Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego listopadowego wieczoru w jednym z londyńskich lombardów zostają znalezione zwłoki jego właściciela – starego Daniela Multeniusa. Pech chce, że smutnego odkrycia dokonuje Mr Andrew Lauriston i to właśnie na niego pada podejrzenie policji. Czyżby ten nieśmiały, początkujący literat mógł z zimną krwią zabić i okraść jubilera? Ale jeśli nie on, to kto? Może właściciel pozostawionego na miejscu zbrodni wartościowego hiszpańskiego manuskryptu? A może ten, kto zgubił tu platynową szpilkę z grawerunkiem? Jedno jest pewne – zabójca z Brylantu śmierci zna się na egzotycznych truciznach, wie, jak ich skutecznie użyć. Zresztą i denat miał tu swoje tajemnice…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Joseph Smith Fletcher
Brylant śmierci
Tytuł oryginału: The Orange-Yellow Diamond
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Korekta
Małgorzata Pilecka
Skład komputerowy
Maria Baranowska
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski
Edycję opracowano na podstawie tłumaczenia
Adama Michalskiego, Wydawnictwo Alfa, Warszawa [1930]
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-457-8
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
W południowej części gęsto zaludnionej dzielnicy londyńskiej Paddington, tuż obok pięknych skwerów Kensington Garden mieści się rojowisko ubogich uliczek, których brud i nędza dziwny tworzą kontrast z pretensjonalnym przepychem architektonicznym sąsiadujących okolic. W tych to uliczkach napotyka się ślady owego przygniatającego ubóstwa, które w Londynie występuje wyraźniej niż w jakimkolwiek innym mieście angielskim. Domy tej dzielnicy robią wrażenie, jakby w nich nigdy nie mógł powstać śmiech. Jeśli firanki okien tu i ówdzie nie są nawet podarte, to w każdym razie są brudne. Ludzie, wychodzący z bram tych domów, mają twarze stroskane i przygnębione. Znajdujące się tam sklepiki mają tylko produkty pierwszej potrzeby, i to w najtańszym gatunku. Restauracyjki na rogach ulic są bezpretensjonalne i stanowczo niezachęcające. Kto przechodzi tymi ulicami, nie może się pozbyć przygniatającego wrażenia, wywołanego ogólnie tu panującą nędzą, i co rychlej wycofuje się stąd, zdeprymowany, lecz zaciekawiony zarazem tym, jacy właściwie są ci ludzie, którzy zamieszkują te ponure kamienne klatki; co robią, o czym myślą i jak odniosło się do nich życie.
W wysoko położonym pokoju jednego z przyzwoitszych domów już nieco lepszej – jak na tę okolicę – ulicy, pewnego listopadowego dnia przy oknie stał młodzieniec. Była godzina piąta po południu i zapadał już zmrok. Przez cały dzień spływał z pochmurnego nieba deszcz, zmieszany z sadzą, kładąc na brudne dachy nowe warstwy ciemnej, lepkiej cieczy. Przed oczyma młodzieńca, wyglądającego przez okno, roztaczał się smutny i żałosny widok, a jednak nie był on jeszcze tak żałosny i smutny jak sytuacja, w której znajdował się ów młodzieniec. Posępna ulica na dole, tam pod nim, była tak samo wyzuta z radości, jak jego kieszeń była wyzuta z pieniędzy, a jego żołądek pozbawiony strawy. Dzień przedtem wydał ostatnie trzy pensy; wystarczyły mu akurat na nieco jedzenia i picia; od tej chwili jednak nic już nie miał w ustach. Zaczynało go teraz z głodu mdlić, a na domiar złego ktoś, jakby chcąc zwiększyć jeszcze męki, smażył sobie, tuż pod jego oknem, ryby. Zapach, dobywający się z patelni, wywoływał w nim piekielny głód.
Przygnębiony, odszedł od okna i rozejrzał się po pokoju. Była to biedna, źle umeblowana izdebka, której jedyną zaletą była pewna czystość. Łóżko, umywalnia, szafka i kilka krzeseł stanowiły całe jej urządzenie – od handlarza dostałoby się za to wszystko najwyżej kilka szylingów. W kącie stał kufer, w którym znajdowało się wszystko, co jego właściciel posiadał – z wyjątkiem kilku książek, ułożonych porządnie na półce nad kominkiem, i przyborów do pisania na stole. Gdyby ktoś przyjrzał się bliżej leżącym na stole rękopisom, pojąłby od razu, że właścicielem ich jest młody literat, który na początku swej kariery ma aż nadto sposobności przekonać się, że z wszystkich zawodów właśnie zawód literata jest najmniej pewny.
Ktoś, jakby wahając się, lekko zapukał do drzwi, a po chwili ukazała się w nich kobieta – jedna z owych kobiet, jakie w tej dzielnicy spotyka się tuzinami – wysoka, chuda, przedwcześnie przywiędła, o wyrazie twarzy wzburzonym, zawsze wystraszona i wyglądająca, jakby lada chwila miało na nią spaść jakieś nowe nieszczęście. I teraz także twarz jej miała jakby wystraszony wyraz, a kiedy spojrzała na swego lokatora, ten zmieszał się i lekko zarumienił. Wiedział wszak doskonale, co sprowadza tutaj tę kobietę, ale nie mógł, niestety, zaspokoić jej żądań.
– Mr Lauriston – powiedziała znużonym głosem – czy mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będę mogła otrzymać nieco pieniędzy? Czekam już półtora miesiąca, a są mi potrzebne na komorne i podatek.
Andrew Lauriston wykonał głową odmowny ruch, ale nie po to, by zaprzeczyć, lecz po prostu z zakłopotania.
– Mrs Flitwick – odpowiedział – dam pani pieniądze, jak tylko je będę miał. Powiedziałem pani już onegdaj, że sprzedałem dwie nowele. Prosiłem, aby mi za nie natychmiast zapłacono i lada dzień listonosz przyniesie mi czek. Oczekuję poza tym innego jeszcze czeku. Dziwię się, że nie nadeszły jeszcze. Jak je tylko dostanę, rozliczymy się. Czekam na te pieniądze z taką samą niecierpliwością jak pani.
– Wiem, wiem, Mr Lauriston – odpowiedziała pani Flitwick – i nie zwracałabym się do pana, gdyby nie to, że na mnie także nalegają. Gospodarz żąda, abym mu dziś, najpóźniej do wieczora, zapłaciła. Dlaczego – ale pan wybaczy, że tak mówię – dlaczego właściwie nie wystara się pan o trochę gotówki, zanim czeki nadejdą?
Lauriston spojrzał na swą gospodynię z wyrazem pytającego zdumienia.
– Ale jakże wystarać się o to? – zapytał.
– Posiada pan przecież prawdziwy złoty zegarek, Mr Lauriston – odpowiedziała gospodyni – istnieją przecież tacy ludzie, którzy by dali za to kilka funtów. Może nie był pan dotychczas w takiej sytuacji, ażeby chodzić do lombardów, prawda? Widzi pan… Przedtem i ja nie robiłam tego nigdy, ale odkąd odnajmuję pokoje, byłam kilkakrotnie zmuszona tak zrobić. Gdybym miała tak piękny zegarek jak pan, nie chodziłabym z płótnem w kieszeniach. Jak nadejdą pieniądze, będzie pan mógł go wykupić – a ja byłabym panu za trochę pieniędzy bardzo wdzięczna, Mr Lauriston, chociażby ze dwa funty, mój gospodarz jest niemiłosierny.
Lauriston odwrócił się i sięgnął po kapelusz.
– Dobrze, Mrs Flitwick – powiedział spokojnie – postaram się wszystko zrobić. Nie pomyślałem o tym dotychczas.
Gdy gospodyni wyszła i zamknęła za sobą drzwi, wyciągnął z kieszeni zegarek i obejrzał go. Był to starodawny złoty zegarek, należący kiedyś do jego ojca. W lombardzie daliby mu za to zapewne trochę pieniędzy, ale dotychczas nie był jeszcze w takim położeniu, aby pomyśleć o lombardzie. Przed dwoma blisko laty przyjechał do Londynu, aby tu zdobyć dla siebie piórem nazwisko, sławę i pieniądze. Ale zasób przywiezionych pieniędzy zmniejszał się z każdym dniem, a zdobyć nowe okazało się zadaniem trudniejszym, niż to sobie przedtem wyobrażał. Znalazł się wreszcie w tym oto tanim pokoiku, bez żadnych środków do życia, a czek za owe dwa przyjęte pierwsze opowiadania nie nadchodził. Nie nadchodziła również pożyczka, o którą – po przezwyciężeniu niechęci – zwrócił się do dawnego kolegi szkolnego w Szkocji. Cztery długie dni czekał oto na pukanie listonosza w nadziei, że jakaś przesyłka wybawi go z opresji, ale pomoc nie nadchodziła – był więc smutny i przygnębiony. Ale, na szczęście, posiadał zegarek.
Wyszedł natychmiast. Na słabo oświetlonych lampą gazową schodach zetknął się ze swym sąsiadem, Melchiorem Rubingiem, zajmującym o piętro niżej dwa pokoiki. Był to spokojny, uprzejmy mężczyzna, niskiego wzrostu, z którym Lauriston zamieniał od czasu do czasu kilka słów. Okoliczność, że posiadał kilka pierścieni na palcach, dużą szpilkę w krawacie i ciężki łańcuch od zegarka z prawdziwego złota, choć mogła to być także tylko dobra imitacja, naprowadziła Lauristona na pomysł zasięgnięcia rady u tego człowieka. Przemówił więc do niego, patrząc nań nieśmiało i rumieniąc się.
– Proszę pana – powiedział – znajduję się chwilowo w przykrej sytuacji materialnej… tylko chwilowo, proszę pana… i chciałbym zastawić mój zegarek. Czy nie mógłby mi pan wskazać jakiegoś porządnego właściciela lombardu?
Melky – znany w całym domu pod tą skróconą nazwą – rozjaśnił nieco płomyk gazowej lampy i wyciągnął ku niemu wąską dłoń o długich palcach.
– Proszę, niech mi pan pokaże wpierw zegarek – powiedział miękkim, nieco sepleniącym głosem. – Znam się trochę na zegarkach.
Lauriston podał mu zegarek, obserwując uważnie; Melky obejrzał go z zewnątrz i wewnątrz z miną znawcy i fachowca. Nagle spojrzał w górę na Lauristona:
– Nie chciałby go pan sprzedać? – zapytał prawie kusząco. – Dałbym panu za ten zegarek trzy gwinee – gotówką!
– Dziękuję panu bardzo, ale za nic w świecie nie chciałbym go sprzedać – odpowiedział Lauriston.
– Powiedzmy cztery – nalegał Melky. – Dam panu cztery gwinee i dziesięć szylingów, tak po przyjacielsku – i natychmiast płatne. Chce pan?
– Nie! – powiedział Lauriston. – Zegarek ten należał do mego ojca i nie chciałbym go sprzedać, chciałbym go tylko zastawić.
Melky włożył zegarek z powrotem w ręce właściciela.
– Niech pan pójdzie do sklepu Daniela Multeniusa – powiedział Melky tonem handlowym – na rogu Praed Street. Jest to mój krewny i pożycza na zastaw. Niech się pan powoła na mnie, jeśli pan chce. Załatwi pana uczciwie. A jeśliby go pan chciał sprzedać, niech pan pamięta o mnie.
Lauriston uśmiechnął się, schodząc po ciemnych schodach. Na dworze był wieczór – mglisty i ponury. Do Praed Street było zaledwie kilka kroków, toteż w pięć minut po rozmowie z Melkym spoglądał już w witryny sklepu Daniela Multeniusa. Przypomniało mu się, że już kilkakrotnie widział tę wystawę, nie zwrócił jednak dotychczas uwagi na dziwne nazwisko właściciela sklepu. Była to wystawa z najrozmaitszymi dziwnymi przedmiotami za żelazną kratą; były tam perły, diamenty, przedmioty ze starej kości słoniowej i wiele innych drobiazgów. Zbieracz rzadkich okazów mógłby tu stać pół godziny i podziwiać wystawione za witryną przedmioty. Ale Lauriston rzucił na nie tylko pobieżne spojrzenie i przeszedł przez ciemny korytarz, nad którym mieścił się słabo oświetlony szyld: „Lombard”.
Otworzył drzwi i znalazł się przed kilkoma małymi przedziałami, z których każdy był dość duży, aby pomieścić jednego człowieka. W tej chwili wszystkie były puste. Wszedł do jednego z nich, a nie widząc nikogo, uderzył lekko o ladę. Był przygotowany na to, że zobaczy jakiegoś starszego pana, tymczasem Lauriston usłyszał z kąta lekkie kroki i znalazł się nagle w obecności młodego i bezsprzecznie pięknego dziewczęcia, trzymającego w ręku robótkę i spoglądającego nań dużymi, czarnymi oczami. Przez jedną chwilę spoglądali na siebie w milczeniu.
– W czym mogę panu służyć? – zapytała.
Lauriston odzyskał znów mowę.
– Czy… czy zastałem pana Multeniusa? – zapytał. – Ja… ja chciałbym właściwie z nim pomówić…
– Mr Multenius wyszedł – odpowiedziała – ale ja go zastępuję, jeśli chodzi o sprawy handlowe.
Zmierzyła przybysza spokojnie i spostrzegła, jak jego młoda świeża twarz zarumieniła się.
– Zastępuję mego dziadka, kiedy go nie ma – ciągnęła. – Czy chciał pan zaciągnąć pożyczkę?
Lauriston wyjął z kieszeni zegarek, zarumienił się jeszcze bardziej i podał go dziewczynie.
– Tak, właśnie to chciałem zrobić – odpowiedział. – Chciałem pożyczyć pod zastaw tego zegarka pieniądze. Przyjaciel – sąsiad – Mr Melky Rubing – powiedział mi, że mógłbym to tutaj zrobić. To jest zegarek z prawdziwego złota.
Panienka obrzuciła klienta szybkim spojrzeniem, w którym zabłysnął jakby szacunek dla jego niezaradności, i niemal obojętnie wzięła zegarek.
– Ach, tak, to Melky pana przysłał? – zapytała z uśmiechem. Obejrzała dokładnie zegarek, otworzyła kasę i spojrzała na Lauristona.
– Ile chciałby pan na to dostać? – zapytała.
Lauriston włożył ręce do kieszeni i zdziwiony spojrzał na dziewczynę. Była to bardzo piękna brunetka, wysoka niemal jak on, smukła i giętka i ze wszech miar pociągająca. W oczach i dokoła kącików ust miała znamię humoru i dowcipu. I dlatego zdało mu się nagle, że kpi sobie z jego zmieszania.
– Ile może mi pani dać? – zapytał. – Ile jest wart ten zegarek?
– Nie, nie o to chodzi – odpowiedziała. – Chciałabym wiedzieć, ile pan chce. Zdaje się, że pan nie jest przyzwyczajony zastawiać rzeczy.
Wzięła znowu zegarek do rąk i uważnie nań spojrzała.
– Dam panu na ten zegarek trzy funty piętnaście szylingów – powiedziała nagle tonem handlowym. – Zgadza się pan?
– Tak – odpowiedział Lauriston – dziękuję pani. Przecież zawsze mogę zegarek ten dostać z powrotem?
– Zawsze, jeśli pan w przeciągu dwunastu i pół miesiąca przyniesie pieniądze i zapłaci odsetki – odpowiedziała. Wzięła pióro do ręki i zaczęła wypisywać kwit zastawny. – Czy ma pan kilka miedziaków? – zapytała nagle.
– Miedziaków? – powtórzył Lauriston zdumiony. – Po co?
– Za kwit – odpowiedziała, po czym ogarnęła go szybkim spojrzeniem i równie szybko opuściła oczy. – Nic nie szkodzi – powiedziała – odtrącę je z wypożyczonej sumy. Nazwisko i adres proszę.
Lauriston wziął kwit, zgarnął pieniądze w złocie, srebrze i miedziakach, ale nie odszedł natychmiast.
– Będzie pani chyba dobrze uważała na zegarek? – powiedział nagle. – Pochodzi bowiem od mego ojca.
Dziewczyna uśmiechnęła się uspokajająco i wskazała ciężką kasę ogniotrwałą w głębi.
– Mamy tu wiele klejnotów rodzinnych – odrzekła – niech pan będzie zupełnie spokojny.
Lauriston podziękował, ukłonił się i – z pewną niechęcią – wyszedł. Chętnie znalazłby jakiś pretekst, aby móc dłużej pozostać, choć sam nie wiedział dokładnie dlaczego. Ponieważ jednak nie nasunął mu się żaden pretekst, więc wyszedł, rzuciwszy raz jeszcze spojrzeniem przez drzwi. Piękna wnuczka właściciela lombardu kiwnęła mu głową, uśmiechając się. W następnym momencie znalazł się na ulicy, mając w kieszeni pieniądze, a w sercu dziwne uczucie ulgi, zmieszanej ze zdumieniem. Bo ostatnie dwa dni przeżył za pomocą dwóch zaledwie szylingów, podczas gdy tuż obok, w najbliższym jego sąsiedztwie, znajdował się lokal, w którym można było wcale nie tak przykrym sposobem zdobyć pieniądze.
Pierwszą jego myślą było powrócić do domu i zapłacić gospodyni. Był jej winien za sześć tygodni po trzy szylingi za tydzień, czyli w sam raz owe trzy funty, które dostał w lombardzie. Ale pozostawało mu jeszcze czternaście szylingów; dzięki nim będzie mógł przetrwać jeszcze kilka dni, dopóki nie nadejdą oczekiwane listy. Prosił nakładcę, który przyjął jego dwa opowiadania, o przesłanie czeku i wierzył w swej naiwności, że pieniądze natychmiast nadejdą. Przezwyciężył również swą dumę i napisał do dawnego kolegi szkolnego, Johna Purdie’ego, żyjącego gdzieś wysoko w górach Szkocji, wytłumaczył mu swą sytuację i w imię przeżytej wspólnie przeszłości prosił go o pożyczkę na wykończenie powieści, która, jak sądził, okaże się małą kopalnią złota. John Purdie był teraz – o czym Lauriston wiedział – dobrze sytuowanym człowiekiem, objął bowiem po ojcu swym dobrze prosperujący sklep. Lauriston był absolutnie pewny, że mu odpowie. Do tego więc czasu, zanim oczekiwane listy nadejdą, starczy mu pieniędzy – jeśli bowiem musiało się przeżyć kilka dni za pomocą dwóch szylingów, to posiadanie piętnastu szylingów wydaje się małym majątkiem. W przeciągu ostatniej półgodziny życie całe nabrało różowych barw – i to tylko dzięki owej wizycie w lombardzie.
Przechodząc Praed Street, Lauriston zatrzymał się nagle. Przechodził właśnie obok staromodnej jadłodajni, z której wydobywał się przyjemny zapach potraw. Przypomniał sobie, że od dwudziestu czterech godzin nic nie jadł. Jego gospodyni nigdy mu nie gotowała; odkąd u niej mieszkał, posilał się zawsze poza domem. Ostatni jego posiłek składał się ze szklanki mleka i czerstwej, lecz dość dużej bułki. Teraz nagle poczuł gwałtowny głód. Z trudem tylko zmusił się do tego, aby przejść obok jadłodajni. A gdy tylko znalazł się przed swą bramą, pobiegł szybko na górę i wcisnął w ręce gospodyni otrzymane w lombardzie trzy suwereny.
– Teraz jesteśmy aż do końca tego tygodnia w porządku, Mrs Flitwick – powiedział. – Pokwitowanie niech mi pani zostawi w mym pokoju.
– Bardzo panu dziękuję, Mr Lauriston – odpowiedziała gospodyni. – Bardzo mi przykro, że sprawiłam panu tyle kłopotów, ale…
– Nic nie szkodzi, nie było żadnych kłopotów – powiedział Lauriston. – Wszystko poszło bardzo dobrze, niech mi pani wierzy.
Wybiegł znowu z domu i skierował się do jadłodajni. Miał lat dwadzieścia jeden, był dobrze zbudowany, wysoki i odznaczał się dobrym apetytem, który jeszcze do niedawna mógł zawsze zaspokoić. W tej chwili jednak czuł, że jeżeli natychmiast nie zje czegoś, to nastąpi coś, z czego jasno nie zdawał sobie sprawy. Zauważył nawet, że jego głos był zmęczony i matowy, gdy po wejściu do jadłodajni zamówił u kelnerki coś do zjedzenia. Zjadł porcję ryby, dwa jajka, wielką ilość chleba z masłem i wypił kilka filiżanek herbaty, zanim podniósł oczy znad stołu i rozejrzał się dokoła. Teraz jednak ogarnęło go uczucie zadowolenia. Usiadł wygodniej na krześle i rozejrzał się po lokalu. W tej samej chwili zobaczył znowu Melky’ego.
Melky wszedł właśnie do jadłodajni i robił wrażenie, jakby mu się wcale nie spieszyło z jedzeniem. Zatrzymał się przy wejściu, tuż obok stołu, przy którym siedziała właścicielka jadłodajni, Mrs Goldmark, otyła, przystojna, młoda jeszcze kobieta, której oczy zwracały się na odmianę w stronę kelnerek lub z uśmiechem do gości, gdy zbliżali się do jej stolika, by wyrównać rachunek. Melky miał na sobie elegancki, nieco na bok nałożony kapelusz i sportowe palto, które przyozdobił włożonym w butonierkę kwiatem; nachylając się nad stolikiem pani Goldmark, robił wrażenie, jakby jej prawił komplementy; pani Goldmark, żartując, dała mu lekkiego klapsa i przywoławszy kelnerkę, zamówiła dla pana Rubinga specjalnie dobrą porcję. A gdy Melky, zadowolony, odwrócił się od niej, spojrzenie jego padło na Lauristona; powoli przeszedł przez lokal i zbliżył się do stołu, przy którym siedział Lauriston.
– Czy dobrze załatwił pan sprawę? – zapytał tonem poufałości, zajmując miejsce obok swego sąsiada. – Czy udało się panu porozumieć się ze starym?
– Wcale go nie widziałem – odpowiedział Lauriston. – Spotkałem tam młodą kobietę.
– Moją kuzynkę Zyllę? – odpowiedział Melky. – Przystojna dziewczyna, co?
Prawdziwy skarb dla starego. Zna się na interesach równie dobrze jak on. Czy mi pan wierzy – ciągnął dalej miękką, sepleniącą wymową – że ta dziewczyna ma gimnazjalne wykształcenie? Stary Daniel wziął ją do siebie po śmierci jej rodziców. Wtedy była jeszcze małą dziewczynką. Stary dał jej wykształcenie, jakiego bym sam sobie życzył. Ta Zylla to dama, a przy tym przywiązana bardzo do interesu.
– Jest, zdaje się, bardzo dzielna w tych sprawach – zauważył Lauriston, w głębi duszy zadowolony, że się dowiedział imienia dziewczyny. – Od razu zrozumiała, czego mi trzeba.
– No tak – odparł Melky lakonicznie – ale ile dała panu za ten zegarek?
– Trzy funty piętnaście szylingów – odpowiedział Lauriston.
– Tyle się mniej więcej należało – potwierdził Melky, kiwając głową. Potem pochylił się nieco: – Może by pan chciał sprzedać mi kwit zastawny? – zapytał. – Dałbym panu za to dwie gwinee.
– Zdaje się, że naprawdę uwziął się pan na mój zegarek – odparł Lauriston z uśmiechem. – Ale ja nie chciałbym sprzedać kwitu. Za żadne skarby świata nie chciałbym się pozbyć tego zegarka.
– Dobrze! Jeśli pan nie chce, to nie – zauważył Melky. – Zresztą, jestem z zawodu handlarzem, nie posiadam własnego sklepu, kupuję więc i sprzedaję wszystko, co ze złota lub srebra nawinie mi się pod rękę. Ale ponieważ nie chce pan za nic w świecie sprzedać swego kwitu, więc mogę panu powiedzieć, jaką naprawdę wartość – mimo swej starości – posiada pański zegarek: piętnastu gwinei.
– Dobrze w każdym razie, że wiem o tym – powiedział Lauriston. – Jeśli więc go zachowam, to w każdym razie posiadam coś cennego. Nieźle by pan zresztą zarobił, gdybym go panu sprzedał…
– Czymże byłby nasz świat, gdyby nie było zarobków, mój panie? – odparł spokojnie Melky. – My wszyscy musimy pamiętać o naszych zarobkach. Tak między nami, zresztą – pan jest literatem, prawda? Pan pisze, co? Czy chciałby pan w lekki sposób zarobić pięć funtów?
– Z przyjemnością – odparł Lauriston.
– Przyjaciel mój – ciągnął Melky – jeden z większych jubilerów, chciałby wydać katalog. Ale nie posiada talentu literackiego. Gotów jest dać nawet pięć funtów, gotóweczką, gdyby mu ktoś dopomógł w pisaniu. Kosztowałoby to pana najwyżej dzień pracy. Co pan sądzi o tym?
– Chętnie zarobiłbym przy tym pięć funtów – odrzekł Lauriston.
– Dobrze! – powiedział Melky. – W przyszłym tygodniu zaprowadzę pana do niego, jak tylko wróci z podróży. A z zarobku wypłaci mi pan dziesięć procent za pośrednictwo, prawda? Interes jest interesem.
– Dobrze! – zgodził się Lauriston. – A więc zrobione?
Melky kiwnął przytakująco głową, wstał i podszedł do stołu, do którego podano mu zamówione przez niego danie. Także Lauriston wstał. Przy płaceniu otyła dama uśmiechnęła się do niego.
– Do widzenia – powiedziała.
Lauriston wrócił do swego pokoju z uczuciem, jak gdyby świat się odmienił. Zapłacił gospodyni komorne, w kieszeniach miał srebrne i miedziane monety, w przyszłym tygodniu czeka go pięć funtów, a poza tym lada dzień mógł nadejść czek za jego dwa opowiadania. A gdyby Purdie pożyczył mu pieniądze, o które prosił, mógłby miesiąc popracować nad swoją powieścią, wykończyć ją – a potem – kto wie? Zdobyć może sławę i bogactwo! Smutny wieczór listopadowy rozwiał się w sen pełen najlepszych nadziei.
Ale pod koniec tygodnia nadzieja spadła znowu do zera. Żaden list nie nadchodził – ani od Purdie’ego, ani od nakładcy. W niedzielę rano posiadał już znowu zaledwie pół korony. Tego dnia wydawał pieniądze bardzo ostrożnie, ale po zjedzeniu skromnego obiadu pozostało mu zaledwie pół szylinga. Przechodził tego dnia przez Kensington Gardens, rozważając, co powinien zrobić; kiedy stojąc nad jednym ze stawów, przyglądał się ptakom wodnym, ktoś powiedział mu dzień dobry, a gdy się obejrzał, zobaczył przed sobą uroczą dziewczynę z lombardu, uśmiechającą się nieśmiało.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy Lauriston myślał o Zylli: z natłoku myśli, krążących dokoła jego najbliższej przyszłości, wysunęła się pamięć o tej dziewczynie z czarnymi oczyma, która z tak przyjaznym uśmiechem spojrzała za nim, gdy opuszczał lombard. Teraz, gdy miał ją tak blisko siebie, zarumienił się jak dziewczyna; był bowiem w tym wieku, kiedy nieśmiałość jest jeszcze częścią charakteru. Zylla również zarumieniła się, mimo to jednak była znacznie od niego pewniejsza.
– Rozmawiałam o panu z mym kuzynem Melkym – powiedziała szybko. – Lub raczej on opowiadał mi o panu. Powiedział mi, że chce pana zaznajomić z jakimś człowiekiem, dla którego miałby pan zrobić katalog – za pięć funtów. Niech pan nie robi tego za pięć; znam tego człowieka – niech mu pan policzy dziesięć!
Lauriston szedł obok niej.
– To się nie da zrobić – odparł krótko. – Obiecałem mu przecież, że zrobię za pięć.
Zylla spojrzała nań przelotnie z ukosa.
– Niech pan nie robi głupstw – powiedziała. – Jeśli ludzie, jak Melky, dają panu za coś pięć funtów, musi pan zażądać dwa razy tyle, a dostanie pan także. Zdaje mi się, że nie zna się pan tak dobrze na interesach, prawda?
Lauriston uśmiechnął się i czując przypływ zaufania, rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie.
– Istotnie – przyznał się. – Gdyby było inaczej, nie musiałbym zapewne zwracać się do pani o pożyczkę.
– Ach tak! – powiedziała z uśmiechem. – Zdziwiłby się pan, gdyby wiedział, jacy do nas niekiedy przychodzą ludzie. Mogłabym panu zdradzić niejedną tajemnicę. Ale zdaje mi się, że pan w ogóle mało zna się na interesach. Literaci nie znają się na nich zazwyczaj.
– Ale pani zna się na tym? – zapytał Lauriston.
– Całe życie miałam z tym do czynienia – odpowiedziała. – W otoczeniu, w jakim żyję, nie mogło być inaczej. Niech pan nie posądza mnie o ciekawość, jeśli zapytam o coś: czy był pan w dużych kłopotach materialnych, gdy przyszedł pan do nas?
– W kłopotach materialnych? To zbyt delikatnie wyrażone – przyznał się otwarcie. – Nie miałem przy sobie już ani grosza.
– Tylko złoty zegarek, wartości dwunastu do piętnastu funtów – odparła sucho Zylla. – A jak długo trwał ten stan?
– Dwa czy trzy dni – odpowiedział Lauriston. – Widzi pani, od przeszło tygodnia oczekuję pieniędzy i stąd wszystko.
– A czy tymczasem pieniądze nadeszły? – zapytała.
– Nie, jeszcze nie – wyznał otwarcie i zarumienił się znowu.
– A czy prędko nadejdą? – zapytała.
– Mam nadzieję, że tak! – zawołał. – Bo jeśli nie, to znowu będzie źle ze mną.
– A przy tym chce pan zrobić coś za pięć funtów, za co z łatwością mógłby pan osiągnąć dziesięć – rzekła z wyrzutem. – Niech pan pozwoli poradzić sobie: nigdy niech się pan nie zgadza na pierwszą propozycję. Niech pan zawsze żąda nieco więcej, szczególnie od ludzi jak mój kuzyn Melky.
– Czy Melky jest takim spryciarzem? – zapytał Lauriston.
– Nie takim strasznym znowu… ale jeśliby panu potrzebne były pieniądze, a miałby pan więcej złotych zegarków, to wie pan już, dokąd się zwrócić. Niech pan nie chodzi po ulicach Londynu z płótnem w kieszeni, jeśli ma pan coś jeszcze do zastawienia. Pan chyba nie jest londyńczykiem?
– Nie, jestem Szkotem – odpowiedział Lauriston.
– Mogłabym przypuszczać; poznałam to od razu po wymowie – potwierdziła Zylla. – Aby zarabiać literaturą, trzeba mieć dużo odwagi i… pieniędzy. Czy powiodło się już panu?
– Sprzedałem dotychczas dwie nowele – odparł Lauriston, który coraz bardziej doznawał uczucia, że ta dziewczyna jest dla niego jak gdyby starym przyjacielem. – Przyniosą mi raptem dwadzieścia funtów, tyle zazwyczaj płacą czasopisma. Prosiłem wydawcę o natychmiastową wypłatę i czekam właśnie na nią. Kiedyś przecież te pieniądze muszą nadejść!
– Ach, znamy się na tym – powiedziała Zylla – mam dwie przyjaciółki, które także piszą, i wiem, jak muszą czekać: do ogłoszenia drukiem albo jeszcze dłużej. Szkoda, że wy, literaci, nie macie innych stałych zawodów – wtedy moglibyście spokojnie pisać dla swej przyjemności. Nie bylibyście zależni od drugich. Czy nigdy nie myślał pan o tym?
– Owszem, często! – odpowiedział Lauriston. – Ale to nie dla mnie. Zdecydowałem się raz na zawsze. Związany jestem ze swym piórem – utrzymam się nim lub utonę. Ale nie utonę.
– Oczywiście, zawsze się tak mówi! – zawołała Zylla. – Ale niech się pan stara, jeśli to jest możliwe, mieć zawsze pieniądze przy sobie. Niech pan nie chodzi trzy dni bez pieniędzy, jeśli ma pan jeszcze coś do zastawienia. Widzi pan, że jestem bardzo praktyczna. Ale i taką trzeba być na tym świecie. Czy mogę pana jeszcze o coś zapytać?
– Zdaje mi się – odpowiedział Lauriston, spoglądając jej tak z bliska w oczy, iż twarz jej pokryła się rumieńcem – że powiedziałem o sobie już chyba za wiele. Ale niech pani pyta.
– Ile pieniędzy pozostało panu jeszcze? – zapytała przyjaźnie.
– W sam raz jeden szyling i kilka miedziaków.
– A jeśli czek nie nadejdzie? – nalegała.
– Wtedy udam się znowu na Praed Street – odpowiedział, śmiejąc się. – Posiadam jeszcze kilka wartościowych przedmiotów.
Dziewczyna kiwnęła głową i skręciła w boczną aleję parku.
– Dobrze! – powiedziała. – Niech pan nie sądzi, że jestem ciekawa, ale przykro mi pomyśleć, że ludziom takim jak pan powodzi się źle. Tak zupełnie praktyczną jeszcze nie jestem. Ale teraz pomówmy o czymś innym. Niech mi pan opowie, co pan pisze.
Lauriston spędził z Zyllą całe popołudnie w Kensington Gardens. Przez cały czas swego pobytu w Londynie żył bardzo samotnie, toteż rozmowa z tak inteligentną towarzyszką była dla niego nowym i pięknym przeżyciem. Gdy się nareszcie rozstali, był w doskonałym humorze; Zylla natomiast wracała do domu, cała zatopiona w myślach; zdawała sobie aż nazbyt dobrze sprawę z tego, że zakochała się na dobre w tym młodym człowieku, który w tak dziwny sposób zjawił się w jej życiu. Zetknąwszy się na rogu Praed Street z Melkym Rubingiem, zatrzymała go i przez dziesięć minut tłumaczyła mu coś. Melky miał wszelkie powody do utrzymania dobrych stosunków ze swą kuzynką, słuchał więc cierpliwie i obiecywał wszystko wykonać.
„Zdaje mi się – myślał Melky, odchodząc – że moja kuzynka zakochała się po uszy w tym młodzieniaszku. Czy to nie dziwne, że dziewczyna, która kiedyś dostała sporą fortunkę, może zakochać się w takim nieśmiałym chłopcu, nieposiadającym ani złamanego szeląga? I tylko dlatego, że wygląda nieco lepiej i ma trochę oleju w głowie…”
Tego wieczora, kiedy Lauriston siedział w swym pokoju i pisał, ktoś zapukał nagle. Drzwi otworzyły się i wszedł Melky.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – odezwał się. – Myślałem o katalogu i doszedłem do przekonania, że przyjaciel mój mógłby zapłacić panu nie pięć, lecz dziesięć funtów. Zostańmy więc przy dziesięciu. W przyszły piątek przyjdę po pana. Pójdziemy razem do niego. A jeśli potrzebna panu zaliczka, niech pan tylko powie.
Podczas tej przyjacielskiej propozycji Melky wyciągnął kilka złotych monet z kieszeni.
– Więc chce pan dwa albo trzy funty a conto? – zapytał kusząco. – Chętnie je panu daję…
Ale Lauriston potrząsnął przecząco głową; powziął już pewne postanowienie na wypadek, gdyby oczekiwane pieniądze nie nadeszły nazajutrz.
– Nie, dziękuję panu. Bardzo pan jest miły, ale sam sobie dam radę, zapewniam pana. A w przyszły piątek pójdę z panem. Serdecznie panu dziękuję.
Melky schował pieniądze; zrobił to, co do niego należało.
– Jak pan uważa – powiedział. – Byłbym to zrobił naprawdę z przyjemnością. A więc w piątek. Może pan liczyć na to, że za zrobienie tego katalogu wypłacą panu z góry.
W poniedziałek rano czekał Lauriston znowu na listonosza, lecz na próżno. Ale mówiąc Zylli, że w ostatecznym razie posiada jeszcze inne wartościowe przedmioty, nie kłamał. Teraz, gdy wiedział, jak łatwo może otrzymać na nie pieniądze, był gotów je zastawić. Posiadał jeszcze ukryte w głębi swego kufra dwa wartościowe pierścienie. Poza dwustoma funtami, z którymi przyjechał do Londynu, stanowiły one cały spadek po matce. W poniedziałek po południu wyjął z kufra obydwa pierścienie, chcąc je zastawić u Daniela Multeniusa; miał nadzieję, że w ten sposób będzie mógł przeżyć dalsze dwa czy trzy miesiące. A chociaż nie znał dokładnie wartości tych pierścieni, nie chciał ich pokazywać Melky’emu. Postanowił jednak zaczekać do wieczora, ażeby udać się do lombardu o tej samej porze co wtedy, gdy zobaczył Zyllę po raz pierwszy. Miał nadzieję, że znowu ją tam spotka. Po wczorajszym spotkaniu i rozmowie z nią był przekonany, że załatwi z nim tę sprawę w jak najprzyjemniejszy sposób – a gdyby mógł otrzymać na te pierścienie dwadzieścia funtów, byłby na szereg tygodni pozbawiony kłopotów.
Było trzydzieści minut po piątej, kiedy Lauriston przeszedł po raz drugi przez mały korytarzyk, wiodący do drzwi lombardu. Idąc tam, zajrzał uważnie przez okno w nadziei, że zobaczy Zyllę. Ale na próżno. Nie zastał jej także w podzielonym na małe przedziały lokalu. W lombardzie panowała dziwna cisza, przerywana tylko spokojnym, monotonnym tykaniem zegara. Czekając, aż się ktoś zjawi, miał wrażenie, że tykanie zegara staje się coraz głośniejsze. Ostatecznie zapukał o ladę, wpierw cicho, potem nieco głośniej. Ale nikt się nie zjawiał. Ukryty gdzieś zegar nieustannie tykał.
Lauriston przechylił się wreszcie poprzez ladę, ażeby przez uchylone drzwi zajrzeć do pokoju, znajdującego się za ladą. W chwilę potem, nie zastanawiając się i działając tylko pod impulsem chwili, przeskoczył przez drewnianą barierę lady i pobiegł do pokoju. Wyciągnięty na podłodze, z głową na dywanie od kominka, leżał tam bez ruchu starszy, poważnie wyglądający człowiek o siwym zaroście – bez wątpienia Daniel Multenius. Leżał spokojnie i bez ruchu, a Lauriston, który pochylił się nad nim i drżącą dłonią dotknął jego czoła, czuł, że jest martwy.
Zerwał się. Jedyną jego myślą było wołać o pomoc. W pokoju było tak cicho, że zrozumiał, iż jest sam na sam z umarłym. Instynktownie wybiegł z pokoju, kierując się ku wyjściu – i tu wpadł na jakiegoś człowieka, który właśnie wchodził.
Człowiek, na którego natknął się Lauriston, był niski, krępy, w średnim wieku, a choć był w cywilu, wyglądał na urzędnika policji. W chwili, gdy wchodził, trzymał w ręku jakieś akta, które właśnie przeglądał. Zaskoczony nagłym zjawieniem się Lauristona, zawołał:
– Hola! Cóż się stało? Zdaje się, że się pan bardzo spieszy.
Lauriston, zdyszany i podniecony, wskazał na uchylone drzwi:
– Tam, wewnątrz… leży… starszy człowiek… martwy… – zdołał wyszeptać. – Starszy, siwy człowiek… właściciel lombardu – Mr Multenius…
Przybysz przeraził się, wyciągnął szyję w kierunku, wskazanym przez Lauristona, i zrobił kilka kroków naprzód. Ale nagle zatrzymał się i rozkazał Lauristonowi prowadzić; zanim jednak poszedł, zamknął za sobą drzwi wejściowe.
– A gdzie leży? – zapytał. – Powiada pan, że jest martwy.
Poszedł za Lauristonem, a zobaczywszy wyciągniętą na podłodze postać, nachylił się nad nią i dłonią dotknął jej czoła.
– Tak, ma pan rację, nie żyje – powiedział. – Ale gdzie jest ta dziewczyna, jego wnuczka? Czy nie widział pan nikogo?
– Ani żywej duszy – odpowiedział Lauriston. – Kiedy przyszedłem, było tu już tak cicho… tak samo cicho jak teraz…
Obcy spojrzał na niego uważnie. Po czym, znając widocznie dobrze rozkład mieszkania, podszedł do jakichś drzwi, otworzył je i zawołał:
– Halo! Miss Wildrose! Czy jest pani na górze?
Lauriston po raz pierwszy usłyszał nazwisko Zylli i pomimo zdenerwowania zauważył, że brzmi ono bardzo poetycznie.
– Zapewne wyszła – powiedział obcy. – Czy dobrze zrozumiałem – twierdzi pan, że go pan tak zastał?