Krzyżacy - Henryk Sienkiewicz - darmowy ebook

Krzyżacy ebook

Henryk Sienkiewicz

4,3

Opis

“Krzyżacy” Henryka Sienkiewicza dostępni w Legimi za darmo w formie ebooka, zarówno w formacie epubu jak i mobi.

 

Sienkiewicz akcję swojej jubileuszowej powieści umieścił w średniowieczej Polsce. Skonfrontował ze sobą dwa żywioły - Polaków i Niemców pod krzyżackim płaszczem. Wszystkie powieści Nobilsty powstawały w specyficznych realiach historycznych. Tworzone ku pokrzepieniu serc, aby wzbudzić w Polakach poczucie dumy z własnych osiągnięć.

 

Historia “Krzyżaków” zbudowana jest wokół losów Zbyszka z Bogdańca i Juranda ze Spychowa. Ich tragiczne losy są kanwą do przedstawienia najwspanialszego zwycięstwa w bitwie pod Grunwaldem. Na tle konfliktu polsko-krzyżackiego poznajemy losy miłości Zbyszka i Danusi oraz historię zemsty Juranda na zakonie.

 

Dramatyczne losy bohaterów, ich heroiczne walki, oddanie ukochanym kobietom i ojczyźnie do dzisiaj pozostają ważna lekcją płynącą z lektury “Krzyżaków”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (51 ocen)
33
7
6
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Wyśmienite!
20
Natalka01

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne
20
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Sienkiewicz wielkim pisarzem był
10
Rolcia04

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa lektura
00
Zwyczajnyczytelnik

Nie oderwiesz się od lektury

Istotna i świetna.
00

Popularność




Henryk Sienkiewicz

Krzyżacy

Krzy­ża­cy[1]

Tom I

Roz­dział pierw­szy

W Tyń­cu, w go­spo­dzie „Pod Lu­tym[2] Tu­rem[3]”, na­le­żą­cej do opac­twa, sie­dzia­ło kil­ku lu­dzi, słu­cha­jąc opo­wia­da­nia wo­ja­ka by­wal­ca, któ­ry z da­le­kich stron przy­byw­szy, pra­wił im o przy­go­dach, ja­kich na woj­nie i w cza­sie po­dró­ży do­znał. Człek był bro­da­ty, w si­le wie­ku, ple­czy­sty, pra­wie ogrom­ny, ale wy­chu­dły; wło­sy no­sił uję­te w pą­tlik, czy­li w siat­kę na­szy­wa­ną pa­cior­ka­mi; na so­bie miał skó­rza­ny ku­brak z prę­ga­mi wy­ci­śnię­ty­mi przez pan­cerz, na nim pas, ca­ły z mie­dzia­nych klamr; za pa­sem nóż w ro­go­wej po­chwie, przy bo­ku zaś krót­ki kord[4]po­dróż­ny.

Tuż przy nim za sto­łem sie­dział mło­dzień­czyk o dłu­gich wło­sach i we­so­łym spoj­rze­niu, wi­docz­nie je­go to­wa­rzysz lub mo­że gier­mek, bo przy­bra­ny tak­że po po­dróż­ne­mu, w ta­ki sam po­wy­ci­ska­ny od zbro­icy skó­rza­ny ku­brak. Resz­tę to­wa­rzy­stwa sta­no­wi­ło dwóch zie­mian[5]z oko­lic Kra­ko­wa i trzech miesz­czan w czer­wo­nych skła­da­nych czap­kach, któ­rych cien­kie koń­ce zwie­sza­ły się im z bo­ku aż na łok­cie.

Go­spo­darz Nie­miec, w pło­wym kap­tu­rze z koł­nie­rzem wy­ci­na­nym w zę­by, lał im z kon­wi[6] syt­ne[7] pi­wo do gli­nia­nych stą­gie­wek[8] i na­słu­chi­wał cie­ka­wie przy­gód wo­jen­nych.

Jesz­cze cie­ka­wiej jed­nak słu­cha­li miesz­cza­nie. W owych cza­sach nie­na­wiść, ja­ka dzie­li­ła za cza­sów Ło­kiet­ko­wych[9] mia­sto od ry­cer­skie­go zie­miań­stwa, znacz­nie już by­ła przy­ga­sła, miesz­czań­stwo zaś no­si­ło gło­wy gór­niej niż w wie­kach póź­niej­szych. Jesz­cze ce­nio­no ich go­to­wość ad con­ces­sio­nem pe­cu­nia­rum[10]; dla­te­go też nie­raz zda­rza­ło się wi­dzieć w go­spo­dach kup­ców pi­ją­cych za pan brat ze szlach­tą. Wi­dzia­no ich na­wet chęt­nie, bo ja­ko lu­dzie, u któ­rych o go­to­wy grosz[11] ła­twiej, pła­ci­li zwy­kle za her­bo­wych.

Tak więc sie­dzie­li te­raz i roz­ma­wia­li, mru­ga­jąc od cza­su do cza­su na go­spo­da­rza, aby na­peł­niał stą­giew­ki.

– To­ście, szla­chet­ny ry­ce­rzu, zwie­dzi­li ka­wał świa­ta? – rzekł je­den z kup­ców.

– Nie­wie­lu z tych, któ­rzy te­raz ze wszyst­kich stron ścią­ga­ją do Kra­ko­wa, wi­dzia­ło ty­le – od­po­wie­dział przy­by­ły ry­cerz.

– A nie­ma­ło ich ścią­gnie – mó­wił da­lej miesz­cza­nin. – Wiel­kie go­dy[12] i wiel­ka szczę­śli­wość dla Kró­le­stwa! Pra­wią[13] też, i to pew­na, że król ka­zał ca­łą łoż­ni­cę kró­lo­wej zło­to­gło­wem szy­tym per­ła­mi wy­słać i ta­kiż bal­da­chim nad nią uczy­nić. Za­ba­wy bę­dą i go­ni­twy w szran­kach[14], ja­kich świat do­tąd nie wi­dział.

– Ku­mo­trze[15] Gam­roth, nie prze­ry­waj­cie ry­ce­rzo­wi – rzekł dru­gi ku­piec.

– Nie prze­ry­wam ja, kmo­trze Ey­er­tre­ter, tyl­ko tak my­ślę, że i on rad[16] bę­dzie wie­dział, co pra­wią, bo pew­nie sam do Kra­ko­wa je­dzie. Nie wró­cim i tak dziś do mia­sta, gdyż bra­my przed­tem za­mkną, a w no­cy gad[17], któ­ry się w wió­rach ro­dzi, spać nie da­je, więc ma­my czas na wszyst­ko.

– A wy na jed­no sło­wo od­po­wia­da­cie dwa­dzie­ścia. Sta­rze­je­cie się, kmo­trze Gam­roth!

– Ale sztu­kę wil­got­ne­go suk­na pod jed­ną pa­chą jesz­cze dźwi­gnę.

– O wa! ta­kie­go, co się przez nie świe­ci jak przez si­to.

Lecz dal­szą sprzecz­kę prze­rwał po­dróż­ny wo­jak, któ­ry rzekł:

– Pew­nie, że w Kra­ko­wie osta­nę, bom sły­szał o go­ni­twach i rad[18] w szran­kach[19] si­ły mo­jej po­pró­bu­ję – a i ten mój bra­ta­nek tak­że, któ­ry choć mło­dy jest i go­ło­wąs, nie­je­den już pan­cerz wi­dział na zie­mi.

Go­ście spoj­rze­li na mło­dzień­ca, któ­ry uśmiech­nął się we­so­ło i za­ło­żyw­szy rę­ko­ma dłu­gie wło­sy za uszy pod­niósł na­stęp­nie do ust na­czy­nie z pi­wem.

Sta­ry zaś ry­cerz do­dał:

– Wresz­cie, choć­by­śmy chcie­li wra­cać, to nie ma­my do­kąd.

– Jak­że to? – za­py­tał je­den ze szlach­ty. – Skąd je­ste­ście i ja­ko was zo­wią[20]?

– Ja zo­wię się Mać­ko z Bog­dań­ca, a ten tu wy­ro­stek, syn me­go ro­dzo­ne­go[21], wo­ła się Zbysz­ko. Her­bu je­ste­śmy Tę­pa Pod­ko­wa[22], a za­wo­ła­nia[23] Gra­dy!

– Gdzie­że jest wasz Bog­da­niec?

– Ba! le­piej py­taj­cie, pa­nie bra­cie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej, jesz­cze za cza­sów woj­ny Grzy­ma­lit­czy­ków z Na­łę­cza­mi[24] spa­li­li nam do cna nasz Bog­da­niec, tak że je­no dom sta­ry ostał, a co by­ło, po­bra­li, słu­żeb­ni za­sie[25] ucie­kli. Zo­sta­ła go­ła zie­mia, bo i kmie­cie[26], co by­li w są­siedz­twie, po­szli da­lej w pusz­czę. Od­bu­do­wa­li­śmy z bra­tem, oj­cem te­go oto wy­rost­ka, ale na­stęp­ne­go ro­ku wo­da nam po­bra­ła. Po­tem brat umarł, a jak umarł, osta­łem sam z sie­ro­tą. My­śla­łem te­dy: nie usie­dzę! A pra­wi­li pod on czas o woj­nie i o tym, że Jaś­ko z Ole­śni­cy[27], któ­re­go król Wła­dy­sław po Mi­ko­ła­ju z Mo­sko­rzo­wa do Wil­na wy­słał, szu­ka skrzęt­nie w Pol­sce ry­ce­rzy. Zna­jąc ja więc god­ne­go opa­ta[28] i krew­nia­ka na­sze­go, Jan­ka z Tul­czy, za­sta­wi­łem mu zie­mię, a za pie­nią­dze ku­pi­łem zbro­icz­kę, ko­nie – opa­trzy­łem się[29] ja­ko zwy­kle na wo­jen­ną wy­pra­wę; chłop­ca, co mu by­ło dwa­na­ście lat, wsa­dzi­łem na pod­jezd­ka[30] i haj! do Jaś­ka z Ole­śni­cy.

– Z wy­rost­kiem?

– Nie był ci on wów­czas na­wet wy­rost­kiem, ale krzep­kie to by­ło od ma­łe­go. By­wa­ło, w dwu­na­stym ro­ku oprze ku­szę o zie­mię, przy­ci­śnie brzu­chem i tak kor­bą za­krę­ci, że i ża­den z An­giel­czy­ków, któ­ry­che­śmy pod Wil­nem wi­dzie­li, le­piej nie na­cią­gnie.

– Ta­kiż był moc­ny?

– Hełm za mną no­sił, a jak mu prze­szło trzy­na­ście zim, to i pa­węż[31].

– Już to woj­ny wam tam nie bra­kło.

– Za przy­czy­ną Wi­tol­do­wą[32]. Sie­dzia­ło ksią­żę[33] u Krzy­ża­ków i co ro­ku wy­pra­wy na Li­twę pod Wil­no czy­ni­li. Szedł z ni­mi róż­ny na­ród: Niem­cy, Fran­cu­zy, An­giel­czy­ko­wie do łu­ków naj­przed­niej­si[34], Cze­chy, Szwaj­ca­ry i Bur­gun­dy[35]. La­sy prze­sie­kli, zam­ki po dro­dze sta­wia­li i w koń­cu okrut­nie Li­twę ogniem i mie­czem po­gnę­bi­li, tak że ca­ły na­ród, któ­ry tę zie­mię za­miesz­ku­je, chciał już ją po­rzu­cić i szu­kać in­nej, choć­by na kra­ju świa­ta, choć­by mię­dzy dzieć­mi Be­lia­la[36], by­le od Niem­ców da­le­ko.

– Sły­chać by­ło i tu, że wszy­scy Li­twi­ni chcie­li pójść z dzieć­mi i żo­na­mi precz, ale­śmy te­mu nie wie­rzy­li.

– A ja na to pa­trzył. Hej! Gdy­by nie Mi­ko­łaj z Mo­sko­rzo­wa[37], nie Jaś­ko z Ole­śni­cy, a nie chwa­lą­cy się, gdy­by i nie my, nie by­ło­by już Wil­na.

– Wie­my. Zam­ku­ście nie da­li[38].

– A nie da­li­śmy. Pil­no te­dy[39] zważ­cie, co wam po­wiem, bom człek słu­ża­ły[40] i woj­ny świa­dom. Sta­rzy jesz­cze ma­wia­li: „za­ja­dła Li­twa” – i praw­da! Do­brze się oni po­ty­ka­ją[41], ale z ry­cer­stwem nie im się w po­lu mie­rzyć. Gdy ko­nie Niem­com w ba­gnach po­lgną al­bo gdy gę­sty las – to co in­ne­go.

– Niem­cy do­brzy ry­ce­rze! – za­wo­ła­li miesz­cza­nie.

– Mu­rem oni chłop przy chło­pie w że­la­znych zbro­jach sta­ją tak okry­ci, że le­d­wie psu­bra­tu oczy przez kra­tę wi­dać. I ła­wą idą. Ude­rzy, by­wa­ło, Li­twa i roz­sy­pie się ja­ko pia­sek, a nie roz­sy­pie się, to ją mo­stem po­ło­żą i roz­tra­tu­ją. Nie sa­mi też mię­dzy ni­mi Niem­cy, bo co jest na­ro­dów na świe­cie, to u Krzy­ża­ków słu­ży. A chro­bre[42] są! Nie­raz po­chy­li się ry­cerz, ko­pię przed się wy­cią­gnie i sam je­den, jesz­cze przed bi­twą, w ca­łe woj­sko bi­je ja­ko ja­strząb w sta­do.

– Christ! – za­wo­łał Gam­roth – któ­rzy też z nich naj­lep­si?

– Jak do cze­go. Do ku­szy naj­lep­szy An­giel­czyk, któ­ren[43] pan­cerz na wy­lot strza­łą prze­dzie­je[44], a go­łę­bia na sto kro­ków utra­fi. Cze­cho­wie okrut­nie to­po­ra­mi sie­ką. Do dwu­ręcz­ne­go brzesz­czo­ta[45] nie masz nad Niem­ca. Szwaj­car rad że­la­znym ce­pem heł­my tłu­cze, ale naj­więk­si ry­ce­rze są ci, któ­rzy z fran­cu­skiej zie­mi po­cho­dzą. Ta­ki bę­dzie ci się bił z ko­nia i pie­cho­tą, a przy tym bę­dzie ci okrut­nie wa­lecz­ne sło­wa ga­dał, któ­rych wsze­la­ko nie wy­ro­zu­miesz, bo to jest mo­wa ta­ka, ja­ko­byś cy­no­we mi­sy po­trzą­sał, cho­ciaż na­ród jest po­boż­ny. Przy­ma­wia­li[46] nam przez Niem­ców, że po­gan i Sa­ra­ce­nów[47] prze­ciw Krzy­żo­wi bro­ni­my, i obo­wią­zy­wa­li się do­wieść te­go ry­cer­skim po­je­dyn­kiem. Ma się też ta­ko­wy sąd bo­ży[48] od­być mię­dzy czte­re­ma ich i czte­re­ma na­szy­mi ry­ce­rza­mi, a zrok[49] na­zna­czon jest na dwo­rze u Wa­cła­wa, kró­la rzym­skie­go i cze­skie­go.[50]

Tu więk­sza jesz­cze cie­ka­wość ogar­nę­ła zie­mian i kup­ców, tak że aż po­wy­cią­ga­li szy­je po­nad ku­fla­mi w stro­nę Mać­ka z Bog­dań­ca, i nuż py­tać:

– A z na­szych któ­rzy są? Mów­cie ży­wo!

Mać­ko zaś pod­niósł na­czy­nie do ust, na­pił się i od­rzekł:

– Ej, nie bój­cie się o nich. Jest Jan z Włosz­czo­wy, kasz­te­lan [51]do­brzyń­ski, jest Mi­ko­łaj z Wasz­mun­to­wa, jest Jaś­ko ze Zda­ko­wa i Ja­rosz z Cze­cho­wa: wszyst­ko ry­ce­rze na schwal i chło­py mo­ro­we. Pój­dą-li na ko­pie, na mie­cze al­bo na to­po­ry – nie no­wi­na im. Bę­dą mia­ły oczy ludz­kie na co pa­trzeć i uszy cze­go słu­chać – bo, ja­ko rze­kłem, Fran­cu­zo­wi gar­dziel no­gą przy­ci­śniesz, a on ci jesz­cze ry­cer­skie sło­wo pra­wi. Tak mi też do­po­móż Bóg i Świę­ty Krzyż, ja­ko tam­ci prze­ga­da­ją, a na­si po­bi­ją.

– Bę­dzie sła­wa, by­le Bóg po­bło­go­sła­wił – rzekł je­den ze szlach­ty.

– I św. Sta­ni­sław! – do­dał dru­gi.

Po czym, zwró­ciw­szy się do Mać­ka, jął roz­py­ty­wać da­lej:

– Nu­że, po­wia­daj­cie! Sła­wi­li­ście Niem­ców i in­nych ry­ce­rzy, że chro­bre[52] są i że ła­two Li­twę ła­ma­li. A z wa­mi nie cię­żej­że im by­ło? Za­li [53]rów­nie ochot­nie na was szli? Jak­że Bóg da­rzył? Sław­cie na­szych!

Lecz Mać­ko z Bog­dań­ca nie był wi­docz­nie sa­mo­chwał, bo od­rzekł skrom­nie:

– Któ­rzy świe­żo z da­le­kich kra­jów przy­szli, ochot­nie na nas ude­rza­li, ale po­pró­bo­waw­szy raz i dru­gi, już nie z ta­kim ser­cem. – Bo jest nasz na­ród za­twar­dzia­ły, któ­rą to za­twar­dzia­łość czę­sto nam wy­ma­wia­li: „Gar­dzi­cie śmier­cią, pra­wią, ale Sa­ra­ce­nów [54]wspo­ma­ga­cie, przez co po­tę­pie­ni bę­dzie­cie!” A w nas za­wzię­tość jesz­cze ro­sła, gdyż nie­praw­da jest! Obo­je kró­le­stwo Li­twę ochrzci­li i każ­den[55] tam Chry­stu­sa Pa­na wy­zna­wa, cho­ciaż nie każ­den umie. Wia­do­mo też, że i nasz Pan Mi­ło­ści­wy, gdy dia­bła w ka­te­drze w Płoc­ku na ziem zrzu­co­no, ka­zał mu oga­rek po­sta­wić[56] – i do­pie­ro księ­ża mu­sie­li mu ga­dać, że te­go się czy­nić nie go­dzi. A cóż po­spo­li­ty czło­wiek! Nie­je­den też so­bie mó­wi: „Ka­zał się kniaź[57] ochrzcić, tom się ochrzcił, ka­zał Chry­stu czo­łem bić, to bi­ję, ale po co mam sta­rym po­gań­skim dia­błom okru­szy­ny twa­ro­ga ża­ło­wać al­bo im pie­czo­nej rze­py nie rzu­cić, al­bo pia­ny z pi­wa nie ulać. Nie uczy­nię te­go, to mi ko­nie pad­ną al­bo kro­wy spar­sze­ją[58], al­bo mle­ko od nich krwią zaj­dzie – al­bo w żni­wach bę­dzie prze­szko­da”. I wie­lu też tak czy­ni, przez co się w po­dej­rze­nie po­da­ją. Ale oni to ro­bią z nie­wia­do­mo­ści i z bo­jaź­ni dia­błów. By­ło onym dia­błom drze­wiej [59]do­brze. Mie­li swo­je ga­je, wiel­kie nu­my[60] i ko­nie do jaz­dy i dzie­się­ci­nę bra­li. A ni­nie[61], ga­je wy­cię­te, jeść nie ma co – dzwo­ny po mia­stach bi­ją, więc się to pa­skudz­two w naj­gęst­sze bo­ry po­za­szy­wa­ło i tam z tę­sk­no­ści[62] wy­je. Pój­dzie Li­twin do la­su, to go w choj­nia­kach je­den i dru­gi za ko­żuch po­cią­gnie – i mó­wi: „Daj!” Nie­któ­rzy też da­ją, ale są i śmia­łe chło­py, co nie chcą nic dać al­bo ich jesz­cze ła­pią. Na­sy­pał je­den pra­żo­ne­go gro­chu do wo­ło­wej me­che­ry[63], to mu trzy­na­stu dia­błów za­raz wla­zło. A on za­tknął ich ja­rzę­bo­wym[64] koł­kiem i księ­żom fran­cisz­ka­nom na przedaż[65] do Wil­na przy­niósł, któ­rzy da­li mu z chę­cią dwa­dzie­ścia skoj­ców[66], aby nie­przy­ja­ciół imie­nia Chry­stu­so­we­go zgła­dzić. Sam tę me­che­rę wi­dzia­łem, od któ­rej spro­sny smród z da­le­ka w noz­drzach czło­wie­ko­wi wier­cił – bo tak to one be­zec­ne du­chy strach swój przed świę­co­ną wo­dą oka­zy­wa­ły…

– A kto ra­cho­wał, że ich by­ło trzy­na­stu? – spy­tał roz­trop­nie ku­piec Gam­roth.

– Li­twin ra­cho­wał, któ­ry wi­dział, jak leź­li. Wi­dać by­ło, że są, bo to z sa­me­go smro­du moż­na by­ło wy­miar­ko­wać, a koł­ka wo­lał nikt nie od­ty­kać.

– Dzi­wy też to, dzi­wy! – za­wo­łał je­den ze szlach­ty.

– Na­pa­trzy­łem ja się wiel­kich dzi­wów nie­ma­ło, gdyż – nie moż­na rzec: na­ród to jest do­bry, ale wszyst­ko u nich oso­bli­we. Ku­dła­ci są i le­d­wie któ­ry kniaź wło­sy tre­fi[67]; pie­czo­ną rze­pą ży­ją, nad wszel­kie ja­dło ją prze­kła­da­jąc, bo mó­wią, że mę­stwo od niej ro­śnie. W nu­mach swych ra­zem z do­byt­kiem i wę­ża­mi ży­ją; w pi­ciu i je­dle[68] nie zna­ją po­miar­ko­wa­nia. Za nic za­męż­ne nie­wia­sty ma­ją, ale pan­ny bar­dzo sza­nu­ją i moc wiel­ką im przy­zna­ją: że by­le dziew­ka na­tar­ła człe­ku[69] su­szo­nym ja­fe­rem[70] ży­wot[71], to kol­ki od te­go prze­cho­dzą.

– Nie żal i ko­lek do­stać, je­śli nie­wia­sty cud­ne! – za­wo­łał kum Ey­er­tre­ter.

– O to za­py­taj­cie Zbysz­ka – od­rzekł Mać­ko z Bog­dań­ca.

Zbysz­ko zaś ro­ze­śmiał się, aż ła­wa pod nim po­czę­ła drgać.

– By­wa­ją cud­ne! – rzekł – al­boż Ryn­gał­ła[72] nie by­ła cud­na?

– Có­że to za Ryn­gał­ła? po­chut­ni­ca[73] ja­ko­waś czy co? Ży­wo!

– Jak­że to? Nie sły­sze­li­ście o Ryn­gal­le? – py­tał Mać­ko.

– Nie sły­sze­li­śmy ni sło­wa.

– To prze­cie sio­stra księ­cia Wi­tol­do­wa[74], a żo­na Hen­ry­ka[75], księ­cia ma­zo­wiec­kie­go.

– Nie po­wia­daj­cie! Ja­kie­go księ­cia Hen­ry­ka? By­ło jed­no ksią­żę ma­zo­wiec­kie[76] te­go imie­nia elek­tem płoc­kim, ale zmar­ło.

– Ten ci sam był. Mia­ły mu przyjść z Rzy­mu dys­pen­sy[77]; ale śmierć da­ła mu pier­wej[78] dys­pen­sę, gdyż wi­docz­nie nie­zbyt po­stęp­kiem swo­im[79] Bo­ga ucie­szył. By­łem wte­dy po­sła­ny z pi­smem od Jaś­ka z Ole­śni­cy do księ­cia Wi­tol­da, kie­dy od kró­la przy­je­chał do Ry­ter­swer­der ksią­żę Hen­ryk, elekt płoc­ki. Już się by­ła Wi­tol­do­wi woj­na wte­dy uprzy­krzy­ła, dla­te­go wła­śnie że Wil­na nie mógł do­być, a kró­lo­wi na­sze­mu uprzy­krzy­li się ro­dze­ni bra­cia i ich roz­pu­sta. Wi­dząc te­dy król więk­szą u Wi­tol­da niż u swych ro­dzo­nych ob­rot­ność i więk­szy ro­zum, po­słał do nie­go bi­sku­pa z na­mo­wą, by Krzy­ża­ków po­rzu­cił i do po­słu­szeń­stwa się na­kło­nił, za co mu rzą­dy Li­twy mia­ły być od­da­ne. A Wi­told, chci­wy za­wsze od­mia­ny, mi­le po­sel­stwa wy­słu­chał. By­ły też i uczty, i go­ni­twy. Rad elekt ko­nia do­sia­dał, choć in­ni bi­sku­pi te­go nie chwa­lą, i w szran­kach si­łę swą ry­cer­ską oka­zy­wał. A mo­car­ni są z ro­du wszy­scy ksią­żę­ta ma­zo­wiec­cy – ja­ko jest wia­do­mo, że na­wet i dzie­wecz­ki z tej krwie[80] łac­nie pod­ko­wy ła­mią. Raz prze­to zbił ksią­żę z sio­deł trzech ry­ce­rzy, dru­gi raz pię­ciu – a z na­szych mnie zwa­lił, i pod Zbysz­kiem koń przy na­tar­ciu na za­dzie siadł. Na­gro­dy zaś brał wszyst­kie z rąk cud­nej Ryn­gał­ły, przed któ­rą w peł­nej zbroi klę­kał. I roz­mi­ło­wa­li się tak w so­bie, że na ucztach cią­gnę­li go od niej za rę­ka­wy cle­ri­ci[81], któ­rzy z nim przy­je­cha­li, a ją brat Wi­told ha­mo­wał. Do­pie­roż ksią­żę mó­wił: „Sam so­bie dys­pen­sę dam, a pa­pież mi ją, je­śli nie rzym­ski, to awi­nioń­ski[82] po­twier­dzi, a ślub za­raz ma być, bo zgo­rze­ję!” Wiel­ka by­ła ob­ra­za bo­ska, ale nie chciał się Wi­told prze­ciw­iać, by po­sła kró­lew­skie­go nie zli­sić[83] – i ślub był. Po­tem do­je­cha­li do Su­ra­ża, a po­tem do Słuc­ka, z wiel­kim ża­lem te­go oto Zbysz­ka, któ­ry so­bie, nie­miec­kim oby­cza­jem, księż­nę Ryn­gał­łę za pa­nią ser­ca ob­rał i do­zgon­ną wier­ność jej ślu­bo­wał…

– Ba! – prze­rwał na­gle Zbysz­ko – praw­da jest! Ale po­tem lu­dzie mó­wi­li, że księż­na Ryn­gał­ła po­miar­ko­waw­szy, że nie przy­stoi jej być za elek­tem[84] (bo ów, choć się oże­nił, god­no­ści swej du­chow­nej się wy­rzec nie chciał) i że nie mo­że być nad ta­kim sta­dłem bło­go­sła­wień­stwa bo­skie­go, otru­ła mę­ża. Co ja usły­szaw­szy, pro­si­łem jed­ne­go świą­to­bli­we­go pu­stel­ni­ka pod Lu­bli­nem, by mnie od te­go ślu­bo­wa­nia roz­wią­zał.

– Był ci on pu­stel­ni­kiem – od­parł śmie­jąc się Mać­ko – ale czy był świą­to­bli­wy, nie wiem, bo­śmy go w pią­tek w bo­ru za­je­cha­li, a on ko­ści niedź­wie­dzie to­po­rem łu­pał i śpik[85] wy­sy­sał, aż mu gar­dziel gra­ła.

– Ale mó­wił, że śpik to nie mię­so, a oprócz te­go, że upro­sił so­bie na to po­zwo­leń­stwo, gdyż po śpi­ku wi­dze­nia cu­dow­ne we śnie mie­wa i na­za­jutrz pro­ro­ko­wać mo­że do po­łu­dnia.

– No! no! – od­rzekł Mać­ko. – A cud­na Ryn­gał­ła wdo­wa jest i mo­że cię na służ­bę we­zwać.

– Po próż­ni­cy by wzy­wa­ła, bo ja so­bie in­ną pa­nią obio­rę, któ­rej do śmier­ci bę­dę słu­żył, a po­tem i żo­nę znaj­dę.

– Pier­wej znajdź ry­cer­ski pas.

– O wa! al­bo to nie bę­dzie go­ni­tew po po­ło­gu kró­lo­wej? A przed­tem al­bo po­tem król bę­dzie nie­jed­ne­go pa­so­wał. Sta­nę ja każ­de­mu. Ksią­żę nie był­by mnie tak­że oba­lił, że­by mi koń na za­dzie nie siadł.

– Bę­dą tu lep­si od cie­bie.

Na to zie­mia­nie spod Kra­ko­wa po­czę­li wo­łać:

– Na mi­ły Bóg! toż tu przed kró­lo­wą wy­stą­pią nie ta­cy jak ty, ale ry­ce­rze w świe­cie naj­sław­niej­si. Bę­dzie go­nił Za­wi­sza z Gar­bo­wa[86] i Fa­ru­rej[87], i Do­bko z Ole­śni­cy, i ta­ki Po­wa­ła z Ta­cze­wa[88], i ta­ki Pasz­ko Zło­dziej z Bi­sku­pic[89], i ta­ki Jaś­ko Na­szan, i Ab­dank[90] z Gó­ry, i An­drzej z Bro­cho­cic, i Kry­styn z Ostro­wa[91], i Ja­kub z Ko­by­lan[92]!… Gdzie ci się z ni­mi mie­rzyć, z któ­ry­mi ni tu, ni na dwo­rze cze­skim, ni na wę­gier­skim nikt mie­rzyć się nie mo­że. Cóż to pra­wisz; lep­szyś od nich? Ile ci ro­ków?

– Ośm­na­sty – od­po­wie­dział Zbysz­ko.

– Te­dy cię każ­dy mię­dzy knyk­cia­mi[93]zgnie­cie.

– Oba­czym.

Lecz Mać­ko rzekł:

– Sły­sza­łem, że król hoj­nie na­gra­dza ry­ce­rzy, któ­rzy z woj­ny li­tew­skiej wra­ca­ją. Mów­cie, któ­rzy stąd je­ste­ście: praw­da-li to?

– Da­li­bóg, praw­da! – od­rzekł je­den ze szlach­ty. – Wia­do­ma po świe­cie hoj­ność kró­lew­ska, je­no się te­raz do­ci­snąć do nie­go nie bę­dzie ła­two, gdyż w Kra­ko­wie aż roi się od go­ści, któ­rzy się na po­łóg kró­lo­wej i na chrzci­ny zjeż­dża­ją, chcąc przez to pa­nu na­sze­mu cześć al­bo hołd od­dać. Ma być król wę­gier­ski, bę­dzie, ja­ko po­wia­da­ją, i ce­sarz rzym­ski, i róż­nych ksią­żąt a ko­me­sów[94], i ry­ce­rzy ja­ko ma­ku, że to każ­dy się spo­dzie­wa, iż z próż­ny­mi rę­ko­ma nie odej­dzie. Pra­wi­li na­wet, iże sam pa­pież Bo­ni­fa­cy zje­dzie, któ­ren tak­że ła­ski i po­mo­cy na­sze­go pa­na prze­ciw swe­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi z Awi­nio­nu[95] po­trze­bu­je. Owóż w ta­kim na­tło­ku nie­ła­two bę­dzie o do­stęp, ale by­le do­stęp zna­leźć, a pa­na pod no­gi pod­jąć – to już za­słu­żo­ne­go hoj­nie opa­trzy.

– To go i po­dej­mę, bom się wy­słu­żył, a je­że­li woj­na bę­dzie, to jesz­cze pój­dę. Wzię­ło się tam coś łu­pem, a coś od księ­cia Wi­tol­da w na­gro­dę, i bie­dy nie ma, tyl­ko że już mi wie­czor­ne la­ta nad­cho­dzą, a na sta­rość, gdy si­ła z ko­ści wyj­dzie, rad by człek miał kąt spo­koj­ny.

– Mi­le król wi­dział tych, któ­rzy z Li­twy pod Jaś­kiem z Ole­śni­cy wró­ci­li – i wszy­scy oni tłu­sto te­raz ja­da­ją.

– Wi­dzi­cie! A jam wte­dy jesz­cze nie wró­cił – i da­lej wo­jo­wa­łem. Bo trze­ba wam wie­dzieć, że się ta zgo­da mię­dzy kró­lem a knia­ziem Wi­tol­dem na Niem­cach skru­pi­ła[96]. Kniaź chy­trze za­kład­ni­ków po­ścią­gał, a po­tem, haj­że na Niem­ców! Zam­ki po­bu­rzył, po­pa­lił, ry­ce­rzy po­bił, si­ła[97] lu­du wy­ści­nał. Chcie­li się Niem­cy mścić ra­zem ze Świ­dry­gieł­łą[98], któ­ry do nich uciekł. By­ła znów wiel­ka wy­pra­wa. Sam mistrz Kon­drat[99] na nią po­szedł z mno­gim lu­dem. Wil­no ob­le­gli, pró­bo­wa­li z wież okrut­nych zam­ki bu­rzyć, pró­bo­wa­li zdra­dą ich do­stać – nic nie wskó­ra­li! A za po­wro­tem ty­lu ich le­gło, że i po­ło­wa nie wy­szła. Wy­cho­dzi­li­śmy jesz­cze w po­le prze­ciw Ulry­ko­wi z Jun­gin­gen[100], bra­tu mi­strzo­we­mu, któ­ry jest wój­tem sam­bij­skim. Ale się wójt knia­zia[101] prze­ląkł i z pła­czem uciekł, od któ­rej to uciecz­ki jest spo­kój – i mia­sto na no­wo się bu­du­je. Je­den też świę­ty za­kon­nik, któ­ry po roz­pa­lo­nym że­le­zie[102] bo­so mógł cho­dzić, pro­ro­ko­wał, że od tej po­ry, pó­ki świat świa­tem, Wil­no zbroj­ne­go Niem­ca pod mu­ra­mi nie oba­czy. Ale je­śli tak bę­dzie, to czy­jeż to rę­ce uczy­ni­ły?

To rze­kł­szy, Mać­ko z Bog­dań­ca wy­cią­gnął przed się dło­nie – sze­ro­kie i nad­miar[103] po­tęż­ne – in­ni zaś po­czę­li ki­wać gło­wa­mi i przy­świad­czać:

– Tak! tak! praw[104] w tym, co po­wia­da! Tak!

Lecz dal­szą roz­mo­wę prze­rwał gwar do­cho­dzą­cy przez okna, z któ­rych bło­ny by­ły po­wyj­mo­wa­ne, al­bo­wiem noc za­pa­dła cie­pła i po­god­na. Z da­la sły­chać by­ło brzę­ka­nia, ludz­kie gło­sy, par­ska­nia ko­ni i śpie­wy. Zdzi­wi­li się obec­ni, al­bo­wiem go­dzi­na by­ła póź­na i księ­życ wy­so­ko już wy­bił się na nie­bo. Go­spo­darz, Nie­miec, wy­biegł na po­dwó­rzec go­spo­dy, lecz nim go­ście zdo­ła­li wy­chy­lić do dna ostat­nie ku­fle, wró­cił jesz­cze po­śpiesz­niej, wo­ła­jąc:

– Dwór ja­ko­wyś wa­li!

W chwi­lę zaś póź­niej we drzwiach zja­wił się pa­cho­łek w błę­kit­nym ku­bra­ku i skła­da­nej czer­wo­nej czap­ce na gło­wie. Sta­nął, spoj­rzał po obec­nych i uj­rzaw­szy go­spo­da­rza rzekł:

– Wy­trzeć tam sto­ły i świa­tła na­nie­cić[105]: księż­na An­na Da­nu­ta[106] na od­po­czy­nek się tu za­trzy­ma.

To rze­kł­szy za­wró­cił. W go­spo­dzie uczy­nił się ruch: go­spo­darz po­czął wo­łać na cze­ladź[107], a go­ście spo­glą­da­li ze zdu­mie­niem je­den na dru­gie­go.

– Księż­na An­na Da­nu­ta – mó­wił je­den z miesz­czan – toć to Kiej­stu­tów­na[108], żo­na Ja­nu­sza Ma­zo­wiec­kie­go[109]. Ona już od dwóch nie­dziel[110] w Kra­ko­wie, je­no[111] że wy­jeż­dża­ła do Za­to­ra, do księ­cia Wa­cła­wa w od­wie­dzi­ny, a ni­nie[112] pew­no wra­ca.

– Kmo­trze Gam­roth – rzekł dru­gi miesz­cza­nin – pójdź­my na sia­no do sto­dół­ki; za wy­so­ka to dla nas kom­pa­nia.

– Że no­cą ja­dą, to mi nie dziw­no – ozwał się Mać­ko – bo w dzień upał, ale cze­mu, ma­jąc pod bo­kiem klasz­tor, do go­spo­dy za­jeż­dża­ją?

Tu zwró­cił się do Zbysz­ka:

– Ro­dzo­na sio­stra cud­nej Ryn­gał­ły, ro­zu­miesz?

A Zbysz­ko od­rzekł:

– I ma­zo­wiec­kich pa­nien si­ła[113] mu­si z nią być, hej!

Roz­dział dru­gi

A wtem przez drzwi we­szła księż­na[114] – pa­ni śred­nich lat, ze śmie­ją­cą się twa­rzą, przy­bra­na w czer­wo­ny płaszcz i sza­tę zie­lo­ną, ob­ci­słą, z po­zło­co­nym pa­sem na bio­drach, idą­cym wzdłuż pa­chwin i za­pię­tym ni­sko wiel­ką klam­rą. Za pa­nią szły pan­ny dwor­skie, nie­któ­re star­sze, nie­któ­re jesz­cze nie­do­ro­słe, w ró­żo­wych i li­lio­wych wia­nusz­kach na gło­wach, po więk­szej czę­ści z lut­nia­mi[115] w rę­ku. By­ły i ta­kie któ­re nio­sły ca­łe pę­ki kwia­tów świe­żych, wi­docz­nie uzbie­ra­nych po dro­dze. Za­ro­iła się izba, bo za pan­na­mi uka­za­ło się kil­ku dwo­rzan i ma­łych pa­cho­li­ków[116]. We­szli wszy­scy raź­no, z we­so­ło­ścią w twa­rzach, roz­ma­wia­jąc gło­śno lub pod­śpie­wu­jąc, ja­ko­by upo­je­ni po­god­ną no­cą i ja­snym bla­skiem księ­ży­ca. Mię­dzy dwo­rza­na­mi dwóch by­ło ry­bał­tów[117], je­den z lut­nią, dru­gi z gę­śli­ka­mi[118] u pa­sa. Jed­na z dziew­cząt, młód­ka[119] jesz­cze, mo­że dwu­na­sto­lat­ka, nio­sła też za księż­ną ma­łą lu­teń­kę, na­bi­ja­ną mie­dzia­ny­mi ćwie­ka­mi.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus! – ozwa­ła się księż­na sta­jąc w po­środ­ku świe­tli­cy.

– Na wie­ki wie­ków, amen! – od­po­wie­dzie­li obec­ni, bi­jąc za­ra­zem ni­skie po­kło­ny.

– A gdzie go­spo­darz?

Nie­miec, usły­szaw­szy we­zwa­nie, wy­su­nął się na­przód i przy­klęk­nął oby­cza­jem nie­miec­kim.

– Za­trzy­ma­my się tu dla wy­po­czyn­ku i po­sił­ku – rze­kła pa­ni.- Ży­wo się je­no za­krząt­nij, bo­śmy głod­ni.

Miesz­cza­nie już by­li ode­szli, te­raz zaś dwaj miej­sco­wi szlach­ci­ce, a wraz z ni­mi Mać­ko z Bog­dań­ca i mło­dy Zbysz­ko, skło­ni­li się po­wtór­nie i za­mie­rza­li opu­ścić świe­tli­cę, nie chcąc dwo­ro­wi prze­szka­dzać.

Lecz księż­na za­trzy­ma­ła ich.

– Szlach­tą je­ste­ście: nie prze­szko­dzi­cie! Zrób­cie zna­jo­mość z dwo­rza­ny[120]. Skąd­że Bóg pro­wa­dzi?

Oni wów­czas za­czę­li wy­mie­niać swo­je imio­na, her­by, za­wo­ła­nia i wsie, z któ­rych się pi­sa­li. Do­pie­roż pa­ni, usły­szaw­szy od Mać­ka, skąd wra­ca, kla­snę­ła w dło­nie i rze­kła:

– Otóż się przy­go­dzi­ło[121]! Praw­cie nam o Wil­nie, o mo­im bra­cie i o sie­strze[122]. Za­li zje­dzie tu się ksią­żę Wi­told[123] na po­łóg kró­lo­wej i na krzci­ny?

– Chciał­by, ale nie wie, czy bę­dzie mógł; dla­te­go ko­le­bę srebr­ną przez księ­ży i bo­ja­rzy­nów[124] na­przód w da­rze kró­lo­wej przy­słał. Przy któ­rej ko­leb­ce i my­śmy z bra­tań­cem przy­je­cha­li, strze­gąc jej w dro­dze.

– To ko­leb­ka tu jest? Chcia­ła­bym oba­czyć. Ca­ła srebr­na?

– Ca­ła srebr­na, ale jej tu nie ma. Po­wieź­li ją do Kra­ko­wa.

– A cóż wy w Tyń­cu ro­bi­cie?

– My tu na­wró­ci­li do klasz­tor­ne­go pro­ku­ra­to­ra, na­sze­go krew­ne­go, by pod opie­kę za­cnych za­kon­ni­ków od­dać, co nam woj­na przy­spo­rzy­ła i co ksią­żę po­da­ro­wał.

– To Bóg po­szczę­ścił. God­neż łu­py? Ale po­wia­daj­cie, cze­mu to brat[125] nie­pe­wien, czy przy­je­dzie?

– Bo wy­pra­wę na Ta­ta­rów go­tu­je[126].

– Wiem ci ja to; je­no mnie tra­pi, że kró­lo­wa nie pro­ro­ko­wa­ła szczę­śli­we­go koń­ca tej wy­pra­wie, a co ona pro­ro­ku­je, to się za­wsze zi­ści[127].

Mać­ko uśmiech­nął się.

– Ej, świą­to­bli­wa na­sza pa­ni, ni­jak prze­czyć, ale z księ­ciem Wi­tol­dem si­ła na­sze­go ry­cer­stwa pój­dzie, chło­pów do­brych, prze­ciw któ­rym ni­ko­mu nie­spo­ro[128].

– A wy to nie pój­dzie­cie?

– Bom z ko­leb­ką przy in­nych wy­słan i przez pięć ro­ków [129]nie zdej­mo­wa­łem z sie­bie blach[130] – od­rzekł Mać­ko, po­ka­zu­jąc na bruz­dy po­wy­ci­ska­ne na ło­sio­wym ku­bra­ku od pan­ce­rza – ale niech je­no wy­pocz­nę – pój­dę – a choć­bym sam nie szedł, to te­go oto bra­tan­ka, Zbysz­ka, pa­nu Spyt­ko­wi z Melsz­ty­na[131] od­dam, pod któ­re­go wo­dzą wszy­scy na­si ry­ce­rze pój­dą.

Księż­na Da­nu­ta spoj­rza­ła na do­rod­ną po­stać Zbysz­ka, lecz dal­szą roz­mo­wę prze­rwa­ło przy­by­cie za­kon­ni­ka z klasz­to­ru, któ­ry po­wi­taw­szy księż­nę, po­czął jej po­kor­nie wy­ma­wiać, że nie przy­sła­ła goń­ca z oznaj­mie­niem o swo­im przy­by­ciu i że nie za­trzy­ma­ła się w klasz­to­rze, ale w zwy­czaj­nej go­spo­dzie, nie­god­nej jej ma­je­sta­tu. Nie brak prze­cie w klasz­to­rze do­mów i gma­chów, w któ­rych na­wet po­spo­li­ty czło­wiek znaj­dzie go­ści­nę, a cóż do­pie­ro ma­je­stat, zwłasz­cza zaś mał­żon­ki księ­cia, od któ­re­go przod­ków i po­krew­nych[132] ty­lu do­bro­dziejstw opac­two do­świad­czy­ło.

Lecz księż­na od­po­wie­dzia­ła we­so­ło:

– My je­no tu no­gi wstą­pi­li roz­pro­sto­wać, a na ra­nek trze­ba nam do Kra­ko­wa. Wy­spa­li­śmy się w dzień i je­dzie­my no­cą dla chło­du, a że to już ku­ry[133] pia­ły, nie chcia­łam po­boż­nych za­kon­ni­ków bu­dzić, zwłasz­cza z ta­ką kom­pa­nią, któ­ra wię­cej o śpie­wa­niu i plą­sach ni­że­li o od­pocz­nie­niu my­śli.

Gdy jed­nak za­kon­nik na­le­gał cią­gle, do­da­ła:

– Nie. Tu już osta­niem. Do­brze czas na słu­cha­niu świec­kich pie­śni zej­dzie, ale na jutrz­nię[134] do ko­ścio­ła przyj­dzie­my, aby dzień z Bo­giem za­cząć.

– Bę­dzie msza za po­myśl­ność mi­ło­ści­we­go księ­cia i mi­ło­ści­wej księż­nej – rzekł za­kon­nik.

– Ksią­żę mój mał­żo­nek do­pie­ro za czte­ry al­bo pięć dni zje­dzie.

– Pan Bóg po­tra­fi i z da­le­ka szczę­ście zda­rzyć, a tym­cza­sem niech nam, ubo­gim, wol­no bę­dzie choć wi­na z klasz­to­ru przy­nieść.

– Ra­dzi od­wdzię­czym – rze­kła księż­na.

Gdy zaś za­kon­nik wy­szedł, po­czę­ła wo­łać:

– Hej, Da­nu­sia! Da­nu­sia! wy­leź no na ław­kę i uwe­sel nam ser­ce tą sa­mą pie­śnią, któ­rą w Za­to­rze śpie­wa­łaś.

Usły­szaw­szy to, dwo­rza­nie pręd­ko po­sta­wi­li na środ­ku izby ław­kę. Ry­bał­ci[135]sie­dli po jej brze­gach, mię­dzy ni­mi zaś sta­nę­ła owa młód­ka, któ­ra nio­sła za księż­ną na­bi­ja­ną mie­dzia­ny­mi ćwiecz­ka­mi lut­nię[136]. Na gło­wie mia­ła wia­ne­czek, wło­sy pusz­czo­ne po ra­mio­nach, suk­nię nie­bie­ską i czer­wo­ne trze­wicz­ki z dłu­gi­mi koń­ca­mi. Sto­jąc na ław­ce, wy­da­wa­ła się ma­łym dziec­kiem, ale za­ra­zem prze­cud­nym jak­by ja­ko­waś fi­gur­ka z ko­ścio­ła al­bo z ja­se­łe­czek[137]. Wi­docz­nie też nie pierw­szy raz przy­cho­dzi­ło jej tak stać i śpie­wać księż­nie, bo nie znać by­ło po niej naj­mniej­sze­go po­mie­sza­nia[138].

– Da­lej, Da­nu­sia! da­lej! – wo­ła­ły pan­ny dwor­skie.

Ona zaś wzię­ła przed się lut­nię, pod­nio­sła do gó­ry gło­wę jak ptak, któ­ry chce śpie­wać, i przy­mknąw­szy oczę­ta, po­czę­ła srebr­nym gło­si­kiem:

Gdy­bym ci ja mia­ła  
Skrzy­dłecz­ka jak gą­ska,  
Po­le­cia­ła­by ja  
Za Jaś­kiem do Ślą­ska!  

Ry­bał­ci za­wtó­ro­wa­li jej za­raz, je­den na gę­śli­kach, dru­gi na du­żej lut­ni; księż­na, któ­ra mi­ło­wa­ła nad wszyst­ko świec­kie pie­śni, po­czę­ła ki­wać gło­wą na obie stro­ny, a dzie­wecz­ka śpie­wa­ła da­lej gło­sem cie­niuch­nym, dzie­cin­nym i świe­żym jak śpie­wa­nie pta­ków w le­sie na wio­snę:

Usia­dła­by ci ja  
Na ślą­skow­skim pło­cie:  
„Przy­patrz się, Ja­siul­ku,  
Ubo­giej sie­ro­cie”[139].  

I znów wtó­ro­wa­li ry­bał­ci. Mło­dy Zbysz­ko z Bog­dań­ca, któ­ry przy­wy­kł­szy od dzie­ciń­stwa do woj­ny i sro­gich jej wi­do­ków, ni­g­dy nic po­dob­ne­go w ży­ciu nie wi­dział, trą­cił w ra­mię sto­ją­ce­go obok Ma­zu­ra i za­py­tał:

– Co to za jed­na?

– To jest dzie­wecz­ka z dwo­ru księż­nej. Nie brak ci u nas ry­bał­tów, któ­rzy dwór roz­we­se­la­ją, ale z niej naj­mil­szy ry­bał­cik i księż­na ni­czy­ich pie­śni tak chci­wie[140] nie słu­cha.

– Nie dziw­no mi to. My­śla­łem, że zgo­ła anioł, i od­pa­trzyć się nie mo­gę. Jak­że ją wo­ła­ją?

– A to nie sły­sze­li­ście? – Da­nu­sia. A jej oj­ciec jest Ju­rand ze Spy­cho­wa, ko­mes[141] moż­ny i męż­ny, któ­ry do przed­cho­rą­giew­nych[142] na­le­ży.

– Hej! nie wi­dzia­ły ta­kiej ludz­kie oczy.

– Mi­łu­ją ją też wszy­scy i za śpie­wa­nie, i za uro­dę.

– A któ­ren[143] jej ry­cerz?

– Dyć[144] to jesz­cze dziec­ko.

Dal­szą roz­mo­wę znów prze­rwał śpiew Da­nu­si. Zbysz­ko pa­trzał z bo­ku na jej ja­sne wło­sy, na pod­nie­sio­ną gło­wę, na zmru­żo­ne oczki i na ca­łą po­stać oświe­co­ną za­ra­zem bla­skiem świec wo­sko­wych i bla­skiem wpa­da­ją­cych przez otwar­te okna pro­mie­ni mie­sią­ca[145] – i zdu­mie­wał się co­raz bar­dziej. Zda­wa­ło mu się, że już ją nie­gdyś wi­dział, ale nie pa­mię­tał, czy we śnie, czy gdzieś w Kra­ko­wie na szy­bie ko­ściel­nej[146].

I znów trą­ciw­szy dwo­rza­ni­na, py­tał przy­ci­szo­nym gło­sem:

– To ona z wa­sze­go dwo­ru?

– Mat­ka jej przy­je­cha­ła z Li­twy z księż­ną An­ną Da­nu­tą, któ­ra wy­da­ła ją za gra­bię[147] Ju­ran­da ze Spy­cho­wa. Gład­ka[148] by­ła i moż­ne­go ro­du, nad wszyst­kie in­ne pan­ny księż­nie mi­ła i sa­ma księż­nę mi­łu­ją­ca. Dla­te­go też cór­ce da­ła to sa­mo imię – An­na Da­nu­ta. Ale pięć lat te­mu, gdy przy Zło­to­ryi Niem­cy na­pa­dli na nasz dwór, ze stra­chu zmar­ła. Wte­dy księż­na wzię­ła dzie­wecz­kę – i od tej po­ry ją ho­du­je. Oj­ciec też czę­sto na dwór przy­jeż­dża i rad wi­dzi, że mu się dziec­ko zdro­wo, w mi­ło­ści ksią­żę­cej cho­wa. Je­no ile­kroć na nią spoj­rzy, ty­le­kroć łza­mi się za­le­wa nie­boszcz­kę swo­ją wspo­mi­na­jąc, a po­tem wra­ca na Niem­cach po­msty szu­kać za swo­ją krzyw­dę okrut­ną. Mi­ło­wał ci on tak tę swo­ją żo­nę, ja­ko nikt do tej po­ry swo­jej na ca­łym Ma­zow­szu nie mi­ło­wał – i si­ła[149] już Niem­ców za nią po­mo­rzył[150].

A Zbysz­ko­wi za­świe­ci­ły oczy w jed­nej chwi­li i ży­ły na­bra­ły[151] mu na czo­le.

– To jej mat­kę Niem­cy za­bi­li? – spy­tał.

– Za­bi­li i nie za­bi­li. Sa­ma umar­ła ze stra­chu. Pięć ro­ków te­mu po­kój był, nikt o woj­nie nie my­ślał i każ­dy bez­piecz­no cha­dzał. Po­je­chał ksią­żę wie­żę jed­ną w Zło­to­ryi bu­do­wać, bez woj­ska, je­no z dwo­rem, ja­ko zwy­czaj­nie cza­su po­ko­ju. Tym­cza­sem wpa­dli zdraj­cy Niem­cy, bez wy­po­wie­dze­nia woj­ny, bez żad­nej przy­czy­ny… Sa­me­go księ­cia, nie po­mnąc ni na bo­jaźń bo­ską, ni na to, że od je­go przod­ków wszyst­kie do­bro­dziej­stwa na nich spa­dły, przy­wią­za­li do ko­nia i po­rwa­li, lu­dzi po­bi­li. Dłu­go ksią­żę w nie­wo­li u nich sie­dział[152] i do­pie­ro gdy król Wła­dy­sław woj­ną im za­gro­ził, ze stra­chu go pu­ści­li; ale przy owym na­pa­dzie umar­ła mat­ka Da­nu­si, bo ją ser­ce udu­si­ło, któ­re jej pod gar­dło po­de­szło.

– A wy, pa­nie, by­li­ście przy tym? Ja­ko­że was zo­wią, bom za­po­mniał?

– Ja się zo­wię Mi­ko­łaj z Dłu­go­la­su, a prze­zy­wa­ją mnie Obuch. Przy na­pa­dzie by­łem. Wi­dzia­łem, ja­ko mat­kę Da­nu­si­ną je­den Nie­miec z pa­wi­mi pió­ra­mi na heł­mie chciał do sio­dła tro­czyć[153] – i ja­ko w oczach mu na sznu­rze zbie­la­ła. Sa­me­go też mnie ha­le­bar­dą[154] za­cię­li, od cze­go znak no­szę.

To rze­kł­szy, uka­zał głę­bo­ką bli­znę w czasz­ce, cią­gną­cą się spod wło­sów na gło­wie aż do brwi.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia. Zbysz­ko po­czął znów pa­trzeć na Da­nu­się.

Po czym spy­tał:

– I rze­kli­ście, pa­nie, że ona nie ma ry­ce­rza?

Lecz nie do­cze­kał od­po­wie­dzi, gdyż w tej chwi­li śpiew ustał. Je­den z ry­bał­tów, czło­wiek tłu­sty i cięż­ki, pod­niósł się na­gle, przez co ła­wa prze­chy­li­ła się w jed­ną stro­nę. Da­nu­sia za­chwia­ła się i roz­ło­ży­ła rącz­ki, lecz nim zdo­ła­ła upaść lub ze­sko­czyć, rzu­cił się Zbysz­ko jak żbik i po­rwał ją na rę­ce.

Księż­na, któ­ra w pierw­szej chwi­li krzyk­nę­ła ze stra­chu, ro­ze­śmia­ła się za­raz we­so­ło i po­czę­ła wo­łać:

– Oto ry­cerz Da­nu­sin! By­waj­że, ry­ce­rzy­ku, i od­daj nam na­szą mi­łą śpie­wacz­kę!

– Chwac­ko ci ją uła­pił! – ozwa­ły się glo­sy wśród dwo­rzan.

Zbysz­ko zaś szedł ku księż­nej, trzy­ma­jąc przy pier­siach Da­nu­się, któ­ra ob­jąw­szy go jed­ną rę­ką za szy­ję, dru­gą pod­no­si­ła w gó­rę lu­teń­kę z oba­wy, by się nie zgnio­tła. Twarz mia­ła śmie­ją­cą się i ura­do­wa­ną, choć tro­chę prze­stra­szo­ną. Tym­cza­sem mło­dzień­czyk, do­szedł­szy do księż­nej, po­sta­wił przed nią Da­nu­się, sam zaś klęk­nął i pod­nió­sł­szy gło­wę rzekł z dziw­ną w je­go wie­ku śmia­ło­ścią:

– Niech­że bę­dzie we­dle wa­szych słów, mi­ło­ści­wa pa­ni! Po­ra tej wdzięcz­nej pa­nien­ce mieć swe­go ry­ce­rza, a po­ra i mnie mieć swo­ją pa­nią, któ­rej uro­dę i cno­ty bę­dę wy­zna­wał, za czym z wa­szym po­zwo­leń­stwem tej oto wła­śnie chcę ślu­bo­wać i do śmier­ci wier­nym jej w każ­dej przy­go­dzie ostać.

Na twa­rzy księż­nej prze­mknę­ło zdzi­wie­nie, ale nie z po­wo­du słów Zbysz­ko­wych, tyl­ko dla­te­go, że wszyst­ko sta­ło się tak na­gle. Oby­czaj ry­cer­skie­go ślu­bo­wa­nia nie był wpraw­dzie pol­ski, jed­nak­że Ma­zow­sze, le­żąc na ru­bie­ży[155] nie­miec­kiej i wi­du­jąc czę­sto ry­ce­rzy z da­le­kich na­wet kra­jów, zna­ło go le­piej na­wet niż in­ne dziel­ni­ce i na­śla­do­wa­ło dość czę­sto. Księż­na sły­sza­ła też o nim daw­niej, jesz­cze na dwo­rze swe­go wiel­kie­go oj­ca, gdzie wszyst­kie oby­cza­je za­chod­nie by­ły uwa­ża­ne za pra­wo i wzór dla szla­chet­niej­szych wo­jow­ni­ków – z tych prze­to po­wo­dów nie zna­la­zła w chę­ci Zbysz­ka nic ta­kie­go, co by ob­ra­zić mo­gło ją lub Da­nu­się. Ow­szem, ura­do­wa­ła się, że mi­ła ser­cu dwór­ka po­czy­na zwra­cać ku so­bie ry­cer­skie ser­ca i oczy.

Więc z roz­ba­wio­ną twa­rzą zwró­ci­ła się do dziew­czy­ny:

– Da­nuś­ka, Da­nuś­ka! chcesz-li mieć swe­go ry­ce­rza?

A prze­to­wło­sa[156] Da­nu­sia pod­sko­czy­ła na­przód trzy ra­zy do gó­ry w swo­ich czer­wo­nych trze­wicz­kach, a na­stęp­nie chwy­ciw­szy księż­nę za szy­ję, po­czę­ła wo­łać z ta­ką ra­do­ścią, jak­by jej obie­cy­wa­no ja­kąś za­ba­wę, w któ­rą się tyl­ko star­szym ba­wić wol­no:

– Chcę! chcę! chcę!…

Księż­nie ze śmie­chu aż łzy na­pły­nę­ły do oczu, a z nią śmiał się ca­ły dwór; wresz­cie jed­nak pa­ni, uwol­niw­szy się z rąk Da­nu­si­nych, rze­kła do Zbysz­ka:

– Aj! ślu­buj! ślu­buj! cóż za­się jej po­przy­się­żesz?

Lecz Zbysz­ko, któ­ry wśród śmie­chu za­cho­wał nie­za­chwia­ną po­wa­gę, ozwał się rów­nie po­waż­nie, nie wsta­jąc z klę­czek:

– Ślu­bu­ję jej, iże sta­nąw­szy w Kra­ko­wie, po­wie­szę pa­węż[157] na go­spo­dzie, a na niej kar­tę, któ­rą mi uczo­ny w pi­śmie kle­ryk fo­rem­nie na­pi­sze: ja­ko pan­na Da­nu­ta Ju­ran­dów­na naj­uro­dziw­sza jest i naj­cno­tliw­sza mię­dzy pan­na­mi, któ­re we wszyst­kich kró­le­stwach by­dlą[158]. A kto by te­mu się prze­ciw­ił, z tym bę­dę się po­ty­kał pó­ty, pó­ki sam nie zgi­nę al­bo on nie zgi­nie – chy­ba­by w nie­wo­lę ra­dziej[159] po­szedł.

– Do­brze! Wi­dać ry­cer­ski oby­czaj znasz. A co wię­cej?

– A po­tem – uznaw­szy od pa­na Mi­ko­ła­ja z Dłu­go­la­su, ja­ko mać pan­ny Ju­ran­dów­ny za przy­czy­ną Niem­ca z pa­wim grze­bie­niem na heł­mie ostat­ni dech pu­ści­ła, ślu­bu­ję kil­ka ta­kich pa­wich czu­bów ze łbów nie­miec­kich ze­drzeć i pod no­gi mo­jej pa­ni po­ło­żyć.

Na to spo­waż­nia­ła księż­na i spy­ta­ła:

– Nie dla śmie­chu ślu­bu­jesz?

A Zbysz­ko od­rzekł:

– Tak mi do­po­móż Bóg i Świę­ty Krzyż; któ­ren[160] ślub w ko­ście­le przed księ­dzem po­wtó­rzę.

– Chwa­leb­na jest z lu­tym[161] nie­przy­ja­cie­lem na­sze­go ple­mie­nia wal­czyć, ale mi cię żal, boś mło­dy i ła­two zgi­nąć mo­żesz.

Wtem przy­su­nął się Mać­ko z Bog­dań­ca, któ­ry do­tych­czas, ja­ko czło­wiek daw­niej­szych cza­sów, ra­mio­na­mi tyl­ko wzru­szał – te­raz jed­nak uznał za sto­sow­ne prze­mó­wić:

– Co do te­go – nie fra­suj­cie się[162], mi­ło­ści­wa pa­ni. Śmierć w bi­twie każ­de­mu się mo­że przy­go­dzić[163], a szlach­ci­co­wi, sta­ry-li czy mło­dy, to na­wet chwa­leb­na jest. Ale nie cud­na te­mu chłop­cu woj­na[164], bo cho­cia­że mu ro­ków[165] nie do­sta­je, nie­raz już tra­fia­ło mu się po­ty­kać z ko­nia i piech­tą, ko­pią i to­po­rem, dłu­gim al­bo krót­kim mie­czem, z pa­wę­żą al­bo bez. No­wot­ny[166] to jest oby­czaj, że ry­cerz dziew­ce, któ­rą rad wi­dzi, ślu­bu­je, ale że Zbysz­ko swo­jej pa­wie czu­by obie­cał, te­go mu nie przy­ga­nię. Wi­skał[167] już Niem­ców, niech jesz­cze po­wi­ska, a że od te­go wi­ska­nia pa­rę łbów pęk­nie – to mu je­no sła­wa z te­go uro­śnie.

– To, wi­dzę, nie z by­le otro­kiem[168] spra­wa – rze­kła księż­na.

A po­tem do Da­nu­si:

– Sia­daj­że na mo­im miej­scu ja­ko pierw­sza dzi­siaj oso­ba; je­no się nie śmiej, bo nie idzie[169].

Da­nu­sia sia­dła na miej­scu pa­ni; chcia­ła przy tym udać po­wa­gę, ale mo­dre jej oczka śmia­ły się do klę­czą­ce­go Zbysz­ka i nie mo­gła się po­wstrzy­mać od prze­bie­ra­nia z ra­do­ści nóż­ka­mi.

– Daj mu rę­ka­wicz­ki – rze­kła księż­na.

Da­nu­sia wy­cią­gnę­ła rę­ka­wicz­ki i po­da­ła Zbysz­ko­wi, któ­ry przy­jął je ze czcią wiel­ką i przy­ci­snąw­szy do ust rzekł:

– Przy­pnę je do heł­mu, a kto po nie się­gnie – go­rze[170] mu!

Po czym uca­ło­wał rę­ce Da­nu­si, a po rę­kach no­gi, i wstał. Ale wów­czas opu­ści­ła go do­tych­cza­so­wa po­wa­ga, a na­peł­ni­ła mu ser­ce wiel­ka ra­dość, ze od­tąd za doj­rza­łe­go mę­ża wo­bec ca­łe­go te­go dwo­ru bę­dzie ucho­dził, więc po­trzą­sa­jąc Da­nu­si­ne rę­ka­wicz­ki, po­czął wo­łać na wpół we­so­ło, na wpół za­pal­czy­wie:

– By­waj­cie, psu­bra­ty z pa­wi­mi czu­ba­mi! by­waj­cie!

Lecz w tej chwi­li wszedł do go­spo­dy ten sam za­kon­nik, któ­ry już był po­przed­nio, a wraz z nim dwóch in­nych, star­szych. Słu­dzy klasz­tor­ni nie­śli za ni­mi ko­sze z wi­kli­ny, a w nich ła­giew­ki[171] z wi­nem i róż­ne ze­bra­ne na­pręd­ce przy­sma­ki. Dwaj owi po­czę­li wi­tać księż­nę i znów wy­ma­wiać jej, że nie za­je­cha­ła do opac­twa, a ona tłu­ma­czy­ła im po­wtór­nie, że wy­spaw­szy sie w dzień, wraz z ca­łym dwo­rem po­dró­żu­je no­cą dla chło­du, więc wy­po­czyn­ku jej nie trze­ba – i że nie chcąc bu­dzić ni zna­ko­mi­te­go opa­ta[172], ni za­cnych za­kon­ni­ków, wo­la­ła za­trzy­mać się dla wy­pro­sto­wa­nia nóg w go­spo­dzie.

Po wie­lu grzecz­nych sło­wach sta­nę­ło wresz­cie na tym, że po jutrz­ni i mszy po­ran­nej księż­na z dwo­rem przyj­mie śnia­da­nie i wy­po­czy­nek w klasz­to­rze. Uprzej­mi za­kon­ni­cy za­pro­si­li też wraz z Ma­zu­ra­mi zie­mian kra­kow­skich i Mać­ka z Bog­dań­ca, któ­ry i tak miał za­miar udać się do opac­twa, aby do­sta­tek zdo­by­ty na woj­nie al­bo da­rem od hoj­ne­go Wi­tol­da otrzy­ma­ny, a prze­zna­czon na wy­kup­no z za­sta­wu Bog­dań­ca, w klasz­to­rze zło­żyć. Ale mło­dy Zbysz­ko nie sły­szał za­pro­sin, sko­czył bo­wiem do wo­zów swo­ich i stry­jow­skich, sto­ją­cych pod stra­żą służ­by, by się odziać i w przy­stoj­niej­szej odzie­ży księż­nie i Da­nu­si się przed­sta­wić. Wziąw­szy więc z wo­zu łu­by[173], ka­zał je nieść do izby cze­lad­nej i tam po­czął się prze­bie­rać. Utre­fiw­szy na­przód po­śpiesz­nie wło­sy, wsu­nął je w pą­tlik[174] je­dwab­ny, bursz­ty­no­wy­mi pa­cior­ka­mi wią­za­ny, z przo­du zaś ma­ją­cy pe­reł­ki praw­dzi­we. Na­stęp­nie wdział ja­kę[175] z bia­łe­go je­dwa­biu, na­szy­tą w zło­te gry­fy, u do­łu zaś szla­kiem ozdob­ną; z wierz­chu opa­sał się pa­sem po­zło­ci­stym, po­dwój­nym, przy któ­rym wi­siał ma­ły kord[176] w sre­bro i kość sło­nio­wą opraw­ny. Wszyst­ko to by­ło no­we, błysz­czą­ce i wca­le krwią nie po­pla­mio­ne, cho­ciaż łu­pem na mło­dym ry­ce­rzu fry­zyj­skim[177], słu­żą­cym u Krzy­ża­ków, wzię­te. Na­cią­gnął na­stęp­nie Zbysz­ko prze­ślicz­ne spodnie, w któ­rych jed­na no­ga­wi­ca by­ła w po­dłuż­ne pa­sy zie­lo­ne i czer­wo­ne, dru­ga w fio­le­to­we i żół­te, obie zaś koń­czy­ły się u gó­ry pstrą sza­chow­ni­cą. Za czym, wdziaw­szy jesz­cze pur­pu­ro­we z dłu­gi­mi no­sa­mi trze­wi­ki – pięk­ny i wy­świe­żo­ny udał się do izby ogól­nej.

Ja­koż, gdy sta­nął we drzwiach, wi­dok je­go moc­ne na wszyst­kich spra­wił wra­że­nie. Księż­na wi­dząc te­raz, jak uro­dzi­wy ry­cerz ślu­bo­wał mi­łej Da­nu­si, ura­do­wa­ła się jesz­cze bar­dziej. Da­nu­sia zaś sko­czy­ła w pierw­szej chwi­li ku nie­mu jak sar­na. Lecz czy to pięk­ność mło­dzień­ca, czy gło­sy po­dzi­wu dwo­rzan wstrzy­ma­ły ją, nim do­bie­gła, tak że za­trzy­maw­szy się na krok przed nim, spu­ści­ła na­gle oczka i spló­tł­szy dło­nie po­czę­ła wy­krę­cać pa­lusz­ki, za­pło­nio­na i zmie­sza­na.

Lecz za nią przy­bli­ży­li się in­ni: sa­ma pa­ni, dwo­rza­nie i dwór­ki, i ry­bał­ci, i za­kon­ni­cy, wszy­scy bo­wiem chcie­li mu się le­piej przy­pa­trzeć. Pan­ny ma­zo­wiec­kie pa­trzy­ły na nie­go jak w tę­czę, ża­łu­jąc te­raz każ­da, że nie ją wy­brał – star­sze po­dzi­wia­ły kosz­tow­ność ubio­ru, tak że na­okół utwo­rzy­ło się ko­ło cie­ka­wych; Zbysz­ko zaś stał w środ­ku z cheł­pli­wym uśmie­chem na swej mło­dzień­czej twa­rzy i okrę­cał się nie­co na miej­scu, aby le­piej mo­gli mu się przyj­rzeć.

– Któż to jest? – za­py­tał je­den z za­kon­ni­ków.

– To jest ry­ce­rzyk, bra­ta­nek te­go oto ślach­ci­ca[178] – od­rze­kła księż­na, uka­zu­jąc na Mać­ka – jen[179] do­pie­ro co Da­nu­si ślu­bo­wał.

A za­kon­ni­cy nie oka­za­li też zdzi­wie­nia, al­bo­wiem ta­kie ślu­bo­wa­nie nie obo­wią­zy­wa­ło do ni­cze­go. Ślu­bo­wa­no czę­sto­kroć nie­wia­stom za­męż­nym, a w ro­dach zna­mie­ni­tych, wśród któ­rych za­chod­ni oby­czaj był zna­ny, każ­da pra­wie mia­ła swe­go ry­ce­rza. Je­śli zaś ry­cerz ślu­bo­wał pan­nie, to nie sta­wał się przez to jej na­rze­czo­nym: ow­szem, naj­czę­ściej ona bra­ła in­ne­go mę­ża, a on, o ile po­sia­dał cno­tę sta­ło­ści, nie prze­sta­wał jej być wpraw­dzie wier­nym, ale że­nił się z in­ną.

Tro­chę wię­cej dzi­wił za­kon­ni­ków mło­dy wiek Da­nu­si, wsze­la­ko i to nie bar­dzo, gdyż w owym cza­sie szes­na­sto­let­ni wy­rost­ko­wie by­wa­li kasz­te­la­na­mi[180]. Sa­ma wiel­ka kró­lo­wa Ja­dwi­ga w chwi­li przy­by­cia z Wę­gier li­czy­ła lat pięt­na­ście, a trzy­na­sto­let­nie dziew­czę­ta szły za mąż. Zresz­tą, pa­trza­no w tej chwi­li wię­cej na Zbysz­ka niż na Da­nu­się i słu­cha­no słów Mać­ka, któ­ry, dum­ny z bra­tan­ka, opo­wia­dał, w ja­ki spo­sób mło­dzik przy­szedł do szat tak za­cnych.

– Rok i dzie­więć nie­dziel[181] te­mu – mó­wił – by­li­śmy pro­sze­ni w go­ści­nę przez ry­ce­rzy sak­soń­skich. A był też u nich tak­że w go­ści­nie pe­wien ry­cerz z da­le­kie­go na­ro­du Fry­zów, któ­rzy hen aż nad mo­rzem miesz­ka­ją, a miał z so­bą sy­na trzy ro­ki od Zbysz­ka star­sze­go. Raz na uczcie ów syn po­czął Zbysz­ko­wi nie­przy­stoj­nie przy­ma­wiać, iże ni wą­sów, ni bro­dy nie ma. Zbysz­ko, ja­ko jest wart­ki[182], nie słu­chał te­go mi­le, ale za­raz, chwy­ciw­szy go za gę­bę, wszyst­kie wło­sy mu z niej wy­darł – o co póź­niej po­ty­ka­li­śmy się na śmierć lub na nie­wo­lę.

– Jak to – po­ty­ka­li­ście się? – spy­tał pan z Dłu­go­la­su.

– Bo się oj­ciec za sy­nem ujął, a ja za Zbysz­kiem: więc po­ty­ka­li­śmy się sa­mo­czwart[183] wo­bec go­ści na udep­ta­nej zie­mi. Ta­ka zaś sta­nę­ła umo­wa, ze kto zwy­cię­ży, ten i wo­zy, i ko­nie, i słu­gi zwy­cię­żo­ne­go za­bie­rze. I Bóg zda­rzył. Po­rż­nę­li­śmy owych Fry­zów, choć z nie­ma­łym tru­dem, bo im ni mę­stwa, ni mo­cy nie bra­kło, a łup wzię­li­śmy zna­mie­ni­ty: by­ło wo­zów czte­ry, w każ­dym po pa­rze pod­jezd­ków[184] – i czte­ry ogie­ry ogrom­ne, i sług dzie­wię­ciu – i zbro­ic dwie wy­bor­nych, ja­kich ma­ło byś u nas zna­lazł. Heł­my­śmy po praw­dzie w bo­ju po­łu­pa­li, ale Pan Je­zus w czym in­nym nas po­cie­szył, bo szat kosz­tow­nych by­ła ca­ła skrzy­nia przed­nio ko­wa­na[185] – i te, w któ­re się Zbysz­ko te­raz przy­brał, tak­że w niej by­ły.

Na to dwaj zie­mia­nie z Kra­kow­skie­go i wszy­scy Ma­zu­ro­wie po­czę­li spo­glą­dać z więk­szym sza­cun­kiem na stry­ja i na sy­now­ca, zaś pan z Dłu­go­la­su, zwa­ny Obu­chem, rzekł:

– To­ście, wi­dzę, chło­py nie­ocią­gli­we i sro­gie.

– Wie­rzym te­raz, że ów mło­dzik czu­by pa­wie do­sta­nie!

A Mać­ko śmiał się, przy czym w su­ro­wej je­go twa­rzy by­ło istot­nie coś dra­pież­ne­go.

Lecz tym­cza­sem służ­ba klasz­tor­na po­wy­do­by­wa­ła z wi­kli­no­wych ko­szów wi­no i przy­sma­ki, a z cze­lad­nej dziew­ki słu­żeb­ne po­czę­ły wy­no­sić mi­sy peł­ne dy­mią­cej ja­jecz­ni­cy, a oko­lo­ne kieł­ba­sa­mi, od któ­rych roz­szedł się po ca­łej izbie moc­ny a sma­ko­wi­ty za­pach wie­przo­we­go tłusz­czu. Na ten wi­dok wez­bra­ła we wszyst­kich ocho­ta do je­dze­nia – i ru­szo­no ku sto­łom.

Nikt jed­nak nie zaj­mo­wał miej­sca przed księż­ną, ona zaś, siadł­szy w po­środ­ku, ka­za­ła Zbysz­ko­wi i Da­nu­si usiąść na­prze­ciw przy so­bie, a po­tem rze­kła do Zbysz­ka:

– Słusz­na, aby­ście je­dli z jed­nej mi­sy z Da­nu­sią, ale nie przy­stę­puj jej nóg pod ła­wą ani też trą­caj ją ko­la­ny, jak czy­nią in­ni ry­ce­rze, bo zbyt mło­da.

Na to on od­rzekł:

– Nie uczy­nię ja te­go, mi­ło­ści­wa pa­ni, chy­ba za dwa al­bo za trzy ro­ki, gdy mi Pan Je­zus po­zwo­li ślub speł­nić i gdy ta ja­gód­ka do­źrze­je[186]; a co do nóg przy­stę­po­wa­nia, choć­bym i chciał – nie mo­gę, boć one w po­wie­trzu wi­szą.

– Praw­da – od­po­wie­dzia­ła księż­na – ale mi­ło wie­dzieć, że przy­stoj­ne masz oby­cza­je.

Po czym za­pa­dło mil­cze­nie, gdyż wszy­scy jeść po­czę­li. Zbysz­ko od­kra­wał co naj­tłust­sze ka­wał­ki kieł­ba­sy i po­da­wał je Da­nu­si al­bo jej wprost do ust je wkła­dał, ona zaś ra­da, że jej tak stroj­ny ry­cerz słu­ży, ja­dła z wy­pcha­ny­mi po­licz­ka­mi, mru­ga­jąc oczka­mi i uśmie­cha­jąc się to do nie­go, to do księż­nej.

Po wy­prząt­nię­ciu mis słu­dzy klasz­tor­ni po­czę­li na­le­wać wi­no słod­kie i pach­ną­ce – mę­żom ob­fi­cie, pa­niom po tro­chu, lecz ry­cer­skość Zbysz­ko­wa oka­za­ła się szcze­gól­nie wów­czas, gdy wnie­sio­no peł­ne garn­ców­ki[187] przy­sła­nych z klasz­to­ru orze­chów. By­ły tam la­sko­we i rzad­kie pod­ów­czas, bo z da­le­ka spro­wa­dza­ne, wło­skie, na któ­re też rzu­ci­li się bie­siad­ni­cy z wiel­ką ocho­tą, tak że po chwi­li w ca­łej izbie sły­chać by­ło tyl­ko trzask sko­rup kru­szo­nych w szczę­kach. Lecz na próż­no by kto mnie­mał, że Zbysz­ko my­ślał tyl­ko o so­bie, al­bo­wiem wo­lał on po­ka­zy­wać i księż­nie, i Da­nu­si swo­ją ry­cer­ską si­łę i wstrze­mięź­li­wość niż łap­czy­wo­ścią na rzad­kie przy­sma­ki po­ni­żyć się w ich oczach. Ja­koż na­bie­ra­jąc co chwi­la peł­ną garść orze­chów, czy to la­sko­wych, czy wło­skich, nie wkła­dał ich mię­dzy zę­by, jak czy­ni­li in­ni, ale za­ci­skał swe że­la­zne pal­ce, kru­szył je, a po­tem po­da­wał Da­nu­si wy­bra­ne spo­śród sko­rup ziar­na. Wy­my­ślił na­wet dla niej i za­ba­wę, al­bo­wiem po wy­bra­niu ziarn zbli­żał do ust pięść i wy­dmu­chi­wał na­gle swym po­tęż­nym tchem sko­ru­py aż pod pu­łap. Da­nu­sia śmia­ła się tak, że aż księż­na z oba­wy, że się dziew­czy­na udła­wi, mu­sia­ła mu na­ka­zać, by tej za­ba­wy za­nie­chał, wi­dząc jed­nak ura­do­wa­nie dziew­czy­ny, spy­ta­ła:

– A co, Da­nuś­ka? do­brze mieć swe­go ry­ce­rza?

– Oj! do­brze! – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na.

A po­tem, wy­cią­gnąw­szy swój ró­żo­wy pa­lu­szek, do­tknę­ła nim bia­łej je­dwab­nej ja­ki Zbysz­ko­wej i co­fa­jąc go na­tych­miast za­py­ta­ła:

– A ju­tro też bę­dzie mój?

– I ju­tro, i w nie­dzie­lę, i aż do śmier­ci – od­parł Zbysz­ko.

Wie­cze­rza prze­cią­gnę­ła się, gdyż po orze­chach po­da­no słod­kie plac­ki peł­ne ro­dzyn­ków. Nie­któ­rym z dwo­rzan chcia­ło się tań­co­wać; in­ni chcie­li słu­chać śpie­wa­nia ry­bał­tów lub Da­nu­si: ale Da­nu­si pod ko­niec po­czę­ły się oczka kle­ić, a głów­ka chwiać w obie stro­ny; raz i dru­gi spoj­rza­ła jesz­cze na księż­nę, po­tem na Zbysz­ka, raz jesz­cze prze­tar­ła piąst­ka­mi po­wie­ki – i za­raz po­tem, oparł­szy się z wiel­ką uf­no­ścią o ra­mię ry­ce­rzy­ka – usnę­ła.

– Śpi? – za­py­ta­ła księż­na. – Ot, masz swo­ją „da­mę”.

– Mil­sza mi ona we śnie ni­że­li in­na w tań­cu – od­rzekł Zbysz­ko, sie­dząc pro­sto i nie­ru­cho­mie[188], by dziew­czy­ny nie zbu­dzić.

Ale jej nie zbu­dzi­ło na­wet gra­nie i śpie­wy ry­bał­tów. In­ni też przy­tu­py­wa­li mu­zy­ce, in­ni brzą­ka­li do wtó­ru mi­sa­mi, lecz im gwar był więk­szy, tym ona spa­ła le­piej, z otwar­ty­mi jak ryb­ka usta­mi.

Zbu­dzi­ła się do­pie­ro, gdy na od­głos pia­nia ku­rów[189] i dzwo­nów ko­ściel­nych wszy­scy ru­szy­li się z ław wo­ła­jąc:

– Na jutrz­nię! na jutrz­nię!

– Pój­dziem pie­cho­tą, na chwa­łę Bo­gu – rze­kła księż­na.

I wziąw­szy za rę­kę roz­bu­dzo­ną Da­nu­się, wy­szła pierw­sza z go­spo­dy, a za nią wy­sy­pał się ca­ły dwór.

Noc już zbie­la­ła. Na wscho­dzie nie­ba wi­dać by­ło le­ciuch­ną ja­sność, zie­lo­ną u gó­ry, ró­żo­wą od spodu, a pod nią jak­by wą­ską, zło­tą wstą­żecz­kę, któ­ra roz­sze­rza­ła się w oczach. Od za­chod­niej stro­ny księ­życ zda­wał się co­fać przed tą ja­sno­ścią. Czy­nił się brzask co­raz ró­żow­szy, ja­śniej­szy.

Świat bu­dził się mo­kry od ob­fi­tej ro­sy, ra­do­sny i wy­po­czę­ty.

– Bóg dał po­go­dę, ale upał bę­dzie okrut­ny – mó­wi­li dwo­rza­nie ksią­żę­cy.

– Nie szko­dzi – uspo­ka­jał ich pan z Dłu­go­la­su – wy­śpi­my się w opac­twie, a do Kra­ko­wa przy­je­dziem pod wie­czór.

– Pew­ni­kiem znów na ucztę.

– Co dzień tam te­raz uczty, a po po­ło­gu[190] i po go­ni­twach na­stą­pią jesz­cze więk­sze.

– Oba­czym, ja­ko się po­ka­że ry­cerz Da­nu­sin.

– Ej, dę­bo­we to ja­kieś chło­py!… Sły­sze­li­ście, co pra­wi­li[191] o onej bi­twie sa­mo­czwart[192]?

– Mo­że do na­sze­go dwo­ru przy­sta­ną, bo się ja­koś mię­dzy so­bą na­ra­dza­ją.

A oni rze­czy­wi­ście się na­ra­dza­li, gdyż star­szy, Mać­ko, nie był zbyt rad z te­go, co za­szło, idąc więc na koń­cu or­sza­ku i przy­sta­jąc umyśl­nie, by swo­bod­niej po­ga­dać, mó­wił:

– Po praw­dzie, nic ci po tym. Ja się tam ja­koś do kró­la do­ci­snę, choć­by z tym oto dwo­rem – i mo­że coś do­sta­niem. Okrut­nie by mnie się chcia­ło ja­ko­we­goś za­mecz­ku ali­bo[193] gród­ka… No, oba­czym. Bog­da­niec swo­ją dro­gą z za­sta­wu wy­ku­pim, bo co oj­ce dzier­ży­li, to i nam dzier­żyć. Ale skąd chło­pów? Co opat[194] osa­dził, to i na po­wrót weź­mie – a zie­mia bez chło­pów ty­le, co nic. Te­dy miar­kuj, co ci rze­kę[195]: ty so­bie ślu­buj, nie ślu­buj, ko­mu chcesz, a z pa­nem z Melsz­ty­na idź do księ­cia Wi­tol­da na Ta­ta­ry. Je­śli wy­pra­wę przed po­ło­giem[196] kró­lo­wej otrą­bią[197], te­dy na zle­gnię­cie ani na go­ni­twy ry­cer­skie nie cze­kaj, je­no idź, bo tam mo­że być ko­rzyść. Kniaź Wi­told wiesz, ja­ko jest hoj­ny – a cie­bie już zna. Spra­wisz się[198], to ob­fi­cie na­gro­dzi. A na­de wszyst­ko, zda­rzy-li Bóg – nie­wol­ni­ka mo­żesz na­brać bez mia­ry. Ta­ta­rów jak mro­wia na świe­cie. W ra­zie zwy­cię­stwa przy­pad­nie i ko­pa[199] na jed­ne­go.

Tu Mać­ko, któ­ry był chci­wy na zie­mię i ro­bo­ci­znę, po­czął ma­rzyć:

– Bo­ga mi! Przy­gnać tak z pięć­dzie­siąt chło­pa i osa­dzić na Bog­dań­cu! Prze­trze­bi­ło­by się pusz­czy szmat. Uro­śli­by­śmy oba. A ty wiedz, że ni­g­dzie ty­lu nie na­bie­rzesz, ilu tam moż­na na­brać!

Lecz Zbysz­ko po­czął gło­wą krę­cić.

– O wa! ko­niu­chów na­tro­czę, koń­skim pa­dłem[200] ży­ją­cych, ro­li nie­zwy­czaj­nych[201]! Co po nich w Bog­dań­cu?… A przy tym ja trzy nie­miec­kie grze­bie­nie ślu­bo­wa­łem. Gdzie­że je znaj­dę mię­dzy Ta­ta­ry?

– Ślu­bo­wa­łeś, boś głu­pi, ale ta­kie to tam i ślu­by.

– A mo­ja ry­cer­ska cześć? jak­że?

– A jak by­ło z Ryn­gał­łą?

– Ryn­gał­ła księ­cia otru­ła – i pu­stel­nik mnie roz­wią­zał.

– To cię w Tyń­cu opat[202] roz­wią­że. Lep­szy opat od pu­stel­ni­ka, jen[203] to wię­cej zbó­jem niź­li za­kon­ni­kiem pa­trzył[204].

– A nie chcę.

Mać­ko za­trzy­mał się i za­py­tał z wi­docz­nym gnie­wem:

– No, to ja­ko­że bę­dzie?

– Jedź­cie so­bie sa­mi do Wi­tol­da, bo ja nie po­ja­dę.

– Ty knech­cie[205]! A kto się kró­lo­wi po­kło­ni?… i nie żal ci to mo­ich ko­ści?

– Na wa­sze ko­ści drze­wo się zwa­li, jesz­cze ich nie po­ła­mie. A choć­by mi też by­ło was żal – nie chcę do Wi­tol­da.

– Co­że bę­dziesz ro­bił? So­kol­ni­kiem[206] czy­li też ry­bał­tem przy dwo­rze ma­zo­wiec­kim zo­sta­niesz?

– Al­bo to so­kol­nik co złe­go? Sko­ro wo­li­cie mru­czeć niż mnie słu­chać, to mrucz­cie.

– Gdzie po­je­dziesz? Za nic ci Bog­da­niec? Pa­zu­ra­mi bę­dziesz w nim orał? bez chło­pów?

– Nie­praw­da! Chwac­ko­ście wy­mą­dro­wa­li z Ta­ta­ra­mi. Za­ba­czy­li­ście[207], co pra­wi­li Ru­si­ni[208], że Ta­ta­rów ty­le naj­dziesz, ile ich po­bi­tych na po­lu le­ży, a nie­wol­ni­ka nikt nie uła­pi, bo Ta­ta­ra we ste­pie nie zgo­ni. Na czym­że go bę­dę go­nił? Na onych[209] cięż­kich ogie­rach, któ­re­śmy na Niem­cach wzię­li? Wi­dzi­cie no! A co za łup we­zmę? Par­szy­we ko­żu­chy i nic wię­cej. O, to do­pie­ro bo­ga­czem do Bog­dań­ca zja­dę! to do­pie­ro mnie ko­me­sem na­zo­wią!

Mać­ko umilkł, al­bo­wiem w sło­wach Zbysz­ko­wych wie­le by­ło słusz­no­ści, i do­pie­ro po chwi­li rzekł:

– Ale­by cię kniaź Wi­told na­gro­dził.

– Ba, wie­cie: jed­ne­mu da on za du­żo, dru­gie­mu nic.

– To ga­daj, gdzie po­je­dziesz.

– Do Ju­ran­da ze Spy­cho­wa.

Mać­ko prze­krę­cił ze zło­ści pas na skó­rza­nym ka­fta­nie i rzekł:

– Bo­daj­żeś ol­snął[210]!

– Po­słu­chaj­cie – od­po­wie­dział spo­koj­nie Zbysz­ko. – Ga­da­łem z Mi­ko­ła­jem z Dłu­go­la­su i ten pra­wi, że Ju­rand po­msty na Niem­cach za żo­nę szu­ka. Pój­dę, po­mo­gę mu. Po pierw­sze, sa­mi­ście rze­kli, że nie­cud­nie mi już z Niem­ca­mi się po­ty­kać, bo i ich, i spo­so­by na nich zna­my. Po dru­gie, prę­dzej ja tam nad gra­ni­cą one pa­wie czu­by do­sta­nę, a po trze­cie, to wie­cie, że pa­wi grze­bień nie la­da knecht[211] na łbie no­si, więc je­śli Pan Je­zus przy­spo­rzy grze­bie­ni, to przy­spo­rzy i łu­pu. W koń­cu: nie­wol­nik tam­tej­szy to nie Ta­tar. Ta­kie­go w bo­ru osa­dzić – nie żal się Bo­że.

– Có­żeś ty, chło­pie, ro­zum stra­cił? prze­cie nie ma te­raz woj­ny i Bóg wie, kie­dy bę­dzie!

– O mo­iście wy! Za­war­ły niedź­wie­dzie po­kój z bart­ni­ka­mi[212] i bar­ci nie pso­wa­ją ni mio­du nie je­dzą! Ha, ha! A czy to no­wi­na wam, że choć wiel­kie woj­ska nie wo­ju­ją i choć król z mi­strzem pod per­ga­mi­nem pie­czę­cie po­ło­żą, na gra­ni­cy za­wsze mąt[213] okrut­ny? Zaj­mą-li so­bie by­dło, trzo­dy, to się za je­den kro­wi łeb po kil­ka wsiów[214] pa­li i zam­ki ob­le­ga­ją. A po­ry­wa­nie chło­pów i dzie­wek? a kup­ców na go­ściń­cach? Wspo­mnij­cie cza­sy daw­niej­sze, o któ­rych sa­mi­ście mi roz­po­wia­da­li. Źle to by­ło one­mu Na­łę­czo­wi[215], któ­ry czter­dzie­stu ry­ce­rzy do Krzy­ża­ków ja­dą­cych chwy­cił, w pod­zie­miu osa­dził i pó­ty nie pu­ścił, pó­ki mu peł­ne­go wo­za grzy­wien[216] mistrz nie przy­słał? Ju­rand ze Spy­cho­wa też nic in­ne­go nie czy­ni i nad gra­ni­cą za­wsze go­to­wa ro­bo­ta.

Przez chwi­lę szli w mil­cze­niu, tym­cza­sem roz­wid­ni­ło się zu­peł­nie i ja­sne pro­mie­nie słoń­ca roz­świe­ci­ły ska­ły, na któ­rych po­bu­do­wa­ne by­ło opac­two.

– Bóg wszę­dzie mo­że po­szczę­ścić – rzekł wresz­cie udo­bru­cha­nym gło­sem Mać­ko – proś, że­by ci bło­go­sła­wił.

– Pew­no, że wszyst­ko Je­go ła­ska!

– I myśl o Bog­dań­cu, bo w tym mnie nie prze­ko­nasz, że ty dla Bog­dań­ca, nie dla te­go ka­cze­go kła­pa­ka[217] do Ju­ran­da ze Spy­cho­wa chcesz je­chać.

– Nie po­wia­daj­cie tak, bo się roz­gnie­wam. Rad ją wi­dzę i te­go się nie za­pie­ram; in­ne też to niż dla Ryn­gał­ły ślu­bo­wa­nie. Spo­tka­li­ście uro­dziw­szą?

– Co mi ta jej uro­da! Wo­lej[218] weź ją, jak do­ro­śnie, je­śli moż­ne­go ko­me­sa cór­ka.

A Zbysz­ko­wi roz­ja­śni­ła się twarz mło­dym, do­brym uśmie­chem.

– Mo­że i to być. Ni in­nej pa­ni, ni in­nej żo­ny! Jak wam ko­ści spar­cie­ją[219], bę­dzie­cie wy jesz­cze wnu­ki po mnie i po niej pia­sto­wa­li.

Na to uśmiech­nął się z ko­lei Mać­ko i od­rzekł cał­kiem już udo­bru­cha­ny:

– Gra­dy! Gra­dy! a niech­że ich bę­dzie ja­ko gra­du. Na sta­rość ra­dość, a po śmier­ci zba­wie­nie. To nam, Je­zu, daj!

Roz­dział trze­ci

Księż­na Da­nu­ta, Mać­ko i Zbysz­ko by­wa­li już po­przed­nio w Tyń­cu, ale w or­sza­ku by­li dwo­rza­nie, któ­rzy wi­dzie­li go po raz pierw­szy – i ci, pod­no­sząc oczy, pa­trzy­li ze zdu­mie­niem na wspa­nia­łe opac­two, na zę­ba­te mu­ry bie­gną­ce wzdłuż skał nad urwi­ska­mi, na gma­chy sto­ją­ce to na zbo­czach gó­ry, to we­wnątrz blan­ków[220], spię­trzo­ne, wy­nio­słe i ja­śnie­ją­ce zło­tem od wscho­dzą­ce­go słoń­ca. Z tych oka­za­łych mu­rów i gma­chów, z do­mów, z bu­dow­li prze­zna­czo­nych na roz­licz­ne użyt­ki, z ogro­dów le­żą­cych u stóp gó­ry i ze sta­ran­nie upraw­nych pól, któ­re wzrok z wy­so­ka ogar­niał, moż­na by­ło na pierw­szy rzut oka po­znać bo­gac­two od­wiecz­ne, nie­prze­bra­ne, do któ­re­go nie przy­wy­kli i któ­rym zdu­mie­wać się mu­sie­li lu­dzie z ubo­gie­go Ma­zow­sza. Ist­nia­ły wpraw­dzie sta­ro­żyt­ne a moż­ne opac­twa be­ne­dyk­tyń­skie[221] i w in­nych czę­ściach kra­ju, jak na przy­kład w Lu­bu­szu nad Od­rą, w Płoc­ku, w Wiel­ko­pol­sce w Mo­gil­nie i w in­nych miej­scach, żad­ne wsze­la­ko nie mo­gło po­rów­nać się z ty­niec­kim, któ­re­go po­sia­dło­ści prze­wyż­sza­ły nie­jed­no księ­stwo udziel­ne, a do­cho­dy mo­gły bu­dzić za­zdrość na­wet ów­cze­snych kró­lów.

Mię­dzy dwo­rza­ny[222] rósł więc po­dziw, a nie­któ­rzy oczom pra­wie nie chcie­li wie­rzyć. Tym­cza­sem księż­na, chcąc so­bie dro­gę skró­cić i za­cie­ka­wić pan­ny przy­bocz­ne, po­czę­ła pro­sić jed­ne­go z za­kon­ni­ków, by opo­wie­dział sta­ro­daw­ną a strasz­ną po­wieść o Wal­gie­rzu Wda­łym[223], któ­rą opo­wia­da­no jej już, cho­ciaż nie­zbyt do­kład­nie, w Kra­ko­wie.

Usły­szaw­szy to, pan­ny zbi­ły się cia­snym stad­kiem ko­ło pa­ni i szły zwol­na pod gó­rę, we wcze­snych pro­mie­niach słoń­ca do idą­cych kwia­tów po­dob­ne.

– Niech o Wal­gie­rzu pra­wi brat Hi­dulf, któ­re­mu on się pew­nej no­cy uka­zał – rzekł je­den z za­kon­ni­ków, spo­glą­da­jąc na dru­gie­go, czło­wie­ka sę­dzi­wych już lat, któ­ry w po­chy­lo­nej nie­co po­sta­wie szedł obok Mi­ko­ła­ja z Dłu­go­la­su.

– Za­li[224]wi­dzie­li­ście go wła­sny­mi oczy­ma, po­boż­ny oj­cze? – spy­ta­ła księż­na.

– Wi­dzia­łem – od­po­wie­dział po­sęp­nie za­kon­nik – al­bo­wiem zda­rza­ją się ta­ko­we ter­mi­ny[225], w któ­rych z wo­li Bo­żej wol­no mu jest opusz­czać pie­kiel­ne pod­zie­mia i uka­zy­wać się świa­tu.

– Kie­dyż to by­wa?

Za­kon­nik spoj­rzał na dwóch in­nych i za­milkł, al­bo­wiem ist­nia­ło po­da­nie, że duch Wa­igie­rza po­ja­wia się wów­czas, gdy w za­ko­nie psu­ją się oby­cza­je i gdy za­kon­ni­cy wię­cej, niż wy­pa­da, o świa­to­wych[226] do­stat­kach i ucie­chach my­ślą.

Te­go wła­śnie ża­den nie chciał gło­śno wy­znać, że jed­nak mó­wio­no tak­że, iż wid­mo prze­po­wia­da rów­nież woj­nę lub in­ne nie­szczę­ścia, prze­to brat Hi­dulf po chwi­li mil­cze­nia rzekł:

– Uka­za­nie się je­go nie wró­ży nic do­bre­go.

– Nie chcia­ła­bym też go wi­dzieć – rze­kła że­gna­jąc się księż­na – ale cze­mu to on jest w pie­kle, sko­ro, ja­ko sły­sza­łam, tyl­ko za cięż­ką wła­sną krzyw­dę się po­mścił?

– Choć­by też i ca­łe ży­cie był cno­tli­wy – od­parł su­ro­wo za­kon­nik – był­by i tak po­tę­pion, al­bo­wiem żył za po­gań­skich cza­sów i chrztem świę­tym nie zo­stał z pier­wo­rod­ne­go grze­chu[227] ob­my­ty.

Po tych sło­wach brwi księż­nej ścią­gnę­ły się bo­le­śnie, przy­szło jej bo­wiem na myśl, że jej wiel­ki oj­ciec, któ­re­go mi­ło­wa­ła ca­łą du­szą, zmarł tak­że w błę­dach po­gań­skich – i miał go­rzeć[228] przez ca­łą wiecz­ność.

– Słu­cha­my – rze­kła po chwi­li mil­cze­nia.

A brat Hi­dulf po­czął opo­wia­dać:

– Był za cza­sów po­gań­skich gra­bia moż­ny, któ­re­go dla wiel­kiej uro­dy zwa­no Wal­gie­rzem Wda­łym. Ca­ły ten kraj, ja­ko okiem się­gnąć, na­le­żał do nie­go, a na wy­pra­wy prócz pie­sze­go lu­du wo­dził po stu ko­pij­ni­ków[229], wszy­scy bo­wiem wło­dy­cy[230], na za­chód aż po Opo­le, a na wschód po San­do­mierz, wa­sa­la­mi[231] je­go by­li. Trzód je­go nie mógł nikt zli­czyć, a w Tyń­cu miał wie­żę ca­łą na­sy­pa­ną pie­niędz­mi, ja­ko te­raz ma­ją w Mal­bor­gu Krzy­ża­cy.

– Wiem, ma­ją! -prze­rwa­ła księż­na Da­nu­ta.

– I był ja­ko wiel­ko­lud – cią­gnął da­lej za­kon­nik – i dę­by z ko­rze­nia­mi wy­ry­wał, a w pięk­no­ści, w gra­niu na lut­ni i w śpie­wa­niu nikt w ca­łym świe­cie spro­stać mu nie mógł. A raz, gdy był na dwo­rze kró­la fran­cu­skie­go, roz­mi­ło­wa­ła się w nim kró­lew­na Hel­gun­da, któ­rą oj­ciec na chwa­łę Bo­gu do za­ko­nu chciał od­dać, i ucie­kła z nim do Tyń­ca, gdzie w spro­sno­ści obo­je ży­li, gdy ża­den ksiądz ślu­bu chrze­ści­jań­skie­go dać im nie chciał. Był zaś w Wi­śli­cy Wi­sław Pięk­ny z ro­du kró­la Po­pie­la[232]. Jen pod­czas nie­byt­no­ści Wal­gie­rza Wda­łe­go grab­stwo[233] ty­niec­kie pu­sto­szył. Te­go po­ko­nał Wal­gierz i do Tyń­ca do nie­wo­li przy­wiódł nie ba­cząc, że któ­ra tyl­ko nie­wia­sta uj­rza­ła Wi­sła­wa, go­to­wa by­ła za­raz oj­ca, mat­ki i mę­ża od­stą­pić, by­le swe żą­dze na­sy­cić. Tak sta­ło się i z Hel­gun­dą. Za­raz ona ta­ko­we wię­zy na Wa­igie­rza wy­my­śli­ła, że on wiel­ko­lud, choć dę­by wy­ry­wał, prze­rwać ich nie mógł – i Wi­sła­wo­wi go od­da­ła, któ­ry do Wi­śli­cy go po­wiózł. Lecz Ryn­ga[234], sio­stra Wi­sła­wa, usły­szaw­szy w pod­zie­miu śpie­wa­nie Wal­gie­rzo­we, wnet roz­mi­ło­wa­na, uwol­ni­ła go z pod­zie­mia – a ów Wi­sła­wa i Hel­gun­dę mie­czem po­sie­kł­szy, cia­ła ich kru­kom zo­sta­wił, a sam z Ryn­gą do Tyń­ca po­wró­cił.

– Za­li nie­słusz­nie uczy­nił? – spy­ta­ła księż­na.

A brat Hi­dulf rzekł:

– Gdy­by był chrzest przy­jął i Ty­niec be­ne­dyk­ty­nom od­dał, mo­że by mu Bóg grze­chy od­pu­ścił, ale że te­go nie uczy­nił, prze­to go zie­mia po­żar­ła.

– A to be­ne­dyk­ty­ni by­li już w tym Kró­le­stwie?

– Be­ne­dyk­ty­nów w tym Kró­le­stwie nie by­ło, al­bo­wiem sa­mi tu wów­czas ży­li po­ga­nie.

– To jak­że mógł chrzest przy­jąć al­bo Ty­niec od­dać?

– Nie mógł – i wła­śnie dla­te­go ska­zan jest do pie­kła na mę­ki wie­ku­iste – od­rzekł z po­wa­gą za­kon­nik.

– Pew­nie! słusz­nie mó­wi! – ozwa­ło się kil­ka gło­sów.

Lecz tym­cza­sem zbli­ży­li się do głów­nej bra­my klasz­tor­nej, w któ­rej cze­kał na księż­nę opat na cze­le licz­ne­go or­sza­ku za­kon­ni­ków i szlach­ty.

Lu­dzi świec­kich: „eko­no­mów”, „ad­wo­ka­tów”, „pro­ku­ra­to­rów” i roz­ma­itych urzęd­ni­ków za­kon­nych, za­wsze by­wa­ło w klasz­to­rze spo­ro. Wie­lu też zie­mian, moż­nych na­wet ry­ce­rzy, trzy­ma­ło nie­prze­li­czo­ne zie­mie klasz­tor­ne dość wy­jąt­ko­wym w Pol­sce pra­wem len­nym – i ci. ja­ko „wa­sa­le[235]”, ra­dzi prze­by­wa­li na dwo­rze „su­ze­re­na[236]”, gdzie przy wiel­kim oł­ta­rzu ła­two by­ło o da­ro­wi­zny, ulgi i wszel­kie­go ro­dza­ju do­bro­dziej­stwa, za­leż­ne nie­raz od drob­nej usłu­gi, od zręcz­ne­go sło­wa lub od chwi­li do­bre­go hu­mo­ru po­tęż­ne­go opa­ta. Przy­go­to­wu­ją­ce się uro­czy­sto­ści w sto­li­cy ścią­gnę­ły też wie­lu ta­kich wa­sa­lów z od­le­głych stron, ci zaś, któ­rym trud­no by­ło z po­wo­du na­tło­ku zna­leźć go­spo­dę w Kra­ko­wie, mie­ści­li się w Tyń­cu. Z tych po­wo­dów ab­bas cen­tum vil­la­rum[237] mógł po­wi­tać księż­nę w licz­niej­szym jesz­cze niż zwy­czaj­nie or­sza­ku.

Był to czło­wiek wy­so­kie­go wzro­stu, z twa­rzą su­chą, ro­zum­ną, z gło­wą wy­go­lo­ną na wierz­chu[238], ni­żej zaś, nad usza­mi, oto­czo­ną wień­cem si­wie­ją­cych wło­sów. Na czo­le miał bli­znę po ra­nie, wi­docz­nie za mło­dych ry­cer­skich cza­sów otrzy­ma­nej, oczy prze­ni­kli­we, wy­nio­śle spod czar­nych brwi pa­trzą­ce. Ubra­ny był w ha­bit jak in­ni mni­si, ale na wierz­chu miał czar­ny płaszcz pod­bi­ty pur­pu­rą, na szyi zaś zło­ty łań­cuch, na któ­re­go koń­cu zwie­szał się rów­nież zło­ty, dro­gi­mi ka­mie­nia­mi sa­dzo­ny[239] krzyż – go­dło opac­kiej god­no­ści. Ca­ła je­go po­sta­wa zdra­dza­ła czło­wie­ka dum­ne­go, przy­wy­kłe­go do roz­ka­zy­wa­nia i uf­ne­go w sie­bie.

Wi­tał jed­nak księż­nę uprzej­mie, a na­wet uni­że­nie, pa­mię­tał bo­wiem, że mąż jej po­cho­dził z te­go sa­me­go ro­du ksią­żąt ma­zo­wiec­kich, z któ­re­go po­cho­dzi­li kró­lo­wie Wła­dy­sław i Ka­zi­mierz, a po ką­dzie­li[240] i obec­nie pa­nu­ją­ca kró­lo­wa, wład­czy­ni jed­ne­go z naj­więk­szych państw w świe­cie. Prze­stą­pił więc próg bra­my, skło­nił ni­sko gło­wę, a na­stęp­nie, prze­że­gnaw­szy An­nę Da­nu­tę i ca­ły dwór ma­łą zło­tą pusz­ką, któ­rą trzy­mał w pal­cach pra­wej rę­ki, rzekł:

– Wi­taj, mi­ło­ści­wa pa­ni, w ubo­gich pro­gach za­kon­nych. Nie­chaj św. Be­ne­dykt z Nur­sji[241], św. Mau­rus[242], św. Bo­ni­fa­cy[243] i św. Be­ne­dykt z Ania­ne[244], a tak­że i Jan z To­lo­mei[245] – pa­tro­no­wie na­si[246] w świa­tło­ści wie­ku­istej ży­ją­cy, ob­da­rzą cię zdro­wiem, szczę­ściem i nie­chaj bło­go­sła­wią cię po sie­dem ra­zy dzien­nie, przez wszy­stek czas ży­wo­ta twe­go!

– Chy­ba­by głu­si by­li, gdy­by nie mie­li wy­słu­chać słów tak wiel­kie­go opa­ta – rze­kła uprzej­mie księż­na – tym bar­dziej że my tu na mszę przy­by­li, pod­czas któ­rej ich opie­ce się od­da­my.

To rze­kł­szy, wy­cią­gnę­ła ku nie­mu rę­kę, któ­rą on, przy­klęk­nąw­szy dwor­nie na jed­no ko­la­no, uca­ło­wał po ry­cer­sku[247], a na­stęp­nie prze­szli ra­zem bra­mę. Ze mszą cze­ka­no już wi­docz­nie, gdyż w tej chwi­li ozwa­ły się dzwo­ny i dzwon­ki, trę­ba­cze za­dę­li przy drzwiach ko­ściel­nych na cześć księż­ny w do­no­śne trą­by, in­ni ude­rzy­li w ogrom­ne ko­tły, wy­ku­te z mie­dzi czer­wo­nej i ob­cią­gnię­te skó­rą, da­ją­cą hucz­ny roz­głos. Na księż­nę, któ­ra nie uro­dzi­ła się w kra­ju chrze­ści­jań­skim, każ­dy ko­ściół sil­ne do­tych­czas czy­nił wra­że­nie, ów zaś, ty­niec­ki, spra­wiał tym więk­sze, że pod wzglę­dem wspa­nia­ło­ści ma­ło in­nych mo­gło się z nim po­rów­nać. Mrok na­peł­niał głę­bię świą­ty­ni, tyl­ko przy wiel­kim oł­ta­rzu drga­ły pa­sem­ka świa­teł roz­ma­itych, po­mie­sza­ne z bla­skiem świec roz­ja­śnia­ją­cych zło­ce­nia i rzeź­by. Za­kon­nik przy­bra­ny w or­nat wy­szedł ze mszą, skło­nił się księż­nie – i roz­po­czął ofia­rę. Wnet wznio­sły się dy­my won­ne a ob­fi­te, któ­re prze­sło­niw­szy księ­dza i oł­tarz, szły w spo­koj­nych kłę­bach ku gó­rze, po­więk­sza­jąc ta­jem­ni­czą uro­czy­stość ko­ścio­ła. An­na Da­nu­ta po­chy­li­ła w tył gło­wę i roz­ło­żyw­szy rę­ce na wy­so­ko­ści twa­rzy, po­czę­ła się mo­dlić żar­li­wie. Lecz gdy ozwa­ły się rzad­kie jesz­cze wów­czas po ko­ścio­łach or­ga­ny[248] i po­czę­ły to po­trzą­sać ca­łą na­wą grzmo­tem wspa­nia­łym, to wy­peł­niać ją aniel­ski­mi gło­sa­mi, to za­sy­py­wać ja­ko­by pie­śnią sło­wi­czą, wów­czas oczy księż­ny wznio­sły się do gó­ry, na twa­rzy jej obok po­boż­no­ści i lę­ku od­ma­lo­wa­ła się roz­kosz bez gra­nic – i pa­trzą­ce­mu na nią zda­wać się mo­gło, że to ja­ko­waś Bło­go­sła­wio­na, któ­ra w cu­dow­nym wi­dze­niu oglą­da nie­bo otwar­te.

Tak to mo­dli­ła się uro­dzo­na w po­gań­stwie cór­ka Kiej­stu­ta[249], któ­ra choć w ży­ciu co­dzien­nym rów­nie jak i wszy­scy lu­dzie tych cza­sów po przy­ja­ciel­sku i po­ufa­le wspo­mi­na­ła imię Bo­że, jed­nak­że w do­mu Pa­na z dzie­cin­ną bo­jaź­nią i po­ko­rą wzno­si­ła oczy ku ta­jem­ni­czej i nie­zmie­rzo­nej po­tę­dze.

A tak sa­mo po­boż­nie, choć z mniej­szym lę­kiem, mo­dlił się ca­ły dwór. Zbysz­ko klę­czał przed stal­la­mi[250] wśród Ma­zu­rów, bo tyl­ko dwór­ki we­szły z księż­ną za stal­le, i po­le­cał się opie­ce bo­skiej. Chwi­la­mi spo­glą­dał na Da­nu­się, któ­ra sie­dzia­ła z przy­mknię­ty­mi oczy­ma ko­ło księż­ny – i my­ślał, że war­to by­ło wpraw­dzie zo­stać ry­ce­rzem ta­kiej dzie­wecz­ki, ale że też nie la­da rzecz jej obie­cał. Więc te­raz, gdy pi­wo i wi­no, któ­re w go­spo­dzie wy­pił, wy­wie­trza­ło mu z gło­wy, za­tro­skał się nie­ma­ło, ja­kim spo­so­bem ją wy­peł­ni. Woj­ny nie by­ło. Wśród nad­gra­nicz­ne­go mę­tu[251] ła­two by­ło wpraw­dzie na­tknąć się na ja­kie­go zbroj­ne­go Niem­ca i al­bo je­mu ko­ści po­ko­ła­tać, al­bo sa­me­mu gło­wą na­ło­żyć. Tak to on i mó­wił Mać­ko­wi. „Je­no – my­ślał – nie by­le Nie­miec no­si pa­wi lub stru­si czub na heł­mie”. Z go­ści krzy­żac­kich chy­ba ja­cy gra­fo­wie[252], a z sa­mych Krzy­ża­ków chy­ba kom­tur[253] – i to nie każ­dy. Je­śli woj­ny nie bę­dzie, to la­ta mo­gą upły­nąć, nim on swo­je trzy grze­bie­nie do­sta­nie, bo i to jesz­cze przy­szło mu do gło­wy, że nie bę­dąc do­tąd pa­so­wa­ny[254] mo­że tyl­ko nie­pa­so­wa­nych na po­je­dyn­kę w bój wy­zy­wać. Spo­dzie­wał się wpraw­dzie, że pas ry­cer­ski otrzy­ma z rąk kró­lew­skich w cza­sie go­nitw, któ­re za­po­wia­da­no na chrzci­ny, bo na to daw­no za­ro­bił, ale po­tem co? Po­je­dzie do Ju­ran­da ze Spy­cho­wa, bę­dzie mu po­ma­gał, na­tłu­cze knech­tów[255], ile się da – i na tym ko­niec. Knech­ci krzy­żac­cy to nie ry­ce­rze z pa­wi­mi pió­ra­mi na gło­wach.

Więc w tym utra­pie­niu i nie­pew­no­ści, wi­dząc, że bez szcze­gól­nej ła­ski Bo­żej nie­wie­le wskó­rać po­tra­fi, po­czął się mo­dlić: