Kryminał. Tajemnica dworu Markenmore - Joseph Smith Fletcher - ebook

Kryminał. Tajemnica dworu Markenmore ebook

Joseph Smith Fletcher

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tytuł kryminału pochodzi od nazwy miejsca akcji. Markenmore to piękna posiadłość wiejska. Jednak jej właściciel, sir Anthony, leży na łożu śmierci. Czuwają przy nim młodsze dzieci: Harry i Valencia. Niespodziewanie – po siedmiu latach nieobecności i braku jakiegokolwiek kontaktu z rodziną – we dworze pojawia się Guy, pierworodny syn Anthony’ego i dziedzic jego majątku. Nie chce jednak spotkać się z umierającym ojcem ani przyjąć spadku. Ale to nie dlatego Markenmore traci tego feralnego dnia aż dwóch swych posiadaczy i opiekunów. Guy zostaje zamordowany! Kto go zabił i dlaczego? Czyżby rodzeństwo chcące zabezpieczyć ogromny majątek? A może to dawne porachunki miłosne (przecież wtedy przybywa do dworu także John Harborough i pani Tretheroe)? Detektyw Blick wyrusza śladem mrocznych tajemnic starego Markenmore…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 273

Oceny
3,4 (18 ocen)
3
5
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jo­seph Smith Flet­cher

Ta­jem­ni­ca dwo­ru Mar­ken­mo­re

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Mar­ken­mo­re My­ste­ry

Re­dak­cja

Ewe­li­na Stry­jec­ka-Do­li­wa

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie au­to­ry­zo­wa­ne­go prze­kła­du z an­giel­skie­go Ja­ni­ny Za­wi­szy Kra­suc­kiej:

War­sza­wa [1930]

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-415-8

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel. 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

POWRÓT

Bra­xfield, ka­mer­dy­ner sir An­tho­ny’ego Mar­ken­mo­re’a, wła­ści­cie­la re­zy­den­cji Mar­ken­mo­re, miał swo­je me­to­dy. Słu­żył na dwo­rze ba­ro­ne­ta Mar­ken­mo­re’a od prze­szło trzy­dzie­stu lat. Przez cały czas pra­co­wał bar­dzo sys­te­ma­tycz­nie, a sys­te­ma­tycz­ność ta z wie­kiem (Bra­xfield miał już po­nad sześć­dzie­siąt lat) prze­szła w pe­wien fa­na­tyzm. Wła­ści­wie to był pa­nem domu, bo­wiem sir An­tho­ny, z po­wo­du cho­ro­by ska­za­ny był na po­zo­sta­wa­nie w swym po­ko­ju. Mr. Guy Mar­ken­mo­re, star­szy syn, opu­ścił dom ro­dzin­ny nie­mal przed sied­miu laty i od tego cza­su nie prze­stą­pił już ani razu pro­gu tego domu. Mr. Har­ry Mar­ken­mo­re, młod­szy syn, zaj­mo­wał się ostat­nio za­nie­dba­nym go­spo­dar­stwem. Miss Va­len­cia Mar­ken­mo­re, je­dy­na cór­ka sir An­tho­ny’ego, przed kil­ku za­le­d­wie mie­sią­ca­mi wró­ci­ła ze szko­ły. Nic więc dziw­ne­go, że wszyst­ko w domu było na gło­wie Bra­xfiel­da i że cała od­po­wie­dzial­ność za ja­ki­kol­wiek nie­po­rzą­dek spa­da­ła je­dy­nie na nie­go. Do fan­ta­stycz­nych prze­są­dów sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra na­le­ża­ło i to, że co­dzien­nie oko­ło ósmej wie­czo­rem mu­siał obejść cały dom i po­za­my­kać wszyst­kie drzwi i okna. Gdy­by kto­kol­wiek za­py­tał Bra­xfiel­da, dla­cze­go to czy­ni, sta­ru­szek zdzi­wił­by się praw­do­po­dob­nie i sam naj­pew­niej nie zna­la­zł­by po­par­tej ar­gu­men­ta­mi od­po­wie­dzi.

Dwór Mar­ken­mo­re był sta­rym do­mem, wy­bu­do­wa­nym pod­czas ostat­nich lat pa­no­wa­nia kró­lo­wej Elż­bie­ty. Wy­koń­czo­ny zo­stał za cza­sów Ka­ro­la II, a zmo­der­ni­zo­wa­ny i od­re­mon­to­wa­ny za pa­no­wa­nia Je­rze­go IV. Wzno­sił się na po­chy­łym wzgó­rzu, w od­le­gło­ści kil­ku ki­lo­me­trów od wsi, któ­ra no­si­ła taką samą jak i dwór na­zwę. Ro­dzi­na Mar­ken­mo­re’ów osia­dła w tej oko­li­cy pod­czas naj­wcze­śniej­szych dni pod­bo­jów nor­mandz­kich. Z wy­jąt­kiem za­bu­do­wań go­spo­dar­skich i ofi­cyn, w po­bli­żu dwo­ru Mar­ken­mo­re żad­nych in­nych bu­dyn­ków nie było. Bu­dy­nek miesz­kal­ny po­sia­dał mnó­stwo drzwi, a więc drzwi na ta­ras, na po­dwó­rze, do ogro­du, na plac te­ni­so­wy i do sta­jen. Była tu rów­nież nie­zli­czo­na ilość ko­ry­ta­rzy, ga­le­rii i po­ko­jów nie­uży­wa­nych ani przez ro­dzi­nę wła­ści­cie­la, ani też przez służ­bę.

Ro­dzi­na była mała, a i służ­by było nie­wie­le, Mar­ken­mo­re’owie bo­wiem w cią­gu ostat­nich lat zu­bo­że­li i nie wspo­mi­na­li już na­wet daw­nej swej świet­nej prze­szło­ści. Mimo to w go­spo­dar­stwie Mar­ken­mo­re’ów prze­cho­wy­wa­no jesz­cze srebr­ne i zło­te na­kry­cia, za­sta­wy z chiń­skiej por­ce­la­ny i dro­go­cen­ne krysz­ta­ło­we wazy. Pięk­ne ob­ra­zy, roz­wie­szo­ne po ga­le­riach dwo­ru, mó­wi­ły o daw­nej for­tu­nie i war­to­ścią swą przed­sta­wia­ły jesz­cze znacz­ny ma­ją­tek.

Bra­xfield był je­dy­nym czło­wie­kiem w domu, któ­ry tro­skli­wie omia­tał z ku­rzu dro­go­cen­ne pa­miąt­ki i żył w usta­wicz­nej trwo­dze, aby pa­mią­tek tych nie ukra­dzio­no. Gdy­by mógł, z pew­no­ścią zbu­do­wał­by spe­cjal­ny skar­biec – za­bez­pie­czo­ny od ognia i zło­dziei – i prze­cho­wy­wał­by w nim wszyst­kie dro­go­cen­no­ści, któ­rych we dwo­rze Mar­ken­mo­re było jesz­cze tak wie­le. Lecz Mar­ken­mo­re’owie, acz­kol­wiek da­wa­li zu­peł­ną swo­bo­dę sta­re­mu ka­mer­dy­ne­ro­wi, jed­nak nie znie­śli­by tego, aby sta­ry słu­ga zmie­nił po­rzą­dek pa­nu­ją­cy tu od lat nie­pa­mięt­nych. Tak, że zło­te kub­ki, srebr­ne tace i krysz­ta­ło­we dzba­ny, wy­tar­te tro­skli­wie z ku­rzu, po­ły­ski­wa­ły spo­za szyb ma­syw­nych dę­bo­wych kre­den­sów, a dro­bia­zgi z ko­ści sło­nio­wej i bez­cen­nej chiń­skiej por­ce­la­ny sta­ły na an­tycz­nych re­ga­łach, jak gdy­by, jak twier­dził Bra­xfield, nie po­sia­da­ły już żad­nej war­to­ści. Praw­do­po­dob­nie dla­te­go co wie­czór sta­ry ka­mer­dy­ner za­my­kał tro­skli­wie wszyst­kie drzwi domu i z pę­kiem wiel­kich klu­czy prze­no­sił się do swej iz­deb­ki. Kto­kol­wiek po tej go­dzi­nie chciał­by wyjść z dwo­ru, mu­siał­by uzy­skać zgo­dę sta­re­go Bra­xfiel­da.

Owe­go pa­mięt­ne­go dnia, w dru­giej po­ło­wie kwiet­nia 1912 roku, za­raz po obie­dzie, do któ­re­go za­zwy­czaj we dwo­rze Mar­ken­mor sia­da­no o siód­mej, Bra­xfield roz­po­czął tro­skli­we za­my­ka­nie drzwi w ca­łym domu. Naj­pierw za­my­kał wszyst­kie drzwi bocz­ne, a na sa­mym ostat­ku spraw­dzał za­mek w du­żych drzwiach, pro­wa­dzą­cych na ta­ras. Za­zwy­czaj, pod­cho­dząc do tych drzwi, sta­ry ka­mer­dy­ner wy­cho­dził na ta­ras, zbli­żał się do ba­lu­stra­dy, spo­za któ­rej roz­ta­czał się wi­dok na ob­szer­ny park, i stał tak przez chwi­lę wpa­trzo­ny w dal. Wi­dok, jaki się przed nim roz­ta­czał, za­leż­ny był od pory roku. Prze­waż­nie pod­czas wie­czo­rów zi­mo­wych wi­dział przed sobą tyl­ko mgłę, za to la­tem przy­glą­dał się dłu­żej zło­ci­stej tar­czy za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. W ta­kich wy­pad­kach Bra­xfield spo­glą­dał tę­sk­nym wzro­kiem na pro­mie­nie sło­necz­ne, za­ła­mu­ją­ce się u wierz­choł­ków drzew i rzu­ca­ją­ce pur­pu­ro­wy cień na dro­gę wjaz­do­wą, pro­wa­dzą­cą do dwo­ru. Pro­mie­nie te przy­ku­wa­ły nie­ja­ko wzrok sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra, to­też w ta­kie wie­czo­ry za­trzy­my­wał się na ta­ra­sie dłu­żej i w du­szy jego ro­dził się żal nie­wy­po­wie­dzia­ny, że słoń­ce się kry­je, a za chwi­lę świat cały za­to­nie w li­lio­wym mro­ku. Drze­wa i krze­wy tra­ci­ły po­wo­li swój zwy­kły kształt w sza­rych cie­niach za­pa­da­ją­cej nocy, a w cha­tach od­da­lo­nej wsi za­pa­la­ły się na­gle mi­go­cą­ce świa­teł­ka. Na­pa­trzyw­szy się więc do syta, Bra­xfield skie­ro­wał się w stro­nę drzwi, lecz na­gle przy­sta­nął. Tuż za nim ja­kiś wy­so­ki męż­czy­zna zbli­żał się szyb­kim kro­kiem do stop­ni ta­ra­su.

W wą­tłym bla­sku lam­py, za­pa­lo­nej w holu, Bra­xfield nie mógł roz­po­znać twa­rzy przy­by­sza. Wi­zy­ta ta zdzi­wi­ła go nie­zmier­nie, w ostat­nich dniach bo­wiem we dwo­rze Mar­ken­mo­re rzad­ko uka­zy­wał się ktoś obcy. Wy­so­ka po­stać mę­ska, w roz­pię­tym płasz­czu, sta­nę­ła wresz­cie na ta­ra­sie w krę­gu świa­tła za­pa­lo­nej we­wnątrz domu lam­py. Wi­docz­nie gość nie przy­by­wał z da­le­ka, bo na­wet nie miał ka­pe­lu­sza. Spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry w po­śpie­chu ze­rwał się od sto­łu i przy­biegł bez tchu do domu są­sia­da. Na wi­dok jego twa­rzy z pier­si sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra wy­darł się okrzyk zdzi­wie­nia.

– Niech mnie li­cho po­rwie! – za­wo­łał, pod­bie­ga­jąc do przy­by­sza. – Wszak­że to mr. John Har­bo­ro­ugh? Wi­ta­my, sir! Nie mia­łem po­ję­cia, że pan wró­cił do domu.

Męż­czy­zna, do któ­re­go zwró­co­ne były te sło­wa, stał te­raz w peł­nym świe­tle lam­py i zwró­cił ogo­rza­łą twarz ku sta­re­mu. Śmie­jąc się, wy­cią­gnął do nie­go rękę.

– Halo, Bra­xfield! – za­wo­łał we­so­ło to­nem czło­wie­ka, któ­ry wita sta­re­go zna­jo­me­go. – Więc to wy je­ste­ście? Za­wsze taki czer­stwy, co? Nie po­sta­rze­li­ście się wca­le.

– Lu­dzie w moim wie­ku nie sta­rze­ją się, sir – od­parł Bra­xfield, ści­ska­jąc ser­decz­nie, lecz z sza­cun­kiem, rękę pana Har­bo­ro­ugh. – Sta­rość przyj­dzie po­tem, pa­nie Har­bo­ro­ugh. Więc pan na­praw­dę wró­cił, sir? Nic nie sły­sza­łem o tym. Zresz­tą u nas i tak o ni­czym nie sły­chać. Ci­szej te­raz w domu sir Mar­ken­mo­re’a.

– Dzi­siaj po po­łu­dniu wró­ci­łem do domu, Bra­xfield – od­parł Har­bo­ro­ugh. – Koń­czy­łem wła­śnie obiad, gdy do­wie­dzia­łem się o cho­ro­bie sir An­tho­ny’ego. Przy­bie­głem więc za­raz. Czy to coś po­waż­ne­go?

– Tak, sir. Od kil­ku dni pan czu­je się go­rzej. Od dwóch lat pra­wie nie opusz­cza sy­pial­ni. Mó­wiąc mię­dzy nami, śmierć się zbli­ża. I dok­to­rzy tak utrzy­mu­ją, sir.

– Kto jest w domu? – za­py­tał Har­bo­ro­ugh, spo­glą­da­jąc na oświe­tlo­ne okna fron­to­wych po­koi.

– Nikt, oprócz pana Har­ry’ego i pan­ny Va­len­cii – od­rzekł ka­mer­dy­ner. – Pana Guya nie wi­dzie­li­śmy już w Mar­ken­mo­re od sied­miu lat. Wy­je­chał mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, co i pan, pa­nie Har­bo­ro­ugh, i do tej pory nie wró­cił. Nie mam po­ję­cia, gdzie się po­dzie­wa, a zda­je mi się, że i w domu nikt nic o nim nie wie.

– Hm – mruk­nął Har­bo­ro­ugh. – Gdy wy­jeż­dża­łem, Har­ry był jesz­cze ma­łym chłop­cem, a Va­len­cia – dziec­kiem pra­wie.

– Tak, sir – przy­znał Bra­xfield – lecz te­raz pan Har­ry jest już dwu­dzie­sto­trzy­let­nim mło­dzień­cem, a pan­na Va­len­cia ma lat dzie­więt­na­ście. Dłu­go pan był poza do­mem, sir! Ale niech pan wej­dzie, pro­szę bar­dzo! Je­stem szczę­śli­wy, że wi­dzę pana zno­wu w Mar­ken­mo­re.

Har­bo­ro­ugh wszedł za ka­mer­dy­ne­rem do wnę­trza domu i mi­nąw­szy sta­ro­świec­ki hol, przy­stro­jo­ny ro­ga­mi je­le­ni, wszedł do ob­szer­ne­go po­ko­ju, któ­ry obec­nie słu­żył ro­dzi­nie Mar­ken­mo­re’ów jako po­kój do przy­jęć. Na ko­min­ku trza­ska­ły we­so­ło roz­pa­lo­ne głow­nie. Bra­xfield przy­su­nął go­ścio­wi fo­tel bli­żej do ognia.

– Sa­lo­nu się te­raz nie uży­wa, pa­nie Har­bo­ro­ugh – szep­tał ka­mer­dy­ner po­uf­nie. – Ten po­kój jest wszyst­kim – jed­no­cze­śnie ja­dal­nią i sa­lo­nem. Nie tak jak daw­niej by­wa­ło, co? Lecz dla sta­rych przy­ja­ciół znaj­dzie się jesz­cze szkla­necz­ka sta­re­go do­bre­go wina! Czy mogę panu po­dać, pa­nie Har­bo­ro­ugh? Pro­szę po­wie­dzieć, sir.

– Nie, dzię­ku­ję za wszyst­ko, Bra­xfield – za­wo­łał Har­bo­ro­ugh, roz­glą­da­jąc się cie­ka­wie do­ko­ła. – Pa­mię­tam ten po­kój – mru­czał pod no­sem. – Nic się tu nie zmie­ni­ło. Po­wiedź­cie, Bra­xfield, mło­dym, że tu je­stem.

Sta­nął przy ko­min­ku i roz­glą­dał się da­lej do­ko­ła po wyj­ściu sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra. Za cza­sów swe­go chło­pięc­twa znał do­brze ten po­kój, ale było to pra­wie przed trzy­dzie­stu laty. Ja­dal­nia ta prze­zna­czo­na była spe­cjal­nie do śnia­dań i uwa­ża­no ją za naj­przy­tul­niej­szy ką­cik w ca­łym domu. Te­raz tyl­ko sta­re me­ble, ob­ra­zy i książ­ki przy­po­mi­na­ły o daw­nej świet­no­ści ro­dzi­ny Mar­ken­mo­re’ów, do któ­rej to wszyst­ko na­le­ża­ło. Mimo pa­nu­ją­ce­go tu kom­for­tu, by­stre­mu wzro­ko­wi Joh­na Har­bo­ro­ugh uda­ło się za­uwa­żyć, że dziw­na ja­kaś at­mos­fe­ra pa­no­wa­ła w tym domu. At­mos­fe­rę tę okre­ślić moż­na było jed­nym, krót­kim sło­wem: ru­ina. Wszyst­ko do­ko­ła było znisz­czo­ne i zda­wa­ło się chy­lić ku upad­ko­wi.

Har­bo­ro­ugh prze­niósł wzrok z wy­tar­te­go dy­wa­nu ku otwar­tym drzwiom, w któ­rych uj­rzał wy­so­ką, smu­kłą po­stać dziew­czę­cą. Dziew­czy­na zbli­ża­ła się do nie­go z dło­nią wy­cią­gnię­tą na po­wi­ta­nie, zręcz­na w ru­chach, o ciem­nych wło­sach, jak wszy­scy Mar­ken­mo­re’owie, i o pięk­nych błysz­czą­cych oczach. Moż­na ją było na­zwać pięk­no­ścią, a twa­rzycz­ka jej była tak świe­ża, że zda­wa­ła się roz­ja­śniać sta­ro­świec­ką at­mos­fe­rę ota­cza­ją­cych ją sprzę­tów. Świe­żość tej twa­rzycz­ki tak na­gle ude­rzy­ła go­ścia, że przez chwi­lę nie mógł wy­mó­wić ani sło­wa, a trzy­mał tyl­ko w uści­sku swej dło­ni drob­ną jej rącz­kę i szu­kał od­po­wied­nich słów po­wi­ta­nia.

– Wiel­kie nie­ba! – za­wo­łał wresz­cie, spo­glą­da­jąc na nią, za­chwy­co­ny zgrab­ną jej syl­wet­ką. – Więc to pani jest Va­len­cia?

– We wła­snej oso­bie – od­par­ła ze śmie­chem. – Czy pan mnie zna? Bo ja pana do­sko­na­le pa­mię­tam.

– No, tak – rzekł Har­bo­ro­ugh. – By­łem już do­ro­słym męż­czy­zną, gdy wy­je­cha­łem stąd. Zbli­ża­łem się pra­wie do trzy­dziest­ki. Ale pani, pani wte­dy mia­ła lat…

– Trzy­na­ście – prze­rwa­ła z no­wym wy­bu­chem śmie­chu. – By­łam już też po­rząd­nie sta­ra. Więc pan na­praw­dę po­wró­cił?

Wska­za­ła mu fo­tel, zaj­mu­jąc miej­sce obok. Har­bo­ro­ugh usiadł i z za­chwy­tem przy­glą­dał się temu dziec­ku, któ­re w cią­gu ostat­nich kil­ku lat prze­isto­czy­ło się w olśnie­wa­ją­co pięk­ną ko­bie­tę.

– Do­pie­ro dzi­siaj przy­je­cha­łem – od­parł. – I gdy tyl­ko do­wie­dzia­łem się o cho­ro­bie pani ojca, zja­wi­łem się tu­taj na­tych­miast.

– Dzię­ku­ję panu – rze­kła z pro­sto­tą. – Mam wra­że­nie, że nie jest go­rzej, niż było ostat­nio. Oczy­wi­ście by­wa­ją dni, kie­dy czu­je się bar­dzo nie­do­brze, na przy­kład wczo­raj. I dla­te­go pew­nie tak pana na­stra­szo­no. Oj­ciec jest już bar­dzo sta­ry i zu­peł­nie bez­sil­ny.

– Gdy­bym mógł się na coś przy­dać… – za­uwa­żył Har­bo­ro­ugh. – Wi­dzi pani, wró­ci­łem do domu na sta­łe po sied­miu la­tach wę­drów­ki.

– Mu­siał pan wi­dzieć wie­le cie­ka­wych rze­czy – rze­kła Va­len­cia.

– Zu­peł­nie słusz­nie – przy­znał. – Zwie­dzi­łem wszyst­kie za­kąt­ki świa­ta. Ale wresz­cie do­sze­dłem do wnio­sku, że naj­le­piej bę­dzie po­zo­stać we wła­snym sta­rym domu. Po­sta­no­wi­łem tak zro­bić wła­śnie dzi­siaj, po po­wro­cie. Nie mam te­raz za­mia­ru wy­ru­szać stąd. Po­sta­no­wi­łem osiąść tu na sta­łe.

– Greyc­lo­ister jest na­praw­dę ład­ną re­zy­den­cją – rze­kła Va­len­cia. – Czę­sto spa­ce­ro­wa­łam po pań­skim par­ku pod­czas pań­skiej nie­obec­no­ści i dzi­wi­łam się, jak mógł pan wy­je­chać na tak dłu­go.

– Mia­łem po­wo­dy – wy­szep­tał Har­bo­ro­ugh. – Jed­nak­że wró­ci­łem i cie­szę się, wi­dząc sta­rych zna­jo­mych. Przy­wio­złem do domu całą ko­lek­cję roz­ma­itych cie­ka­wych rze­czy. Mam na­dzie­ję, że przyj­dzie pani kie­dyś obej­rzeć to wszyst­ko, praw­da?

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią – za­wo­ła­ła Va­len­cia. – Urzą­dzi so­bie pan ma­leń­kie mu­zeum?

– Z pew­no­ścią roz­dam część mo­ich zbio­rów – od­parł. – Trud­no wszyst­ko prze­cho­wy­wać. Ale, na li­tość bo­ską, czyż to jest Har­ry?

Drzwi się zno­wu otwo­rzy­ły i mło­dy męż­czy­zna wsu­nął się ci­cho do po­ko­ju. Był wy­so­ki i szczu­pły, a spo­za bi­no­kli spo­glą­dał bar­dzo nie­śmia­ło. Z uśmie­chem po­dał dłoń go­ścio­wi, nie mó­wiąc ani sło­wa.

– Tak, to jest Har­ry – za­pew­ni­ła Va­len­cia. – Zmie­nił się tak­że w cią­gu tych kil­ku lat. Czy pan go jesz­cze pa­mię­ta?

– Pa­mię­tam, jak cho­dził ze mną na po­lo­wa­nia – od­parł Har­bo­ro­ugh. Spo­glą­dał na sio­strę i bra­ta z za­in­te­re­so­wa­niem. Guy Mar­ken­mo­re, star­szy od nich o lat kil­ka, był sy­nem sir An­tho­ny’ego z pierw­sze­go mał­żeń­stwa. – Mu­siał pan wie­le po­lo­wać od tego cza­su, nie­praw­daż? – cią­gnął da­lej gość, przy­glą­da­jąc się Har­ry’emu. – Re­zy­den­cja ta sław­na jest w ca­łej oko­li­cy z naj­bar­dziej uda­nych po­lo­wań.

Har­ry Mar­ken­mo­re uśmiech­nął się zno­wu, lecz mil­czał.

– Har­ry nie jest wiel­kim spor­t­sma­nem – ode­zwa­ła się za bra­ta Va­len­cia. – Głow­nym jego za­ję­ciem są in­te­re­sy i książ­ki. Zaj­mu­je się te­raz go­spo­dar­stwem. Musi na­pra­wić to wszyst­ko, co się za­chwia­ło w cią­gu ostat­nich lat. Ma­ją­tek nasz sły­nie z pięk­nych sta­jen, psiar­ni i kró­li­kar­ni, ale nie przy­no­si to wiel­kie­go do­cho­du.

– Mie­li­śmy złe­go rząd­cę – za­uwa­żył Har­ry Mar­ken­mo­re, da­rząc Har­bo­ro­ugh spoj­rze­niem peł­nym za­ufa­nia. – Le­ni­wie speł­niał swe obo­wiąz­ki. W cią­gu ostat­nich dwóch lat sam zaj­mu­ję się już wszyst­kim. Uwa­żam, że taki ma­ją­tek, jak nasz, po­wi­nien da­wać wię­cej do­cho­du.

– Bar­dzo słusz­ne twier­dze­nie – rzekł gość. – Naj­le­piej sa­me­mu dbać o wszyst­ko. I ja mam ten sam za­miar, a może oby­dwaj kie­dyś bę­dzie­my mo­gli pod­nieść gło­wy do góry.

– Pan wszak­że nie jest za­leż­ny od do­cho­dów, któ­re przy­no­si pań­ska re­zy­den­cja – rze­kła Va­len­cia z po­wa­gą. – Prze­cież ma pan po­sia­dło­ści rów­nież w mie­ście. Wi­dzi pan, jak się znam na in­te­re­sach! Na­szym ca­łym do­cho­dem jest to, co nam daje po­sia­dłość. Obo­je z Har­rym naj­bar­dziej pra­gnę­li­by­śmy sprze­dać to wszyst­ko.

– Bar­dzo do­bry po­mysł – przy­znał Har­bo­ro­ugh. – Dla­cze­go nie mie­li­by­ście pań­stwo tego uczy­nić?

Ro­dzeń­stwo spoj­rza­ło na sie­bie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Prze­cież to jest ma­jo­rat – od­rze­kła Va­len­cia.

Pa­trzy­ła na Har­bo­ro­ugh wy­mow­nie, a on ski­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą.

– To­też wła­śnie – ode­zwał się po chwi­li. – Moż­na by to było za­ła­twić, gdy­by­ście pań­stwo uzy­ska­li zgo­dę star­sze­go bra­ta.

Mło­dzi za­mie­ni­li zno­wu spoj­rze­nia.

– Nie mamy po­ję­cia, gdzie jest te­raz Guy – rzekł Har­ry. – Nikt o tym nie wie. Nie dał zna­ku ży­cia od chwi­li swe­go wy­jaz­du, to jest od sied­miu z górą lat.

– Tak, mi­nę­ło już sie­dem lat – wy­szep­ta­ła Va­len­cia. – Pa­mię­tam do­sko­na­le – spoj­rza­ła zno­wu na Har­bo­ro­ugh. – Znik­nął na­gle, jesz­cze przed pań­skim wy­jaz­dem – do­da­ła. – Było to przed sied­miu laty.

Har­bo­ro­ugh po­ru­szył się nie­spo­koj­nie w głę­bo­kim fo­te­lu. Wo­lał nie za­głę­biać się w ro­dzin­ne ta­jem­ni­ce Mar­ken­mo­re’ów, cie­ka­wość go jed­nak ogar­nia­ła.

– Czy na­praw­dę pań­stwo nic nie wie­cie? – za­py­tał.

– Ab­so­lut­nie nic – od­par­ła Va­len­cia. – Nikt z nas, ani też nikt z tych lu­dzi, z któ­ry­mi się ko­mu­ni­ku­je­my, nie sły­szał nic o nim.

– A spra­wy pie­nięż­ne? Prze­cież pie­nią­dze są mu chy­ba po­trzeb­ne. Czy ni­g­dy nie pro­si o przy­sła­nie?

– Ma swo­je pie­nią­dze – rzekł Har­ry. – Po śmier­ci swej mat­ki odzie­dzi­czył cały jej ma­ją­tek. Val ma słusz­ność, nie sły­sze­li­śmy nic o nim od chwi­li jego wy­jaz­du. Dał­bym wie­le za to, aby przy­je­chał, bo i oj­ciec czu­je się co­raz go­rzej.

Har­bo­ro­ugh wstał z fo­te­la.

– Mu­szę już iść – rzekł. – Gdy­by się co­kol­wiek sta­ło, pro­szę dać mi znać na­tych­miast. Po­wia­da­cie pań­stwo, że sir An­tho­ny czu­je się dzi­siaj le­piej i że nie na­le­ży oba­wiać się ka­ta­stro­fy?

– W każ­dym ra­zie, na pe­wien czas nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło – od­parł Har­ry. – Jed­nak­że ty­go­dnie, a na­wet dni ojca są po­li­czo­ne. Ale… oj­ciec nie lubi zo­sta­wać sam w po­ko­ju, to­też po­zwo­li pan, że wró­cę do nie­go. Je­że­li ju­tro bę­dzie się czuł le­piej, za­wia­do­mię go o pań­skim po­wro­cie. Praw­do­po­dob­nie ze­chce pana wi­dzieć. Wstą­pi pan zno­wu do nas?

– Z całą pew­no­ścią! – za­wo­łał Har­bo­ro­ugh. Wy­szedł z Va­len­cią do holu, gdy tym­cza­sem Har­ry udał się do po­ko­ju ojca.

– Nie za­po­mni pani za­wia­do­mić mnie, gdy­bym mógł się przy­dać na coś? – za­py­tał, spo­glą­da­jąc na nią z nie­ta­jo­nym za­chwy­tem. – Pro­szę mnie uwa­żać za naj­bliż­sze­go przy­ja­cie­la od chwi­li, kie­dy wró­ci­łem w ro­dzin­ne stro­ny.

– Nie za­po­mnę – od­par­ła. Obej­rza­ła się do­ko­ła i na sa­mym koń­cu ko­ry­ta­rza do­strze­gła sta­re­go Bra­xfiel­da z pę­kiem klu­czy w ręku. Przy­su­nę­ła się bli­żej do Har­bo­ro­ugh.

– Chcia­łam pana o coś za­py­tać – zwie­rzy­ła się szep­tem. – Czy wie pan, dla­cze­go mój brat, Guy, opu­ścił dom przed sied­miu laty i do­tąd do nas nie wró­cił?

Duże jej ciem­ne oczy utkwio­ne były w jego twa­rzy i nie uszło jej uwa­gi, że na­gle za­gryzł war­gi z nie­chę­cią.

– Niech mi pan po­wie. Pro­szę, bar­dzo pana pro­szę!

Wzrok Har­bo­ro­ugh prze­niósł się z twa­rzy dziew­czę­cia na nik­ną­cą w cie­niu ko­ry­ta­rza po­stać sta­re­go słu­gi. Od­po­wiedź wy­da­ła mu się te­raz jak gdy­by ła­twiej­sza.

– Może i wiem co­kol­wiek – bąk­nął. – Po­wiem pani, ale in­nym ra­zem.

Ski­nę­ła głów­ką w mil­cze­niu i wy­szep­ta­ła bez­dź­więcz­nie ja­kieś sło­wo po­dzię­ki, po czym lek­kim kro­kiem po­czę­ła wstę­po­wać na sze­ro­kie, ka­mien­ne scho­dy. Po kil­ku obo­jęt­nych sło­wach, Bra­xfield wy­pro­wa­dził go­ścia na ta­ras, za­mknął za nim tro­skli­wie drzwi i wró­cił do swej iz­deb­ki, z tym głę­bo­kim spo­ko­jem w du­szy, że speł­nił swój co­dzien­ny obo­wią­zek.

W iz­deb­ce Bra­xfiel­da we­so­ło pło­nął ogień na ko­min­ku, a tuż przy nim stał głę­bo­ki mięk­ki fo­tel sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra. Te­raz mógł od­po­cząć, pa­lić swą ulu­bio­ną faj­kę, czy­tać ga­ze­ty i, od cza­su do cza­su, zwil­żać ze­schnię­te gar­dło kil­ko­ma kro­pel­ka­mi whi­sky. Pod­szedł do kre­den­su, aże­by na­peł­nić próż­ną szklan­kę, gdy na­gle usły­szał szmer. Ręce mu opa­dły, po­czął drżeć na ca­łym cie­le. Ten szmer był mu dziw­nie zna­jo­my, acz­kol­wiek nie sły­szał go od wie­lu lat. Stał bez ru­chu, na­słu­chu­jąc, lecz po chwi­li szmer się po­wtó­rzył. Było to le­ciut­kie, nie­do­sły­szal­ne pra­wie pu­ka­nie, a ra­czej trzy­krot­ne skro­ba­nie do okna jego iz­deb­ki. Ze spo­ko­jem pra­wie wy­szedł na ko­ry­tarz i w mil­cze­niu otwo­rzył duże okno, wy­cho­dzą­ce na ogród. W ciem­nej cze­lu­ści otwar­te­go okna uka­za­ła się wy­so­ka po­stać męż­czy­zny. Wą­tły pło­mień lam­py padł na jego twarz.

– Wiel­ki Boże! – za­wo­łał sta­ry ka­mer­dy­ner, za­ta­cza­jąc się bez­sil­nie na ścia­nę. – Czyż­by mr. Guy?

W IZDEBCE KAMERDYNERA

Męż­czy­zna, któ­re­go Bra­xfield po­wi­tał ta­kim okrzy­kiem i któ­ry w umó­wio­ny spo­sób za­pu­kał do jego okna, za­pu­ścił te­raz ba­daw­czy wzrok w ot­chłań wą­skie­go ko­ry­ta­rza, łą­czą­ce­go par­te­ro­we po­ko­je dwo­ru Mar­ken­mo­re. Prze­nió­sł­szy po­tem spoj­rze­nie na po­bla­dłą twarz słu­gi, nie­ocze­ki­wa­ny przy­bysz rzu­cił py­ta­nie:

– Czy wszy­scy już śpią?

Bra­xfield drżał na ca­łym cie­le. Za daw­nych cza­sów sta­ry słu­ga nie­jed­no­krot­nie póź­ną nocą wpusz­czał Guya Mar­ken­mo­re’a tym wła­śnie oknem. Trzy­krot­ne pu­ka­nie do okna służ­bo­wej iz­deb­ki było umó­wio­nym zna­kiem. I to samo py­ta­nie pa­da­ło z ust Guya, gdy sta­ru­szek otwie­rał mu okno. Wów­czas, przed sied­miu laty, py­ta­nie to nie wy­wie­ra­ło żad­ne­go wra­że­nia, lecz te­raz, po sied­mio­let­niej nie­obec­no­ści pa­ni­cza, Bra­xfield za­drżał na sam dźwięk jego gło­su. Dla­cze­go mło­dy ba­ro­net wró­cił do ro­dzi­ciel­skie­go domu ukrad­kiem, wśród cie­niów bez­k­się­ży­co­wej kwiet­nio­wej nocy? Bra­xfield spo­glą­dał nań z nie­do­wie­rza­niem.

– Uda­li się do swo­ich po­ko­jów, pa­nie Guy – od­parł. – A może są jesz­cze u star­sze­go pana. Sir An­tho­ny jest bar­dzo cho­ry, dni jego są po­li­czo­ne.

Zno­wu Guy Mar­ken­mo­re za­to­nął wzro­kiem w ciem­nym ko­ry­ta­rzu. Bra­xfield przy­glą­dał mu się uważ­nie. Od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa za­chwy­cał się za­wsze chło­pię­cą uro­dą swe­go pa­ni­cza. Guy i te­raz wy­glą­dał do­sko­na­le, ma­jąc już lat trzy­dzie­ści pięć. Wy­so­ki, szczu­pły, o ciem­nej czu­pry­nie i ży­wym spoj­rze­niu in­te­li­gent­nych oczu był ty­pem męż­czy­zny, za któ­rym sza­le­ją ko­bie­ty. Spra­wiał jed­nak wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry dużo prze­żył i wi­dział nie­jed­no. Pod ocza­mi zna­czy­ła się de­li­kat­na sieć zmarsz­czek, łą­czą­ca się z dziw­nym gry­ma­sem, bie­gną­cym do­ko­ła ust, nad któ­ry­mi czer­niał zgrab­ny przy­strzy­żo­ny wą­sik. W oczach, któ­re zwró­ci­ły się te­raz do sta­re­go słu­gi, była ta sama daw­na chło­pię­ca do­bro­tli­wość.

– Wej­dę do twe­go po­ko­ju, Bra­xfield – rzekł spo­koj­nie. – Za­mknij to okno.

Żwa­wo prze­sko­czył pa­ra­pet okna i po­czął iść wą­skim ko­ry­ta­rzem, gdy tym­cza­sem ka­mer­dy­ner drżą­cy­mi rę­ka­mi za­my­kał okno jak naj­ci­szej. Gdy we­szli oby­dwaj do iz­deb­ki Bra­xfiel­da, Guy za­mknął drzwi uważ­nie i prze­krę­cił klucz w zam­ku.

– Po­słu­chaj – wy­szep­tał zni­żo­nym gło­sem, pod­pro­wa­dza­jąc ka­mer­dy­ne­ra do ko­min­ka. – Chcia­łem cię za­py­tać o coś. Mam wra­że­nie, że spo­tka­łem tu ko­goś na dro­dze. Ty bę­dziesz wie­dział naj­le­piej. Czy John Har­bo­ro­ugh wró­cił?

W jego gło­sie Bra­xfield wy­czuł dziw­ny nie­po­kój. Ski­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą, szu­ka­jąc wzro­kiem spoj­rze­nia Guya.

– Tak, sir – od­parł. – Wró­cił dzi­siaj po po­łu­dniu.

– Był tu­taj? – za­py­tał Guy.

– Tak, sir, dzi­siaj wie­czo­rem.

– Dla­cze­go? Po co tu przy­szedł?

– Do­wie­dział się o cho­ro­bie pań­skie­go ojca. Przy­szedł, aby za­py­tać o jego zdro­wie.

– Py­tał o mnie?

– Nie wiem, sir. Roz­ma­wiał z pa­nem Har­rym i pan­ną Va­len­cią.

– Czy wró­cił na sta­łe? Za­mie­rza tu osiąść?

– Mam wra­że­nie, że tak, sir.

Bra­xfield nie poj­mo­wał zna­cze­nia tych py­tań i na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie, lecz twarz Guya była spo­koj­na i obo­jęt­na. Od­wró­cił się od ka­mer­dy­ne­ra, zdjął ka­pe­lusz i rę­ka­wicz­ki i zło­żył je na krze­śle, sto­ją­cym w ką­cie iz­deb­ki, po czym za­pa­lił cy­ga­ro. Bra­xfield znał się na cy­ga­rach, to­też za­raz do­szedł do wnio­sku, że cy­ga­ro, któ­re za­pa­lił Guy, na­le­ża­ło do pierw­szo­rzęd­ne­go ga­tun­ku. Z wy­glą­du pa­ni­cza do­my­ślił się, że naj­star­szy syn Mar­ken­mo­re’a nie po­wró­cił do domu jako nę­dzarz. Guy był ubra­ny we­dług ostat­niej mody. Jego sza­ry gar­ni­tur skro­jo­ny był bez za­rzu­tu i nie przy­po­mi­nał w ni­czym znisz­czo­ne­go ubra­nia, któ­re no­sił od kil­ku lat Har­ry. Na pal­cu le­wej ręki po­ły­ski­wał gru­by pier­ścień z du­żym bry­lan­tem i w wą­tłym świe­tle lam­py roz­sie­wał do­ko­ła ty­sią­cz­ne bla­ski.

– Jesz­cze jed­no py­ta­nie – ode­zwał się Guy. – Sły­sza­łem, że pani Tre­the­roe, daw­na Miss We­ro­ni­ka Le­igh­ton, miesz­ka zno­wu w tej oko­li­cy. Czy to praw­da?

– Tak, sir – od­parł Bra­xfield. – Wró­ci­ła tu nie­daw­no. Za­miesz­ka­ła w Do­wer Ho­use, na sa­mym koń­cu na­sze­go par­ku. Do­mek ten wy­na­ję­ła od pana Har­ry’ego przed mie­sią­cem. Pan Har­ry sam te­raz zaj­mu­je się wszyst­kim.

– Wy­na­ję­ła ten do­mek? – za­wo­łał Guy z za­in­te­re­so­wa­niem. – Ona wy­na­ję­ła? Więc puł­kow­nik Tre­the­roe umarł?

– Zda­je się, że umarł w In­diach przed ro­kiem. Ona wró­ci­ła sama i za­miesz­ka­ła tu­taj. Wy­glą­da jesz­cze bar­dzo mło­do. Ład­niej­sza jest niż daw­niej.

Bra­xfiel­do­wi wró­ci­ła wro­dzo­na ga­da­tli­wość i po­czuł na­gle po­trze­bę wy­ga­da­nia się przed pa­ni­czem.

– Mó­wią, że to bar­dzo bo­ga­ta wdów­ka – cią­gnął. – Puł­kow­nik był ma­jęt­nym czło­wie­kiem i wsyzst­ko za­pi­sał żo­nie. Przy­ję­ła dużo służ­by i wy­da­je mnó­stwo pie­nię­dzy. Na jej przy­ję­cia przy­jeż­dża­ją go­ście na­wet z Lon­dy­nu. Wi­docz­nie pra­gnie się jesz­cze ba­wić.

– Czy ma dzie­ci? – za­py­tał Guy.

– Nie, sir – od­parł Bra­xfield. – Mó­wio­no mi, że dzie­ci w ogó­le nie mia­ła.

Guy roz­glą­dał się po ma­łej iz­deb­ce ka­mer­dy­ne­ra. Nic się tu­taj nie zmie­ni­ło. Jego wzrok spo­czął na ka­raf­ce sto­ją­cej na sto­le.

– Daj mi się cze­goś na­pić, Bra­xfield – ode­zwał się na­gle. – Przy­pusz­czam, że w na­szej sta­rej piw­ni­cy zo­sta­ło coś jesz­cze. Dużo lat mi­nę­ło od cza­su, kie­dy pi­li­śmy ra­zem w tym po­ko­ju. Daw­ne, do­bre cza­sy!

Za­śmiał się gło­śno, pod­no­sząc w górę szklan­kę po­da­ną mu przez Bra­xfiel­da. Lecz sta­ry ka­mer­dy­ner nie od­po­wie­dział mu uśmie­chem. Wy­chy­la­jąc tę szklan­kę, sta­ry słu­ga wy­mam­ro­tał tyl­ko nie­zro­zu­mia­le sło­wa ja­kichś ży­czeń i zda­wał się ule­gać przy­pły­wo­wi sen­ty­men­tu.

– Daw­no to już było, sir – rzekł. – Bar­dzo daw­no! Wie­rzę jed­nak, że po­wró­cił pan do domu na sta­łe.

– Roz­cza­ru­jesz się, sta­ry – od­parł Guy, wy­bu­cha­jąc zno­wu śmie­chem. – Nie mam naj­mniej­sze­go za­mia­ru! Nie dla mnie re­zy­den­cja Mar­ken­mo­re­ą­ów. I bez niej żyję ja­koś, a nie mam za­mia­ru zaj­mo­wać się sa­dze­niem ka­pu­sty i in­nych temu po­dob­nych sma­ko­ły­ków. My­ślę te­raz o bar­dziej po­ży­tecz­nych rze­czach. Nie, Bra­xfield, nie wró­ci­łem na sta­łe.

– Pa­nie Guy, a pań­ski oj­ciec? Prze­cież on już nie po­ży­je dłu­go. A ty­tuł i ma­ją­tek, pa­nie Guy?

– Nie­god­ny je­stem ty­tu­łu ba­ro­ne­ta, Bra­xfield, i wca­le mi na nim nie za­le­ży – od­parł Guy – a co do ma­jąt­ku, to pro­wa­dzo­ny bę­dzie i bez mo­jej po­mo­cy. Nie dbam o ma­ją­tek. Je­stem za­moż­nym czło­wie­kiem. Od sze­ściu lat gram na gieł­dzie i za­ro­bi­łem bar­dzo dużo pie­nię­dzy. Po­słu­chaj, sta­ry – do­dał po chwi­li, prze­ry­wa­jąc ser­decz­ne po­win­szo­wa­nia słu­żą­ce­go – po­wia­dasz, że Har­ry sam się zaj­mu­je go­spo­dar­stwem. Czy zna się na tym?

– Do­sko­na­le, sir – za­wo­łał Bra­xfield – Char­le­sworth, daw­ny nasz rząd­ca – pa­mię­ta go pan chy­ba? – po­zo­sta­wił ma­ją­tek w ogrom­nym za­nie­dba­niu. Gdy pan Har­ry do­szedł do peł­no­let­no­ści, prze­niósł Char­le­swor­tha na eme­ry­tu­rę, a sam za­jął się wszyst­kim. Po­ma­ga mu oczy­wi­ście w pra­cy miss Va­len­cia, któ­ra wy­ro­sła na bar­dzo ro­zum­ną pa­nien­kę. Po­zwo­li pan, że ich za­wia­do­mię o pań­skim po­wro­cie, nim jesz­cze uda­dzą się na spo­czy­nek?

Guy wy­pił do resz­ty za­war­tość szklan­ki i usiadł­szy w głę­bo­kim fo­te­lu, po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Nie będę tu no­co­wał, Bra­xfield – rzekł. – Przy­by­łem z mia­sta za in­te­re­sa­mi i mu­szę wró­cić tam naj­wcze­śniej­szym po­cią­giem, od­cho­dzą­cym ze sta­cji Mit­bo­ur­ne. Chciał­bym zo­ba­czyć się z ro­dzeń­stwem, bo mam z nimi kil­ka spraw do omó­wie­nia. Przed­tem jed­nak pra­gnął­bym się do­wie­dzieć kil­ku rze­czy od cie­bie. Po­tem po­wiesz im, że je­stem tu­taj, ale spo­koj­nie, w ta­jem­ni­cy przed oj­cem. Nie chcę, aby wie­dział o moim po­wro­cie. Po­wiedz mi, więc pani Tre­the­roe urzą­dza dzi­siaj przy­ję­cie w Do­wer Ho­use?

– Tak, sir, po­dob­no wiel­kie przy­ję­cie.

– A za­tem noc nie roz­po­czy­na się tu­taj tak wcze­śnie, jak daw­niej – za­uwa­żył Guy.

– Sły­sza­łem, że za­zwy­czaj ba­wią się do póź­na, sir – rzekł Bra­xfield. – Tań­czą i urzą­dza­ją kon­cer­ty.

– Do­sko­na­le – cią­gnął Guy da­lej. – A czy pani Wren­ne jest jesz­cze wła­ści­ciel­ką obe­rży we wsi?

Twarz Bra­xfiel­da ob­la­ła się na­gle krwa­wym ru­mień­cem.

– Nie, sir – wy­bą­kał nie­śmia­ło. – Pan bę­dzie się ze mnie śmiać, pa­nie Guy. Przed kil­ku laty pani Wren­ne zo­sta­ła moją żoną i jest te­raz pa­nią Bra­xfield.

– Niech mnie li­cho po­rwie! – za­wo­łał Guy. – Zde­cy­do­wa­łeś się wresz­cie, sta­ry? To zna­czy, że pani Bra­xfield jest tu­taj?

– Nie, sir, i ni­g­dy tu nie była – od­parł sta­ry ka­mer­dy­ner. – Ja je­stem tu­taj, jak daw­niej. Żona moja i jej cór­ka – pa­mię­ta pan Pop­py? – któ­ra sta­ła się te­raz pięk­ną ko­bie­tą, miesz­ka­ją w Wo­odland Cot­ta­ge, tuż za na­szym par­kiem. Moja żona ob­ję­ła to po sprze­da­niu obe­rży Scep­tre.

– O! – za­wo­łał Guy – A kto ma te­raz tam­tą obe­rżę?

– Pe­wien je­go­mość na­zwi­skiem Grims­da­le, któ­ry był przed­tem sta­jen­nym u pana Ja­me­sa Mar­chan­ta. Sta­jen­ni są nie­po­trzeb­ni od cza­su, gdy ko­nie za­stą­pio­no sa­mo­cho­da­mi.

Guy ski­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą i wy­jął z kie­sze­ni ze­ga­rek.

– Nie ma jesz­cze dzie­sią­tej – mruk­nął. Przez kil­ka mi­nut sie­dział za­my­ślo­ny, gdy tym­cza­sem Bra­xfield ob­ser­wo­wał go z za­cie­ka­wie­niem. – Do­brze już, sta­ry – rzekł wresz­cie ze spoj­rze­niem utkwio­nym w pa­lą­cych się w ko­min­ku głow­niach – po­wiedz mło­dym, że je­stem tu­taj. Tyl­ko ostroż­nie, żeby oj­ciec się nie do­wie­dział.

– Niech pan bę­dzie spo­koj­ny, sir – za­pew­nił Bra­xfield. – Na pew­no są u star­sze­go pana, ale ja ja­koś to za­ła­twię. Przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi przy­ję­to pie­lę­gniar­kę. Ona zo­sta­nie przy cho­rym, gdy mło­dzi pań­stwo zej­dą.

Guy nie od­po­wie­dział. Bra­xfield wol­nym kro­kiem skie­ro­wał się w stro­nę scho­dów pro­wa­dzą­cych do po­ko­ju Har­ry’ego Mar­ken­mo­re’a. Po­kój był oświe­tlo­ny, lecz pu­sty. Wi­docz­nie Har­ry sie­dział przy łożu ojca. Bra­xfield prze­szedł przez ko­ry­tarz i ci­cho za­pu­kał do drzwi sy­pial­ni Va­len­cii. Drzwi się otwo­rzy­ły i na pro­gu sta­nę­ła pan­na Mar­ken­mo­re w skrom­nym szla­frocz­ku. Dziw­ny wy­raz twa­rzy ka­mer­dy­ne­ra za­nie­po­ko­ił ją nie­co. Lecz Bra­xfield po­trzą­snął gło­wą.

– Pro­szę się uspo­ko­ić, miss Va­len­cio – rzekł sta­ry słu­ga. – Niech pani się nie lęka. Chcia­łem po­wie­dzieć, że pan Guy jest na dole. Zja­wił się, gdy pani i pan Har­ry wy­szli z ja­dal­ni. Pra­gnie pań­stwa wi­dzieć, lecz pro­sił, aby nie wspo­mi­nać o tym star­sze­mu panu.

Twarz Va­len­cii zo­bo­jęt­nia­ła. Na­wet w dzie­ciń­stwie nie da­rzy­ła star­sze­go bra­ta spe­cjal­nym uczu­ciem i ni­g­dy nie sły­sza­ła o nim nic do­bre­go. Pod­czas sied­mio­let­niej nie­obec­no­ści Guya, Va­len­cia czę­sto za­po­mi­na­ła o jego ist­nie­niu. Wa­ha­ją­co spoj­rza­ła te­raz na Bra­xfiel­da.

– Cze­go on chce? – za­py­ta­ła.

– Tego nie wiem, miss – od­parł sta­ry ka­mer­dy­ner. – Po­wie­dział, że pra­gnie wi­dzieć pa­nią i pana Har­ry’ego, bo ma z pań­stwem kil­ka spraw do omó­wie­nia. Pro­si, aby nie wspo­mi­nać nic o tym cho­re­mu.

Va­len­cia spoj­rza­ła na ciem­ny ko­ry­tarz. Kil­ko­ro drzwi pro­wa­dzi­ło z nie­go do roz­ma­itych po­ko­jów, w któ­rych moż­na było po­mie­ścić ze trzy tu­zi­ny go­ści, lecz Va­len­cia wie­dzia­ła, że ża­den z tych po­ko­jów nie mógł być na­pręd­ce przy­go­to­wa­ny, bo wszę­dzie pa­no­wa­ło zim­no i ogrom­ny nie­po­rzą­dek.

– Gdzież go umie­ści­my na noc, Bra­xfield? – za­py­ta­ła. – Nie mamy na­wet od­po­wied­nie­go łóż­ka.

– Pan Guy nie zo­sta­nie tu­taj, pa­nien­ko – od­rzekł Bra­xfield. – Nie wiem do­kład­nie, lecz mam wra­że­nie, że pój­dzie stąd za­raz po roz­mo­wie z pań­stwem. Wspo­mi­nał coś o naj­wcze­śniej­szym po­cią­gu z Mit­bo­ur­ne.

Va­len­cia za­wa­ha­ła się przez chwi­lę, po czym skie­ro­wa­ła się w stro­nę sy­pial­ni ojca.

– Po­wiedz mu, że za pięć mi­nut przyj­dzie­my – szep­nę­ła Bra­xfiel­do­wi. – Czy cze­ka w ja­dal­ni?

– Nie, pa­nien­ko, w służ­bo­wym po­ko­ju – od­parł ka­mer­dy­ner.

Va­len­cia ski­nę­ła gło­wą, a Bra­xfield wró­cił na dół do go­ścia.

– Za pięć mi­nut będą tu­taj obo­je, sir – oznaj­mił.

– Są­dzę, że się zmie­ni­li – za­uwa­żył Guy w za­my­śle­niu.

– O, na­tu­ral­nie, sir. Sie­dem lat to dłu­gi prze­ciąg cza­su w ich wie­ku.

– Za­cze­kaj – cią­gnął da­lej Guy. – Har­ry bę­dzie miał te­raz chy­ba dwa­dzie­ścia trzy lata, a Va­len­cia – oko­ło dwu­dzie­stu. Hm! Czy moja sio­stra mia­ła już ja­kieś przy­go­dy mi­ło­sne?

– Nie mam po­ję­cia, sir – od­parł Bra­xfield. – Miss Va­len­cia nie lubi to­wa­rzy­stwa mę­skie­go. Naj­więk­szą jej przy­jem­no­ścią są spa­ce­ry, gry na po­wie­trzu i po­lo­wa­nia. Bar­dzo ro­zum­na pa­nien­ka. Zda­je się, że idą już, sir. Pój­dę so­bie.

– Zo­stań tu­taj, Bra­xfield – rzekł Guy spo­koj­niej. – Bę­dziesz mi po­trzeb­ny.

Wstał z fo­te­la na przy­wi­ta­nie bra­ta i sio­stry. Po­dał im rękę, jak gdy­by wi­dział ich do­pie­ro wczo­raj. Pa­trząc na sio­strę, uśmiech­nął się.

– Jak się masz, Har­ry? Jak się masz, Va­len­cio? – za­py­tał. – Zmie­ni­li­ście się obo­je! A ty, Val, wy­ro­słaś na pięk­ną ko­bie­tę. Wszyst­kie brzyd­kie pod­lot­ki wy­ra­sta­ją po­tem ja­koś! My­ślę, że pod wzglę­dem cha­rak­te­ru też wy­do­ro­śla­łaś.

– Nie martw się o to – od­par­ła Va­len­cia. Ob­da­rzy­ła go nie­chęt­nym spoj­rze­niem i usia­dła w fo­te­lu, z któ­re­go Guy pod­niósł się przed chwi­lą. – Są­dzę, że i ty się ustat­ko­wa­łeś, cho­ciaż nie chce mi się w to wie­rzyć.

Guy spoj­rzał na bra­ta.

– Re­zo­lut­na się zro­bi­ła ta na­sza sio­strzycz­ka, co, pa­nie Har­ry? – za­wo­łał z uśmie­chem. – Ale to nie szko­dzi. Wszyst­kie ko­bie­ty w na­szej ro­dzi­nie były ta­kie. Za­do­wo­le­ni je­ste­ście, że mnie wi­dzi­cie?

– Dla­cze­góż­by nie? – rze­kła Va­len­cia. – Acz­kol­wiek ni­g­dy nie przy­jaź­ni­łeś się ze mną spe­cjal­nie i w cią­gu sied­miu lat nie na­pi­sa­łeś ani razu. Nie je­steś na­szym bra­tem, je­steś dla nas ra­czej zu­peł­nie ob­cym czło­wie­kiem.

Bra­xfield, sto­ją­cy do­tych­czas mię­dzy sto­łem i drzwia­mi, usu­nął się w naj­od­le­glej­szy kąt po­ko­ju. Har­ry Mar­ken­mo­re zwró­cił się do sio­stry:

– Nie mów tak, Val – mruk­nął. – Wła­ści­wie nic o tym nie wiesz – spoj­rzał na star­sze­go bra­ta, któ­ry przy­glą­dał się Va­len­cii z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem. – Va­len­cia jest tro­chę zde­ner­wo­wa­na – usi­ło­wał ją tłu­ma­czyć. – Oczy­wi­ście, że za­do­wo­le­ni je­ste­śmy z twe­go przy­jaz­du, Guy.

– Bar­dzo się cie­szę, mój chłop­cze – za­wo­łał Guy. – Ro­zu­miem wa­sze za­do­wo­le­nie.

– Ja oso­bi­ście nie mam się z cze­go cie­szyć – ode­zwa­ła się zno­wu Va­len­cia. – Jak ci po­wie­dzia­łam, je­ste­śmy zu­peł­nie obcy. Nie znam cię pra­wie wca­le.

– Po­sta­ram się, abyś mnie wkrót­ce po­zna­ła – od­rzekł gość. – Ale dość już tych ro­dzin­nych roz­mó­wek. Przy­by­łem tu spe­cjal­nie, aby się z wami zo­ba­czyć – do­dał, sia­da­jąc na krze­śle. – Przy­stąp­my od razu do in­te­re­su. Jak sły­sza­łem, oj­ciec czu­je się co­raz go­rzej i ja zo­sta­ję jego spad­ko­bier­cą.

– Tak – rzekł Har­ry.

– Ojcu nie mogę nic po­móc – cią­gnął Guy. – Ma­ją­tek jest mi nie­po­trzeb­ny. Mam i tak dużo pie­nię­dzy, a będę miał ich jesz­cze wię­cej. Nie wiem, jak to za­ła­twić praw­nie, ale pra­gnę po śmier­ci ojca prze­pi­sać cały ma­ją­tek na was dwo­je. Od dzi­siaj mo­że­cie re­zy­den­cję tę uwa­żać za swo­ją wła­sność. Ro­zu­mie­cie?

Har­ry zdzi­wio­ny spoj­rzał na sio­strę, lecz Va­len­cia za­wi­sła spoj­rze­niem na twa­rzy Guya.

– Bar­dzo szla­chet­nie z twej stro­ny – za­wo­ła­ła na­gle. – Lecz dla­cze­go mó­wisz nam o tym te­raz?

– Dla­te­go, że za­mie­rzam wy­je­chać do Ame­ry­ki za in­te­re­sa­mi. Wró­cę do­pie­ro za rok, a może i póź­niej. Pra­gnę, aby­ście wie­dzie­li o tym bez wzglę­du na to, co się sta­nie. Je­że­li oj­ciec umrze, Har­ry zaj­mo­wać się bę­dzie da­lej ma­jąt­kiem, a po moim po­wro­cie za­ła­twi­my tę spra­wę for­mal­nie. Mar­ken­mo­re na­le­żeć bę­dzie do was, mnie ono jest nie­po­trzeb­ne. Sły­szy­cie? I ty tak­że sły­szysz, Bra­xfield?

– Sły­szę, sir – od­parł ka­mer­dy­ner.

– Z Mar­ken­mo­re nic nie we­zmę – cią­gnął Guy da­lej. – Oprócz jed­nej rze­czy, któ­rą pra­gnął­bym wziąć te­raz. Har­ry – zwró­cił się do bra­ta, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni mały klu­czyk – pa­mię­tasz mój daw­ny po­kój? Po­bie­gnij tam, otwórz tym klu­czy­kiem pra­wą szu­fla­dę biur­ka i przy­nieś mi zie­lo­ny no­tes, któ­ry tam leży.

Po wyj­ściu Har­ry’ego Guy spoj­rzał zno­wu na Va­len­cię i do­strzegł, że sio­stra przy­glą­da się uważ­nie jego le­wej ręce.

– Val – za­wo­łał z we­so­łym uśmie­chem – cze­mu się tak przy­glą­dasz?

Va­len­cia mil­cza­ła przez chwi­lę, po czym wy­bu­chła:

– Przy­glą­dam się temu dziw­ne­mu pier­ścion­ko­wi, któ­ry masz na pal­cu!

LILIOWY ŚWIT

Bra­xfield, któ­ry z kąta swe­go ob­ser­wo­wał Guya Mar­ken­mo­re’a, do­strzegł, że uwa­ga Va­len­cii wy­war­ła na nim wra­że­nie. Zmie­sza­nie swo­je usi­ło­wał za­tu­szo­wać gło­śnym, nie­szcze­rym śmie­chem.

– Cóż cię tak dzi­wi? – za­uwa­żył po chwi­li mło­dy ba­ro­net. – Prze­cież to cał­kiem zwy­kły pier­ścio­nek.

– Może i masz słusz­ność – od­par­ła Va­len­cia. – Ale jed­nak jest w nim coś dziw­ne­go. Znam ko­goś, kto ma zu­peł­nie taki sam pier­ścio­nek.

– Któż to taki? – za­py­tał Guy.

– Pani Tre­the­roe – od­par­ła Va­len­cia. – Za­wsze go nosi na pal­cu. By­łam pew­na, że przy­wio­zła go z In­dii, ale wi­dzę, że twój pier­ścio­nek jest iden­tycz­ny. Dziw­ne, że obo­je ma­cie jed­na­ko­we pier­ścion­ki.

– Więc pani Tre­the­roe tu­taj przy­cho­dzi? – za­py­tał zno­wu Guy.

– Na­tu­ral­nie. Prze­cież zna­li­śmy ją wszy­scy, jesz­cze przed ślu­bem. O ile pa­mię­tam, przy­jaź­ni­łeś się kie­dyś z nią.

Guy ziew­nął obo­jęt­nie, lecz Va­len­cii zda­wa­ło się, że ziew­nię­cie to było rów­nież tyl­ko chę­cią ukry­cia wzru­sze­nia.

– Już daw­no o wszyst­kim za­po­mnia­łem – rzekł po chwi­li. – Daw­ne to były cza­sy i od tej chwi­li już nie­raz za­ję­ty by­łem inną ko­bie­tą.

Va­len­cia od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła na Bra­xfiel­da.

– Bra­xfield, może by­ście zo­ba­czy­li, co tam sły­chać na gó­rze – ode­zwa­ła się, pa­trząc na słu­żą­ce­go po­ro­zu­mie­waw­czo. – Po­sie­dzi­cie chwi­lę z sir An­tho­nym i wy­tłu­ma­czy­cie mu na­szą nie­obec­ność.

Bra­xfield wy­su­nął się z po­ko­ju, a Va­len­cia zwró­ci­ła się do bra­ta.

– Guy – po raz pierw­szy tego wie­czo­ru wy­mie­ni­ła jego imię – wy­bacz mi oka­zy­wa­ną ci nie­chęć. Lecz i ty nie po­stę­po­wa­łeś do­brze z nami. Pra­gnę­ła­bym wie­dzieć, dla­cze­go wy­je­cha­łeś wów­czas i dla­cze­go przez cały czas nie da­wa­łeś zna­ku ży­cia. Czy mo­żesz mi to wy­tłu­ma­czyć?

Dziw­na po­wa­ga brzmia­ła w gło­sie dziew­czy­ny i po­wa­ga ta zmu­si­ła Guya do chwi­lo­we­go głęb­sze­go za­sta­no­wie­nia się nad od­po­wie­dzią. Ci­snął na po­piel­nicz­kę nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ro, wstał z fo­te­la i wsu­nąw­szy ręce w kie­sze­nie, yaczął prze­cha­dzać się po ma­łej iz­deb­ce.

– Może po­wiem ci kie­dyś – ode­zwał się wresz­cie. – Może kie­dyś… póź­niej… jak się na­my­ślę.