Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy w ostatnich miesiącach sieroty Baudelaire nie dość wycierpiały? Oczywiście! Czy istnieje szansa, że ich los odmieni się na lepsze? Wątpliwe. Czy możliwe jest, że wpadną w jeszcze większe tarapaty? Jak najbardziej!
Okazuje się, że wredna wioska, z której rodzeństwo uciekło, nie była najgorszym miejscem na świecie. Na Wioletkę, Klausa i Słoneczko, którym w wyniku intrygi Hrabiego Olafa przypięto łatkę morderców, czyhają nowe niebezpieczeństwa. Baudelaire’owie muszą zmierzyć się między innymi z podejrzliwym sklepikarzem, zbyteczną operacją, znieczuleniem oraz balonikami w kształcie serc. Dzieci stają też przed kolejnym wyzwaniem, którym jest rozwiązanie zagadki Jacques’a Snicketa. Wydaje się, że znajomość z Wolontariuszami Zwalczania Schorzeń i pobyt w szpitalu Schnitzel przybliży rodzeństwo do odkrycia prawdy. Plany Baudelaire’ów niweczą jednak starzy znajomi o niezbyt dobrych intencjach…
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events
Tytuł oryginału: The Hostile Hospital
Text copyright © 2001 by Lemony Snicket
Illustrations copyright © 2001 by Brett Helquist
© HarperCollins Polska sp. z o.o., 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Redakcja: Hanna Baltyn
Korekta: Anna Sidorek, Bożenna Kozerska
Koordynacja produkcji: Jolanta Powierża
Wydawca prowadzący: Agnieszka Betlejewska
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.HarperCollins.pl
ISBN: 978-83-276-8719-7
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Dla Beatrycze Lato bez Ciebie jest zimne jak zima.
Są dwa powody, dla których autor kończy zdanie słowem „stop” pisanym samymi wielkimi literami STOP. Powód pierwszy: autor wysyła telegram, czyli zakodowaną wiadomość przekazywaną kablem elektrycznym STOP. W telegramie słowo „stop” pisane samymi wielkimi literami oznacza koniec zdania STOP. Powód drugi: autor kończy zdanie słowem „stop” pisanym samymi wielkimi literami, aby ostrzec czytelnika, że książka, którą ten wziął do ręki, jest tak przygnębiająca, że jeśli czytelnik zaczął już ją czytać, powinien natychmiast dla własnego dobra przestać STOP. Niniejsza książka, na przykład, opisuje wyjątkowo nieszczęsny okres strasznego życia Wioletki, Klausa i Słoneczka Baudelaire’ów, więc jeśli masz, czytelniku, choć trochę oleju w głowie, to zamkniesz ją natychmiast, wytaszczysz na sam szczyt wysokiej góry i strącisz z wierzchołka STOP. Nie ma na świecie powodu, dla którego miałbyś przeczytać choćby jedno jeszcze słowo o niedolach, zdradzieckich intrygach i łzach, które czekają niebawem trójkę Baudelaire’ów, tak samo jak nie ma powodu, dla którego miałbyś wybiec w tej chwili na ulicę i rzucić się pod koła autobusu STOP. To zdanie, zakończone „stop-em”, jest dla ciebie ostatnią szansą uznania słowa STOP za znak ostrzegawczy i udaremnienia udręki, która cię czeka podczas lektury tej książki, ostatnią szansą udaremnienia zabójczego horroru, który zacznie się zaraz w następnym zdaniu. Wystarczy, że usłuchasz znaku STOP i zatrzymasz się STOP.
Sieroty Baudelaire zatrzymały się STOP. Był wczesny ranek, a trójka dzieci już od wielu godzin wędrowała przez płaskie, nieznane okolice. Były spragnione, zdezorientowane i wycieńczone, miały więc trzy dobre powody do zakończenia swojej żmudnej wędrówki, lecz zarazem były przerażone, zdesperowane i niezbyt oddalone od ludzi, którzy chcieli wyrządzić im krzywdę, a to z kolei są trzy dobre powody do kontynuowania marszu. Sieroty już od paru godzin zaniechały rozmów, oszczędzając resztki energii na stawianie nogi przed nogą, lecz postanowiły w końcu zatrzymać się choćby na krótką chwilę w celu omówienia dalszych wspólnych działań.
Stały przed sklepem wielobranżowym Ostatnia Szansa – pierwszym budynkiem, który napotkały od chwili rozpoczęcia długiego, nerwowego, nocnego marszu. Fasadę sklepu zdobiły spłowiałe plakaty reklamujące towary na sprzedaż. Nikły blask księżyca w drugiej fazie pozwolił Baudelaire’om zorientować się, że wewnątrz można kupić świeże limony, plastikowe noże, konserwy mięsne, białe koperty, cukierki o smaku mango, czerwone wino, skórzane portfele, żurnale mody, akwaria na złote rybki, śpiwory, suszone figi, pudła kartonowe, kontrowersyjne witaminy i wiele innych artykułów. Żaden z plakatów nie reklamował, niestety, pomocy, a właśnie tego towaru Baudelaire’owie potrzebowali teraz najbardziej.
– Proponuję wejść do środka – powiedziała Wioletka, wyjmując z kieszeni wstążkę, którą następnie związała sobie włosy. Wioletka, najstarsza z rodzeństwa Baudelaire, była najzdolniejszą chyba czternastoletnią wynalazczynią na świecie i zawsze wiązała włosy wstążką, gdy miała do rozwiązania jakiś problem, a w tej chwili właśnie usiłowała wynaleźć rozwiązanie największego problemu, z jakim ona sama i jej rodzeństwo mieli kiedykolwiek do czynienia. – Może znajdziemy tam kogoś, kto nam pomoże.
– A może znajdziemy tam kogoś, kto widział nasze zdjęcia w gazecie – powiedział Klaus, środkowy z rodzeństwa Baudelaire’ów, który niedawno obchodził trzynaste urodziny w obskurnej więziennej celi. Klaus miał wielki talent do zapamiętywania niemal co do słowa wszystkich książek, które przeczytał, a były ich tysiące. Teraz nachmurzył się na wspomnienie pewnej fałszywej informacji o sobie, którą niedawno wyczytał w gazecie. – Jeżeli ten ktoś czyta „Dziennik Punctilio”, to mógł uwierzyć w te straszne rzeczy, które tam o nas napisano. A w takim przypadku nie pomoże nam na pewno.
– Zgodzi! – powiedziało Słoneczko.
Słoneczko było niemowlęciem i, jak to niemowlęta, rozwijało się nierównomiernie. Miało, na przykład, tylko cztery zęby, ale za to mocne i ostre jak u lwa, i niedawno nauczyło się chodzić, ale za to wciąż miało kłopoty z mówieniem w sposób zrozumiały dla dorosłych. Na szczęście brat i siostra Słoneczka zrozumieli bez trudu, że komunikuje ono: „Przecież nie możemy tak iść i iść w nieskończoność”. Wioletka i Klaus przyznali Słoneczku rację.
– Słoneczko ma rację – powiedziała Wioletka. – Sklep nazywa się Ostatnia Szansa. Sądząc z nazwy, to jedyny budynek w promieniu wielu mil, a więc dla nas jedyna okazja znalezienia jakiejkolwiek pomocy.
– O, patrzcie! – Klaus wskazał siostrom plakat reklamowy w górnej części budynku. – Można stąd nadać telegram. Może tą drogą uzyskamy pomoc.
– Do kogo niby mielibyśmy nadać telegram? – spytała Wioletka.
Wszyscy troje zastanawiali się przez dłuższą chwilę nad odpowiedzią. Jeżeli jesteś, czytelniku, podobny do większości ludzi, to masz grono przyjaciół i rodziny, do którego zawsze możesz się zwrócić w trudnej chwili. Jeśli, na przykład, budzisz się w nocy i widzisz zamaskowaną kobietę usiłującą wedrzeć się przez okno do twojego pokoju, możesz zawołać tatę albo mamę, żeby pomogli ci ją wypchnąć z powrotem za okno. Jeśli zgubiłeś się doszczętnie w centrum obcego miasta, możesz poprosić policję o odwiezienie cię do domu. A jeśli jesteś pisarzem zatrzaśniętym we włoskiej restauracji, którą powoli zalewa woda, to możesz zadzwonić do znajomych fachowców z branży ślusarskiej, makaronowej i gąbkowej, żeby przybyli ci na pomoc. Jednak co do sierot Baudelaire, to wszystkie ich kłopoty zaczęły się od wiadomości o śmierci rodziców w strasznym pożarze. Baudelaire’owie nie mogli więc zadzwonić po mamę i tatę. Nie mogli też zadzwonić na policję z prośbą o pomoc, gdyż policja uczestniczyła w nocnym pościgu za nimi, który nadal trwał. Nie mogli również zadzwonić do znajomych, gdyż większość znajomych i tak nie była w stanie im pomóc. Od śmierci rodziców Wioletka, Klaus i Słoneczko trafiali pod opiekę wciąż nowych osób. Niektórzy ich opiekunowie okazali się okrutni. Inni zostali zamordowani. A jednym z opiekunów był Hrabia Olaf, chciwy, zdradziecki łotr, przez którego właśnie sieroty Baudelaire stały oto zupełnie same w środku nocy przed sklepem wielobranżowym Ostatnia Szansa, zastanawiając się, kogo by tu wezwać na pomoc.
– Poe – powiedziało w końcu Słoneczko.
Miało na myśli pana Poe, bankiera cierpiącego na chroniczny kaszel, zajmującego się sprawami sierot Baudelaire od śmierci ich rodziców. Pan Poe nigdy jeszcze właściwie im nie pomógł, ale nie był okrutny, nie został zamordowany ani nie był Hrabią Olafem, więc właściwie nic nie stało na przeszkodzie, żeby się z nim skontaktować.
– Może rzeczywiście spróbujmy się skontaktować z panem Poe – poparł siostrzyczkę Klaus. – Najwyżej powie nie.
– Albo zakaszle – dodała Wioletka z niewesołym uśmiechem.
Klaus i Słoneczko także się uśmiechnęli, a potem cała trójka pchnęła pordzewiałe drzwi sklepu i weszła do środka.
– Lou? To ty? – rozległ się głos, ale nie widać było, do kogo należał.
Wnętrze sklepu wielobranżowego Ostatnia Szansa było równie zatłoczone jak jego fasada. Nie było w nim ani kawałeczka przestrzeni wolnej od towarów na sprzedaż. Półki pełne szparagów w puszkach i wiecznych piór sąsiadowały ze skrzynkami cebuli i stojakami pełnymi pawich piór. Na ścianach wisiały garnki, rondle i patelnie, a na suficie – żyrandole, podłoga zaś była ułożona z tysięcy rozmaitych kafelków, z których każdy miał nalepioną cenę.
– Przywiozłeś poranną prasę, Lou? – dopytywał dalej ten sam głos.
– Nie – odpowiedziała Wioletka, kierując się razem z rodzeństwem w stronę źródła głosu niewidocznej osoby.
Przestępując nad kartonami karmy dla kotów, z trudem dotarli do końca regału, tam jednak zablokowały im dalszą drogę porozpinane jedna za drugą sieci rybackie.
– Wcale się nie dziwię, Lou – ciągnął ten sam głos, a tymczasem rodzeństwo Baudelaire zawróciło drugą stroną regału, mijając rząd luster i stertę skarpetek, a potem weszło w alejkę donic z bluszczem i zapałek. – Przywykłem już do tego, że „Dziennik Punctilio” dociera do nas dopiero wtedy, gdy przyjadą Wolontariusze Zwalczania Schorzeń.
Dzieci przestały na chwilę szukać źródła głosu i popatrzyły po sobie, myśląc o swoich przyjaciołach, Duncanie i Izadorze Bagiennych. Duncan i Izadora byli dwojgiem trojaczków, które, podobnie jak Baudelaire’owie, straciły rodziców, a także brata Quigleya, w strasznym pożarze. Bagienni już kilkakrotnie trafiali w łapy Hrabiego Olafa, ale niedawno znów udało im się uciec – niestety, Baudelaire’owie wcale nie byli pewni, czy jeszcze kiedyś zobaczą przyjaciół ani czy poznają sekret, który trojaczki Bagienne odkryły i odnotowały w swoich notesach. Sekret dotyczył inicjałów WZS, a jedyną wskazówką do jego rozszyfrowania było kilka luźnych kartek z notesów Duncana i Izadory, których to kartek sieroty Baudelaire nie zdążyły na dobrą sprawę jeszcze obejrzeć. Czyżby Wolontariusze Zwalczania Schorzeń byli rozwiązaniem, którego dzieci poszukiwały?
– My nie jesteśmy Lou! – krzyknęła Wioletka. – Jesteśmy trojgiem dzieci i chcemy nadać telegram!
– Telegram?! – odkrzyknął głos, a w chwilę potem Baudelaire’owie skręcili za róg regału i wpadli niemal prosto na osobę, która do nich przemawiała.
Był to mężczyzna bardzo niskiego wzrostu, niższy niż Wioletka, a nawet niż Klaus. Wyglądał, jakby od dość dawna nie spał ani się nie golił. Buty miał nie do pary, każdy z ceną na dyndającej etykietce, poza tym był ubrany w kilka koszul i kilka kapeluszy, jedne na drugich. Jednym słowem wyglądał jak jeden wielki towar i gdyby nie miły uśmiech i brudne paznokcie, trudno byłoby go zauważyć w sklepie.
– No tak, widzę, że nie jesteście Lou – zażartował. – Lou jest dość tęgim mężczyzną, a wy jesteście trojgiem chudych dzieci. Co tu robicie o tak wczesnej porze? Okolica jest niebezpieczna, uważajcie. Podobno dzisiejszy „Dziennik Punctilio” ostrzega przed trojgiem morderców, którzy grasują w pobliżu. Tak słyszałem, osobiście jeszcze nie czytałem.
– Gazety nie zawsze dają rzetelny obraz sytuacji – zauważył nerwowo Klaus.
Sklepikarz zmarszczył brwi.
– Bzdura! – oburzył się. – „Dziennik Punctilio” nie wydrukowałby informacji niezgodnych z prawdą. Jeżeli prasa pisze, że ktoś jest mordercą, to jest, i koniec kropka. Podobno chcieliście nadać telegram?
– Owszem – powiedziała Wioletka. – Do pana Poe z Mecenatu Mnożenia Mamony, w centrum miasta.
– Wysłanie telegramu do centrum miasta słono kosztuje – oznajmił sprzedawca, a Baudelaire’owie popatrzyli po sobie z rozpaczą.
– Nie mamy przy sobie ani grosza – stwierdził Klaus. – Jesteśmy sierotami, naszym majątkiem opiekuje się pan Poe. Prosimy pana!
– Sos! – pisnęło Słoneczko.
– Moja siostra chciała powiedzieć: „To sytuacja wyjątkowa” – wyjaśniła Wioletka. – I tak istotnie jest.
Sklepikarz chwilę im się przyglądał, a potem wzruszył ramionami i rzekł:
– No, skoro sytuacja jest wyjątkowa, to wam nie policzę. Nigdy nie biorę pieniędzy za rzeczy szczególnej wagi. Na przykład od Wolontariuszy Zwalczania Schorzeń nie biorę nic za benzynę, bo czynią takie wspaniałe dzieło.
– Jakie mianowicie? – zaciekawiła się Wioletka.
– Zwalczają schorzenia, jak sama nazwa wskazuje – odpowiedział sprzedawca. – Wuzetesowcy zajeżdżają tu do mnie codziennie w drodze do szpitala, gdzie zajmują się fachowo rozweselaniem pacjentów. Dlatego nie mam serca brać od nich pieniędzy, za nic.
– Dobry z pana człowiek – powiedział Klaus.
– Miło mi to słyszeć – odparł sprzedawca. – Aparat do nadawania telegramów stoi tam, obok porcelanowych kociąt, widzicie? Pomogę wam.
– Dziękujemy, poradzimy sobie – rzekła Wioletka. – Skonstruowałam kiedyś sama telegraf, miałam wtedy siedem lat, więc znam się na łączeniu obwodów elektrycznych.
– A ja przeczytałem kiedyś dwie książki o alfabecie Morse’a – dodał Klaus – więc potrafię przełożyć naszą wiadomość na system impulsów elektrycznych.
– Help! – pisnęło Słoneczko.
– Cóż za uzdolnione dzieci! – zachwycił się sklepikarz. – W takim razie zostawiam was samych. Mam nadzieję, że ten pan Poe, czy jak mu tam, pomoże wam w waszej wyjątkowej sytuacji.
– Dziękujemy panu bardzo – powiedziała Wioletka. – Ja też mam taką nadzieję.
Sklepikarz pomachał dzieciom zdawkowo i znik- nął za ekspozycją obieraków do jarzyn, a sieroty Baudelaire popatrzyły po sobie z wielkim podekscytowaniem.
– Wolontariusze Zwalczania Schorzeń? – szepnął Klaus do Wioletki. – Myślisz, że nareszcie trafiliśmy na prawdziwe WZS?
– Żak! – pisnęło Słoneczko.
– Jacques faktycznie wspominał, że pracuje jako wolontariusz – przypomniał sobie Klaus. – Szkoda, że nie mamy czasu zajrzeć w kartki z notesów Bagiennych. Mam je tutaj w kieszeni…
– Nie traćmy czasu – zarządziła Wioletka. – Najpierw trzeba wysłać telegram do pana Poe. Niedługo Lou przywiezie dzisiejszy numer „Dziennika Punctilio”, a wtedy sklepikarz przestanie nas uważać za uzdolnione dzieci, bo uwierzy, że jesteśmy mordercami.
– Racja – przyznał Klaus. – Niech pan Poe wydostanie nas najpierw z tego zamieszania, a potem pomyślimy o innych rzeczach.
– Troślik – dodało Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Chciałeś powiedzieć, o ile pan Poe wydostanie nas z tego zamieszania”.
Klaus i Wioletka pokiwali na to smętnie głowami i cała trójka poszła obejrzeć urządzenie do nadawania telegramów.
Składało się ono z pokręteł, kabli i wielu tajemniczych metalowych elementów, których ja osobiście bałbym się dotknąć. Baudelaire’owie jednak zbliżyli się do telegrafu z pełnym zaufaniem.
– Jestem prawie pewna, że będziemy umieli się tym posłużyć – powiedziała Wioletka. – Wygląda dość prosto. Sprawdź, Klausie, czy uda ci się tymi dwoma prętami wystukać wiadomość alfabetem Morse’a, a ja tymczasem zamknę przewód elektryczny. Ty, Słoneczko, stój tutaj, załóż słuchawki i sprawdź, czy słychać transmitowany sygnał. Do dzieła.
Dzieci przystąpiły do dzieła, co w tym przypadku znaczy, że „zajęły wyznaczone miejsca wokół telegrafu”. Wioletka przestawiła pokrętło, Słoneczko założyło słuchawki, a Klaus przetarł szkła okularów, aby lepiej widzieć, co robi. Pokiwali do siebie głowami i Klaus, dyktując sobie głośno treść komunikatu, zaczął go wystukiwać kodem Morse’a.
– Do pana Poe w Mecenacie Mnożenia Mamony – recytował Klaus. – Od Wioletki Klausa i Słoneczka Baudelaire STOP Proszę nie dawać wiary artykułom na nasz temat drukowanym w Dzienniku Punctilio STOP Hrabia Olaf nie umarł a myśmy go nie zamordowali STOP
– Arete? – spytało Słoneczko.
– STOP to kod końca zdania – wyjaśnił Klaus. – Co jeszcze mam napisać?
– Wkrótce po przybyciu do miejscowości WZS zostaliśmy poinformowani że Harbia Olaf jest aresztowany STOP – podyktowała bratu Wioletka. – Jednak aresztowany mężczyzna chociaż miał tatuaż na nodze i pojedynczą brew nie był Hrabią Olafem STOP Nazywał się Jacques Snicket STOP
– Nazajutrz znaleziono go zamordowanego a Hrabia Olaf pojawił się w WZS w towarzystwie swojej narzeczonej Esmeraldy Szpetnej STOP – kontynuował Klaus, wystukując wiadomość w szalonym tempie. – Realizując plan zagarnięcia naszej fortuny Hrabia Olaf przebrał się za detektywa i przekonał obywateli WZS że jesteśmy mordercami STOP
– Ukner – podpowiedziało Słoneczko, a Klaus przetłumaczył tę wypowiedź na język dorosłych, a potem zakodował ją w alfabecie Morse’a: „Tymczasem odkryliśmy miejsce przetrzymywania trojaczków Bagiennych i pomogliśmy im uciec STOP Bagienni zdołali nam zostawić szczątki swoich notesów zawierające odpowiedź na pytanie co naprawdę znaczy WZS STOP”.
– Udało nam się uciec przed pościgiem obywateli WZS którzy chcieli nas spalić na stosie za morderstwo którego nie popełniliśmy STOP – dodała Wioletka, a Klaus błyskawicznie zakodował jej słowa, zanim zakończył komunikat dwoma swoimi zdaniami.
– Prosimy o natychmiastową odpowiedź STOP Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo STOP
Wystukawszy ostatnie P w ostatnim STOP, Klaus podniósł oczy na siostry.
– Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo – powtórzył, ale już nie wystukał tego zdania na telegrafie.
– To już było – przypomniała mu Wioletka.
– Wiem – odparł cicho Klaus. – To nie jest dalszy ciąg telegramu. To moja osobista wypowiedź. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Sam nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wielkie, dopóki nie wystukałem tego zdania w telegramie.
– Ilimi – pisnęło Słoneczko i zdjęło słuchawki, aby przytulić główkę do ramienia brata.
– Ja też się boję – przyznała Wioletka, poklepując siostrzyczkę po pleckach. – Ale jestem pewna, że pan Poe nam pomoże. Nie może przecież spodziewać się, że sami poradzimy sobie z tym problemem.
– A jednak wszystkie poprzednie problemy rozwiązaliśmy sami – przypomniał jej Klaus. – Od dnia pożaru pan Poe nie zrobił dla nas nic poza umieszczaniem nas w coraz to gorszych domach zastępczych.
– Tym razem nam pomoże – powtórzyła z uporem Wioletka, chociaż głos jej trochę zadrżał. – Obserwujmy telegraf. Lada chwila powinna przyjść odpowiedź od pana Poe.
– A jeśli nie przyjdzie? – spytał Klaus.
– Cionek – mruknęło Słoneczko i przysunęło się do starszego rodzeństwa.
Mówiąc „Cionek”, Słoneczko komunikowało coś w sensie: „To wtedy zostaniemy sami jak palec”. To zdanie może dziwić w ustach kogoś, kto ma przy sobie brata i siostrę, a wokół siebie sklep tak pełen towarów, że trudno się w nim ruszyć. Ale Baudelaire’om, zbitym w gromadkę przy telegrafie, wypowiedź Słoneczka wcale nie wydała się dziwna. Każdą z sierot Baudelaire otaczały nylonowe liny, pasty do podłóg, miski, firany, konie na biegunach, cylindry, kable światłowodowe, różowe szminki, suszone morele, szkła powiększające, czarne parasole, cienkie pędzelki, waltornie, a także pozostali członkowie rodzeństwa, a jednak gdy tak siedziały i czekały na telegraficzną odpowiedź, każda z sierot Baudelaire czuła się sama jak palec.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
LEMONY SNICKET początkowo uczył się w szkołach publicznych i u nauczycieli prywatnych, a potem na odwrót. Owiany sławą błyskotliwego naukowca i niesławą błyskotliwego oszusta, został kilkakrotnie omyłkowo uznany za znacznie wyższego, niż jest w istocie. Geniusz badawczy pana Snicketa koncentruje się obecnie wyłącznie na żałosnych przypadkach sierot Baudelaire, których relację publikuje na bieżąco wydawnictwo HarperCollins.
BRETT HELQUIST urodził się w Ganado w stanie Arizona, dorastał w Orem w stanie Utah, a teraz mieszka w Nowym Jorku. Odkąd uzyskał dyplom licencjata sztuk pięknych Brigham Young University, ilustruje książki. Jego prace były drukowane w wielu pismach, między innymi „Cricket” i „New York Times”.
Dotychczas w serii ukazały się:
„Druzgocące? Ohydne? To jeszcze nic. Jeśli tylko uda Wam się pochwycić choćby cień nadziei, że coś w życiu głównych bohaterów zmieni się na lepsze, narrator nie omieszka Wam wybić tego absurdalnego pomysłu z głowy, zapewniając bez ogródek, że będzie tylko gorzej. […] Co więc sprawia, że czytelnicy uwielbiają tę serię, a jej sprzedaż na świecie już dawno przekroczyła 60 milionów egzemplarzy?”
Katarzyna Gliwińska,
„Książki. Magazyn do czytania”