinierem z kilku trzeciorzędnych więzień. W młodości pan Snicket wyuczył się sztuki tapicerskiej – fachu, który miał mu się przydać w życiu bardziej, niż przypuszczano.

BRETT HELQUIST urodził się w Ganado, stan Arizona, a młode lata spędził w Orem, w stanie Utah. Z wielkim trudem zdobył zawód ilustratora, ale do dziś żałuje, że nie wybrał jakiejś bezpieczniejszej profesji, na przykład piractwa. Mimo ryzyka nadal tłumaczy osobliwe odkrycia Lemony Snicketa na język niezwykłych obrazów.

Dotychczas w serii ukazały się:

„Druzgocące? Ohydne? To jeszcze nic. Jeśli tylko uda Wam się pochwycić choćby cień nadziei, że coś w życiu głównych bohaterów zmieni się na lepsze, narrator nie omieszka Wam wybić tego absurdalnego pomysłu z głowy, zapewniając bez ogródek, że będzie tylko gorzej. […] Co więc sprawia, że czytelnicy uwielbiają tę serię, a jej sprzedaż na świecie już dawno przekroczyła 60 milionów egzemplarzy?”

Katarzyna Gliwińska,

„Książki. Magazyn do czytania”

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty