Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy widać już kres pasma nieszczęść prześladujących Wioletkę, Klausa i Słoneczko? Niekoniecznie. I zapewne nie zdziwi Was fakt, że może być jeszcze gorzej.
Co prawda podczas Karnawału Kaligariego młodzi Baudelaire’owie nie skończyli rozszarpani przez krwiożercze lwy, jednak los nie był dla nich łaskawy zbyt długo. Klaus i Wioletka znaleźli się w Górach Grozy, w barakowozie pędzącym bez opamiętania ku przepaści, Słoneczko zaś – w łapach Hrabiego Olafa i jego bandy łotrów. Teraz starsi Baudelaire’owie muszą podjąć trud odnalezienia siostrzyczki. Spośród okropieństw, na które natkną się podczas wyprawy poszukiwawczej, wymienię tylko rój komarów śnieżnych, zorganizowaną grupę młodzieżową, tobogan i naczynie żaroodporne z pokrywą.
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events
Tytuł oryginału: The Slippery Slope
Text copyright © 2003 by Lemony Snicket
Illustrations copyright © 20023 by Brett Helquist
© HarperCollins Polska sp. z o.o., 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Redakcja: Hanna Baltyn
Korekta: Anna Sidorek, Bożenna Kozerska
Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża
Wydawca prowadzący: Agnieszka Betlejewska
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.HarperCollins.pl
ISBN: 978-83-276-9625-0
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Dla Beatrycze Kiedyśmy się poznali, ty byłaś całkiem-całkiem, a ja byłem sam.
Mój znajomy napisał kiedyś wiersz pod tytułem Droga rzadko uczęszczana. Opisał w nim swoją przeprawę przez las ścieżką, z której mało kto korzysta. Poeta przekonał się, że droga rzadko uczęszczana gwarantuje, co prawda, ciszę, ale także samotność, co musiało obudzić w nim lekki niepokój – gdyby bowiem coś złego przytrafiło mu się na drodze rzadko uczęszczanej, inni podróżni, wędrujący drogą bardziej uczęszczaną, nie usłyszeliby jego wołania o pomoc. Oczywiście, ten poeta już nie żyje.
Podobnie jak umarły poeta, nasza książka wkracza, że tak powiem, na drogę rzadko uczęszczaną, bo zaczyna się opisem sierot Baudelaire na wąskiej, rzadko odwiedzanej przez turystów ścieżce w Górach Grozy, a kończy w spienionych wodach Padłego Potoku, do którego w ogóle mało kto się zbliża. Ale książka nasza idzie drogą rzadko uczęszczaną również z tego powodu, że – w przeciwieństwie do ulubionych książek większości czytelników – nie snuje historyjek o uroczych ludziach i gadających zwierzętach, lecz przedstawia opowieść ponurą i mrożącą krew w żyłach, a osoby, które mają nieszczęście być jej bohaterami, są raczej ekscentryczne niż urocze – co do zwierząt zaś, to wolę się w ogóle o nich nie wypowiadać. Dlatego nie mogę was namawiać do czytania tej przygnębiającej książki, tak jak nie namawiałbym do samotnego błąkania się po lesie, gdyż jest więcej niż prawdopodobne, że tak jak na drodze rzadko uczęszczanej, przy lekturze tej książki poczujecie się samotni, nieszczęśliwi i pozostawieni bez pomocy.
Sieroty Baudelaire nie miały jednak innego wyjścia, jak tylko podążać drogą rzadko uczęszczaną. Dwoje starszych Baudelaire’ów, Wioletka i Klaus, podróżowało barakowozem, który z wielką prędkością pędził stromą górską ścieżką. Ani Wioletka, która miała czternaście lat, ani Klaus, który niedawno skończył trzynaście, nie przypuszczali, że znajdą się kiedyś na tej drodze – chyba że z rodzicami na wspólnych wakacjach. Jednak rodzice Baudelaire’ów przepadli bez śladu po strasznym pożarze, który strawił ich dom – chociaż dzieci miały powody przypuszczać, że jedno z rodziców mimo wszystko ocalało – a barakowóz nie wspinał się ku szczytom Gór Grozy, gdzie podobno mieściła się tajna kwatera główna, którą dzieci miały nadzieję odnaleźć. Barakowóz staczał się w dół, i to w szalonym tempie, i nic nie było w stanie go powstrzymać – toteż Wioletka i Klaus czuli się raczej jak ryby we wzburzonym sztormem morzu niż jak podróżni na wakacjach.
Słoneczko Baudelaire znajdowało się w sytuacji jeszcze bardziej rozpaczliwej. Najmłodsze z Baudelaire’ów nie umiało jeszcze mówić językiem dla wszystkich zrozumiałym, więc nie znało nawet słów na opisanie swojej trwogi. Słoneczko podróżowało pod górę, w stronę kwatery głównej ukrytej w Górach Grozy, automobilem, który działał bez zarzutu – tyle że kierowcą automobilu był osobnik budzący grozę. Niektórzy nazywali go łotrem. Inni – kanalią, co jest wymyślnym odpowiednikiem słowa „łotr”. Wszyscy natomiast nazywali go Hrabią Olafem – chyba że paradował akurat w przebraniu i kazał się nazywać fałszywym imieniem. Hrabia Olaf był aktorem, lecz porzucił karierę teatralną, odkąd zaczął dybać na gigantyczną fortunę pozostawioną w spadku przez rodziców Baudelaire. Chociaż intrygi, jakie knuł dla zdobycia tej fortuny, były wyjątkowo podłe i pokrętne, Hrabia Olaf znalazł sobie narzeczoną w osobie niegodziwej i stylowej Esmeraldy Szpetnej, która siedziała właśnie obok niego, trzymała na kolanach Słoneczko i chichotała ze złośliwą satysfakcją. W aucie znajdowało się ponadto kilkoro ludzi Olafa: mężczyzna z hakami zamiast dłoni, dwie kobiety upudrowane na biało i trójka nowych kamratów, których Olaf zwerbował ostatnio w wesołym miasteczku zwanym Karnawał Kaligariego. Sieroty Baudelaire, które też przebywały wówczas w wesołym miasteczku – rzecz jasna, w przebraniu – próbowały oszukać Olafa, udając, że też są po jego stronie, on jednak zwęszył ich fortel, co tu znaczy: „poznał, kim są naprawdę, i przeciął węzeł liny łączącej barakowóz z automobilem, zatrzymując w swoich łapskach Słoneczko, a Klausa i Wioletkę spuszczając w dół na pewną zgubę”. Uwięzione w samochodzie Słoneczko, czując na ramionkach ostre pazury Esmeraldy, martwiło się o swoje przyszłe losy i o obecny los Klausa i Wioletki, których krzyki coraz słabiej dobiegały do pędzącego naprzód automobilu.
– Trzeba zatrzymać ten barakowóz! – wrzasnął Klaus, błyskawicznie zakładając okulary, jakby poprawą wzroku chciał wpłynąć na poprawę sytuacji.
Niestety, nawet ujawniona z pełną ostrością sytuacja przedstawiała się dramatycznie. W barakowozie mieszkali do niedawna pracownicy wesołego miasteczka, występujący w Gabinecie Osobliwości, ale zdezerterowali, co tu oznacza: „przyłączyli się do odrażającej bandy kompanów Hrabiego Olafa”, a sprzęty ich opuszczonego gospodarstwa klekotały teraz i podskakiwały na każdym wyboju górskiej drogi. Klaus w ostatniej chwili uchylił się przed spadającą z półki patelnią, na której garbaty Hugo smażył kiedyś frykasy dla całej grupy. Zaraz potem uskoczył przed sunącym po podłodze kompletem domina – ulubionej gry ekwilibrystki Colette. I skulił się pod hamakiem, rozbujanym zamaszyście tuż nad jego głową. W tym hamaku sypiał swego czasu oburęczny osobnik o imieniu Kevin, który, podobnie jak Hugo i Colette, przystał do trupy Olafa. Teraz hamak Kevina mógł w każdej chwili spaść i uwięzić pod sobą Baudelaire’ów.
Pocieszający był w tym wszystkim tylko widok Wioletki, która z namysłem rozglądała się po barakowozie, rozpinając koszulę służącą starszym Baudelaire’om za wspólne przebranie.
– Pomóż mi się wydostać z tych głupich pantalonów, w których oboje tkwimy – powiedziała Wioletka. – Nie ma sensu dalej udawać dwugłowca, teraz każde z nas musi mieć przede wszystkim pełną swobodę ruchów.
Baudelaire’owie wyłuskali się błyskawicznie z wielkiego kostiumu wykradzionego z zestawu dla przebierańców Hrabiego Olafa i już w normalnych ubraniach skupili swoje wysiłki na zachowaniu równowagi w roztrzęsionym barakowozie. Klaus, uskakując przed spadającą właśnie na ziemię rośliną doniczkową, zdążył jednak zerknąć na siostrę i się uśmiechnął. Wioletka związywała wstążką włosy, aby nie spadały jej na oczy, a był to pewny znak, że obmyśla jakiś wynalazek. Nadzwyczajne zdolności techniczne Wioletki ocaliły już życie Baudelaire’om w niezliczonych sytuacjach, więc Klaus i teraz miał pewność, że jego siostra wykombinuje coś, co zatrzyma szaleńczy bieg barakowozu.
– Skonstruujesz hamulec? – spytał Klaus.
– Jeszcze nie – odparła Wioletka. – Hamulec blokuje koła pojazdu, ale koła naszego barakowozu kręcą się za szybko. Najpierw pozdejmuję hamaki i zrobię z nich spadochron opóźniający.
– Spadochron opóźniający?
– Taki, który mocuje się z tyłu pojazdu – wyjaśniła pospiesznie Wioletka, usuwając się przed najazdem rozklekotanego wieszaka na ubrania. Potem wspięła się na palce i sprawnie zdjęła ze ściany hamak, w którym sypiali w barakowozie oboje z Klausem. – Za pomocą tego urządzenia kierowcy rajdowi zmniejszają prędkość wozu pod koniec wyścigu. Gdy wywieszę te hamaki za drzwi barakowozu, my też powinniśmy znacznie zwolnić.
– A co ja mam robić? – spytał Klaus.
– Zajrzyj do spiżarki Hugona i poszukaj czegoś lepkiego.
Gdy dostajemy dziwne polecenie bez żadnych dodatkowych wyjaśnień, bardzo trudno powstrzymać się przed pytaniem: „Ale po co?”. Jednak Klaus już od dawna nauczył się ufać pomysłom siostry, toteż bez słowa pospieszył do sporego kredensu, w którym Hugo przechowywał produkty spożywcze. Uchylone drzwi kredensu trzepotały na zawiasach, jakby szarpał je od środka jakiś duch, lecz na szczęście większość zapasów wciąż hurgotała wewnątrz. Na widok kredensu Klaus pomyślał o swojej małej siostrzyczce, która oddalała się coraz bardziej. Pomimo młodego wieku Słoneczko zaczęło się ostatnio interesować sprawami kulinarnymi. Jak dotąd wymyśliło oryginalny przepis na gorącą czekoladę i ugotowało pyszną zupę, którą zachwycali się wszyscy lokatorzy barakowozu. Wspominając te osiągnięcia, Klaus przytrzymał drzwiczki kredensu i zajrzał do środka. Miał nadzieję, że Słoneczko przeżyje, aby dalej rozwijać swój talent kulinarny.
– Klaus! – przywołała go do porządku Wioletka, która właśnie zdjęła ze ściany drugi hamak i przywiązywała go do pierwszego. – Nie chcę cię popędzać, ale musimy jak najszybciej zatrzymać barakowóz. Znalazłeś coś lepkiego?
Klaus ocknął się z zamyślenia i wziął się do roboty. Gdy przeglądał butelki i słoiki z wiktuałami, do jego stóp przyturlał się fajansowy dzbanek.
– Tu jest mnóstwo lepkich rzeczy – oznajmił. – Widzę melasę, miód z dzikiej koniczyny, syrop kukurydziany, zwietrzały keczup, mus jabłkowy, dżem truskawkowy, sos karmelowy, syrop klonowy, lukier waniliowy, likier maraschino, oliwę z oliwek, zwykłą i z pierwszego tłoczenia, kandyzowaną skórkę cytrynową, suszone morele, konfiturę z mango, crema di noci, pastę tamaryndową, ostrą musztardę, galaretkę owocową, przecier kukurydziany, masło orzechowe, winogrona w syropie, krem o smaku toffi, mleko skondensowane, mus z dyni i klej. Nie mam pojęcia, po co Hugo trzymał klej w kredensie, ale to nieważne. Co ci się przyda?
– Wszystko – odparła bez wahania Wioletka. – Spróbuj to w czymś wymieszać, a ja tymczasem powiążę do końca hamaki.
Klaus podniósł dzbanek i zaczął wlewać do niego wszystko po kolei, a tymczasem Wioletka, siedząc na podłodze dla lepszego zachowania równowagi, zebrała końce hamaków i zaczęła splatać je w węzeł. Barakowóz trząsł coraz gwałtowniej, a z każdym jego podskokiem Baudelaire’om robiło się ciut niedobrze, jakby znów żeglowali po wzburzonych wodach Jeziora Łzawego, spiesząc na ratunek swojej opiekunce, równie pechowej jak cała reszta ich licznych opiekunów. Mimo tak niesprzyjających warunków już po paru chwilach Wioletka wstała z ziemi, ledwo obejmując powiązane hamaki, a Klaus spojrzał na siostrę i uniósł dzbanek wypełniony po brzegi gęstą, wielobarwną mazią.
– Kiedy powiem: „Już!” – rzekła Wioletka – otworzę drzwi pojazdu i wypchnę hamaki na zewnątrz. Ty przejdź w drugi koniec barakowozu. Otwórz to małe okienko i na hasło: „Już!” zacznij lać miksturę na koła. Jeśli hamaki zadziałają jako spadochron opóźniający, a lepka substancja przylgnie do kół, barakowóz powinien zwolnić do bezpiecznej prędkości. Muszę jeszcze tylko przytroczyć hamaki do klamki.
– Zawiążesz Diabelski Jęzor? – spytał Klaus.
– Diabelski Jęzor nie przyniósł nam, jak dotąd, wiele szczęścia – odparła Wioletka, nawiązując do kilku poprzednich eskapad z użyciem liny. – Tym razem zastosuję Sumak – węzeł mojego własnego pomysłu. Nazwałam go tak na cześć mojej ulubionej śpiewaczki. No, już, zdaje się, że trzyma solidnie. Czy jesteś gotów do polewania kół?
Klaus poszedł w sam koniec barakowozu i otworzył okienko. Dziki turkot kół słychać było wewnątrz jeszcze donośniej i przez chwilę Baudelaire’owie nie mogli oderwać wzroku od umykającego krajobrazu za oknem. Okolica była najeżona skałami, a droga tak nierówna i kręta, że zdawało się, iż barakowóz lada chwila wpadnie w jamę albo stoczy się w przepaść pod którymś z kanciastych szczytów.
– Tak, chyba jestem gotów – odparł z wahaniem Klaus. – Ale, Wioletko, zanim wypróbujemy twój wynalazek, chciałbym ci coś powiedzieć.
– Jeżeli nie wypróbujemy go natychmiast – ostrzegła Wioletka – możesz już nigdy nie mieć takiej okazji. – Jeszcze raz kontrolnie szarpnęła węzeł i odwróciła się plecami do Klausa. – Już! – zakomenderowała, otwierając na oścież drzwi barakowozu.
Często się mawia, że pokój z widokiem zapewnia dobre samopoczucie i relaks, jeśli jednak pokojem tym jest wnętrze barakowozu staczającego się na łeb na szyję po stromej, krętej drodze, a widokiem – upiorny łańcuch górski umykający w tył w zawrotnym tempie, i jeśli na dodatek górski wicher chłoszcze ci twarz i ciska pyłem w oczy, to na pewno o dobrym samopoczuciu i relaksie nie ma mowy. Doznasz raczej uczuć grozy i paniki – tak jak Baudelaire’owie, gdy Wioletka otworzyła drzwi barakowozu. Struchleli na chwilę, czując dzikie chybotanie pojazdu, patrząc na dziwaczne, kanciaste szczyty Gór Grozy i słysząc przeraźliwy zgrzyt kół barakowozu pokonujących głazy i zwalone pnie. Po chwili jednak Wioletka znów krzyknęła: „Już!” i oboje z Klausem ruszyli do akcji. Klaus wychylił się przez okno i polewał koła miksturą zawierającą melasę, miód z dzikiej koniczyny, syrop kukurydziany, zwietrzały keczup, mus jabłkowy, dżem truskawkowy, sos karmelowy, syrop klonowy, lukier waniliowy, likier maraschino, oliwę z oliwek, zwykłą i z pierwszego tłoczenia, kandyzowaną skórkę cytrynową, suszone morele, konfiturę z mango, crema di noci, pastę tamaryndową, ostrą musztardę, galaretkę owocową, przecier kukurydziany, masło orzechowe, winogrona w syropie, krem o smaku toffi, mleko skondensowane, mus z dyni i klej. Tymczasem siostra Klausa wypchnęła na zewnątrz połączone hamaki, a jeśli czytaliście już wcześniej cokolwiek o życiu sierot Baudelaire – chociaż mam nadzieję, że nie – to nie zdziwi was, że wynalazek Wioletki zadziałał bez zarzutu. Hamaki natychmiast złowiły rozpędzone powietrze i wydęły się za barakowozem jak dwa wielkie szmaciane balony, skutkiem czego pojazd zwolnił dość znacznie – tak jak zwolniłby uciekinier, gdyby przyszło mu ciągnąć coś za sobą, na przykład ciężki plecak albo szeryfa. Natomiast lepka mikstura sprawiła, że wirujące w obłędnym tempie koła barakowozu zaczęły wytracać impet – całkiem jak uciekinier, który nagle wbiegł na ruchome piaski albo na lazanie. Barakowóz zwalniał, koła obracały się coraz leniwiej i po niedługiej chwili Baudelaire’owie podróżowali w tempie znacznie bardziej komfortowym.
– To działa! – krzyknął Klaus.
– Jeszcze nie koniec operacji – zauważyła trzeźwo Wioletka, podchodząc do stolika, który przewrócił się w ogólnym zamieszaniu.
Gdy Baudelaire’owie mieszkali w wesołym miasteczku, siadywali przy tym stoliku, żeby wspólnie układać plany. W Górach Grozy miał on jednak posłużyć zgoła innym celom. Wioletka przeciągnęła stolik do otwartych drzwi i powiedziała:
– Teraz, skoro koła zwolniły, możemy użyć go jako hamulca.
Klaus wylał na koła resztkę lepkiej mikstury i odwrócił się do siostry.
– Jakim sposobem? – spytał.
Ale Wioletka już demonstrowała mu swój sposób. Położyła się na podłodze i trzymając stolik za nogi, wywiesiła blat na zewnątrz barakowozu, tak że dotykał ziemi. Natychmiast rozległo się szuranie i stolik zaczął dygotać w rękach Wioletki. Trzymała go jednak mocno, wciskając w kamienisty grunt, aby hamulec działał tym sprawniej. Pojazd trząsł coraz mniej, sprzęty i przedmioty należące do pracowników wesołego miasteczka przestały wpadać na siebie, wreszcie, z ostatnim jękliwym zgrzytem, koła wykonały ostatni obrót i wszystko stanęło w miejscu. Wioletka wychyliła się przez otwarte drzwi i podłożyła stolik pod jedno z kół, blokując je od przodu, żeby barakowóz nie zaczął staczać się na nowo. Dopiero wtedy wyprostowała się i spojrzała na brata.
– Udało nam się – powiedziała.
– Nie nam, tylko tobie – poprawił ją Klaus. – To był od początku do końca twój pomysł.
Odstawił dzbanek na podłogę i wytarł ręce ręcznikiem, który spadł z wieszaka.
– Dzbanka jeszcze nie odstawiaj – poprosiła Wioletka, rozglądając się po wnętrzu barakowozu, które przypominało pobojowisko. – Najlepiej zbierzmy wszystko, co może nam się przydać. Bo trzeba będzie jakoś ruszyć barakowóz pod górę, jeżeli chcemy uratować Słoneczko.
– I dotrzeć do kwatery głównej – uzupełnił Klaus. – Mapę, którą znaleźliśmy, ma, co prawda, Hrabia Olaf, ale pamiętam, że kwatera główna mieści się pod Wielkim Zawianym Szczytem, w pobliżu Padłego Potoku. Na pewno będzie tam zimno.
– Ubrań mamy tu pełno – stwierdziła Wioletka, rozejrzawszy się wokoło. – Bierzmy wszystko jak leci, posortujemy na zewnątrz.
Klaus kiwnął głową, podniósł dzbanek i zgarnął stertę ubrań, które pospadały, przykrywając lusterko Colette. Chwiejąc się pod ciężarem tak wielu rzeczy, wysiadł z barakowozu w ślad za siostrą, która niosła duży nóż kuchenny, trzy grube palta i ukulele, na którym czasem grywał Hugo w wolne popołudnia. Podłoga barakowozu zaskrzypiała po raz ostatni pod ich stopami i Baudelaire’owie wyszli w mglisty, pusty krajobraz. Dopiero wtedy zrozumieli, jakie mieli szczęście.
Barakowóz zatrzymał się na samej krawędzi jednego z dziwnych, kanciastych szczytów łańcucha górskiego. Góry Grozy przypominały w zarysie wielkie schody prowadzące albo wzwyż, między chmury, albo w dół, w gęsty, szary kożuch mgły. Gdyby barakowóz potoczył się odrobinę dalej w kierunku, w którym zmierzał, Baudelaire’owie zlecieliby w zamgloną przepaść oddzielającą ich od następnego, znacznie niżej położonego stopnia schodów. Natomiast bokiem, wzdłuż barakowozu, płynął Padły Potok, którego dziwne, buroczarne wody toczyły się leniwie w dół jak gęsta struga rozlanego smaru. Gdyby rozpędzony pojazd nieznacznie zboczył, dzieci wpadłyby w ciemne, cuchnące odmęty.
– Wygląda na to, że hamulec zadziałał w samą porę – szepnęła Wioletka. – Inaczej, tak czy owak, byłoby po nas.
Klaus kiwnął głową i rozejrzał się po nieprzyjaznej okolicy.
– Trudno będzie wymanewrować stąd barakowozem – ocenił. – Musisz wymyślić jakieś urządzenie sterownicze.
– I jakiś silnik – uzupełniła Wioletka. – To zajmie sporo czasu.
– Nie mamy w ogóle czasu. Jeśli się nie pospieszymy, Hrabia Olaf odjedzie za daleko i już nigdy nie odnajdziemy Słoneczka.
– Na pewno odnajdziemy Słoneczko – rzekła stanowczo Wioletka i położyła na ziemi przedmioty wyniesione z barakowozu. – Wróćmy tam jeszcze na chwilę i poszukajmy…
Zanim zdążyła nazwać przedmiot poszukiwań, przerwał jej nieprzyjemny trzask. Barakowóz jęknął głucho i zaczął staczać się powoli ku krawędzi urwiska. Baudelaire’owie spostrzegli, że pozostawił za sobą zmiażdżony stolik, a więc nic już nie mogło go powstrzymać od dalszej jazdy. Wolno, niezdarnie sunął naprzód, wlokąc za sobą hamaki – coraz bliżej i bliżej krawędzi. Klaus schylił się i już-już miał złapać za skraj hamaka, ale Wioletka mu przeszkodziła.
– Wóz jest za ciężki. Nie zatrzymamy go.
– Nie możemy pozwolić, żeby spadł z urwiska! – krzyknął Klaus.
– Pociągnąłby nas za sobą – powiedziała Wioletka.
Klaus wiedział, że siostra ma rację, a mimo to kusiło go, aby uczepić się spadochronu skonstruowanego przez Wioletkę. Nie jest łatwo w sytuacji bez wyjścia przyznać, że nic nie możemy zrobić, więc i Baudelaire’om nie było łatwo stać i patrzeć bezradnie, jak barakowóz stacza się z krawędzi urwiska. Wydał ostatni trzask, gdy koła podskoczyły na twardej grudzie ziemi, i znikł bez śladu w absolutnej ciszy. Baudelaire’owie podeszli na sam skraj urwiska i spojrzeli w dół, ale mgła była tak gęsta, że zamiast barakowozu ujrzeli tylko blade prostokątne widmo, które kurczyło się i rozwiewało w przestrzeni.
– Dlaczego nie słychać huku? – spytał Klaus.
– Spadochron opóźnia spadanie – wyjaśniła Wioletka. – Poczekaj jeszcze chwilę.
I rzeczywiście, po chwili z dołu rozległo się stłumione bum! – znak, że barakowóz spotkał swoje przeznaczenie. Przez mgłę, co prawda, nic nie było widać, ale dzieci nie miały wątpliwości, że i sam pojazd, i cała jego zawartość przepadły bezpowrotnie. Przyznam się zresztą, że nawet mnie nie udało się znaleźć żadnych szczątków, mimo iż miesiącami przeczesywałem okolicę, wyposażony tylko w latarkę i słownik rymów. I choć całymi nocami walczyłem z komarami śnieżnymi i modliłem się, aby baterie w latarce nie wysiadły. Taki już widać mój los, że niektóre dręczące mnie pytania pozostaną bez odpowiedzi.
Los jest jak dziwna, mało uczęszczana restauracja, gdzie dziwni kelnerzy przynoszą nam dania, których wcale nie zamawialiśmy i które nie zawsze nam smakują. Wioletce i Klausowi, gdy byli mali, zdawało się, że ich los polega na spokojnym dorastaniu pod opieką rodziców w wielkim domu Baudelaire’ów, a tymczasem stracili i dom, i rodziców. Gdy chodzili do Szkoły Powszechnej imienia Prufrocka, myśleli, że zrządzeniem losu ukończą edukację razem ze swoimi przyjaciółmi Bagiennymi – a jednak ani szkoły, ani dwojga trojaczków nie widzieli już od dawna. Chwilę zaś temu wyglądało na to, że los szykuje Wioletce i Klausowi marny koniec na dnie mglistej przepaści albo mętnego strumienia, a tymczasem są nadal cali i zdrowi, jakkolwiek oddaleni znacznie od siostrzyczki i pozbawieni pojazdu, który pozwoliłby im podjąć dalsze poszukiwania Słoneczka.
Wioletka z Klausem przytulili się do siebie w obronie przed lodowatym wichrem, który ciągnął drogą rzadko uczęszczaną od szczytów Gór Grozy, przyprawiając dzieci o gęsią skórkę. Spojrzeli w ciemne, pełne wirów wody Padłego Potoku, spojrzeli w mglistą przepaść pod urwiskiem – w końcu spojrzeli po sobie i zadrżeli, nie tylko na wspomnienie losu, którego uniknęli, ale i w przeczuciu nieznanych losów, jakie ich czekały.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
LEMONY SNICKET uchodził za „uchodzącego za zmarłego”. Nie stwierdzono jednak, aby uchodzące za prawdę pogłoski o jego „uchodzeniu” nie były niewiarygodne. Im dłużej Snicket kontynuuje dochodzenie, tym szybciej rośnie zainteresowanie sprawą Baudelaire’ów. Jak również jego strach.
BRETT HELQUIST urodził się w Ganado, stan Arizona, wychował w Orem w stanie Utah, a obecnie mieszka na Brooklynie w Nowym Jorku. Odkąd uzyskał licencjat w dziedzinie sztuk pięknych na Uniwersytecie Brigham Young, zajmuje się ilustracją. Przetwarzanie na obrazy zaszyfrowanych dowodów, dostarczanych mu przez Lemony Snicketa, wprawia artystę w stan depresji i notorycznie spędza mu sen z powiek.
Dotychczas w serii ukazały się:
„Druzgocące? Ohydne? To jeszcze nic. Jeśli tylko uda Wam się pochwycić choćby cień nadziei, że coś w życiu głównych bohaterów zmieni się na lepsze, narrator nie omieszka Wam wybić tego absurdalnego pomysłu z głowy, zapewniając bez ogródek, że będzie tylko gorzej. […] Co więc sprawia, że czytelnicy uwielbiają tę serię, a jej sprzedaż na świecie już dawno przekroczyła 60 milionów egzemplarzy?”
Katarzyna Gliwińska,
„Książki. Magazyn do czytania”