Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tytuł kryminału pochodzi od nazwy miejsca akcji. Markenmore to piękna posiadłość wiejska. Jednak jej właściciel, sir Anthony, leży na łożu śmierci. Czuwają przy nim młodsze dzieci: Harry i Valencia. Niespodziewanie – po siedmiu latach nieobecności i braku jakiegokolwiek kontaktu z rodziną – we dworze pojawia się Guy, pierworodny syn Anthony’ego i dziedzic jego majątku. Nie chce jednak spotkać się z umierającym ojcem ani przyjąć spadku. Ale to nie dlatego Markenmore traci tego feralnego dnia aż dwóch swych posiadaczy i opiekunów. Guy zostaje zamordowany! Kto go zabił i dlaczego? Czyżby rodzeństwo chcące zabezpieczyć ogromny majątek? A może to dawne porachunki miłosne (przecież wtedy przybywa do dworu także John Harborough i pani Tretheroe)? Detektyw Blick wyrusza śladem mrocznych tajemnic starego Markenmore…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Joseph Smith Fletcher
Tajemnica dworu Markenmore
Tytuł oryginału: The Markenmore Mystery
Redakcja
Ewelina Stryjecka-Doliwa
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
Edycję opracowano na podstawie autoryzowanego przekładu z angielskiego Janiny Zawiszy Krasuckiej:
Warszawa [1930]
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-415-8
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Braxfield, kamerdyner sir Anthony’ego Markenmore’a, właściciela rezydencji Markenmore, miał swoje metody. Służył na dworze baroneta Markenmore’a od przeszło trzydziestu lat. Przez cały czas pracował bardzo systematycznie, a systematyczność ta z wiekiem (Braxfield miał już ponad sześćdziesiąt lat) przeszła w pewien fanatyzm. Właściwie to był panem domu, bowiem sir Anthony, z powodu choroby skazany był na pozostawanie w swym pokoju. Mr. Guy Markenmore, starszy syn, opuścił dom rodzinny niemal przed siedmiu laty i od tego czasu nie przestąpił już ani razu progu tego domu. Mr. Harry Markenmore, młodszy syn, zajmował się ostatnio zaniedbanym gospodarstwem. Miss Valencia Markenmore, jedyna córka sir Anthony’ego, przed kilku zaledwie miesiącami wróciła ze szkoły. Nic więc dziwnego, że wszystko w domu było na głowie Braxfielda i że cała odpowiedzialność za jakikolwiek nieporządek spadała jedynie na niego. Do fantastycznych przesądów starego kamerdynera należało i to, że codziennie około ósmej wieczorem musiał obejść cały dom i pozamykać wszystkie drzwi i okna. Gdyby ktokolwiek zapytał Braxfielda, dlaczego to czyni, staruszek zdziwiłby się prawdopodobnie i sam najpewniej nie znalazłby popartej argumentami odpowiedzi.
Dwór Markenmore był starym domem, wybudowanym podczas ostatnich lat panowania królowej Elżbiety. Wykończony został za czasów Karola II, a zmodernizowany i odremontowany za panowania Jerzego IV. Wznosił się na pochyłym wzgórzu, w odległości kilku kilometrów od wsi, która nosiła taką samą jak i dwór nazwę. Rodzina Markenmore’ów osiadła w tej okolicy podczas najwcześniejszych dni podbojów normandzkich. Z wyjątkiem zabudowań gospodarskich i oficyn, w pobliżu dworu Markenmore żadnych innych budynków nie było. Budynek mieszkalny posiadał mnóstwo drzwi, a więc drzwi na taras, na podwórze, do ogrodu, na plac tenisowy i do stajen. Była tu również niezliczona ilość korytarzy, galerii i pokojów nieużywanych ani przez rodzinę właściciela, ani też przez służbę.
Rodzina była mała, a i służby było niewiele, Markenmore’owie bowiem w ciągu ostatnich lat zubożeli i nie wspominali już nawet dawnej swej świetnej przeszłości. Mimo to w gospodarstwie Markenmore’ów przechowywano jeszcze srebrne i złote nakrycia, zastawy z chińskiej porcelany i drogocenne kryształowe wazy. Piękne obrazy, rozwieszone po galeriach dworu, mówiły o dawnej fortunie i wartością swą przedstawiały jeszcze znaczny majątek.
Braxfield był jedynym człowiekiem w domu, który troskliwie omiatał z kurzu drogocenne pamiątki i żył w ustawicznej trwodze, aby pamiątek tych nie ukradziono. Gdyby mógł, z pewnością zbudowałby specjalny skarbiec – zabezpieczony od ognia i złodziei – i przechowywałby w nim wszystkie drogocenności, których we dworze Markenmore było jeszcze tak wiele. Lecz Markenmore’owie, aczkolwiek dawali zupełną swobodę staremu kamerdynerowi, jednak nie znieśliby tego, aby stary sługa zmienił porządek panujący tu od lat niepamiętnych. Tak, że złote kubki, srebrne tace i kryształowe dzbany, wytarte troskliwie z kurzu, połyskiwały spoza szyb masywnych dębowych kredensów, a drobiazgi z kości słoniowej i bezcennej chińskiej porcelany stały na antycznych regałach, jak gdyby, jak twierdził Braxfield, nie posiadały już żadnej wartości. Prawdopodobnie dlatego co wieczór stary kamerdyner zamykał troskliwie wszystkie drzwi domu i z pękiem wielkich kluczy przenosił się do swej izdebki. Ktokolwiek po tej godzinie chciałby wyjść z dworu, musiałby uzyskać zgodę starego Braxfielda.
Owego pamiętnego dnia, w drugiej połowie kwietnia 1912 roku, zaraz po obiedzie, do którego zazwyczaj we dworze Markenmor siadano o siódmej, Braxfield rozpoczął troskliwe zamykanie drzwi w całym domu. Najpierw zamykał wszystkie drzwi boczne, a na samym ostatku sprawdzał zamek w dużych drzwiach, prowadzących na taras. Zazwyczaj, podchodząc do tych drzwi, stary kamerdyner wychodził na taras, zbliżał się do balustrady, spoza której roztaczał się widok na obszerny park, i stał tak przez chwilę wpatrzony w dal. Widok, jaki się przed nim roztaczał, zależny był od pory roku. Przeważnie podczas wieczorów zimowych widział przed sobą tylko mgłę, za to latem przyglądał się dłużej złocistej tarczy zachodzącego słońca. W takich wypadkach Braxfield spoglądał tęsknym wzrokiem na promienie słoneczne, załamujące się u wierzchołków drzew i rzucające purpurowy cień na drogę wjazdową, prowadzącą do dworu. Promienie te przykuwały niejako wzrok starego kamerdynera, toteż w takie wieczory zatrzymywał się na tarasie dłużej i w duszy jego rodził się żal niewypowiedziany, że słońce się kryje, a za chwilę świat cały zatonie w liliowym mroku. Drzewa i krzewy traciły powoli swój zwykły kształt w szarych cieniach zapadającej nocy, a w chatach oddalonej wsi zapalały się nagle migocące światełka. Napatrzywszy się więc do syta, Braxfield skierował się w stronę drzwi, lecz nagle przystanął. Tuż za nim jakiś wysoki mężczyzna zbliżał się szybkim krokiem do stopni tarasu.
W wątłym blasku lampy, zapalonej w holu, Braxfield nie mógł rozpoznać twarzy przybysza. Wizyta ta zdziwiła go niezmiernie, w ostatnich dniach bowiem we dworze Markenmore rzadko ukazywał się ktoś obcy. Wysoka postać męska, w rozpiętym płaszczu, stanęła wreszcie na tarasie w kręgu światła zapalonej wewnątrz domu lampy. Widocznie gość nie przybywał z daleka, bo nawet nie miał kapelusza. Sprawiał wrażenie człowieka, który w pośpiechu zerwał się od stołu i przybiegł bez tchu do domu sąsiada. Na widok jego twarzy z piersi starego kamerdynera wydarł się okrzyk zdziwienia.
– Niech mnie licho porwie! – zawołał, podbiegając do przybysza. – Wszakże to mr. John Harborough? Witamy, sir! Nie miałem pojęcia, że pan wrócił do domu.
Mężczyzna, do którego zwrócone były te słowa, stał teraz w pełnym świetle lampy i zwrócił ogorzałą twarz ku staremu. Śmiejąc się, wyciągnął do niego rękę.
– Halo, Braxfield! – zawołał wesoło tonem człowieka, który wita starego znajomego. – Więc to wy jesteście? Zawsze taki czerstwy, co? Nie postarzeliście się wcale.
– Ludzie w moim wieku nie starzeją się, sir – odparł Braxfield, ściskając serdecznie, lecz z szacunkiem, rękę pana Harborough. – Starość przyjdzie potem, panie Harborough. Więc pan naprawdę wrócił, sir? Nic nie słyszałem o tym. Zresztą u nas i tak o niczym nie słychać. Ciszej teraz w domu sir Markenmore’a.
– Dzisiaj po południu wróciłem do domu, Braxfield – odparł Harborough. – Kończyłem właśnie obiad, gdy dowiedziałem się o chorobie sir Anthony’ego. Przybiegłem więc zaraz. Czy to coś poważnego?
– Tak, sir. Od kilku dni pan czuje się gorzej. Od dwóch lat prawie nie opuszcza sypialni. Mówiąc między nami, śmierć się zbliża. I doktorzy tak utrzymują, sir.
– Kto jest w domu? – zapytał Harborough, spoglądając na oświetlone okna frontowych pokoi.
– Nikt, oprócz pana Harry’ego i panny Valencii – odrzekł kamerdyner. – Pana Guya nie widzieliśmy już w Markenmore od siedmiu lat. Wyjechał mniej więcej w tym samym czasie, co i pan, panie Harborough, i do tej pory nie wrócił. Nie mam pojęcia, gdzie się podziewa, a zdaje mi się, że i w domu nikt nic o nim nie wie.
– Hm – mruknął Harborough. – Gdy wyjeżdżałem, Harry był jeszcze małym chłopcem, a Valencia – dzieckiem prawie.
– Tak, sir – przyznał Braxfield – lecz teraz pan Harry jest już dwudziestotrzyletnim młodzieńcem, a panna Valencia ma lat dziewiętnaście. Długo pan był poza domem, sir! Ale niech pan wejdzie, proszę bardzo! Jestem szczęśliwy, że widzę pana znowu w Markenmore.
Harborough wszedł za kamerdynerem do wnętrza domu i minąwszy staroświecki hol, przystrojony rogami jeleni, wszedł do obszernego pokoju, który obecnie służył rodzinie Markenmore’ów jako pokój do przyjęć. Na kominku trzaskały wesoło rozpalone głownie. Braxfield przysunął gościowi fotel bliżej do ognia.
– Salonu się teraz nie używa, panie Harborough – szeptał kamerdyner poufnie. – Ten pokój jest wszystkim – jednocześnie jadalnią i salonem. Nie tak jak dawniej bywało, co? Lecz dla starych przyjaciół znajdzie się jeszcze szklaneczka starego dobrego wina! Czy mogę panu podać, panie Harborough? Proszę powiedzieć, sir.
– Nie, dziękuję za wszystko, Braxfield – zawołał Harborough, rozglądając się ciekawie dokoła. – Pamiętam ten pokój – mruczał pod nosem. – Nic się tu nie zmieniło. Powiedźcie, Braxfield, młodym, że tu jestem.
Stanął przy kominku i rozglądał się dalej dokoła po wyjściu starego kamerdynera. Za czasów swego chłopięctwa znał dobrze ten pokój, ale było to prawie przed trzydziestu laty. Jadalnia ta przeznaczona była specjalnie do śniadań i uważano ją za najprzytulniejszy kącik w całym domu. Teraz tylko stare meble, obrazy i książki przypominały o dawnej świetności rodziny Markenmore’ów, do której to wszystko należało. Mimo panującego tu komfortu, bystremu wzrokowi Johna Harborough udało się zauważyć, że dziwna jakaś atmosfera panowała w tym domu. Atmosferę tę określić można było jednym, krótkim słowem: ruina. Wszystko dokoła było zniszczone i zdawało się chylić ku upadkowi.
Harborough przeniósł wzrok z wytartego dywanu ku otwartym drzwiom, w których ujrzał wysoką, smukłą postać dziewczęcą. Dziewczyna zbliżała się do niego z dłonią wyciągniętą na powitanie, zręczna w ruchach, o ciemnych włosach, jak wszyscy Markenmore’owie, i o pięknych błyszczących oczach. Można ją było nazwać pięknością, a twarzyczka jej była tak świeża, że zdawała się rozjaśniać staroświecką atmosferę otaczających ją sprzętów. Świeżość tej twarzyczki tak nagle uderzyła gościa, że przez chwilę nie mógł wymówić ani słowa, a trzymał tylko w uścisku swej dłoni drobną jej rączkę i szukał odpowiednich słów powitania.
– Wielkie nieba! – zawołał wreszcie, spoglądając na nią, zachwycony zgrabną jej sylwetką. – Więc to pani jest Valencia?
– We własnej osobie – odparła ze śmiechem. – Czy pan mnie zna? Bo ja pana doskonale pamiętam.
– No, tak – rzekł Harborough. – Byłem już dorosłym mężczyzną, gdy wyjechałem stąd. Zbliżałem się prawie do trzydziestki. Ale pani, pani wtedy miała lat…
– Trzynaście – przerwała z nowym wybuchem śmiechu. – Byłam już też porządnie stara. Więc pan naprawdę powrócił?
Wskazała mu fotel, zajmując miejsce obok. Harborough usiadł i z zachwytem przyglądał się temu dziecku, które w ciągu ostatnich kilku lat przeistoczyło się w olśniewająco piękną kobietę.
– Dopiero dzisiaj przyjechałem – odparł. – I gdy tylko dowiedziałem się o chorobie pani ojca, zjawiłem się tutaj natychmiast.
– Dziękuję panu – rzekła z prostotą. – Mam wrażenie, że nie jest gorzej, niż było ostatnio. Oczywiście bywają dni, kiedy czuje się bardzo niedobrze, na przykład wczoraj. I dlatego pewnie tak pana nastraszono. Ojciec jest już bardzo stary i zupełnie bezsilny.
– Gdybym mógł się na coś przydać… – zauważył Harborough. – Widzi pani, wróciłem do domu na stałe po siedmiu latach wędrówki.
– Musiał pan widzieć wiele ciekawych rzeczy – rzekła Valencia.
– Zupełnie słusznie – przyznał. – Zwiedziłem wszystkie zakątki świata. Ale wreszcie doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie pozostać we własnym starym domu. Postanowiłem tak zrobić właśnie dzisiaj, po powrocie. Nie mam teraz zamiaru wyruszać stąd. Postanowiłem osiąść tu na stałe.
– Greycloister jest naprawdę ładną rezydencją – rzekła Valencia. – Często spacerowałam po pańskim parku podczas pańskiej nieobecności i dziwiłam się, jak mógł pan wyjechać na tak długo.
– Miałem powody – wyszeptał Harborough. – Jednakże wróciłem i cieszę się, widząc starych znajomych. Przywiozłem do domu całą kolekcję rozmaitych ciekawych rzeczy. Mam nadzieję, że przyjdzie pani kiedyś obejrzeć to wszystko, prawda?
– Z największą przyjemnością – zawołała Valencia. – Urządzi sobie pan maleńkie muzeum?
– Z pewnością rozdam część moich zbiorów – odparł. – Trudno wszystko przechowywać. Ale, na litość boską, czyż to jest Harry?
Drzwi się znowu otworzyły i młody mężczyzna wsunął się cicho do pokoju. Był wysoki i szczupły, a spoza binokli spoglądał bardzo nieśmiało. Z uśmiechem podał dłoń gościowi, nie mówiąc ani słowa.
– Tak, to jest Harry – zapewniła Valencia. – Zmienił się także w ciągu tych kilku lat. Czy pan go jeszcze pamięta?
– Pamiętam, jak chodził ze mną na polowania – odparł Harborough. Spoglądał na siostrę i brata z zainteresowaniem. Guy Markenmore, starszy od nich o lat kilka, był synem sir Anthony’ego z pierwszego małżeństwa. – Musiał pan wiele polować od tego czasu, nieprawdaż? – ciągnął dalej gość, przyglądając się Harry’emu. – Rezydencja ta sławna jest w całej okolicy z najbardziej udanych polowań.
Harry Markenmore uśmiechnął się znowu, lecz milczał.
– Harry nie jest wielkim sportsmanem – odezwała się za brata Valencia. – Głownym jego zajęciem są interesy i książki. Zajmuje się teraz gospodarstwem. Musi naprawić to wszystko, co się zachwiało w ciągu ostatnich lat. Majątek nasz słynie z pięknych stajen, psiarni i królikarni, ale nie przynosi to wielkiego dochodu.
– Mieliśmy złego rządcę – zauważył Harry Markenmore, darząc Harborough spojrzeniem pełnym zaufania. – Leniwie spełniał swe obowiązki. W ciągu ostatnich dwóch lat sam zajmuję się już wszystkim. Uważam, że taki majątek, jak nasz, powinien dawać więcej dochodu.
– Bardzo słuszne twierdzenie – rzekł gość. – Najlepiej samemu dbać o wszystko. I ja mam ten sam zamiar, a może obydwaj kiedyś będziemy mogli podnieść głowy do góry.
– Pan wszakże nie jest zależny od dochodów, które przynosi pańska rezydencja – rzekła Valencia z powagą. – Przecież ma pan posiadłości również w mieście. Widzi pan, jak się znam na interesach! Naszym całym dochodem jest to, co nam daje posiadłość. Oboje z Harrym najbardziej pragnęlibyśmy sprzedać to wszystko.
– Bardzo dobry pomysł – przyznał Harborough. – Dlaczego nie mielibyście państwo tego uczynić?
Rodzeństwo spojrzało na siebie porozumiewawczo.
– Przecież to jest majorat – odrzekła Valencia.
Patrzyła na Harborough wymownie, a on skinął potakująco głową.
– Toteż właśnie – odezwał się po chwili. – Można by to było załatwić, gdybyście państwo uzyskali zgodę starszego brata.
Młodzi zamienili znowu spojrzenia.
– Nie mamy pojęcia, gdzie jest teraz Guy – rzekł Harry. – Nikt o tym nie wie. Nie dał znaku życia od chwili swego wyjazdu, to jest od siedmiu z górą lat.
– Tak, minęło już siedem lat – wyszeptała Valencia. – Pamiętam doskonale – spojrzała znowu na Harborough. – Zniknął nagle, jeszcze przed pańskim wyjazdem – dodała. – Było to przed siedmiu laty.
Harborough poruszył się niespokojnie w głębokim fotelu. Wolał nie zagłębiać się w rodzinne tajemnice Markenmore’ów, ciekawość go jednak ogarniała.
– Czy naprawdę państwo nic nie wiecie? – zapytał.
– Absolutnie nic – odparła Valencia. – Nikt z nas, ani też nikt z tych ludzi, z którymi się komunikujemy, nie słyszał nic o nim.
– A sprawy pieniężne? Przecież pieniądze są mu chyba potrzebne. Czy nigdy nie prosi o przysłanie?
– Ma swoje pieniądze – rzekł Harry. – Po śmierci swej matki odziedziczył cały jej majątek. Val ma słuszność, nie słyszeliśmy nic o nim od chwili jego wyjazdu. Dałbym wiele za to, aby przyjechał, bo i ojciec czuje się coraz gorzej.
Harborough wstał z fotela.
– Muszę już iść – rzekł. – Gdyby się cokolwiek stało, proszę dać mi znać natychmiast. Powiadacie państwo, że sir Anthony czuje się dzisiaj lepiej i że nie należy obawiać się katastrofy?
– W każdym razie, na pewien czas niebezpieczeństwo minęło – odparł Harry. – Jednakże tygodnie, a nawet dni ojca są policzone. Ale… ojciec nie lubi zostawać sam w pokoju, toteż pozwoli pan, że wrócę do niego. Jeżeli jutro będzie się czuł lepiej, zawiadomię go o pańskim powrocie. Prawdopodobnie zechce pana widzieć. Wstąpi pan znowu do nas?
– Z całą pewnością! – zawołał Harborough. Wyszedł z Valencią do holu, gdy tymczasem Harry udał się do pokoju ojca.
– Nie zapomni pani zawiadomić mnie, gdybym mógł się przydać na coś? – zapytał, spoglądając na nią z nietajonym zachwytem. – Proszę mnie uważać za najbliższego przyjaciela od chwili, kiedy wróciłem w rodzinne strony.
– Nie zapomnę – odparła. Obejrzała się dokoła i na samym końcu korytarza dostrzegła starego Braxfielda z pękiem kluczy w ręku. Przysunęła się bliżej do Harborough.
– Chciałam pana o coś zapytać – zwierzyła się szeptem. – Czy wie pan, dlaczego mój brat, Guy, opuścił dom przed siedmiu laty i dotąd do nas nie wrócił?
Duże jej ciemne oczy utkwione były w jego twarzy i nie uszło jej uwagi, że nagle zagryzł wargi z niechęcią.
– Niech mi pan powie. Proszę, bardzo pana proszę!
Wzrok Harborough przeniósł się z twarzy dziewczęcia na niknącą w cieniu korytarza postać starego sługi. Odpowiedź wydała mu się teraz jak gdyby łatwiejsza.
– Może i wiem cokolwiek – bąknął. – Powiem pani, ale innym razem.
Skinęła główką w milczeniu i wyszeptała bezdźwięcznie jakieś słowo podzięki, po czym lekkim krokiem poczęła wstępować na szerokie, kamienne schody. Po kilku obojętnych słowach, Braxfield wyprowadził gościa na taras, zamknął za nim troskliwie drzwi i wrócił do swej izdebki, z tym głębokim spokojem w duszy, że spełnił swój codzienny obowiązek.
W izdebce Braxfielda wesoło płonął ogień na kominku, a tuż przy nim stał głęboki miękki fotel starego kamerdynera. Teraz mógł odpocząć, palić swą ulubioną fajkę, czytać gazety i, od czasu do czasu, zwilżać zeschnięte gardło kilkoma kropelkami whisky. Podszedł do kredensu, ażeby napełnić próżną szklankę, gdy nagle usłyszał szmer. Ręce mu opadły, począł drżeć na całym ciele. Ten szmer był mu dziwnie znajomy, aczkolwiek nie słyszał go od wielu lat. Stał bez ruchu, nasłuchując, lecz po chwili szmer się powtórzył. Było to leciutkie, niedosłyszalne prawie pukanie, a raczej trzykrotne skrobanie do okna jego izdebki. Ze spokojem prawie wyszedł na korytarz i w milczeniu otworzył duże okno, wychodzące na ogród. W ciemnej czeluści otwartego okna ukazała się wysoka postać mężczyzny. Wątły płomień lampy padł na jego twarz.
– Wielki Boże! – zawołał stary kamerdyner, zataczając się bezsilnie na ścianę. – Czyżby mr. Guy?
Mężczyzna, którego Braxfield powitał takim okrzykiem i który w umówiony sposób zapukał do jego okna, zapuścił teraz badawczy wzrok w otchłań wąskiego korytarza, łączącego parterowe pokoje dworu Markenmore. Przeniósłszy potem spojrzenie na pobladłą twarz sługi, nieoczekiwany przybysz rzucił pytanie:
– Czy wszyscy już śpią?
Braxfield drżał na całym ciele. Za dawnych czasów stary sługa niejednokrotnie późną nocą wpuszczał Guya Markenmore’a tym właśnie oknem. Trzykrotne pukanie do okna służbowej izdebki było umówionym znakiem. I to samo pytanie padało z ust Guya, gdy staruszek otwierał mu okno. Wówczas, przed siedmiu laty, pytanie to nie wywierało żadnego wrażenia, lecz teraz, po siedmioletniej nieobecności panicza, Braxfield zadrżał na sam dźwięk jego głosu. Dlaczego młody baronet wrócił do rodzicielskiego domu ukradkiem, wśród cieniów bezksiężycowej kwietniowej nocy? Braxfield spoglądał nań z niedowierzaniem.
– Udali się do swoich pokojów, panie Guy – odparł. – A może są jeszcze u starszego pana. Sir Anthony jest bardzo chory, dni jego są policzone.
Znowu Guy Markenmore zatonął wzrokiem w ciemnym korytarzu. Braxfield przyglądał mu się uważnie. Od najwcześniejszego dzieciństwa zachwycał się zawsze chłopięcą urodą swego panicza. Guy i teraz wyglądał doskonale, mając już lat trzydzieści pięć. Wysoki, szczupły, o ciemnej czuprynie i żywym spojrzeniu inteligentnych oczu był typem mężczyzny, za którym szaleją kobiety. Sprawiał jednak wrażenie człowieka, który dużo przeżył i widział niejedno. Pod oczami znaczyła się delikatna sieć zmarszczek, łącząca się z dziwnym grymasem, biegnącym dokoła ust, nad którymi czerniał zgrabny przystrzyżony wąsik. W oczach, które zwróciły się teraz do starego sługi, była ta sama dawna chłopięca dobrotliwość.
– Wejdę do twego pokoju, Braxfield – rzekł spokojnie. – Zamknij to okno.
Żwawo przeskoczył parapet okna i począł iść wąskim korytarzem, gdy tymczasem kamerdyner drżącymi rękami zamykał okno jak najciszej. Gdy weszli obydwaj do izdebki Braxfielda, Guy zamknął drzwi uważnie i przekręcił klucz w zamku.
– Posłuchaj – wyszeptał zniżonym głosem, podprowadzając kamerdynera do kominka. – Chciałem cię zapytać o coś. Mam wrażenie, że spotkałem tu kogoś na drodze. Ty będziesz wiedział najlepiej. Czy John Harborough wrócił?
W jego głosie Braxfield wyczuł dziwny niepokój. Skinął potakująco głową, szukając wzrokiem spojrzenia Guya.
– Tak, sir – odparł. – Wrócił dzisiaj po południu.
– Był tutaj? – zapytał Guy.
– Tak, sir, dzisiaj wieczorem.
– Dlaczego? Po co tu przyszedł?
– Dowiedział się o chorobie pańskiego ojca. Przyszedł, aby zapytać o jego zdrowie.
– Pytał o mnie?
– Nie wiem, sir. Rozmawiał z panem Harrym i panną Valencią.
– Czy wrócił na stałe? Zamierza tu osiąść?
– Mam wrażenie, że tak, sir.
Braxfield nie pojmował znaczenia tych pytań i na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, lecz twarz Guya była spokojna i obojętna. Odwrócił się od kamerdynera, zdjął kapelusz i rękawiczki i złożył je na krześle, stojącym w kącie izdebki, po czym zapalił cygaro. Braxfield znał się na cygarach, toteż zaraz doszedł do wniosku, że cygaro, które zapalił Guy, należało do pierwszorzędnego gatunku. Z wyglądu panicza domyślił się, że najstarszy syn Markenmore’a nie powrócił do domu jako nędzarz. Guy był ubrany według ostatniej mody. Jego szary garnitur skrojony był bez zarzutu i nie przypominał w niczym zniszczonego ubrania, które nosił od kilku lat Harry. Na palcu lewej ręki połyskiwał gruby pierścień z dużym brylantem i w wątłym świetle lampy rozsiewał dokoła tysiączne blaski.
– Jeszcze jedno pytanie – odezwał się Guy. – Słyszałem, że pani Tretheroe, dawna Miss Weronika Leighton, mieszka znowu w tej okolicy. Czy to prawda?
– Tak, sir – odparł Braxfield. – Wróciła tu niedawno. Zamieszkała w Dower House, na samym końcu naszego parku. Domek ten wynajęła od pana Harry’ego przed miesiącem. Pan Harry sam teraz zajmuje się wszystkim.
– Wynajęła ten domek? – zawołał Guy z zainteresowaniem. – Ona wynajęła? Więc pułkownik Tretheroe umarł?
– Zdaje się, że umarł w Indiach przed rokiem. Ona wróciła sama i zamieszkała tutaj. Wygląda jeszcze bardzo młodo. Ładniejsza jest niż dawniej.
Braxfieldowi wróciła wrodzona gadatliwość i poczuł nagle potrzebę wygadania się przed paniczem.
– Mówią, że to bardzo bogata wdówka – ciągnął. – Pułkownik był majętnym człowiekiem i wsyzstko zapisał żonie. Przyjęła dużo służby i wydaje mnóstwo pieniędzy. Na jej przyjęcia przyjeżdżają goście nawet z Londynu. Widocznie pragnie się jeszcze bawić.
– Czy ma dzieci? – zapytał Guy.
– Nie, sir – odparł Braxfield. – Mówiono mi, że dzieci w ogóle nie miała.
Guy rozglądał się po małej izdebce kamerdynera. Nic się tutaj nie zmieniło. Jego wzrok spoczął na karafce stojącej na stole.
– Daj mi się czegoś napić, Braxfield – odezwał się nagle. – Przypuszczam, że w naszej starej piwnicy zostało coś jeszcze. Dużo lat minęło od czasu, kiedy piliśmy razem w tym pokoju. Dawne, dobre czasy!
Zaśmiał się głośno, podnosząc w górę szklankę podaną mu przez Braxfielda. Lecz stary kamerdyner nie odpowiedział mu uśmiechem. Wychylając tę szklankę, stary sługa wymamrotał tylko niezrozumiale słowa jakichś życzeń i zdawał się ulegać przypływowi sentymentu.
– Dawno to już było, sir – rzekł. – Bardzo dawno! Wierzę jednak, że powrócił pan do domu na stałe.
– Rozczarujesz się, stary – odparł Guy, wybuchając znowu śmiechem. – Nie mam najmniejszego zamiaru! Nie dla mnie rezydencja Markenmoreąów. I bez niej żyję jakoś, a nie mam zamiaru zajmować się sadzeniem kapusty i innych temu podobnych smakołyków. Myślę teraz o bardziej pożytecznych rzeczach. Nie, Braxfield, nie wróciłem na stałe.
– Panie Guy, a pański ojciec? Przecież on już nie pożyje długo. A tytuł i majątek, panie Guy?
– Niegodny jestem tytułu baroneta, Braxfield, i wcale mi na nim nie zależy – odparł Guy – a co do majątku, to prowadzony będzie i bez mojej pomocy. Nie dbam o majątek. Jestem zamożnym człowiekiem. Od sześciu lat gram na giełdzie i zarobiłem bardzo dużo pieniędzy. Posłuchaj, stary – dodał po chwili, przerywając serdeczne powinszowania służącego – powiadasz, że Harry sam się zajmuje gospodarstwem. Czy zna się na tym?
– Doskonale, sir – zawołał Braxfield – Charlesworth, dawny nasz rządca – pamięta go pan chyba? – pozostawił majątek w ogromnym zaniedbaniu. Gdy pan Harry doszedł do pełnoletności, przeniósł Charleswortha na emeryturę, a sam zajął się wszystkim. Pomaga mu oczywiście w pracy miss Valencia, która wyrosła na bardzo rozumną panienkę. Pozwoli pan, że ich zawiadomię o pańskim powrocie, nim jeszcze udadzą się na spoczynek?
Guy wypił do reszty zawartość szklanki i usiadłszy w głębokim fotelu, potrząsnął przecząco głową.
– Nie będę tu nocował, Braxfield – rzekł. – Przybyłem z miasta za interesami i muszę wrócić tam najwcześniejszym pociągiem, odchodzącym ze stacji Mitbourne. Chciałbym zobaczyć się z rodzeństwem, bo mam z nimi kilka spraw do omówienia. Przedtem jednak pragnąłbym się dowiedzieć kilku rzeczy od ciebie. Potem powiesz im, że jestem tutaj, ale spokojnie, w tajemnicy przed ojcem. Nie chcę, aby wiedział o moim powrocie. Powiedz mi, więc pani Tretheroe urządza dzisiaj przyjęcie w Dower House?
– Tak, sir, podobno wielkie przyjęcie.
– A zatem noc nie rozpoczyna się tutaj tak wcześnie, jak dawniej – zauważył Guy.
– Słyszałem, że zazwyczaj bawią się do późna, sir – rzekł Braxfield. – Tańczą i urządzają koncerty.
– Doskonale – ciągnął Guy dalej. – A czy pani Wrenne jest jeszcze właścicielką oberży we wsi?
Twarz Braxfielda oblała się nagle krwawym rumieńcem.
– Nie, sir – wybąkał nieśmiało. – Pan będzie się ze mnie śmiać, panie Guy. Przed kilku laty pani Wrenne została moją żoną i jest teraz panią Braxfield.
– Niech mnie licho porwie! – zawołał Guy. – Zdecydowałeś się wreszcie, stary? To znaczy, że pani Braxfield jest tutaj?
– Nie, sir, i nigdy tu nie była – odparł stary kamerdyner. – Ja jestem tutaj, jak dawniej. Żona moja i jej córka – pamięta pan Poppy? – która stała się teraz piękną kobietą, mieszkają w Woodland Cottage, tuż za naszym parkiem. Moja żona objęła to po sprzedaniu oberży Sceptre.
– O! – zawołał Guy – A kto ma teraz tamtą oberżę?
– Pewien jegomość nazwiskiem Grimsdale, który był przedtem stajennym u pana Jamesa Marchanta. Stajenni są niepotrzebni od czasu, gdy konie zastąpiono samochodami.
Guy skinął potakująco głową i wyjął z kieszeni zegarek.
– Nie ma jeszcze dziesiątej – mruknął. Przez kilka minut siedział zamyślony, gdy tymczasem Braxfield obserwował go z zaciekawieniem. – Dobrze już, stary – rzekł wreszcie ze spojrzeniem utkwionym w palących się w kominku głowniach – powiedz młodym, że jestem tutaj. Tylko ostrożnie, żeby ojciec się nie dowiedział.
– Niech pan będzie spokojny, sir – zapewnił Braxfield. – Na pewno są u starszego pana, ale ja jakoś to załatwię. Przed kilkoma tygodniami przyjęto pielęgniarkę. Ona zostanie przy chorym, gdy młodzi państwo zejdą.
Guy nie odpowiedział. Braxfield wolnym krokiem skierował się w stronę schodów prowadzących do pokoju Harry’ego Markenmore’a. Pokój był oświetlony, lecz pusty. Widocznie Harry siedział przy łożu ojca. Braxfield przeszedł przez korytarz i cicho zapukał do drzwi sypialni Valencii. Drzwi się otworzyły i na progu stanęła panna Markenmore w skromnym szlafroczku. Dziwny wyraz twarzy kamerdynera zaniepokoił ją nieco. Lecz Braxfield potrząsnął głową.
– Proszę się uspokoić, miss Valencio – rzekł stary sługa. – Niech pani się nie lęka. Chciałem powiedzieć, że pan Guy jest na dole. Zjawił się, gdy pani i pan Harry wyszli z jadalni. Pragnie państwa widzieć, lecz prosił, aby nie wspominać o tym starszemu panu.
Twarz Valencii zobojętniała. Nawet w dzieciństwie nie darzyła starszego brata specjalnym uczuciem i nigdy nie słyszała o nim nic dobrego. Podczas siedmioletniej nieobecności Guya, Valencia często zapominała o jego istnieniu. Wahająco spojrzała teraz na Braxfielda.
– Czego on chce? – zapytała.
– Tego nie wiem, miss – odparł stary kamerdyner. – Powiedział, że pragnie widzieć panią i pana Harry’ego, bo ma z państwem kilka spraw do omówienia. Prosi, aby nie wspominać nic o tym choremu.
Valencia spojrzała na ciemny korytarz. Kilkoro drzwi prowadziło z niego do rozmaitych pokojów, w których można było pomieścić ze trzy tuziny gości, lecz Valencia wiedziała, że żaden z tych pokojów nie mógł być naprędce przygotowany, bo wszędzie panowało zimno i ogromny nieporządek.
– Gdzież go umieścimy na noc, Braxfield? – zapytała. – Nie mamy nawet odpowiedniego łóżka.
– Pan Guy nie zostanie tutaj, panienko – odrzekł Braxfield. – Nie wiem dokładnie, lecz mam wrażenie, że pójdzie stąd zaraz po rozmowie z państwem. Wspominał coś o najwcześniejszym pociągu z Mitbourne.
Valencia zawahała się przez chwilę, po czym skierowała się w stronę sypialni ojca.
– Powiedz mu, że za pięć minut przyjdziemy – szepnęła Braxfieldowi. – Czy czeka w jadalni?
– Nie, panienko, w służbowym pokoju – odparł kamerdyner.
Valencia skinęła głową, a Braxfield wrócił na dół do gościa.
– Za pięć minut będą tutaj oboje, sir – oznajmił.
– Sądzę, że się zmienili – zauważył Guy w zamyśleniu.
– O, naturalnie, sir. Siedem lat to długi przeciąg czasu w ich wieku.
– Zaczekaj – ciągnął dalej Guy. – Harry będzie miał teraz chyba dwadzieścia trzy lata, a Valencia – około dwudziestu. Hm! Czy moja siostra miała już jakieś przygody miłosne?
– Nie mam pojęcia, sir – odparł Braxfield. – Miss Valencia nie lubi towarzystwa męskiego. Największą jej przyjemnością są spacery, gry na powietrzu i polowania. Bardzo rozumna panienka. Zdaje się, że idą już, sir. Pójdę sobie.
– Zostań tutaj, Braxfield – rzekł Guy spokojniej. – Będziesz mi potrzebny.
Wstał z fotela na przywitanie brata i siostry. Podał im rękę, jak gdyby widział ich dopiero wczoraj. Patrząc na siostrę, uśmiechnął się.
– Jak się masz, Harry? Jak się masz, Valencio? – zapytał. – Zmieniliście się oboje! A ty, Val, wyrosłaś na piękną kobietę. Wszystkie brzydkie podlotki wyrastają potem jakoś! Myślę, że pod względem charakteru też wydoroślałaś.
– Nie martw się o to – odparła Valencia. Obdarzyła go niechętnym spojrzeniem i usiadła w fotelu, z którego Guy podniósł się przed chwilą. – Sądzę, że i ty się ustatkowałeś, chociaż nie chce mi się w to wierzyć.
Guy spojrzał na brata.
– Rezolutna się zrobiła ta nasza siostrzyczka, co, panie Harry? – zawołał z uśmiechem. – Ale to nie szkodzi. Wszystkie kobiety w naszej rodzinie były takie. Zadowoleni jesteście, że mnie widzicie?
– Dlaczegóżby nie? – rzekła Valencia. – Aczkolwiek nigdy nie przyjaźniłeś się ze mną specjalnie i w ciągu siedmiu lat nie napisałeś ani razu. Nie jesteś naszym bratem, jesteś dla nas raczej zupełnie obcym człowiekiem.
Braxfield, stojący dotychczas między stołem i drzwiami, usunął się w najodleglejszy kąt pokoju. Harry Markenmore zwrócił się do siostry:
– Nie mów tak, Val – mruknął. – Właściwie nic o tym nie wiesz – spojrzał na starszego brata, który przyglądał się Valencii z ironicznym uśmieszkiem. – Valencia jest trochę zdenerwowana – usiłował ją tłumaczyć. – Oczywiście, że zadowoleni jesteśmy z twego przyjazdu, Guy.
– Bardzo się cieszę, mój chłopcze – zawołał Guy. – Rozumiem wasze zadowolenie.
– Ja osobiście nie mam się z czego cieszyć – odezwała się znowu Valencia. – Jak ci powiedziałam, jesteśmy zupełnie obcy. Nie znam cię prawie wcale.
– Postaram się, abyś mnie wkrótce poznała – odrzekł gość. – Ale dość już tych rodzinnych rozmówek. Przybyłem tu specjalnie, aby się z wami zobaczyć – dodał, siadając na krześle. – Przystąpmy od razu do interesu. Jak słyszałem, ojciec czuje się coraz gorzej i ja zostaję jego spadkobiercą.
– Tak – rzekł Harry.
– Ojcu nie mogę nic pomóc – ciągnął Guy. – Majątek jest mi niepotrzebny. Mam i tak dużo pieniędzy, a będę miał ich jeszcze więcej. Nie wiem, jak to załatwić prawnie, ale pragnę po śmierci ojca przepisać cały majątek na was dwoje. Od dzisiaj możecie rezydencję tę uważać za swoją własność. Rozumiecie?
Harry zdziwiony spojrzał na siostrę, lecz Valencia zawisła spojrzeniem na twarzy Guya.
– Bardzo szlachetnie z twej strony – zawołała nagle. – Lecz dlaczego mówisz nam o tym teraz?
– Dlatego, że zamierzam wyjechać do Ameryki za interesami. Wrócę dopiero za rok, a może i później. Pragnę, abyście wiedzieli o tym bez względu na to, co się stanie. Jeżeli ojciec umrze, Harry zajmować się będzie dalej majątkiem, a po moim powrocie załatwimy tę sprawę formalnie. Markenmore należeć będzie do was, mnie ono jest niepotrzebne. Słyszycie? I ty także słyszysz, Braxfield?
– Słyszę, sir – odparł kamerdyner.
– Z Markenmore nic nie wezmę – ciągnął Guy dalej. – Oprócz jednej rzeczy, którą pragnąłbym wziąć teraz. Harry – zwrócił się do brata, wyciągając z kieszeni mały kluczyk – pamiętasz mój dawny pokój? Pobiegnij tam, otwórz tym kluczykiem prawą szufladę biurka i przynieś mi zielony notes, który tam leży.
Po wyjściu Harry’ego Guy spojrzał znowu na Valencię i dostrzegł, że siostra przygląda się uważnie jego lewej ręce.
– Val – zawołał z wesołym uśmiechem – czemu się tak przyglądasz?
Valencia milczała przez chwilę, po czym wybuchła:
– Przyglądam się temu dziwnemu pierścionkowi, który masz na palcu!
Braxfield, który z kąta swego obserwował Guya Markenmore’a, dostrzegł, że uwaga Valencii wywarła na nim wrażenie. Zmieszanie swoje usiłował zatuszować głośnym, nieszczerym śmiechem.
– Cóż cię tak dziwi? – zauważył po chwili młody baronet. – Przecież to całkiem zwykły pierścionek.
– Może i masz słuszność – odparła Valencia. – Ale jednak jest w nim coś dziwnego. Znam kogoś, kto ma zupełnie taki sam pierścionek.
– Któż to taki? – zapytał Guy.
– Pani Tretheroe – odparła Valencia. – Zawsze go nosi na palcu. Byłam pewna, że przywiozła go z Indii, ale widzę, że twój pierścionek jest identyczny. Dziwne, że oboje macie jednakowe pierścionki.
– Więc pani Tretheroe tutaj przychodzi? – zapytał znowu Guy.
– Naturalnie. Przecież znaliśmy ją wszyscy, jeszcze przed ślubem. O ile pamiętam, przyjaźniłeś się kiedyś z nią.
Guy ziewnął obojętnie, lecz Valencii zdawało się, że ziewnięcie to było również tylko chęcią ukrycia wzruszenia.
– Już dawno o wszystkim zapomniałem – rzekł po chwili. – Dawne to były czasy i od tej chwili już nieraz zajęty byłem inną kobietą.
Valencia odwróciła się i spojrzała na Braxfielda.
– Braxfield, może byście zobaczyli, co tam słychać na górze – odezwała się, patrząc na służącego porozumiewawczo. – Posiedzicie chwilę z sir Anthonym i wytłumaczycie mu naszą nieobecność.
Braxfield wysunął się z pokoju, a Valencia zwróciła się do brata.
– Guy – po raz pierwszy tego wieczoru wymieniła jego imię – wybacz mi okazywaną ci niechęć. Lecz i ty nie postępowałeś dobrze z nami. Pragnęłabym wiedzieć, dlaczego wyjechałeś wówczas i dlaczego przez cały czas nie dawałeś znaku życia. Czy możesz mi to wytłumaczyć?
Dziwna powaga brzmiała w głosie dziewczyny i powaga ta zmusiła Guya do chwilowego głębszego zastanowienia się nad odpowiedzią. Cisnął na popielniczkę niedopalone cygaro, wstał z fotela i wsunąwszy ręce w kieszenie, yaczął przechadzać się po małej izdebce.
– Może powiem ci kiedyś – odezwał się wreszcie. – Może kiedyś… później… jak się namyślę.