W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz - darmowy ebook

W pustyni i w puszczy ebook

Henryk Sienkiewicz

4,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Ostatnia powieść polskiego Noblisty Henryka Sienkiewczia “W pustyni i i w puszczy” dostępna w Legimi za darmo w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

W momencie, gdy Sienkiewicz przystępował do pracy nad powieścią był już uznawany za jednego z największych żyjących powieściopisarzy. W 1905 roku został uhonorowany nagrodą Nobla za całokształt twórczości. Z drugiej strony czuł już wyczerpanie pracą nad swoimi powieściami narodowymi, dlatego też podjął decyzję o napisaniu powieści dla dzieci.

 

Sienkiewicz nie uciekł od swojego ulubionego tematu jakim jest historia. Tłem dla przygód Stasia i Nel jest budowa Kanału Panamskiego podczas, której poznają się ich ojcowie. Ważnym motywem jest także powstanie mahdystów.

 

Głównym bohaterem powieści jest czternastoletni Staś Tarkowski. Jest on bardzo sprawny i mądry jak na swój wiek, przez co także nieco zarozumiały. Podczas przygód w powieści opiekuje się Nel Rawlison, córką przyjaciela swojego ojca. Oboje w czasie afrykańskiej wędrówki niezwykle dojrzewają i uczą się radzić sobie w świecie.

 

Pełnoprawnym bohaterem powieści jest także Afryka, którą zresztą Sienkiewicz odwiedził. Zacafcynowany egzotycznym pięknem zawarł w powieści mnóstwo opisów przyrody, zwierząt, ludzi czy obyczajów.

 

“W pustyni i w puszczy” do tej pory jest wspaniałą przygodą na nieznanym lądzie, pełną niebezpieczeństw i przygód. Jest także niezwykłym odzwierciedleniem fascynacji autora Afryką.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (214 oceny)
110
46
23
16
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JanHornowski

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam bardzo, ciekawa książka😀
21
Nateska2137

Całkiem niezła

Książka niby ciekawa jednak ciężka czasami do zrozumienia
10
Marysia_2012

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna przygodowa książka, chociaż na początku była trochę nudna 😘
11

Popularność




Hen­ryk Sien­kie­wicz

W pu­sty­ni i w pusz­czy

ROZ­DZIAŁ I

– Wiesz, Nel – mó­wił Staś Tar­kow­ski do swo­jej przy­ja­ciół­ki, ma­łej An­giel­ki – wczo­raj przy­szli za­btie (po­li­cjan­ci) i aresz­to­wa­li żo­nę do­zor­cy Sma­ina i jej tro­je dzie­ci – tę Fat­mę, któ­ra już kil­ka ra­zy przy­cho­dzi­ła do biu­ra do two­je­go oj­ca i do me­go.

A ma­ła, po­dob­na do ślicz­ne­go ob­raz­ka Nel pod­nio­sła swe zie­lo­na­we oczy na Sta­sia i za­py­ta­ła na wpół ze zdzi­wie­niem, a na wpół ze stra­chem:

– Wzię­li ją do wię­zie­nia?

– Nie, ale nie po­zwo­li­li jej wy­je­chać do Su­da­nu i przy­je­chał urzęd­nik, któ­ry jej bę­dzie pil­no­wał, by ani kro­kiem nie wy­ru­szy­ła z Port-Sa­idu[1].

– Dla­cze­go?

Staś, któ­ry koń­czył rok czter­na­sty i któ­ry swą ośmio­let­nią to­wa­rzysz­kę ko­chał bar­dzo, ale uwa­żał za zu­peł­ne dziec­ko, rzekł z mi­ną wiel­ce za­ro­zu­mia­łą:

– Jak doj­dziesz do me­go wie­ku, to bę­dziesz wie­dzia­ła wszyst­ko, co się dzie­je nie tyl­ko wzdłuż ka­na­łu, od Port-Sa­idu do Su­ezu[2], ale i w ca­łym Egip­cie. Czy ty nic nie sły­sza­łaś o Mah­dim?

– Sły­sza­łam, że jest brzyd­ki i nie­grzecz­ny.

Chło­piec uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem.

– Czy jest brzyd­ki – nie wiem. Su­dań­czy­cy utrzy­mu­ją, że jest pięk­ny. Ale po­wie­dzieć, że jest nie­grzecz­ny, o czło­wie­ku, któ­ry wy­mor­do­wał już ty­lu lu­dzi, mo­że tyl­ko dziew­czyn­ka ośmio­let­nia, w su­kien­ce, ot! ta­kiej – do ko­lan!

– Ta­tuś mi tak po­wie­dział, a ta­tuś wie naj­le­piej.

– Po­wie­dział ci tak dla­te­go, że ina­czej byś nie zro­zu­mia­ła. Do mnie by się tak nie wy­ra­ził. Mah­di jest gor­szy niż ca­łe sta­do kro­ko­dy­li. Ro­zu­miesz? Do­bre mi po­wie­dze­nie: „nie­grzecz­ny”, tak się mó­wi do nie­mow­ląt.

Lecz uj­rzaw­szy za­chmu­rzo­ną twarz dziew­czyn­ki umilkł, a po­tem rzekł:

– Nel! wiesz, że nie chcia­łem ci zro­bić przy­kro­ści; przyj­dzie czas, że i ty bę­dziesz mia­ła czter­na­sty rok. Obie­cu­ję ci to na pew­no.

– Aha! – od­po­wie­dzia­ła z za­tro­ska­nym wej­rze­niem – a je­że­li Mah­di wpad­nie przed­tem do Port-Sa­idu i mnie zje?

– Mah­di nie jest lu­do­żer­cą, więc lu­dzi nie zja­da, tyl­ko ich mor­du­je. Do Port-Sa­idu też nie wpad­nie, a gdy­by na­wet wpadł i chciał cię za­bić, pier­wej miał­by ze mną do czy­nie­nia.

Oświad­cze­nie to oraz świst, z ja­kim Staś wcią­gnął no­sem po­wie­trze, nie za­po­wia­da­ją­cy nic do­bre­go dla Mah­die­go, uspo­ko­iły znacz­nie Nel co do wła­snej oso­by.

– Wiem – od­rze­kła. – Ty byś mnie nie dał. Ale dla­cze­go nie pusz­cza­ją Fat­my z Port-Sa­idu?

– Bo Fat­ma jest cio­tecz­ną sio­strą Mah­die­go. Mąż jej, Sma­in, oświad­czył rzą­do­wi egip­skie­mu w Ka­irze, że po­je­dzie do Su­da­nu, gdzie prze­by­wa Mah­di, i wy­ro­bi wol­ność dla wszyst­kich Eu­ro­pej­czy­ków, któ­rzy wpa­dli w je­go rę­ce.

– To Sma­in jest do­bry?

– Cze­kaj. Twój i mój ta­tuś, któ­rzy zna­li do­sko­na­le Sma­ina, nie mie­li wca­le do nie­go za­ufa­nia i ostrze­ga­li Nu­ba­ra Pa­szę, by mu nie ufał. Ale rząd zgo­dził się wy­słać Sma­ina i Sma­in ba­wi od pół ro­ku u Mah­die­go. Jeń­cy jed­nak nie tyl­ko nie wró­ci­li, ale przy­szła z Char­tu­mu[3] wia­do­mość, że mah­dy­ści ob­cho­dzą się z ni­mi co­raz okrut­niej, a że Sma­in, na­braw­szy od rzą­du pie­nię­dzy, zdra­dził. Przy­stał cał­kiem do Mah­die­go i zo­stał mia­no­wa­ny emi­rem[4]. Lu­dzie po­wia­da­ją, że w tej okrop­nej bi­twie, w któ­rej po­legł je­ne­rał Hicks, Sma­in do­wo­dził ar­ty­le­rią Mah­die­go i on to po­dob­no na­uczył mah­dy­stów ob­cho­dzić się z ar­ma­ta­mi, cze­go przed­tem, ja­ko dzi­cy lu­dzie, wca­le nie umie­li. Ale Sma­ino­wi cho­dzi te­raz o to, by wy­do­stać z Egip­tu żo­nę i dzie­ci, to­też gdy Fat­ma, któ­ra wi­docz­nie z gó­ry wie­dzia­ła, co zro­bi Sma­in, chcia­ła ci­cha­czem wy­je­chać z Port-Sa­idu, rząd aresz­to­wał ją te­raz ra­zem z dzieć­mi.

– A co rzą­do­wi przyj­dzie z Fat­my i jej dzie­ci?

– Rząd po­wie Mah­die­mu: „Od­daj nam jeń­ców, a my od­da­my ci Fat­mę…”

Na ra­zie roz­mo­wa urwa­ła się, al­bo­wiem uwa­gę Sta­sia zwró­ci­ły pta­ki le­cą­ce od stro­ny Ech­tum om Fa­rag ku je­zio­ru Men­za­leh. Le­cia­ły one dość ni­sko i w prze­zro­czy­stym po­wie­trzu wi­dać by­ło wy­raź­nie kil­ka pe­li­ka­nów z za­gię­ty­mi na grzbie­ty szy­ja­mi, po­ru­sza­ją­cych z wol­na ogrom­ny­mi skrzy­dła­mi. Staś po­czął za­raz na­śla­do­wać ich lot, więc za­darł gło­wę i biegł przez kil­ka­na­ście kro­ków gro­blą[5], ma­cha­jąc roz­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma.

– Patrz, le­cą i czer­wo­na­ki[6] – za­wo­ła­ła na­gle Nel.

Staś za­trzy­mał się w jed­nej chwi­li, gdyż istot­nie za pe­li­ka­na­mi, ale nie­co wy­żej, wi­dać by­ło za­wie­szo­ne na błę­ki­cie jak­by dwa wiel­kie, ró­żo­we i pur­pu­ro­we kwia­ty.

– Czer­wo­na­ki! Czer­wo­na­ki!

– One wra­ca­ją pod wie­czór do swo­ich sie­dzib na wy­sep­kach – rzekł chło­piec. – Ach, gdy­bym miał strzel­bę!

– Po cóż byś miał do nich strze­lać?

– Ko­bie­ty ta­kich rze­czy nie ro­zu­mie­ją. Ale pójdź­my da­lej, mo­że zo­ba­czy­my ich wię­cej.

To po­wie­dziaw­szy wziął dziew­czyn­kę za rę­kę i po­szli ku pierw­szej za Port-Sa­idem ka­na­ło­wej przy­sta­ni, za ni­mi zaś na­dą­ża­ła Mu­rzyn­ka Di­nah, nie­gdyś pia­stun­ka ma­łej Nel. Szli wa­łem od­dzie­la­ją­cym wo­dy je­zio­ra Men­za­leh od ka­na­łu, przez któ­ry prze­pły­wał w tej chwi­li, pro­wa­dzo­ny przez pi­lo­ta, du­ży pa­ro­wiec an­giel­ski. Zbli­żał się wie­czór. Słoń­ce sta­ło jesz­cze dość wy­so­ko, ale prze­to­czy­ło się już na stro­nę je­zio­ra. Sło­na­we je­go wo­dy po­czy­na­ły lśnić zło­tem i drgać od­bla­ska­mi pa­wich piór. Po arab­skim brze­gu cią­gnę­ła się, jak okiem się­gnąć, pło­wa piasz­czy­sta pu­sty­nia – głu­cha, zło­wro­ga, mar­twa. Mię­dzy szkla­nym, jak­by ob­umar­łym nie­bem a bez­mia­rem po­marsz­czo­nych pia­sków nie by­ło śla­du ży­wej isto­ty. Pod­czas gdy na ka­na­le wrza­ło ży­cie, krę­ci­ły się ło­dzie, roz­le­ga­ły się świ­sty pa­row­ców, a nad Men­za­leh mi­go­ta­ły w słoń­cu sta­da mew i dzi­kich ka­czek – tam, na arab­skim brze­gu, by­ła jak­by kra­ina śmier­ci. Tyl­ko w mia­rę jak słoń­ce zni­ża­jąc się sta­wa­ło się co­raz czer­wień­sze, pia­ski po­czę­ły przy­bie­rać bar­wę li­lio­wą, ta­ką, ja­ką je­sie­nią ma­ją wrzo­sy w pol­skich la­sach.

Dzie­ci idąc ku przy­sta­ni uj­rza­ły jesz­cze kil­ka czer­wo­na­ków, do któ­rych śmia­ły się ich oczy, po czym Di­nah oświad­czy­ła, że Nel mu­si wra­cać do do­mu. W Egip­cie po dniach, któ­re na­wet w cza­sie zi­my czę­sto by­wa­ją upal­ne, na­stę­pu­ją no­ce bar­dzo zim­ne, a że zdro­wie Nel wy­ma­ga­ło wiel­kiej ostroż­no­ści, oj­ciec jej, pan Raw­li­son, nie po­zwa­lał, by dziew­czyn­ka znaj­do­wa­ła się po za­cho­dzie słoń­ca nad wo­dą. Za­wró­ci­li więc ku mia­stu, na któ­re­go krań­cu sta­ła w po­bli­żu ka­na­łu wil­la pa­na Raw­li­so­na – i w chwi­li gdy słoń­ce za­nu­rzy­ło się w mo­rzu, zna­leź­li się pod da­chem. Nie­ba­wem przy­był też za­pro­szo­ny na obiad in­ży­nier Tar­kow­ski, oj­ciec Sta­sia – i ca­łe to­wa­rzy­stwo, wraz z Fran­cuz­ką, na­uczy­ciel­ką Nel, pa­nią Oli­vier, za­sia­dło do sto­łu.

Pan Raw­li­son, je­den z dy­rek­to­rów kom­pa­nii Ka­na­łu Su­eskie­go, i Wła­dy­sław Tar­kow­ski, star­szy in­ży­nier tej­że kom­pa­nii, ży­li od wie­lu lat w naj­ści­ślej­szej przy­jaź­ni. Obaj by­li wdow­ca­mi, ale pa­ni Tar­kow­ska, ro­dem Fran­cuz­ka, zmar­ła z chwi­lą przyj­ścia na świat Sta­sia, to jest przed la­ty prze­szło trzy­na­stu, mat­ka zaś Nel zga­sła na su­cho­ty w He­lu­anie, gdy dziew­czyn­ka mia­ła lat trzy. Obaj wdow­cy miesz­ka­li w są­sied­nich do­mach w Port-Sa­idzie i z po­wo­du swych za­jęć wi­dy­wa­li się co­dzien­nie. Wspól­ne nie­szczę­ście zbli­ży­ło ich jesz­cze bar­dziej do sie­bie i umoc­ni­ło za­war­tą po­przed­nio przy­jaźń. Pan Raw­li­son po­ko­chał Sta­sia jak wła­sne­go sy­na, a zaś pan Tar­kow­ski był­by sko­czył w ogień i wo­dę za ma­łą Nel. Po ukoń­cze­niu dzien­nych prac naj­mil­szym dla nich od­po­czyn­kiem by­ła roz­mo­wa o dzie­ciach, ich wy­cho­wa­niu i przy­szło­ści. Pod­czas po­dob­nych roz­mów naj­czę­ściej by­wa­ło tak, że pan Raw­li­son wy­chwa­lał zdol­no­ści, ener­gię i dziel­ność Sta­sia, a pan Tar­kow­ski uno­sił się nad sło­dy­czą i aniel­ską twa­rzycz­ką Nel. I jed­no, i dru­gie by­ło praw­dą. Staś był tro­chę za­ro­zu­mia­ły i tro­chę cheł­pli­wy, ale uczył się do­sko­na­le, i na­uczy­cie­le szko­ły an­giel­skiej, do któ­rej cho­dził w Port-Sa­idzie przy­zna­wa­li mu istot­nie nie­zwy­kłe zdol­no­ści. Co do od­wa­gi i za­rad­no­ści, odzie­dzi­czył ją po oj­cu, al­bo­wiem pan Tar­kow­ski po­sia­dał te przy­mio­ty w wy­so­kim stop­niu i w znacz­nej czę­ści im wła­śnie za­wdzię­czał obec­ne swe wy­so­kie sta­no­wi­sko. W ro­ku 1863 bił się bez wy­tchnie­nia w cią­gu je­de­na­stu mie­się­cy. Na­stęp­nie ran­ny, wzię­ty do nie­wo­li i ska­za­ny na Sy­bir, uciekł z głę­bi Ro­sji i prze­do­stał się za gra­ni­cę. Był już przed pój­ściem do po­wsta­nia skoń­czo­nym in­ży­nie­rem, jed­nak­że rok jesz­cze po­świę­cił na stu­dia hy­drau­licz­ne, a na­stęp­nie otrzy­mał po­sa­dę przy ka­na­le i w cią­gu kil­ku lat – gdy po­zna­no je­go zna­jo­mość rze­czy, ener­gię i pra­co­wi­tość – za­jął wy­so­kie sta­no­wi­sko star­sze­go in­ży­nie­ra.

Staś uro­dził się, wy­cho­wał i do­szedł do czter­na­ste­go ro­ku ży­cia w Port-Sa­idzie, nad ka­na­łem, wsku­tek cze­go in­ży­nie­ro­wie, ko­le­dzy oj­ca, na­zy­wa­li go „dziec­kiem pu­sty­ni”. Póź­niej, bę­dąc już w szko­le, to­wa­rzy­szył cza­sem oj­cu lub pa­nu Raw­li­so­no­wi, w cza­sie wa­ka­cji i świąt, w wy­ciecz­kach, ja­kie z obo­wiąz­ku mu­sie­li czy­nić od Port-Sa­idu aż do Su­ezu, dla re­wi­zji ro­bót przy wa­le i przy po­głę­bia­niu ło­ży­ska ka­na­łu. Znał wszyst­kich – za­rów­no in­ży­nie­rów i urzęd­ni­ków ko­mo­ry, jak i ro­bot­ni­ków, Ara­bów i Mu­rzy­nów. Krę­cił i wkrę­cał się wszę­dzie, wy­ra­stał, gdzie go nie po­sia­li, ro­bił dłu­gie wy­ciecz­ki wa­łem, jeź­dził łód­ką po Men­za­leh i za­pusz­czał się nie­raz dość da­le­ko. Prze­pra­wiał się na brzeg arab­ski i do­rwaw­szy się do czy­je­go bądź ko­nia, a w bra­ku ko­nia – do wiel­błą­da, a na­wet i osła, uda­wał fa­ry­sa w pu­sty­ni, sło­wem, jak się wy­ra­żał pan Tar­kow­ski, „bo­bro­wał” wszę­dzie i każ­dą wol­ną od na­uki chwi­lę spę­dzał nad wo­dą.

Oj­ciec nie sprze­ci­wiał się te­mu wie­dząc, że wio­sło­wa­nie, kon­na jaz­da i cią­głe ży­cie na świe­żym po­wie­trzu wzmac­nia zdro­wie chłop­ca i roz­wi­ja w nim za­rad­ność. Ja­koż Staś wyż­szy był i sil­niej­szy, niż by­wa­ją chłop­cy w je­go wie­ku, a dość mu by­ło spoj­rzeć w oczy, by od­gad­nąć, że w ra­zie ja­kie­go wy­pad­ku prę­dzej zgrze­szy zbyt­kiem zu­chwa­ło­ści niż bo­jaź­nią. W czter­na­stym ro­ku ży­cia był jed­nym z naj­lep­szych pły­wa­ków w Port-Sa­idzie, co nie­ma­ło zna­czy­ło, al­bo­wiem Ara­bo­wie i Mu­rzy­ni pły­wa­ją jak ry­by. Strze­la­jąc z ka­ra­bin­ków ma­łe­go ka­li­bru – i tyl­ko ku­la­mi, do dzi­kich ka­czek i do egip­skich gę­si, wy­ro­bił so­bie nie­chyb­ną rę­kę i oko. Ma­rze­niem je­go by­ło po­lo­wać kie­dyś na wiel­kie zwie­rzę­ta w Afry­ce środ­ko­wej; chci­wie też słu­chał opo­wia­dań Su­dań­czy­ków za­ję­tych przy ka­na­le, któ­rzy spo­ty­ka­li się w swej oj­czyź­nie z wiel­ki­mi dra­pież­ni­ka­mi i gru­bo­skór­ny­mi.

Mia­ło to i tę ko­rzyść, że uczył się za­ra­zem ich ję­zy­ków. Ka­nał Su­eski nie dość by­ło prze­ko­pać, trze­ba go jesz­cze i utrzy­mać, gdyż ina­czej pia­ski z pu­styń, le­żą­cych po obu je­go brze­gach, za­sy­pa­ły­by go w cią­gu ro­ku. Wiel­kie dzie­ło Les­sep­sa wy­ma­ga cią­głej pra­cy i czuj­no­ści. To­też do dziś dnia nad po­głę­bie­niem je­go ło­ży­ska pra­cu­ją pod do­zo­rem bie­głych in­ży­nie­rów po­tęż­ne ma­szy­ny i ty­sią­ce ro­bot­ni­ków. Przy prze­ko­py­wa­niu ka­na­łu pra­co­wa­ło ich dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy. Dziś, wo­bec do­ko­na­ne­go dzie­ła i ulep­szo­nych no­wych ma­szyn, po­trze­ba ich znacz­nie mniej, jed­nak­że licz­ba ich jest do­tych­czas do­syć znacz­na. Prze­wa­ża­ją wśród nich lu­dzie miej­sco­wi, nie brak jed­nak i Nu­bij­czy­ków, i Su­dań­czy­ków, i So­ma­li­sów, i roz­ma­itych Mu­rzy­nów miesz­ka­ją­cych nad Bia­łym i Nie­bie­skim Ni­lem, to jest w oko­li­cach, któ­re przed po­wsta­niem Mah­die­go za­jął był rząd egip­ski. Staś żył ze wszyst­ki­mi za pan brat, a ma­jąc, jak zwy­kle Po­la­cy, nad­zwy­czaj­ną zdol­ność do ję­zy­ków po­znał, sam nie wie­dząc jak i kie­dy, wie­le ich na­rze­czy. Uro­dzo­ny w Egip­cie, mó­wił po arab­sku jak Arab. Od Zan­zi­ba­ry­tów, któ­rych wie­lu słu­ży­ło za pa­la­czów przy ma­szy­nach, wy­uczył się roz­po­wszech­nio­ne­go wiel­ce w ca­łej Afry­ce środ­ko­wej ję­zy­ka ki-swa­hi­li, umiał na­wet roz­mó­wić się z Mu­rzy­na­mi z po­ko­leń Din­ka i Szyl­luk, za­miesz­ku­ją­cych po­ni­żej Fa­szo­dy nad Ni­lem. Mó­wił prócz te­go bie­gle po an­giel­sku, po fran­cu­sku i po pol­sku, al­bo­wiem oj­ciec je­go, go­rą­cy pa­trio­ta, dbał o to wiel­ce, by chło­piec znał mo­wę oj­czy­stą. Staś, oczy­wi­ście, uwa­żał mo­wę tę za naj­pięk­niej­szą w świe­cie i uczył jej, nie bez po­wo­dze­nia, ma­łą Nel. Nie mógł tyl­ko do­ka­zać te­go, aby je­go imię wy­ma­wia­ła ”Staś”, nie „Stes”. Nie­raz też przy­cho­dzi­ło mię­dzy ni­mi z te­go po­wo­du do nie­po­ro­zu­mień, któ­re trwa­ły jed­nak do­pó­ty tyl­ko, do­pó­ki w oczach dziew­czy­ny nie za­czy­na­ły świe­cić łez­ki. Wów­czas „Stes” prze­pra­szał ją – i by­wał zły na sa­me­go sie­bie.

Miał jed­nak brzyd­ki zwy­czaj mó­wić z lek­ce­wa­że­niem o jej ośmiu la­tach i prze­ciw­sta­wiać im swój po­waż­ny wiek i do­świad­cze­nie. Utrzy­my­wał, że chło­piec, któ­ry koń­czy lat czter­na­ście, je­śli nie jest jesz­cze zu­peł­nie do­ro­słym, to przy­naj­mniej nie jest już dziec­kiem, a na­to­miast zdol­ny już jest do wszel­kie­go ro­dza­ju czy­nów bo­ha­ter­skich, zwłasz­cza je­śli ma w so­bie krew pol­ską i fran­cu­ską. Pra­gnął też naj­go­rę­cej, że­by kie­dy­kol­wiek zda­rzy­ła się spo­sob­ność do ta­kich czy­nów, szcze­gól­niej w obro­nie Nel. Obo­je wy­naj­dy­wa­li roz­ma­ite nie­bez­pie­czeń­stwa i Staś mu­siał od­po­wia­dać na jej py­ta­nia, co by zro­bił, gdy­by na przy­kład wlazł do jej do­mu przez okno kro­ko­dyl ma­ją­cy dzie­sięć me­trów al­bo skor­pion tak du­ży jak pies. Oboj­gu ani na chwi­lę nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy, że wkrót­ce groź­na rze­czy­wi­stość prze­wyż­szy wszel­kie ich fan­ta­stycz­ne przy­pusz­cze­nia.

ROZ­DZIAŁ II

Tym­cza­sem w do­mu cze­ka­ła ich pod­czas obia­du do­bra no­wi­na. Pa­no­wie Tar­kow­ski i Raw­li­son by­li za­pro­sze­ni przed kil­ku ty­go­dnia­mi, ja­ko bie­gli in­ży­nie­ro­wie, do obej­rze­nia i oce­ny ro­bót pro­wa­dzo­nych przy ca­łej sie­ci ka­na­łów w pro­win­cji El-Fa­jum[7], w oko­li­cach mia­sta Me­di­net, bli­sko je­zio­ra Ka­ro­un oraz wzdłuż rze­ki Jus­sef i Ni­lu. Mie­li tam za­ba­wić ko­ło mie­sią­ca i uzy­ska­li na to urlo­py od wła­snej kom­pa­nii[8]. Po­nie­waż zbli­ża­ły się świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia, więc obaj nie chcąc roz­sta­wać się z dzieć­mi po­sta­no­wi­li, że Staś i Nel po­ja­dą tak­że do Me­di­net. Po usły­sze­niu tej no­wi­ny dzie­ci omal nie wy­sko­czy­ły ze skó­ry z ra­do­ści. Do­tych­czas zna­ły mia­sta le­żą­ce wzdłuż ka­na­łu, a mia­no­wi­cie Izma­ilę i Su­ez, po­za ka­na­łem zaś – Alek­san­drię i Ka­ir, pod któ­rym oglą­da­ły wiel­kie pi­ra­mi­dy i Sfink­sa[9]. Ale by­ły to krót­kie wy­ciecz­ki, gdy wy­pra­wa do Me­di­net-el-Fa­jum wy­ma­ga­ła ca­łe­go dnia jaz­dy ko­le­ją wzdłuż Ni­lu na po­łu­dnie, a po­tem od El-Wa­sta na za­chód, ku Pu­sty­ni Li­bij­skiej. Staś znał Me­di­net z opo­wia­dań młod­szych in­ży­nie­rów i po­dróż­ni­ków, któ­rzy jeź­dzi­li tam na po­lo­wa­nie na wszel­kie­go ro­dza­ju ptac­two wod­ne oraz na wil­ki z pu­sty­ni i hie­ny. Wie­dział, że jest to osob­na wiel­ka oa­za le­żą­ca po le­wym brze­gu Ni­lu, ale nie­za­leż­na od je­go wy­le­wów i ma­ją­ca swój wła­sny sys­tem wod­ny, utwo­rzo­ny przez je­zio­ro Ka­ro­un, przez Bahr-Jus­sef i przez ca­łą więź drob­nych ka­na­łów. Ci, któ­rzy oa­zę tę wi­dzie­li, mó­wi­li, że jak­kol­wiek kra­ina ta na­le­ży do Egip­tu, jed­nak­że, od­dzie­lo­na od nie­go pu­sty­nią, two­rzy od­ręb­ną ca­łość. Tyl­ko rze­ka Jus­sef wią­że, rzekł­byś, nie­bie­skim cien­kim sznur­kiem tę oko­li­cę z do­li­ną Ni­lu. Wiel­ka ob­fi­tość wód, ży­zność gle­by i wspa­nia­ła ro­ślin­ność two­rzą z niej jak­by raj ziem­ski, a roz­le­głe ru­iny mia­sta Kro­ko­di­lo­po­lis ścią­ga­ją tam set­ki cie­ka­wych po­dróż­ni­ków. Sta­sio­wi jed­nak uśmie­cha­ły się głów­nie brze­gi je­zio­ra Ka­ro­un z ro­ja­mi ptac­twa i wy­pra­wy na wil­ki do pu­styn­nych wzgórz Gue-bel-el-Sed­ment.

Ale wa­ka­cje je­go za­czy­na­ły się do­pie­ro za kil­ka dni, po­nie­waż zaś re­wi­zja ro­bót przy ka­na­łach by­ła spra­wą pil­ną i star­si pa­no­wie nie mo­gli tra­cić cza­su, uło­ży­li się prze­to, że wy­ja­dą nie­zwłocz­nie, a dzie­ci wraz z pa­nią Oli­vier w ty­dzień póź­niej. I Nel, i Staś mie­li ocho­tę je­chać za­raz, ale Staś nie śmiał o to pro­sić. Po­czę­li na­to­miast wy­py­ty­wać o roz­ma­ite spra­wy ty­czą­ce po­dró­ży i z no­wy­mi wy­bu­cha­mi ra­do­ści przy­ję­li wia­do­mość, że nie bę­dą miesz­ka­li w nie­wy­god­nych utrzy­my­wa­nych przez Gre­ków ho­te­lach, ale w na­mio­tach do­star­czo­nych przez To­wa­rzy­stwo Po­dróż­ni­cze Co­oka. Tak zwy­kle urzą­dza­ją się po­dróż­ni­cy, któ­rzy z Ka­iru wy­jeż­dża­ją na dłuż­szy na­wet po­byt do Me­di­net. Co­ok do­star­cza na­mio­tów, służ­by, ku­cha­rzy, za­pa­sów żyw­no­ści, ko­ni, osłów, wiel­błą­dów i prze­wod­ni­ków, tak że po­dróż­nik nie po­trze­bu­je o ni­czym my­śleć. Jest to wpraw­dzie dość kosz­tow­ny spo­sób po­dró­żo­wa­nia, ale pa­no­wie Tar­kow­ski i Raw­li­son nie mie­li po­trze­by się z tym li­czyć, wszel­kie bo­wiem wy­dat­ki po­no­sił rząd egip­ski, któ­ry ich za­pro­sił, ja­ko bie­głych, do oce­ny i re­wi­zji prac przy ka­na­łach. Nel, któ­ra nad wszyst­ko w świe­cie lu­bi­ła jeź­dzić na wiel­błą­dzie, otrzy­ma­ła obiet­ni­cę od oj­ca, że do­sta­nie osob­ne­go, gar­ba­te­go wierz­chow­ca, na któ­rym wraz z pa­nią Oli­vier al­bo z Di­nah, a cza­sem i ze Sta­siem, bę­dzie bra­ła udział we wspól­nych wy­ciecz­kach w bliż­sze oko­li­ce pu­sty­ni i do Ka­ro­un. Sta­sio­wi przy­rzekł pan Tar­kow­ski, że po­zwo­li mu kie­dy no­cą pójść na wil­ki – i że je­że­li przy­nie­sie do­bre świa­dec­two szkol­ne, to do­sta­nie praw­dzi­wy an­giel­ski sztu­cer[10] i wszel­kie po­trzeb­ne dla my­śli­we­go przy­bo­ry. Po­nie­waż Staś pew­ny był cen­zu­ry, więc od ra­zu za­czął uwa­żać się za po­sia­da­cza sztu­ce­ra i obie­cy­wał so­bie do­ko­nać z nim roz­ma­itych zdu­mie­wa­ją­cych i wie­ko­pom­nych czy­nów.

Na ta­kich pro­jek­tach i roz­mo­wach ze­szedł uszczę­śli­wio­nym dzie­ciom obiad. Sto­sun­ko­wo naj­mniej za­pa­łu oka­zy­wa­ła do za­mie­rzo­nej po­dró­ży pa­ni Oli­vier, któ­rej nie chcia­ło się ru­szać z wy­god­nej wil­li w Port-Sa­idzie i któ­rą prze­stra­sza­ła myśl za­miesz­ka­nia przez kil­ka ty­go­dni w na­mio­cie, a zwłasz­cza za­miar wy­cie­czek na wiel­błą­dach. Zda­rzy­ło się jej już kil­ka­krot­nie pró­bo­wać po­dob­nej jaz­dy, jak to zwy­kle ro­bią przez cie­ka­wość wszy­scy Eu­ro­pej­czy­cy za­miesz­ka­li w Egip­cie, i za­wsze te pró­by wy­pa­da­ły nie­po­myśl­nie. Raz wiel­błąd pod­niósł się za wcze­śnie, gdy jesz­cze nie za­sia­dła się do­brze na sio­dle, i skut­kiem te­go sto­czy­ła się przez je­go grzbiet na zie­mię. In­nym ra­zem nie na­le­żą­cy do lek­ko­no­śnych dro­ma­der[11] utrząsł ją tak, że przez dwa dni nie mo­gła przyjść do sie­bie, sło­wem, o ile Nel po dwu lub trzech prze­jażdż­kach, na któ­re po­zwo­lił pan Raw­li­son, za­pew­nia­ła, że nie ma nic roz­kosz­niej­sze­go na świe­cie, o ty­le pa­ni Oli­vier zo­sta­ły przy­kre wspo­mnie­nia. Mó­wi­ła, że to jest do­bre dla Ara­bów al­bo dla ta­kiej kru­szyn­ki jak Nel, któ­ra nie wię­cej się utrzę­sie niż mu­cha, któ­ra by sia­dła na gar­bie wiel­błą­da, ale nie dla osób po­waż­nych i nie­zbyt lek­kich, a za­ra­zem ma­ją­cych pew­ną skłon­ność do nie­zno­śnej cho­ro­by mor­skiej. Lecz co do Me­di­net-el-Fa­jum mia­ła i in­ne oba­wy. Oto w Port-Sa­idzie, za­rów­no jak w Alek­san­drii, Ka­irze i ca­łym Egip­cie, nie mó­wio­no o ni­czym wię­cej, tyl­ko o po­wsta­niu Mah­die­go i okru­cień­stwach der­wi­szów. Pa­ni Oli­vier nie wie­dząc do­kład­nie, gdzie le­ży Me­di­net, za­nie­po­ko­iła się, czy to nie bę­dzie zbyt bli­sko od mah­dy­stów, i wresz­cie po­czę­ła wy­py­ty­wać o to pa­na Raw­li­so­na.

Lecz on uśmiech­nął się tyl­ko i rzekł:

– Mah­di ob­le­ga w tej chwi­li Char­tum, w któ­rym bro­ni się je­ne­rał Gor­don. Czy pa­ni wie, jak da­le­ko z Me­di­net do Char­tu­mu?

– Nie mam o tym żad­ne­go po­ję­cia.

– Tak mniej wię­cej jak stąd do Sy­cy­lii – ob­ja­śnił pan Tar­kow­ski.

– Mniej wię­cej – po­twier­dził Staś. – Char­tum le­ży tam, gdzie Nil Bia­ły i Nie­bie­ski scho­dzą się i two­rzą jed­ną rze­kę. Dzie­li nas od nie­go ogrom­na prze­strzeń Egip­tu i ca­ła Nu­bia.

Na­stęp­nie chciał do­dać, że choć­by Me­di­net le­ża­ło bli­żej od kra­jów za­ję­tych przez po­wsta­nie, to prze­cie on tam bę­dzie ze swo­im sztu­ce­rem, ale przy­po­mniaw­szy so­bie, że za po­dob­ne prze­chwał­ki do­stał już nie­raz bu­rę od oj­ca – umilkł.

Star­si pa­no­wie po­czę­li jed­nak roz­ma­wiać o Mah­dim i o po­wsta­niu, by­ła to bo­wiem naj­waż­niej­sza do­ty­czą­ca Egip­tu spra­wa. Wia­do­mo­ści spod Char­tu­mu by­ły złe. Dzi­kie hor­dy ob­le­ga­ły już mia­sto od pół­to­ra mie­sią­ca; rzą­dy egip­ski i an­giel­ski dzia­ła­ły po­wol­nie. Od­siecz za­le­d­wie wy­ru­szy­ła i oba­wia­no się po­wszech­nie, że mi­mo sła­wy, mę­stwa i zdol­no­ści Gor­do­na waż­ne to mia­sto wpad­nie w rę­ce bar­ba­rzyń­ców. Te­go zda­nia był i pan Tar­kow­ski, któ­ry po­dej­rze­wał, że An­glia ży­czy so­bie w du­szy, by Mah­di ode­brał Su­dan Egip­to­wi po to, by póź­niej ode­brać go Mah­die­mu i uczy­nić z tej ogrom­nej kra­iny po­sia­dłość an­giel­ską. Nie po­dzie­lił się jed­nak pan Tar­kow­ski ty­mi po­dej­rze­nia­mi z pa­nem Raw­li­so­nem nie chcąc ura­żać je­go uczuć pa­trio­tycz­nych.

Pod ko­niec obia­du Staś jął wy­py­ty­wać, dla­cze­go rząd egip­ski za­brał wszyst­kie kra­je le­żą­ce na po­łu­dnie od Nu­bii, a mia­no­wi­cie Kor­do­fan, Dar­fur i Su­dan aż do Al­bert-Nian­za – i po­zba­wił tam­tej­szych miesz­kań­ców wol­no­ści. Pan Raw­li­son po­sta­no­wił mu to wy­tłu­ma­czyć: z tej przy­czy­ny, że wszyst­ko, co czy­nił rząd egip­ski, to czy­nił z po­le­ce­nia An­glii, któ­ra roz­cią­gnę­ła nad Egip­tem pro­tek­to­rat[12] i w rze­czy­wi­sto­ści rzą­dzi­ła nim, jak sa­ma chcia­ła.

– Rząd egip­ski nie za­brał tam ni­ko­mu wol­no­ści – rzekł – ale ją set­kom ty­się­cy, a mo­że i mi­lio­nom lu­dzi przy­wró­cił. W Kor­do­fa­nie, w Dar­fu­rze i w Su­da­nie nie by­ło w ostat­nich cza­sach żad­nych państw nie­za­leż­nych. Za­le­d­wie tu i ów­dzie ja­kiś ma­ły wład­ca ro­ścił pra­wo do nie­któ­rych ziem i za­gar­niał je wbrew wo­li ich miesz­kań­ców, prze­mo­cą. Prze­waż­nie jed­nak by­ły one za­miesz­ka­łe przez nie­za­wi­słe po­ko­le­nia Ara­bo-Mu­rzy­nów, to jest przez lu­dzi ma­ją­cych w so­bie krew obu tych ras. Po­ko­le­nia te ży­ły w usta­wicz­nej woj­nie. Na­pa­dły na sie­bie wza­jem i za­bie­ra­ły so­bie ko­nie, wiel­błą­dy, by­dło ro­ga­te i przede wszyst­kim nie­wol­ni­ków. Po­peł­nia­no przy tym wie­le okru­cieństw. Ale naj­gor­si by­li kup­cy po­lu­ją­cy na kość sło­nio­wą i nie­wol­ni­ków. Utwo­rzy­li oni jak­by osob­ną kla­sę lu­dzi, do któ­rej na­le­że­li wszy­scy nie­mal na­czel­ni­cy po­ko­leń i za­moż­niej­si kup­cy. Ci czy­ni­li zbroj­ne wy­pra­wy da­le­ko w głąb Afry­ki, gra­biąc wszę­dy kły sło­nio­we i chwy­ta­jąc ty­sią­ce lu­dzi: męż­czyzn, ko­biet i dzie­ci. Nisz­czy­li przy tym wsie i osa­dy, pu­sto­szy­li po­la, prze­le­wa­li rze­ki krwi i za­bi­ja­li bez li­to­ści wszyst­kich opor­nych. Po­łu­dnio­we stro­ny Su­da­nu, Dar­fu­ru i Kor­do­fa­nu oraz kra­je nad gór­nym Ni­lem aż po je­zio­ra – wy­lud­ni­ły się w nie­któ­rych oko­li­cach pra­wie zu­peł­nie. Lecz ban­dy arab­skie za­pusz­cza­ły się co­raz da­lej, tak że ca­ła środ­ko­wa Afry­ka sta­ła się zie­mią łez i krwi. Otóż An­glia, któ­ra, jak ci wia­do­mo, ści­ga po ca­łym świe­cie han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, zgo­dzi­ła się na to, by rząd egip­ski za­jął Kor­do­fan, Dar­fur i Su­dan, był to bo­wiem je­dy­ny spo­sób zmu­sze­nia tych gra­bież­ców do po­rzu­ce­nia te­go obrzy­dli­we­go han­dlu i je­dy­ny spo­sób utrzy­ma­nia ich w ry­zach. Nie­szczę­śli­wi Mu­rzy­ni ode­tchnę­li, na­pa­dy i gra­bie­że usta­ły, a lu­dzie po­czę­li żyć pod ja­kim ta­kim pra­wem. Ale oczy­wi­ście ta­ki stan rze­czy nie po­do­bał się han­dla­rzom, więc gdy zna­lazł się mię­dzy ni­mi Mo­ham­med-Ach­med, zwa­ny dziś Mah­dim, któ­ry po­czął gło­sić woj­nę świę­tą pod po­zo­rem, że w Egip­cie upa­da praw­dzi­wa wia­ra Ma­ho­me­ta, wszy­scy rzu­ci­li się jak je­den czło­wiek do bro­ni. I oto roz­pa­li­ła się ta okrop­na woj­na, któ­ra, przy­naj­mniej do­tych­czas, bar­dzo źle idzie Egip­cja­nom. Mah­di po­bił we wszyst­kich bi­twach woj­ska rzą­do­we, za­jął Kor­do­fan, Dar­fur, Su­dan; hor­dy je­go ob­le­ga­ją obec­nie Char­tum i za­pusz­cza­ją się na pół­noc aż do gra­nic Nu­bii.

– A czy mo­gą dojść aż do Egip­tu? – za­py­tał Staś.

– Nie – od­po­wie­dział pan Raw­li­son. – Mah­di za­po­wia­da wpraw­dzie, że za­wo­ju­je ca­ły świat, ale jest to dzi­ki czło­wiek, któ­ry o ni­czym nie ma po­ję­cia. Egip­tu nie zaj­mie ni­g­dy, gdyż nie po­zwo­li­ła­by na to An­glia.

– Je­śli jed­nak woj­ska egip­skie zo­sta­ną zu­peł­nie znie­sio­ne?

– Wów­czas wy­stą­pią woj­ska an­giel­skie, któ­rych nie zwy­cię­żył ni­g­dy nikt.

– A dla­cze­go An­glia po­zwo­li­ła Mah­die­mu za­jąć ty­le kra­jów?

– Skąd wiesz, że po­zwo­li­ła – od­po­wie­dział pan Raw­li­son. – An­glia nie śpie­szy się ni­g­dy, al­bo­wiem jest wiecz­na.

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwał słu­żą­cy Mu­rzyn, któ­ry oznaj­mił, że przy­szła Fat­ma Sma­ino­wa i bła­ga o po­słu­cha­nie.

Ko­bie­ty na Wscho­dzie zaj­mu­ją się spra­wa­mi pra­wie wy­łącz­nie do­mo­wy­mi i rzad­ko na­wet wy­cho­dzą z ha­re­mów. Tyl­ko uboż­sze uda­ją się na tar­gi lub pra­cu­ją w po­lach, jak to czy­nią żo­ny fel­la­chów, to jest wie­śnia­ków egip­skich. Ale i te prze­sła­nia­ją wów­czas twa­rze. Jak­kol­wiek w Su­da­nie, z któ­re­go po­cho­dzi­ła Fat­ma, zwy­czaj ten nie by­wa prze­strze­ga­ny i jak­kol­wiek przy­cho­dzi­ła ona już po­przed­nio do biu­ra pa­na Raw­li­so­na, jed­nak­że przyj­ście jej, zwłasz­cza o tak póź­nej po­rze i do pry­wat­ne­go do­mu, wy­wo­ła­ło pew­ne zdzi­wie­nie.

– Do­wie­my się cze­goś no­we­go o Sma­inie – rzekł pan Tar­kow­ski.

– Tak – od­po­wie­dział pan Raw­li­son da­jąc za­ra­zem znać słu­żą­ce­mu, aby wpro­wa­dził Fat­mę.

Ja­koż po chwi­li we­szła wy­so­ka, mło­da Su­dan­ka, z twa­rzą zu­peł­nie nie osło­nię­tą, o bar­dzo ciem­nej ce­rze i prze­pięk­nych, lu­bo dzi­kich i tro­chę zło­wro­gich oczach. Wszedł­szy pa­dła za­raz na twarz, a gdy pan Raw­li­son ka­zał jej wstać, pod­nio­sła się, ale po­zo­sta­ła na klęcz­kach.

– Si­di – rze­kła – niech Al­lach bło­go­sła­wi cie­bie, two­je po­tom­stwo, twój dom i two­je trzo­dy!

– Cze­go żą­dasz? – za­py­tał in­ży­nier.

– Mi­ło­sier­dzia, ra­tun­ku i po­mo­cy w nie­szczę­ściu, o pa­nie! Oto je­stem uwię­zio­na w Fort-Sa­idzie i za­tra­ta wi­si na­de mną i nad my­mi dzieć­mi.

– Mó­wisz, żeś uwię­zio­na, a prze­cież mo­głaś tu przyjść, a do te­go w no­cy.

– Od­pro­wa­dzi­li mnie tu za­blio­wie, któ­rzy we dnie i w no­cy pil­nu­ją me­go do­mu, i wiem, że ma­ją roz­kaz po­uci­nać nam wkrót­ce gło­wy.

– Mów jak nie­wia­sta roz­trop­na – od­po­wie­dział wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi pan Raw­li­son. – Je­steś nie w Su­da­nie, ale w Egip­cie, gdzie nie za­bi­ja­ją ni­ko­go bez są­du, więc mo­żesz być pew­na, że włos nie spad­nie z gło­wy ani to­bie, ani twym dzie­ciom.

Lecz ona po­czę­ła go bła­gać, by wsta­wił się za nią jesz­cze raz do rzą­du, wy­jed­nał jej po­zwo­le­nie na wy­jazd do Smar­na: „An­gli­cy tak wiel­cy jak ty, pa­nie (mó­wi­ła), wszyst­ko mo­gą. Rząd w Ka­irze my­śli, że Sma­in zdra­dził, a to jest nie­praw­da! By­li u mnie wczo­raj kup­cy arab­scy, któ­rzy przy­je­cha­li z So­uaki­mu, a przed­tem ku­po­wa­li gu­mę i kość sło­nio­wą w Su­da­nie, i do­nie­śli mi, że Sma­in le­ży cho­ry w El-Fa­szer i wzy­wa mnie wraz z dzieć­mi do sie­bie, by je po­bło­go­sła­wić…”

– Wszyst­ko to jest twój wy­mysł, Fat­mo – prze­rwał pan Raw­li­son.

Lecz ona za­czę­ła za­kli­nać się na Al­la­cha, że mó­wi praw­dę, a na­stęp­nie mó­wi­ła, iż je­śli Sma­in wy­zdro­wie­je – to wy­ku­pi nie­za­wod­nie wszyst­kich jeń­ców chrze­ści­jań­skich, je­śli zaś umrze, to ona, ja­ko krew­na wo­dza der­wi­szów, ła­two znaj­dzie do nie­go przy­stęp i uzy­ska, co ze­chce. Niech jej tyl­ko po­zwo­lą je­chać, al­bo­wiem ser­ce w jej pier­siach sko­wy­czy z tę­sk­no­ty za mę­żem. Co ona, nie­szczę­sna nie­wia­sta, za­wi­ni­ła rzą­do­wi i che­dy­wo­wi? Czy to jej wi­na i czy mo­że za to od­po­wia­dać, że ma nie­szczę­ście być krew­ną der­wi­sza Mo­ham­me­da-Ach­me­da?

Fat­ma nie śmia­ła wo­bec „An­gli­ków” na­zwać swe­go krew­ne­go Mah­dim, po­nie­waż zna­czy to: od­ku­pi­ciel świa­ta – wie­dzia­ła zaś, że rząd egip­ski uwa­ża go za bun­tow­ni­ka i oszu­sta. Ale bi­jąc wciąż czo­łem i wzy­wa­jąc nie­bo na świa­dec­two swej nie­win­no­ści i nie­do­li, po­czę­ła pła­kać i za­ra­zem wyć ża­ło­śnie, jak czy­nią na Wscho­dzie nie­wia­sty po stra­cie mę­żów lub sy­nów. Na­stęp­nie rzu­ci­ła się zno­wu twa­rzą na zie­mię, a ra­czej na dy­wan, któ­rym przy­kry­ta by­ła po­sadz­ka – i cze­ka­ła w mil­cze­niu.

Nel, któ­rej chcia­ło się tro­chę spać pod ko­niec obia­du, roz­bu­dzi­ła się zu­peł­nie, a ma­jąc po­czci­we ser­dusz­ko chwy­ci­ła rę­kę oj­ca i ca­łu­jąc ją raz po raz, po­czę­ła pro­sić za Fat­mą:

– Niech jej ta­tuś po­mo­że! – niech jej po­mo­że!

Fat­ma zaś, ro­zu­mie­jąc wi­docz­nie po an­giel­sku, ozwa­ła się wśród łkań, nie od­ry­wa­jąc twa­rzy od dy­wa­nu:

– Niech cię Al­lach bło­go­sła­wi, kwiat­ku raj­ski, roz­ko­szy Oma­ja, gwiazd­ko bez zma­zy!

Jak­kol­wiek Staś był w du­szy bar­dzo za­wzię­ty na mah­dy­stów, jed­nak­że wzru­szył się tak­że proś­bą i bó­lem Fat­my. Przy tym Nel wsta­wia­ła się za nią, a on osta­tecz­nie za­wsze chciał te­go, cze­go chcia­ła Nel – więc po chwi­li ozwał się ni­by do sie­bie, ale tak, by sły­sze­li go wszy­scy:

– Ja, gdy­bym był rzą­dem, po­zwo­lił­bym Fat­mie od­je­chać.

– Ale po­nie­waż nie je­steś rzą­dem – od­po­wie­dział mu pan Tar­kow­ski – le­piej zro­bisz nie wda­jąc się w to, co do cie­bie nie na­le­ży.

Pan Raw­li­son miał rów­nież li­to­ści­wą du­szę i od­czu­wał po­ło­że­nie Fat­my, ale ude­rzy­ły go w jej sło­wach roz­ma­ite rze­czy, któ­re wy­da­ły mu się pro­stym kłam­stwem. Ma­jąc pra­wie co­dzien­ne sto­sun­ki z ko­mo­rą w Izma­ili wie­dział do­brze, że żad­ne no­we ła­dun­ki gu­my ani ko­ści sło­nio­wej nie prze­cho­dzi­ły w ostat­nich cza­sach przez ka­nał. Han­del ty­mi to­wa­ra­mi ustał pra­wie zu­peł­nie. Kup­cy arab­scy nie mo­gli też wra­cać z le­żą­ce­go w Su­da­nie mia­sta El-Fa­szer, gdyż mah­dy­ści w ogó­le z po­cząt­ku nie do­pusz­cza­li do sie­bie kup­ców, a tych, któ­rych mo­gli zła­pać, ra­bo­wa­li i za­trzy­my­wa­li w nie­wo­li. By­ło to też rze­czą nie­mal pew­ną, że opo­wia­da­nie o cho­ro­bie Sma­ina jest kłam­stwem.

Lecz po­nie­waż oczki Nel pa­trzy­ły wciąż bła­gal­nie na ta­tu­sia, więc ten nie chcąc za­smu­cać dziew­czyn­ki rze­ki po chwi­li do Fat­my:

– Fat­mo, pi­sa­łem już do rzą­du na two­ją proś­bę, ale bez skut­ku. A te­raz słu­chaj. Ju­tro z tym oto me­hen­dy­sem (in­ży­nie­rem), któ­re­go tu wi­dzisz, wy­jeż­dża­my do Me­di­net-el-Fa­jum; po dro­dze za­trzy­ma­my się przez je­den dzień w Ka­irze, al­bo­wiem che­dyw chce roz­mó­wić się z na­mi o ka­na­łach pro­wa­dzo­nych od Bahr-Jus­sef i dać nam co do nich po­le­ce­nia. W cza­sie roz­mo­wy po­sta­ram się przed­sta­wić mu two­ją spra­wę i uzy­skać dla cie­bie je­go ła­skę. Ale nic wię­cej uczy­nić nie mo­gę i nie przy­rze­kam.

Fat­ma pod­nio­sła się i wy­cią­gnąw­szy obie rę­ce na znak dzięk­czy­nie­nia, za­wo­ła­ła:

– A więc je­stem oca­lo­na!

– Nie, Fat­mo – od­po­wie­dział pan Raw­li­son – nie mów o oca­le­niu, al­bo­wiem po­wie­dzia­łem ci już, że śmierć nie gro­zi ani to­bie, ani two­im dzie­ciom. Czy jed­nak che­dyw po­zwo­li na twój od­jazd, nie rę­czę, al­bo­wiem Sma­in nie jest cho­ry, ale jest zdraj­cą, któ­ry za­braw­szy rzą­do­we pie­nią­dze nie my­śli wca­le o wy­ku­pie­niu jeń­ców od Mo­ham­me­da-Ach­me­da.

– Sma­in jest nie­win­ny, pa­nie, i le­ży w El-Fa­szer – po­wtó­rzy­ła Fat­ma – a gdy­by on sprze­nie­wie­rzył się na­wet rzą­do­wi, to ja przy­się­gam przed to­bą, mo­im do­bro­czyń­cą, że je­śli po­zwo­lą mi wy­je­chać, pó­ty bę­dę bła­gać Mo­ham­me­da-Ach­me­da, pó­ki nie wy­pro­szę wa­szych jeń­ców.

– A więc do­brze. Obie­cu­ję ci raz jesz­cze, że wsta­wię się za to­bą do che­dy­wa.

Fat­ma po­czę­ła bić po­kło­ny.

– Dzię­ki ci, si­di! Je­steś nie tyl­ko po­tęż­ny, ale i spra­wie­dli­wy. A te­raz bła­gam cię jesz­cze, abyś po­zwo­lił słu­żyć nam so­bie jak nie­wol­ni­kom.

– W Egip­cie nikt nie mo­że być nie­wol­ni­kiem – od­po­wie­dział z uśmie­chem pan Raw­li­son. – Służ­by mam do­syć, a z two­ich usług nie mo­gę ko­rzy­stać jesz­cze i dla­te­go, że jak ci po­wie­dzia­łem, wy­jeż­dża­my wszy­scy do Me­di­net i mo­że być, że po­zo­sta­nie­my tam aż do ra­ma­za­nu[13].

– Wiem, pa­nie, al­bo­wiem po­wie­dział mi to do­zor­ca Cha­di­gi, ja zaś, do­wie­dziaw­szy się o tym, przy­szłam nie tyl­ko bła­gać cię o po­moc, ale by ci po­wie­dzieć tak­że, że dwaj lu­dzie z me­go po­ko­le­nia Dan­ga­lów, Idrys i Ge­bhr, są wiel­błąd­ni­ka­mi w Me­di­net i że ude­rzą przed to­bą czo­łem, gdy tyl­ko przy­bę­dziesz, ofia­ru­jąc na twe roz­ka­zy sie­bie i swe wiel­błą­dy.

– Do­brze, do­brze – od­po­wie­dział dy­rek­tor – ale to spra­wa kom­pa­nii Co­oka, nie mo­ja.

Fat­ma uca­ło­waw­szy rę­ce obu in­ży­nie­rów i dzie­ci wy­szła bło­go­sła­wiąc szcze­gól­niej Nel. Dwaj pa­no­wie mil­cze­li przez chwi­lę, po czym pan Raw­li­son rze­ki:

– Bied­na ko­bie­ta… ale kła­mie tak, jak tyl­ko na Wscho­dzie kła­mać umie­ją – i na­wet w jej oświad­cze­niach wdzięcz­no­ści brzmi ja­kaś fał­szy­wa nu­ta.

– Nie­za­wod­nie – od­po­wie­dział pan Tar­kow­ski – ale co praw­da, to czy Sma­in zdra­dził, czy nie zdra­dził, rząd nie ma pra­wa za­trzy­my­wać jej w Egip­cie, gdyż ona nie mo­że od­po­wia­dać za mę­ża.

– Rząd nie po­zwa­la te­raz ni­ko­mu z Su­dań­czy­ków wy­jeż­dżać bez osob­ne­go po­zwo­le­nia do So­uaki­mu i do Nu­bii, więc za­kaz nie do­ty­ka tyl­ko Fat­my. W Egip­cie znaj­du­je się wie­lu, przy­cho­dzą tu bo­wiem dla za­rob­ku, a mię­dzy ni­mi jest pew­na licz­ba na­le­żą­cych do po­ko­le­nia Dan­ga­lów, to jest te­go, z któ­re­go po­cho­dzi Mah­di. Oto na przy­kład na­le­żą do nie­go, prócz Fat­my, Cha­di­gi i ci dwaj wiel­błąd­ni­cy w Me­di­net. Mah­dy­ści na­zy­wa­ją Egip­cjan Tur­ka­mi i pro­wa­dzą z ni­mi woj­nę, ale i mię­dzy tu­tej­szy­mi Ara­ba­mi zna­la­zło­by się spo­ro zwo­len­ni­ków Mah­die­go, któ­rzy by chęt­nie do nie­go ucie­kli. Za­li­czyć trze­ba do nich wszyst­kich fa­na­ty­ków, wszyst­kich daw­nych stron­ni­ków Ara­bie­go pa­szy i wie­lu spo­śród klas naj­uboż­szych. Bio­rą oni za złe rzą­do­wi, że pod­dał się cał­kiem wpły­wom an­giel­skim, i twier­dzą, że re­li­gia na tym cier­pi. Bóg wie, ilu ucie­kło już przez pu­sty­nię, omi­ja­jąc zwy­kłą dro­gę mor­ską na So­uakim, więc rząd do­wie­dziaw­szy się, że Fat­ma chce tak­że zmy­kać, przy­ka­zał ją pil­no­wać. Za nią tyl­ko i za jej dzie­ci, ja­ko za krew­nych sa­me­go Mah­die­go, mo­że bę­dzie moż­na od­zy­skać jeń­ców.

– Czy istot­nie niż­sze kla­sy w Egip­cie sprzy­ja­ją Mah­die­mu?

– Mah­di ma zwo­len­ni­ków na­wet w woj­sku, któ­re mo­że dla­te­go bi­je się tak źle.

– Ale ja­kim spo­so­bem Su­dań­czy­cy mo­gą ucie­kać przez pu­sty­nię? Prze­cie to ty­sią­ce mil?

– A jed­nak tą dro­gą spro­wa­dzo­no nie­wol­ni­ków do Egip­tu.

– Są­dzę, że dzie­ci Fat­my nie wy­trzy­ma­ły­by ta­kiej po­dró­ży.

– Chce też ją so­bie skró­cić i je­chać mo­rzem do So­uaki­mu.

– W każ­dym ra­zie bied­na ko­bie­ta…

Na tym skoń­czy­ła się roz­mo­wa.

A w dwa­na­ście go­dzin póź­niej „bied­na ko­bie­ta” za­mknąw­szy się sta­ran­nie w do­mu z sy­nem do­zor­cy Cha­di­gie­go szep­ta­ła mu ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi i po­nu­rym spoj­rze­niem swych pięk­nych oczu:

– Cha­mi­sie, sy­nu Cha­di­gie­go, oto są pie­nią­dze. Po­je­dziesz dziś jesz­cze do Me­di­net i od­dasz Idry­so­wi to pi­smo, któ­re na mo­ją proś­bę na­pi­sał do nie­go świą­to­bli­wy der­wisz Bel­la­li… Dzie­ci tych me­hen­dy­sów są do­bre, ale je­śli nie uzy­skam po­zwo­le­nia na wy­jazd, to nie ma in­ne­go spo­so­bu. Wiem, że mnie nie zdra­dzisz… Pa­mię­taj, że ty i twój oj­ciec po­cho­dzi­cie tak­że z po­ko­le­nia Dan­ga­lów, w któ­rym uro­dził się wiel­ki Mah­di.

ROZ­DZIAŁ III

Obaj in­ży­nie­ro­wie wy­je­cha­li na­za­jutrz na noc do Ka­iru, gdzie mie­li od­wie­dzić re­zy­den­ta an­giel­skie­go i być na po­słu­cha­niu u wi­ce­kró­la. Staś ob­li­czał, że mo­że im to za­jąć dwa dni, i po­ka­za­ło się, że ob­li­cze­nia je­go by­ły traf­ne, gdyż trze­cie­go dnia wie­czo­rem otrzy­mał od oj­ca, już z Me­di­net, na­stę­pu­ją­cą de­pe­szę[14]: „Na­mio­ty przy­go­to­wa­ne. Ma­cie wy­ru­szyć z chwi­lą roz­po­czę­cia two­ich wa­ka­cji. Fat­mie daj znać przez Cha­di­gie­go, że nie mo­gli­śmy dla niej nic zro­bić…” Po­dob­ną de­pe­szę otrzy­ma­ła rów­nież pa­ni Oli­vier, któ­ra też za­raz roz­po­czę­ła przy po­mo­cy Mu­rzyn­ki Di­nah przy­go­to­wa­nia po­dróż­ne.

Sam ich wi­dok roz­ra­do­wał ser­ca dzie­ci. Lecz na­gle za­szedł wy­pa­dek, któ­ry po­plą­tał wszel­kie prze­wi­dy­wa­nia i mógł na­wet cał­kiem po­wstrzy­mać wy­jazd. Oto w dniu, w któ­rym za­czę­ły się zi­mo­we wa­ka­cje Sta­sia, a w wi­gi­lię wy­jaz­du, pa­nią Oli­vier uką­sił pod­czas jej drzem­ki po­po­łu­dnio­wej w ogro­dzie skor­pion. Ja­do­wi­te te stwo­rze­nia nie by­wa­ją zwy­kle w Egip­cie zbyt nie­bez­piecz­ne, tym ra­zem jed­nak ukłu­cie mo­gło się stać wy­jąt­ko­wo zgub­nym. Skor­pion peł­znął po gór­nym opar­ciu płó­cien­ne­go krze­sła i ukłuł pa­nią Oli­vier w szy­ję, w chwi­li gdy przy­ci­snę­ła go gło­wą; że zaś po­przed­nio cier­pia­ła ona na ró­żę w twa­rzy, więc za­cho­dzi­ła oba­wa, że cho­ro­ba się po­wtó­rzy. We­zwa­no na­tych­miast le­ka­rza, któ­ry przy­był jed­nak do­pie­ro po dwu go­dzi­nach, gdyż był za­ję­ty gdzie in­dziej. Szy­ja, a na­wet i twarz by­ły już opuch­nię­te, po czym zja­wi­ła się go­rącz­ka ze zwy­kły­mi ob­ja­wa­mi za­tru­cia. Le­karz oświad­czył, że nie mo­że być mo­wy w tych wa­run­kach o wy­jeź­dzie, i ka­zał cho­rej po­ło­żyć się do łóż­ka – wo­bec te­go dzie­ciom gro­zi­ło spę­dze­nie świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia w do­mu. Trze­ba od­dać spra­wie­dli­wość Nel, że w pierw­szych zwłasz­cza chwi­lach wię­cej my­śla­ła o cier­pie­niach swej na­uczy­ciel­ki niż o utra­co­nych przy­jem­no­ściach w Me­di­net. Po­pła­ki­wa­ła tyl­ko po ką­tach na myśl, że nie zo­ba­czy oj­ca aż po kil­ku ty­go­dniach. Staś nie przy­jął wy­pad­ku z ta­ką sa­mą re­zy­gna­cją i wy­pra­wił na­przód de­pe­szę, a po­tem list z za­py­ta­niem, co ma­ją ro­bić.

Od­po­wiedź przy­szła po dwu dniach. Pan Raw­li­son po­ro­zu­miał się na­przód z dok­to­rem i do­wie­dziaw­szy się od nie­go, że do­raź­ne nie­bez­pie­czeń­stwo jest usu­nię­te i że tyl­ko z oba­wy od­no­wie­nia się ró­ży nie po­zwa­la na wy­jazd pa­ni Oli­vier z Port-Sa­idu, za­pew­nił przede wszyst­kim do­zór i opie­kę dla niej, a na­stęp­nie do­pie­ro prze­siał dzie­ciom po­zwo­le­nie na po­dróż wraz z Di­nah. Ale po­nie­waż Di­nah, mi­mo ca­łe­go przy­wią­za­nia do Nel, nie umia­ła­by so­bie dać ra­dy na ko­le­jach i w ho­te­lach, prze­to prze­wod­ni­kiem i skarb­ni­kiem w cza­sie dro­gi miał być Staś. Ła­two zro­zu­mieć, jak był dum­ny z tej ro­li i z jak ry­cer­skim ani­mu­szem za­rę­czał ma­łej Nel, że jej włos z gło­wy nie spad­nie, jak­by rze­czy­wi­ście dro­ga do Ka­iru i do Me­di­net przed­sta­wia­ła ja­kie­kol­wiek trud­no­ści lub nie­bez­pie­czeń­stwa.

Wszyst­kie przy­go­to­wa­nia by­ły już po­przed­nio ukoń­czo­ne, więc dzie­ci wy­ru­szy­ły te­go sa­me­go dnia ka­na­łem do Izma­ili, a z Izma­ili ko­le­ją do Ka­iru, gdzie mia­ły prze­no­co­wać, na­za­jutrz zaś je­chać do Me­di­net. Opusz­cza­jąc Izma­ilę wi­dzia­ły je­zio­ro Tim­sah, któ­re Staś znał po­przed­nio, al­bo­wiem pan Tar­kow­ski, za­pa­lo­ny w wol­nych od za­jęć chwi­lach my­śli­wy, brał go tam cza­sem z so­bą na ptac­two wod­ne. Na­stęp­nie dro­ga szła wzdłuż Wa­di-To­umi­lat, tuż przy ka­na­le słod­kiej wo­dy idą­cym od Ni­lu do Izma­ili i Su­ezu. Prze­ko­pa­no ten ka­nał jesz­cze przed Su­eskim, ina­czej bo­wiem ro­bot­ni­cy pra­cu­ją­cy nad wiel­kim dzie­łem Les­sep­sa po­zba­wie­ni by by­li cał­kiem wo­dy zdat­nej do pi­cia. Ale wy­ko­pa­nie go mia­ło jesz­cze i in­ny po­myśl­ny sku­tek: oto kra­ina, któ­ra by­ła po­przed­nio ja­ło­wą pu­sty­nią, za­kwi­tła na no­wo, gdy prze­szedł przez nią po­tęż­ny i ożyw­czy stru­mień słod­kiej wo­dy. Dzie­ci mo­gły do­strzec po le­wej stro­nie z okien wa­go­nów sze­ro­ki pas zie­lo­no­ści, zło­żo­ny z łąk, na któ­rych pa­sły się ko­nie, wiel­błą­dy i owce – i z pól upraw­nych, mie­nią­cych się ku­ku­ry­dzą, pro­sem, al­fal­fą i in­ny­mi ga­tun­ka­mi ro­ślin pa­stew­nych. Nad brze­giem ka­na­łu wi­dać by­ło wszel­kie­go ro­dza­ju stud­nie, w kształ­cie wiel­kich kół opa­trzo­nych wia­dra­mi lub w kształ­cie zwy­kłych żu­ra­wi, czer­pią­ce wo­dę, któ­rą fel­la­cho­wie roz­pro­wa­dza­li pra­co­wi­cie po za­go­nach lub roz­wo­zi­li becz­ka­mi na wóz­kach cią­gnio­nych przez ba­wo­ły. Nad ru­nią[15] zbóż bu­ja­ły go­łę­bie, a cza­sem zry­wa­ły się ca­łe sta­da prze­pió­rek. Po brze­gach ka­na­łu prze­cha­dza­ły się po­waż­nie bo­cia­ny i żu­ra­wie. W da­li, nad gli­nia­ny­mi cha­ta­mi fel­la­chów, wzno­si­ły się jak pió­ro­pu­sze ko­ro­ny palm dak­ty­lo­wych.

Na­to­miast na pół­noc od li­nii ko­le­jo­wej cią­gnę­ła się szcze­ra pu­sty­nia, ale nie­po­dob­na do tej, któ­ra le­ża­ła po dru­giej stro­nie Ka­na­łu Su­eskie­go. Tam­ta wy­glą­da­ła jak rów­ne dno mor­skie, z któ­re­go ucie­kły wo­dy, a zo­stał tyl­ko po­marsz­czo­ny pia­sek, tu zaś pia­ski by­ły bar­dziej żół­te, po­usy­py­wa­ne jak­by w wiel­kie kop­ce po­kry­te na zbo­czach kę­pa­mi sza­rej ro­ślin­no­ści. Mię­dzy owy­mi kop­ca­mi, któ­re gdzie­nie­gdzie zmie­nia­ły się w wy­so­kie wzgó­rza, le­ża­ły ob­szer­ne do­li­ny, wśród któ­rych od cza­su do cza­su wi­dać by­ło cią­gną­ce ka­ra­wa­ny.

Z okien wa­go­nu dzie­ci mo­gły doj­rzeć ob­ła­do­wa­ne wiel­błą­dy idą­ce dłu­gim sznu­rem, je­den za dru­gim, przez piasz­czy­ste roz­ło­gi. Przed każ­dym wiel­błą­dem szedł Arab w czar­nym płasz­czu i bia­łym za­wo­ju na gło­wie. Ma­łej Nel przy­po­mnia­ły się ob­raz­ki z Bi­blii, któ­re oglą­da­ła w do­mu, przed­sta­wia­ją­ce Izra­eli­tów wkra­cza­ją­cych do Egip­tu za cza­sów Jó­ze­fa. By­ły one zu­peł­nie ta­kie sa­me. Na nie­szczę­ście, nie mo­gła przy­pa­try­wać się do­brze ka­ra­wa­nom, gdyż przy oknach z tej stro­ny wa­go­nu sie­dzie­li dwaj ofi­ce­ro­wie an­giel­scy i za­sła­nia­li jej wi­dok.

Lecz za­le­d­wie po­wie­dzia­ła to Sta­sio­wi, on zwró­cił się z wiel­ce po­waż­ną mi­ną do ofi­ce­rów i rzekł przy­kła­da­jąc pa­lec do ka­pe­lu­sza:

– Dżen­tel­me­ni, czy nie ze­chce­cie zro­bić miej­sca tej ma­łej miss, któ­ra pra­gnie przy­pa­try­wać się wiel­błą­dom?

Obaj ofi­ce­ro­wie przy­ję­li z ta­ką sa­mą po­wa­gą pro­po­zy­cję i je­den z nich nie tyl­ko ustą­pił miej­sca cie­ka­wej miss, ale pod­niósł ją i po­sta­wił na sie­dze­niu przy oknie.

A Staś roz­po­czął wy­kład:

– To jest daw­na kra­ina Go­shen, któ­rą fa­ra­on od­dał Jó­ze­fo­wi dla je­go bra­ci Izra­eli­tów. Nie­gdyś, i jesz­cze w sta­ro­żyt­no­ści, szedł tu ka­nał wo­dy słod­kiej, tak że ten no­wy jest tyl­ko prze­rób­ką daw­ne­go. Ale póź­niej po­szedł w ru­inę i kraj stał się pu­sty­nią. Te­raz zie­mia po­czy­na być znów ży­zna.

– Skąd to dżen­tel­me­no­wi wia­do­mo? – za­py­tał je­den z ofi­ce­rów.

– W mo­im wie­ku ta­kie rze­czy się wie – od­rzekł Staś – a prócz te­go nie­daw­no pro­fe­sor Ster­ling wy­kła­dał nam o Wa­di-To­umi­lat.

Jak­kol­wiek Staś mó­wił bar­dzo bie­gle po an­giel­sku, jed­nak­że od­mien­ny nie­co je­go ak­cent zwró­cił uwa­gę dru­gie­go ofi­ce­ra, któ­ry za­py­lał:

– Czy ma­ły dżen­tel­men nie jest An­gli­kiem?

– Ma­łą jest miss Nel, nad któ­rą oj­ciec jej po­wie­rzył mi w dro­dze opie­kę, a ja nie je­stem An­gli­kiem, lecz Po­la­kiem i sy­nem in­ży­nie­ra przy ka­na­le.

Ofi­cer uśmiech­nął się sły­sząc od­po­wiedź czu­pur­ne­go chło­pa­ka i rzekł:

– Bar­dzo ce­nię Po­la­ków. Na­le­żę do puł­ku jaz­dy, któ­ry za cza­sów Na­po­le­ona kil­ka­krot­nie wal­czył z pol­ski­mi uła­na­mi, i tra­dy­cja ta sta­no­wi do­tych­czas je­go chwa­łę i za­szczyt.

– Mi­ło mi pa­na po­znać – od­po­wie­dział Staś.

I roz­mo­wa po­szła da­lej ła­two, al­bo­wiem ofi­ce­ro­wie ba­wi­li się wi­docz­nie. Po­ka­za­ło się, że obaj ja­dą tak­że z Port-Sa­idu do Ka­iru dla wi­dze­nia się z am­ba­sa­do­rem an­giel­skim i po ostat­nie in­struk­cje co do dłu­giej po­dró­ży, któ­ra ich nie­ba­wem cze­ka­ła. Młod­szy z nich był dok­to­rem woj­sko­wym, ten zaś, któ­ry roz­ma­wiał ze Sta­siem, ka­pi­tan Glen, miał z roz­po­rzą­dze­nia swe­go rzą­du je­chać z Ka­iru przez Su­ez do Mom­bas­sa i ob­jąć w za­rząd ca­ły kraj przy­le­gły do te­go por­tu i cią­gną­cy się aż do nie­zna­nej kra­iny Sam­bu­ru. Staś, któ­ry z za­mi­ło­wa­niem czy­ty­wał po­dró­że po Afry­ce, wie­dział, że Mom­bas­sa le­ży o kil­ka stop­ni za rów­ni­kiem i że kra­je przy­le­głe, jak­kol­wiek za­li­czo­ne już do sfe­ry in­te­re­sów an­giel­skich, są jesz­cze na­praw­dę ma­ło zna­ne, zu­peł­nie dzi­kie, peł­ne sło­ni, ży­raf, no­so­roż­ców, ba­wo­łów i wszel­kie­go ro­dza­ju an­ty­lop, z któ­ry­mi wy­pra­wy i woj­sko­we, i mi­sjo­nar­skie, i ku­piec­kie za­wsze się spo­ty­ka­ją. Za­zdro­ścił też ka­pi­ta­no­wi Gle­no­wi z ca­łej du­szy i za­po­wie­dział, że mu­si go w Mom­bas­sa od­wie­dzić i za­po­lo­wać z nim na lwy lub ba­wo­ły.

– Do­brze, ale pro­szę o od­wie­dzi­ny z tą ma­łą miss – od­po­wie­dział śmie­jąc się ka­pi­tan Glen i uka­zu­jąc na Nel, któ­ra w tej chwi­li ode­szła od okna i sia­dła przy nim.

– Miss Raw­li­son ma oj­ca – od­po­wie­dział Staś – a ja je­stem tyl­ko w dro­dze jej opie­ku­nem.

Na to zwró­cił się ży­wo dru­gi ofi­cer i za­py­tał:

– Raw­li­son? – czy nie je­den z dy­rek­to­rów ka­na­łu i ten, któ­ry ma bra­ta w Bom­ba­ju?

– W Bom­ba­ju miesz­ka mój stry­jek – od­po­wie­dzia­ła Nel pod­no­sząc w gó­rę pa­lu­szek.

– A więc twój stry­jek, dar­ling, jest żo­na­ty z mo­ją sio­strą. Ja na­zy­wam się Cla­ry. Je­ste­śmy po­wi­no­wa­ci i praw­dzi­wie rad je­stem, żem cię spo­tkał i po­znał, ma­ły, ko­cha­ny ptasz­ku.

I dok­tor rze­czy­wi­ście był rad. Mó­wił, że za­raz po przy­by­ciu do Port-Sa­idu roz­py­ty­wał się o pa­na Raw­li­so­na, ale w biu­rach dy­rek­cji po­wie­dzia­no mu, że wy­je­chał na świę­ta. Wy­ra­ził też żal, że sta­tek, któ­rym ma­ją je­chać z Gle­nem do Mom­bas­sa, wy­cho­dzi z Su­ezu już za kil­ka dni, skut­kiem cze­go nie bę­dzie mógł wpaść do Me­di­net.

Po­le­cił tyl­ko Nel po­zdro­wić oj­ca i obie­cał na­pi­sać do niej z Mom­bas­sa. Obaj ofi­ce­ro­wie za­ję­li się te­raz prze­waż­nie roz­mo­wą z Nel, tak że Staś po­zo­stał tro­chę na bo­ku. Za to na wszyst­kich sta­cjach po­ja­wia­ły się ca­ły­mi tu­zi­na­mi man­da­ryn­ki, świe­że dak­ty­le, a na­wet i wy­bor­ne sor­be­ty. Prócz Sta­sia i Nel – ko­rzy­sta­ła z nich tak­że Di­nah, któ­ra przy wszyst­kich swych przy­mio­tach ozna­cza­ła się nie­po­wsze­dnim ła­kom­stwem.

W ten spo­sób pręd­ko ze­szła dzie­ciom dro­ga do Ka­iru. Przy po­że­gna­niu ofi­ce­ro­wie uca­ło­wa­li rącz­ki i głów­kę Nel i uści­snę­li pra­wi­cę Sta­sia, przy czym ka­pi­tan Glen, któ­re­mu re­zo­lut­ny chło­piec bar­dzo się po­do­bał, rzekł na wpół żar­tem, na wpół na­praw­dę:

– Słu­chaj, mój chłop­cze! Kto wie, gdzie, kie­dy i w ja­kich oko­licz­no­ściach mo­że­my się jesz­cze spo­tkać w ży­ciu. Pa­mię­taj jed­nak, że za­wsze mo­żesz li­czyć na mo­ją życz­li­wość i po­moc.

– I wza­jem­nie! – od­po­wie­dział z peł­nym god­no­ści ukło­nem Staś.

ROZ­DZIAŁ IV

Za­rów­no pan Tar­kow­ski, jak pan Raw­li­son, któ­ry ko­chał nad ży­cie swo­ją ma­łą Nel, ucie­szy­li się bar­dzo z przy­by­cia dzie­ci. Mło­da par­ka po­wi­ta­ła też z ra­do­ścią oj­ców, ale za­raz po­czę­ła się roz­glą­dać po na­mio­tach, któ­re by­ły już zu­peł­nie we­wnątrz urzą­dzo­ne i go­to­we na przy­ję­cie mi­łych go­ści. Oka­za­ło się, że są wspa­nia­łe, po­dwój­ne, pod­bi­te jed­ne nie­bie­ską, dru­gie czer­wo­ną fla­ne­lą, wy­ło­żo­ne na do­le woj­ło­kiem i ob­szer­ne jak du­że po­ko­je. Kom­pa­nia, któ­rej cho­dzi­ło o opi­nię wy­so­kich urzęd­ni­ków To­wa­rzy­stwa Ka­na­ło­we­go, do­ło­ży­ła wszel­kich sta­rań, by im by­ło do­brze i wy­god­nie. Pan Raw­li­son oba­wiał się po­cząt­ko­wo, czy dłuż­szy po­byt pod na­mio­tem nie za­szko­dzi zdro­wiu Nel, i je­śli się na to zgo­dził, to tyl­ko dla­te­go, że w ra­zie nie­po­go­dy za­wsze moż­na by­ło prze­nieść się do ho­te­lu. Te­raz jed­nak ro­zej­rzaw­szy się do­kład­nie we wszyst­kim na miej­scu, do­szedł do prze­ko­na­nia, że dni i no­ce spę­dza­ne na świe­żym po­wie­trzu sto­kroć bę­dą dla je­go je­dy­nacz­ki ko­rzyst­niej­sze niż prze­by­wa­nie w za­tę­chłych po­ko­jach miej­sco­wych ho­te­li­ków. Sprzy­ja­ła te­mu i prze­ślicz­na po­go­da. Me­di­net, czy­li El-Me­di­ne, oto­czo­ne na­okół piasz­czy­sty­mi wzgó­rza­mi Pu­sty­ni Li­bij­skiej, ma kli­mat o wie­le lep­szy od Ka­iru i nie na próż­no zwie się „kra­iną róż”. Z po­wo­du ochron­ne­go po­ło­że­nia i ob­fi­to­ści wil­go­ci w po­wie­trzu no­ce nie by­wa­ją tam wca­le tak zim­ne jak w in­nych czę­ściach Egip­tu, na­wet po­ło­żo­nych da­le­ko da­lej na po­łu­dnie. Zi­ma by­wa wprost roz­kosz­na, a od li­sto­pa­da roz­po­czy­na się wła­śnie naj­więk­szy roz­wój ro­ślin­no­ści. Pal­my dak­ty­lo­we, oliw­ki, któ­rych w ogó­le jest ma­ło w Egip­cie, drze­wa fi­go­we, po­ma­rań­czo­we, man­da­ryn­ki, ol­brzy­mie ry­cy­nu­sy, gra­na­ty i roz­ma­ite in­ne ro­śli­ny po­łu­dnio­we po­kry­wa­ją jed­nym la­sem tę roz­kosz­ną oa­zę. Ogro­dy za­la­ne są jak­by ol­brzy­mią fa­lą aka­cyj, bzów i róż, tak że w no­cy każ­dy po­wiew przy­no­si upa­ja­ją­cy ich za­pach. Od­dy­cha się tu peł­ną pier­sią i „nie chce się umie­rać”, jak mó­wią miej­sco­wi miesz­kań­cy.

Po­dob­ny kli­mat ma tyl­ko le­żą­cy po dru­giej stro­nie Ni­lu, lecz znacz­nie na pół­noc, He­lu­an, cho­ciaż brak mu tej buj­nej ro­ślin­no­ści.

Ale He­lu­an łą­czył się dla pa­na Raw­li­so­na z ża­ło­snym wspo­mnie­niem, tam bo­wiem umar­ła mat­ka Nel. Z te­go po­wo­du wo­lał Me­di­net – i pa­trząc obec­nie na roz­ja­śnio­ną twarz dziew­czyn­ki obie­cy­wał so­bie w du­chu za­ku­pić tu w nie­dłu­gim cza­sie grunt z ogro­dem, wy­sta­wić na nim wy­god­ny an­giel­ski dom i spę­dzać w tych bło­go­sła­wio­nych stro­nach wszyst­kie urlo­py, ja­kie bę­dzie mógł uzy­skać, a po ukoń­cze­niu służ­by przy ka­na­le mo­że na­wet za­miesz­kać tu na sta­łe.

By­ły to jed­nak pla­ny na da­le­ką przy­szłość i nie cał­kiem jesz­cze sta­now­cze. Tym­cza­sem dzie­ci krę­ci­ły się od chwi­li przy­jaz­du wszę­dzie jak mu­chy, pra­gnąc jesz­cze przed obia­dem obej­rzeć wszyst­kie na­mio­ty oraz osły i wiel­błą­dy na­ję­te na miej­scu przez Co­oka. Po­ka­za­ło się jed­nak, że zwie­rzę­ta by­ły na od­le­głym pa­stwi­sku i że zo­ba­czyć je bę­dzie moż­na do­pie­ro ju­tro. Na­to­miast przy na­mio­cie pa­na Raw­li­so­na Nel­ly i Staś spo­strze­gli z przy­jem­no­ścią Cha­mi­sa, sy­na Cha­di­gie­go, swe­go do­bre­go zna­jo­me­go z Port-Sa­idu. Nie na­le­żał on do służ­by Co­oka i pan Raw­li­son był na­wet zdzi­wio­ny spo­tkaw­szy go w El-Me­di­ne, ale po­nie­waż uży­wał go po­przed­nio do no­sze­nia na­rzę­dzi, przy­jął go i te­raz ja­ko chłop­ca do po­sy­łek i wszel­kie­go ro­dza­ju po­sług.

Obiad wie­czor­ny oka­zał się wy­bor­ny, gdyż sta­ry Kopt, peł­nią­cy już od lat wie­lu obo­wiąz­ki ku­cha­rza w kom­pa­nii Co­oka, chciał po­pi­sać się swo­ją sztu­ką. Dzie­ci opo­wia­da­ły o zna­jo­mo­ści, ja­ką za­war­ły w cza­sie dro­gi z dwo­ma ofi­ce­ra­mi, co szcze­gól­nie za­ję­ło pa­na Raw­li­so­na, któ­re­go brat Ry­szard, żo­na­ty z sio­strą dok­to­ra Cla­re­go, prze­by­wał rze­czy­wi­ście od wie­lu lat w In­diach. Po­nie­waż by­ło to mał­żeń­stwo bez­dziet­ne, więc ów stry­ja­szek ko­chał bar­dzo swo­ją ma­łą sy­no­wi­cę, któ­rą znał prze­waż­nie tyl­ko z fo­to­gra­fii – i wy­py­ty­wał o nią sta­ran­nie we wszyst­kich swo­ich li­stach. Obu oj­ców za­ba­wi­ło rów­nież za­pro­sze­nie, ja­kie otrzy­mał Staś od ka­pi­ta­na Glen do Mom­bas­sa. Chło­pak brał je zu­peł­nie po­waż­nie i obie­cy­wał so­bie sta­now­czo, że kie­dyś mu­si od­wie­dzić swe­go no­we­go przy­ja­cie­la za rów­ni­kiem. Do­pie­ro pan Tar­kow­ski mu­siał mu tłu­ma­czyć, że urzęd­ni­cy an­giel­scy ni­g­dy nie zo­sta­ją dłu­go na urzę­dzie w tej sa­mej miej­sco­wo­ści, a to z po­wo­du za­bój­cze­go kli­ma­tu Afry­ki, i że nim on – Staś – do­ro­śnie, ka­pi­tan bę­dzie już na dzie­sią­tej z rzę­du po­sa­dzie al­bo nie bę­dzie go wca­le na świe­cie.

Po obie­dzie ca­łe to­wa­rzy­stwo wy­szło przed na­mio­ty, gdzie służ­ba po­usta­wia­ła skła­da­ne krze­sła płó­cien­ne, a dla star­szych pa­nów przy­go­to­wa­ła sy­fo­ny z wo­dą so­do­wą i bran­dy. By­ła już noc, ale nad­zwy­czaj cie­pła, a po­nie­waż przy­pa­da­ła peł­nia księ­ży­ca, więc ja­sno by­ła jak we dnie. Bia­łe mu­ry bu­dyn­ków miej­skich, na­prze­ciw na­mio­tów, świe­ci­ły zie­lo­no, gwiaz­dy skrzy­ły się na nie­bie, a w po­wie­trzu roz­cho­dził się za­pach róż, aka­cyj i he­lio­tro­pów. Mia­sto już spa­ło. W ci­szy noc­nej sły­chać by­ło tyl­ko nie­kie­dy do­no­śne gło­sy żu­ra­wi, cza­pli i fla­min­gów, prze­la­tu­ją­cych znad Ni­lu w stro­nę je­zio­ra Ka­ro­un. Na­gle jed­nak roz­le­gło się głę­bo­kie, ba­so­we szcze­ka­nie psa, któ­re zdzi­wi­ło Sta­sia i Nel, zda­wa­ło się bo­wiem wy­cho­dzić z na­mio­tu, któ­re­go nie zwie­dzi­li, prze­zna­czo­ne­go na skład sio­deł, na­rzę­dzi i roz­ma­itych po­dróż­nych przy­bo­rów.

– Co to za ogrom­ny mu­si być pies. Chodź­my go zo­ba­czyć – rzekł Staś.

Pan Tar­kow­ski po­czął się śmiać, a pan Raw­li­son strzą­snął po­piół z cy­ga­ra i rzekł, rów­nież śmie­jąc się.

– Well! na nic nie zda­ło się za­mknię­cie.

Po czym zwró­cił się do dzie­ci:

– Ju­tro – pa­mię­taj­cie – jest Wi­gi­lia i ten pies miał być nie­spo­dzian­ką prze­zna­czo­ną przez pa­na Tar­kow­skie­go dla Nel, ale po­nie­waż nie­spo­dzian­ka po­czę­ła szcze­kać, zmu­szo­ny je­stem za­po­wie­dzieć ją już dziś.

Usły­szaw­szy to Nel wdra­pa­ła się w jed­nej chwi­li na ko­la­na pa­na Tar­kow­skie­go i ob­ję­ła go za szy­ję, na­stęp­nie prze­sko­czy­ła na oj­cow­skie:

– Ta­tu­siu, ja­ka ja je­stem szczę­śli­wa! ja­ka szczę­śli­wa!

Uści­skom i po­ca­łun­kom nie by­ło koń­ca; wresz­cie Nel, zna­la­zł­szy się na wła­snych no­gach, po­czę­ła za­glą­dać w oczy pa­nu Tar­kow­skie­mu:

– Mi­ster Tar­kow­ski…

– Co, Nel?

– Bo je­śli ja już wiem, że on tam jest, to czy ja mo­gę go dziś zo­ba­czyć?

– Wie­dzia­łem – za­wo­łał z uda­nym obu­rze­niem pan Raw­li­son – że ta ma­ła mu­cha nie po­prze­sta­nie na sa­mej no­wi­nie.

A pan Tar­kow­ski zwró­cił się do sy­na Cha­di­gie­go i rzekł:

– Cha­mi­sie, przy­pro­wadź psa.

Mło­dy Su­dań­czyk znik­nął za na­mio­tem ku­chen­nym i po chwi­li uka­zał się znów pro­wa­dząc ol­brzy­mie zwie­rzę za ob­ro­żę.

A Nel aż się cof­nę­ła.

– Oj! – za­wo­ła­ła chwy­ta­jąc oj­ca za rę­kę.

Staś na­to­miast wpadł w za­pał:

– Ależ to lew, nie pies!

– Na­zy­wa się Sa­ba (lew) – od­po­wie­dział pan Tar­kow­ski. – Na­le­ży on do ra­sy ma­sty­fów, to zaś są naj­więk­sze psy na świe­cie. Ten ma do­pie­ro dwa la­ta, ale istot­nie jest ogrom­ny. Nie bój się, Nel, gdyż ła­god­ny jest jak ba­ra­nek. Tyl­ko śmia­ło! Puść go, Cha­mi­sie.

Cha­mis pu­ścił ob­ro­żę, za któ­rą przy­trzy­my­wał bry­ta­na[16], a ów po­czuw­szy, że jest wol­ny, po­czął ma­chać ogo­nem, ła­sić się do pa­na Tar­kow­skie­go, z któ­rym po­znał się już do­brze po­przed­nio, i po­szcze­ki­wać z ra­do­ści.

Dzie­ci pa­trzy­ły z po­dzi­wem przy bla­sku księ­ży­ca na je­go po­tęż­ny okrą­gły łeb ze zwie­szo­ny­mi war­ga­mi, na gru­be ła­py, na po­tęż­ną po­stać przy­po­mi­na­ją­cą na­praw­dę po­stać lwa pło­wo­żół­tą ma­ścią[17] ca­łe­go cia­ła. Nic po­dob­ne­go nie wi­dzia­ły do­tąd w ży­ciu.

– Z ta­kim psem moż­na by bez­piecz­nie przejść Afry­kę – za­wo­łał Staś.

– Spy­taj się go, czy­by po­tra­fił za­apor­to­wać no­so­roż­ca – rzekł pan Tar­kow­ski.

Sa­ba nie mógł­by wpraw­dzie od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie, ale na­to­miast ma­chał ogo­nem co­raz we­se­lej i gar­nął się do lu­dzi tak ser­decz­nie, że Nel od ra­zu prze­sta­ła się go bać i po­czę­ła go gła­skać po gło­wie.

– Sa­ba, mi­ły, ko­cha­ny Sa­ba.

Pan Raw­li­son po­chy­lił się nad nim, pod­niósł je­go łeb ku twa­rzycz­ce dziew­czyn­ki i rzekł:

– Sa­ba, przy­patrz się tej pa­nien­ce. Oto two­ja pa­ni! Masz jej słu­chać i strzec – ro­zu­miesz?

– Wow! – ozwał się na to ba­sem Sa­ba, jak­by rze­czy­wi­ście zro­zu­miał, o co cho­dzi.

I zro­zu­miał na­wet le­piej, niż moż­na się by­ło spo­dzie­wać, gdyż ko­rzy­sta­jąc z te­go, że gło­wa je­go znaj­do­wa­ła się pra­wie na wy­so­ko­ści twa­rzy dziew­czyn­ki, po­li­zał na znak hoł­du swym sze­ro­kim ozo­rem jej no­sek i po­licz­ki.

Wy­wo­ła­ło to po­wszech­ny wy­buch śmie­chu. Nel mu­sia­ła pójść do na­mio­tu, by się umyć. Wró­ciw­szy po kwa­dran­sie cza­su uj­rza­ła Sa­bę z ła­pa­mi za­ło­żo­ny­mi na ra­mio­na Sta­sia, któ­ry ugi­nał się pod tym cię­ża­rem. Pies prze­wyż­szał go o gło­wę.

Nad­cho­dził czas spo­czyn­ku, ale ma­ła upro­si­ła so­bie jesz­cze pół go­dzi­ny za­ba­wy, by za­po­znać się le­piej z no­wym przy­ja­cie­lem. Ja­koż po­zna­nie po­szło tak ła­two, że pan Tar­kow­ski po­sa­dził ją wkrót­ce po dam­sku na je­go grzbie­cie i pod­trzy­mu­jąc ją, z oba­wy, by nie spa­dła, ka­zał Sta­sio­wi pro­wa­dzić psa za ob­ro­żę. Uje­cha­ła tak kil­ka­na­ście kro­ków, po czym pró­bo­wał i Staś do­siąść oso­bli­we­go wierz­chow­ca, ale ów siadł wów­czas na tyl­nych ła­pach, tak że Staś zna­lazł się nie­spo­dzia­nie na pia­sku ko­ło ogo­na.

Dzie­ci mia­ły już udać się na spo­czy­nek, gdy z da­la, na oświe­co­nym przez księ­życ ryn­ku, uka­za­ły się dwie bia­łe po­sta­cie zdą­ża­ją­ce ku na­mio­tom.

Ła­god­ny do­tych­czas Sa­ba po­czął war­czeć głu­cho i groź­nie, tak że Cha­mis na roz­kaz pa­na Raw­li­so­na mu­siał go znów chwy­cić za ob­ro­żę, a tym­cza­sem dwaj lu­dzie, przy­bra­ni w bia­łe bur­nu­sy[18], sta­nę­li przed na­mio­ta­mi.

– A kto tam? – za­py­tał pan Tar­kow­ski.

– Prze­wod­ni­cy wiel­błą­dów – ozwał się je­den z przy­by­łych.

– Ach! to Idrys i Ge­bhr? Cze­go chce­cie?

– Przy­szli­śmy spy­tać, czy nie bę­dzie­my po­trzeb­ni na ju­tro?

– Nie. Ju­tro i po­ju­trze są wiel­kie świę­ta, w cza­sie któ­rych nie go­dzi nam się ro­bić wy­cie­czek. Przyjdź­cie po­ju­trze ra­no.

– Dzię­ku­je­my, efen­di[19].

– A wiel­błą­dy ma­cie do­bre? – za­py­tał pan Raw­li­son.

– Bi­smil­lach! – od­po­wie­dział Idrys – praw­dzi­we he­gin (wierz­cho­we) o tłu­stych gar­bach i ła­god­ne jak ha’-ga (owce). Ina­czej Co­ok nie był­by nas na­jął.

– Nie trzę­są nad­to?

– Moż­na, pa­nie, po­ło­żyć garść fa­so­li na grzbie­cie każ­de­go z nich i żad­ne ziarn­ko nie spad­nie w naj­szyb­szym bie­gu.

– Jak prze­sa­dzać, to już po arab­sku – rzekł śmie­jąc się pan Tar­kow­ski.

– Al­bo po su­dań­sku – do­dał pan Raw­li­son.

Tym­cza­sem Idrys i Ge­bhr sta­li wciąż jak dwie bia­łe ko­lum­ny, przy­pa­tru­jąc się pil­nie Sta­sio­wi i Nel. Księ­życ oświe­cał ich bar­dzo ciem­ne twa­rze, któ­re przy je­go bla­sku wy­glą­da­ły jak­by wy­ku­te z brą­zu. Biał­ka ich oczu po­ły­ski­wa­ły zie­lo­na­wo spod tur­ba­nów.

– Do­bra­noc wam! – rzekł pan Raw­li­son.

– Niech Al­lach czu­wa nad wa­mi, efen­di, w no­cy i we dnie.

To rze­kł­szy skło­ni­li się i ode­szli. Prze­pro­wa­dza­ło ich głu­che, po­dob­ne do da­le­kie­go grzmo­tu war­cze­nie Sa­by, któ­re­mu dwaj Su­dań­czy­cy nie po­do­ba­li się wi­docz­nie.

ROZ­DZIAŁ V

Przez na­stęp­ne dni nie by­ło żad­nych wy­cie­czek. Na­to­miast wie­czo­rem w Wi­gi­lię, gdy na nie­bie po­ka­za­ła się pierw­sza gwiaz­da, w na­mio­cie pa­na Raw­li­so­na za­ja­śnia­ło set­ka­mi świe­czek drzew­ko prze­zna­czo­ne dla Nel. Cho­in­kę za­stę­po­wa­ła wpraw­dzie tu­ja wy­cię­ta w jed­nym z ogro­dów El-Me­di­ne, nie­mniej jed­nak Nel zna­la­zła mię­dzy jej ga­łąz­ka­mi mnó­stwo ła­ko­ci i wspa­nia­łą lal­kę, któ­rą oj­ciec spro­wa­dził dla niej z Ka­iru, a Staś swój upra­gnio­ny sztu­cer an­giel­ski. Od oj­ca do­stał przy tym ła­dun­ki, roz­ma­ite przy­bo­ry my­śliw­skie i sio­dło do kon­nej jaz­dy. Nel nie po­sia­da­ła się ze szczę­ścia, a Staś, lu­bo są­dził, że kto po­sia­da praw­dzi­wy sztu­cer, po­wi­nien po­sia­dać i od­po­wied­nią po­wa­gę, nie mógł jed­nak wy­trzy­mać – i wy­braw­szy chwi­lę, w któ­rej ko­ło na­mio­tu by­ło pu­sto – ob­szedł go wo­ko­ło na rę­kach. Sztu­kę tę, upra­wia­ną moc­no w szko­le w Port-Sa­idzie, po­sia­dał w za­dzi­wia­ją­cym stop­niu i nie­raz ba­wił nią Nel, któ­ra zresz­tą za­zdro­ści­ła mu jej szcze­rze.

Wi­gi­lia i pierw­sze świę­to spły­nę­ły dzie­ciom czę­ścią na na­bo­żeń­stwie, czę­ścią na roz­pa­try­wa­niu da­rów, ja­kie otrzy­ma­ły, i na tre­su­rze Sa­by. No­wy przy­ja­ciel oka­zy­wał się po­jęt­ny nad wszel­kie ocze­ki­wa­nie. Za­raz pierw­sze­go dnia na­uczył się po­da­wać ła­pę, apor­to­wać chust­ki do no­sa, któ­rych jed­nak nie od­da­wał bez opo­ru – i zro­zu­miał, że ob­my­wa­nie ozo­rem twa­rzy Nel nie jest rze­czą god­ną psa-dżen­tel­me­na. Nel trzy­ma­jąc pa­lec na no­sku udzie­la­ła mu roz­ma­itych na­uk, on zaś po­ta­ku­jąc ru­cha­mi ogo­na da­wał w ten spo­sób do po­zna­nia, że słu­cha z na­le­ży­tą uwa­gą i bie­rze je do ser­ca. Pod­czas prze­cha­dzek po piasz­czy­stym pla­cu miej­skim sła­wa Sa­by w Me­di­net ro­sła z każ­dą go­dzi­ną, a na­wet, jak każ­da sła­wa, za­czy­na­ła mieć przy­krą stro­nę, ścią­ga­ła bo­wiem ca­łe za­stę­py dzie­cia­ków arab­skich. Z po­cząt­ku trzy­ma­ły się one z da­le­ka, na­stęp­nie jed­nak ośmie­lo­ne ła­god­no­ścią „po­two­ra” zbli­ża­ły się co­raz bar­dziej, a w koń­cu ob­sia­da­ły na­mio­ty, tak że nikt nie mógł po­ru­szać się swo­bod­nie. Nad­to, po­nie­waż każ­dy dzie­ciak arab­ski ssie od ra­na do no­cy trzci­nę cu­kro­wą, prze­to za dzieć­mi cią­gną za­wsze le­gio­ny much, któ­re, uprzy­krzo­ne sa­me przez się, by­wa­ją i nie­bez­piecz­ne, roz­no­szą bo­wiem za­raz­ki egip­skie­go za­pa­le­nia oczu. Służ­ba usi­ło­wa­ła z te­go po­wo­du dzie­ci roz­pę­dzać, ale Nel wy­stę­po­wa­ła w ich obro­nie, a co wię­cej, roz­da­wa­ła naj­młod­szym he­lou, to jest sło­dy­cze, co zjed­ny­wa­ło jej wiel­ką ich mi­łość, ale oczy­wi­ście po­więk­sza­ło ich za­stę­py.

Po trzech dniach za­czę­ły się wspól­ne wy­ciecz­ki, czę­ścią wą­sko­to­ro­wy­mi ko­lej­ka­mi, któ­rych du­żo na­bu­do­wa­li w Me­di­net-el-Fa­jum An­gli­cy, czę­ścią na osłach, a cza­sem i na wiel­błą­dach. Po­ka­za­ło się, że w po­chwa­łach od­da­wa­nych tym zwie­rzę­tom przez Idry­sa by­ło wpraw­dzie wie­le prze­sa­dy, bo nie tyl­ko fa­so­li, ale i lu­dziom nie­ła­two by­ło utrzy­mać się na sio­dłach, lecz by­ła też praw­da. Wiel­błą­dy na­le­ża­ły oczy­wi­ście do ro­dza­ju he­gin, to jest wierz­cho­wych, a że kar­mio­no je do­brze dur­rą (ku­ku­ry­dzą miej­sco­wą lub sy­ryj­ską), więc gar­by mia­ły tłu­ste i oka­zy­wa­ły się tak ocho­cze do bie­gu, że trze­ba je by­ło po­wstrzy­my­wać. Su­dań­czy­cy Idrys i Ge­bhr zjed­na­li so­bie, mi­mo dzi­kie­go po­ły­sku ich oczu, uf­ność i ser­ca to­wa­rzy­stwa, a to przez wiel­ką usłuż­ność i nad­zwy­czaj­ną tro­skli­wość o Nel. Ge­bhr miał za­wsze okrut­ny i tro­chę zwie­rzę­cy wy­raz twa­rzy, ale Idrys zmiar­ko­waw­szy pręd­ko, że ta ma­ła osób­ka jest okiem w gło­wie ca­łe­go to­wa­rzy­stwa, oświad­czał przy każ­dej spo­sob­no­ści, że cho­dzi mu o nią wię­cej niż o „wła­sną du­szę”. Pan Raw­li­son do­my­ślał się wpraw­dzie, że przez Nel chce Idrys tra­fić do je­go kie­sze­ni, ale mnie­ma­jąc za­ra­zem, że nie ma na świe­cie czło­wie­ka, któ­ry by nie mu­siał po­ko­chać je­go je­dy­nacz­ki, był mu jed­nak­że wdzięcz­ny i nie ża­ło­wał „bak­szy­szów”.

W cią­gu pię­ciu dni to­wa­rzy­stwo zwie­dzi­ło le­żą­ce bli­sko mia­sta ru­iny sta­ro­żyt­ne­go Kro­ko­di­lo­po­lis, gdzie Egip­cja­nie czci­li nie­gdyś boż­ka zwa­ne­go Se­bak, któ­ry miał po­stać ludz­ką, a gło­wę kro­ko­dy­la. Na­stęp­na wy­ciecz­ka by­ła do pi­ra­mi­dy Ha­na­ra i do szcząt­ków La­bi­ryn­tu, naj­dłuż­sza zaś i ca­ła na wiel­błą­dach – do je­zio­ra Ka­ro­un. Pół­noc­ny brzeg je­go jest szcze­rą pu­sty­nią, na któ­rej prócz ru­in daw­nych miast egip­skich nie ma żad­ne­go śla­du ży­cia. Na­to­miast na po­łu­dnie cią­gnie się kraj ży­zny, wspa­nia­ły, a sa­me brze­gi, po­ro­śnię­te wrzo­sem i trzci­ną, ro­ją się od pe­li­ka­nów, czer­wo­na­ków, cza­pli, dzi­kich gę­si i ka­czek. Tam do­pie­ro Staś zna­lazł spo­sob­ność po­pi­sa­nia się cel­no­ścią swych strza­łów. Za­rów­no ze zwy­kłej strzel­by, jak i po­pi­so­we ze sztu­ce­ra by­ły tak nad­zwy­czaj­ne, że po każ­dym da­wa­ło się sły­szeć zdu­mio­ne cmo­ka­nie Idry­sa i wio­śla­rzy arab­skich, a spa­da­ją­cym w wo­dę pta­kom to­wa­rzy­szy­ły sta­le okrzy­ki: Bi­smil­lach i Ma­szal­lach!

Ara­bo­wie za­pew­nia­li, że na prze­ciw­le­głym brze­gu „pu­styn­nym” jest du­żo wil­ków i hien i że pod­rzu­ciw­szy wśród osy­pisk pa­dli­nę owcy moż­na pra­wie na pew­no przyjść do strza­łu. Wsku­tek tych za­pew­nień pan Tar­kow­ski i Staś spę­dzi­li dwie no­ce na pu­sty­ni, przy ru­inach Di­ne. Ale pierw­szą owcę ukra­dli za­raz po odej­ściu strzel­ców Be­du­ini, dru­ga zaś zwa­bi­ła tyl­ko ku­la­we­go sza­ka­la, któ­re­go po­ło­żył Staś. Dal­sze po­lo­wa­nia mu­sia­ły być odło­żo­ne, gdyż dla obu in­ży­nie­rów nad­szedł czas wy­jaz­du na re­wi­zję ro­bót wod­nych pro­wa­dzo­nych przy Bahr-Jus­sef, ko­ło El-La­hum, na po­łu­dnio­wy wschód od Me­di­net.

Pan Raw­li­son cze­kał tyl­ko na przy­by­cie pa­ni Oli­wier. Na nie­szczę­ście, za­miast niej przy­szedł list od le­ka­rza do­no­szą­cy, że daw­na ró­ża na twa­rzy od­no­wi­ła się po uką­sze­niu i że cho­ra przez czas dłuż­szy nie bę­dzie mo­gła wy­je­chać z Port-Sa­idu. Po­ło­że­nie sta­ło się istot­nie kło­po­tli­we. Za­bie­rać z so­bą dzie­ci, sta­rą Di­nah, na­mio­ty i ca­łą służ­bę by­ło nie­po­dob­na, choć­by z tej przy­czy­ny, że in­ży­nie­ro­wie mie­li być dziś tu, ju­tro tam, a mo­gli otrzy­mać po­le­ce­nie do­tar­cia aż do wiel­kie­go Ka­na­łu Ibra­hi­ma. Wo­bec te­go, po krót­kiej na­ra­dzie, po­sta­no­wił pan Raw­li­son zo­sta­wić Nel pod opie­ką sta­rej Di­nah i Sta­sia oraz ajen­ta kon­su­lar­ne­go wło­skie­go i miej­sco­we­go mu­di­ra (gu­ber­na­to­ra), z któ­rym się po­przed­nio po­znał. Obie­cał też Nel, któ­rej żal by­ło roz­sta­wać się z oj­cem, że ze wszyst­kich bliż­szych miej­sco­wo­ści obaj z pa­nem Tar­kow­skim bę­dą wpa­da­li do Me­di­net al­bo je­śli znaj­dzie się co god­ne­go wi­dze­nia, wzy­wa­li dzie­ci do sie­bie.

– Bie­rze­my z so­bą Cha­mi­sa – mó­wił – któ­re­go w da­nym ra­zie po was przy­śle­my. Di­nah niech za­wsze to­wa­rzy­szy Nel, ale po­nie­waż Nel ro­bi z nią wszyst­ko, co jej się po­do­ba, więc ty, Sta­siu, czu­waj nad obie­ma.

– Mo­że pan być pew­ny – od­po­wie­dział Staś – że bę­dę pil­no­wał Nel tak jak ro­dzo­nej sio­stry. Ona ma Sa­bę, a ja sztu­cer, więc niech kto spró­bu­je ją po­krzyw­dzić…

– Nie o to cho­dzi – rzekł pan Raw­li­son. – Sa­ba i sztu­cer nie bę­dą wam z pew­no­ścią po­trzeb­ne. Ty bądź tak do­bry i chroń ją tyl­ko od zmę­cze­nia, a za­ra­zem uwa­żaj, by się nie prze­zię­bi­ła. Pro­si­łem kon­su­la, aby w ra­zie gdy­by się czu­ła nie­zdro­wa, we­zwał za­raz z Ka­iru dok­to­ra. Cha­mi­sa bę­dzie­my tu przy­sy­ła­li po wia­do­mo­ści jak naj­czę­ściej. Mu­dir bę­dzie was tak­że od­wie­dzał. Spo­dzie­wam się przy tym, że na­sza nie­obec­ność nie po­trwa ni­g­dy dłu­go.

Pan Tar­kow­ski nie szczę­dził tak­że Sta­sio­wi prze­stróg. Mó­wił mu, że Nel nie po­trze­bu­je je­go obro­ny, gdyż w Me­di­net jak rów­nież w ca­łej pro­win­cji El-Fa­jum nie ma ani dzi­kich lu­dzi, ani dzi­kich zwie­rząt. My­śleć o czymś po­dob­nym by­ło­by rze­czą śmiesz­ną i nie­god­ną chłop­ca, któ­ry koń­czy nie­dłu­go rok czter­na­sty. Więc ma być tyl­ko tro­skli­wy i uważ­ny, nie przed­się­brać na wła­sną rę­kę, a tym bar­dziej ra­zem z Nel, żad­nych wy­praw, zwłasz­cza zaś na wiel­błą­dach, na któ­rych jaz­da bądź co bądź za­wsze mę­czy.

Lecz Nel sły­sząc to zro­bi­ła tak smut­ną min­kę, że pan Tar­kow­ski mu­siał ją uspo­ka­jać.

– Ow­szem – rzekł głasz­cząc jej czu­pryn­kę – bę­dzie­cie jeź­dzi­li na wiel­błą­dach, ale przy nas al­bo ku nam, je­śli przy­śle­my po was Cha­mi­sa.

– A sa­mym nam nie wol­no ro­bić żad­nych wy­cie­czek, choć­by ty­cich, ty­ciut­kich? – py­ta­ła dziew­czyn­ka.

I po­czę­ła po­ka­zy­wać na pa­lusz­ku, o jak ma­łe wy­ciecz­ki jej cho­dzi. Ta­tu­sio­wie w koń­cu przy­sta­li z wa­run­kiem, że bę­dą się od­by­wa­ły na osłach, nie na wiel­błą­dach – i nie do ru­in, gdzie ła­two wpaść w ja­ką dziu­rę, ale po dro­gach na po­bli­skie po­la i ku ogro­dom po­ło­żo­nym za mia­stem. Dra­go­man wraz z in­ną służ­bą Co­oka miał dzie­ciom za­wsze to­wa­rzy­szyć.

Po czym obaj star­si pa­no­wie wy­je­cha­li, ale wy­je­cha­li bli­sko, do Ha­ma­ret-el-Mak­ta, tak że po dzie­się­ciu go­dzi­nach wró­ci­li na noc do Me­di­net. Po­wta­rza­ło się to przez kil­ka dni z rzę­du, pó­ki nie zwie­dzi­li ro­bót naj­bliż­szych. Po­tem, gdy pra­ce ich ob­ję­ły dal­sze, ale nie­zbyt jesz­cze od­le­głe oko­li­ce, przy­jeż­dżał w no­cy Cha­mis i wcze­snym ran­kiem za­bie­rał Sta­sia i Nel do tych mia­ste­czek, w któ­rych oj­co­wie chcie­li im coś cie­ka­we­go po­ka­zać. Dzie­ci spę­dza­ły więk­szą część dnia z ta­tu­sia­mi, a pod za­chód słoń­ca wra­ca­ły do Me­di­net, do na­mio­tów. By­wa­ły jed­nak dni, w któ­rych Cha­mis nie przy­jeż­dżał, i wów­czas Nel, po­mi­mo to­wa­rzy­stwa Sta­sia i Sa­by, w któ­rym od­kry­wa­ła co­raz no­we przy­mio­ty, wy­glą­da­ła z utę­sk­nie­niem po­słań­ca. W ten spo­sób upły­nął czas aż do świę­ta Trzech Kró­li[20], na któ­re obaj in­ży­nie­ro­wie po­wró­ci­li do Me­di­net.

W dwa dni póź­niej wy­je­cha­li jed­nak zno­wu, za­po­wie­dziaw­szy, że wy­jeż­dża­ją tym ra­zem na dłu­żej i że praw­do­po­dob­nie do­trą aż do Be­ni-Su­ef, a stam­tąd do El-Fa­chen, gdzie za­czy­na się ka­nał te­goż na­zwi­ska, idą­cy da­le­ko na po­łu­dnie wzdłuż Ni­lu.

Wiel­kie też by­ło zdzi­wie­nie dzie­ci, gdy trze­cie­go dnia ko­ło je­de­na­stej ra­no Cha­mis po­ja­wił się w Me­di­net. Spo­tkał go pierw­szy Staś, któ­ry po­szedł na pa­stwi­sko przy­pa­try­wać się wiel­błą­dom. Cha­mis roz­ma­wiał z Idry­sem i po­wie­dział tyl­ko ty­le Sta­sio­wi, że przy­je­chał po nie­go i po Nel i że na­tych­miast przyj­dzie do na­mio­tów oznaj­mić, do­kąd z po­le­ce­nia star­szych pa­nów ma­ją wy­ru­szyć. Chło­piec po­le­ciał za­raz z do­brą no­wi­ną do Nel, któ­rą za­stał ba­wią­cą się z Sa­bą przed na­mio­tem.

– Wiesz! jest Cha­mis! – za­wo­łał już z da­le­ka.

A Nel po­czę­ła za­raz pod­ska­ki­wać trzy­ma­jąc obie nóż­ki ra­zem, jak czy­nią dziew­czyn­ki ska­czą­ce przez sznur.

– Po­je­dzie­my! po­je­dzie­my!

– Tak, po­je­dzie­my, i da­le­ko.

– A do­kąd? – spy­ta­ła roz­gar­nia­jąc rącz­ka­mi czu­pry­nę, któ­ra jej spa­dła na oczy.

– Nie wiem. Cha­mis po­wie­dział, że za chwi­lę tu przyj­dzie i po­wie.

– To skąd wiesz, że da­le­ko?

– Bo sły­sza­łem, jak Idrys mó­wił, że on i Ge­bhr ru­szą z wiel­błą­da­mi na­tych­miast. To zna­czy, że po­je­dzie­my ko­le­ją i za­sta­nie­my wiel­błą­dy tam, gdzie bę­dą ta­tu­sio­wie, a stam­tąd bę­dzie­my ro­bi­li ja­kieś wy­ciecz­ki.

Czu­pry­na z po­wo­du cią­głych pod­sko­ków po­kry­ła znów nie tyl­ko oczy, ale ca­łą twarz Nel, a nóż­ki jej od­bi­ja­ły się tak od zie­mi, jak­by by­ły z kau­czu­ku.

W kwa­drans póź­niej przy­szedł Cha­mis i po­kło­nił się oboj­gu:

– Kha­na­gé (pa­ni­czu) – rzekł do Sta­sia – je­dzie­my za trzy go­dzi­ny pierw­szym po­cią­giem.

– Do­kąd?

– Do El-Gha­rak-el-Sul­ta­ni, a stam­tąd ra­zem ze star­szy­mi pa­na­mi na wiel­błą­dach do Wa­di-Ra­jan.

Ser­ce za­bi­ło Sta­sio­wi z ra­do­ści, ale jed­no­cze­śnie zdzi­wi­ły go sło­wa Cha­mi­sa. Wie­dział, że Wa­di-Ra­jan jest to wiel­kie ko­li­sko piasz­czy­stych wzgórz wzno­szą­ce się na Pu­sty­ni Li­bij­skiej na po­łu­dnie i na po­łu­dnio­wy za­chód od Me­di­net, a tym­cza­sem pan Tar­kow­ski i pan Raw­li­son za­po­wie­dzie­li wy­jeż­dża­jąc, że uda­ją się w stro­nę wprost prze­ciw­ną, w kie­run­ku Ni­lu.

– Cóż się sta­ło? – za­py­tał Staś. – To oj­ciec mój i pan Raw­li­son nie są w Be­ni-Su­ef, tyl­ko w El-Gha­rak?

– Tak im wy­pa­dło – od­rzekł Cha­mis.

– Ale prze­cie ka­za­li pi­sy­wać do sie­bie do El-Fa-chen.

– W tym li­ście pi­sze star­szy efen­di, dla­cze­go są w El-Gha­rak.

I przez chwi­lę szu­kał przy so­bie li­stu, po czym wy­krzyk­nął:

– Och, Na­bi (pro­ro­ku)! zo­sta­wi­łem list w tor­bie przy wiel­błąd­ni­kach. Po­le­cę za­raz, pó­ki Idrys i Ge­bhr nie od­ja­dą.

I po­biegł do wiel­błąd­ni­ków, a tym­cza­sem dzie­ci po­czę­ły wraz z Di­nah przy­go­to­wy­wać się do dro­gi. Po­nie­waż za­no­si­ło się na dłuż­szą wy­ciecz­kę, więc Di­nah za­pa­ko­wa­ła pa­rę su­kie­nek, tro­chę bie­li­zny i cie­plej­sze ubra­nie dla Nel. Staś tak­że po­my­ślał o so­bie, a zwłasz­cza nie za­po­mniał o sztu­ce­rze i ła­dun­kach, ma­jąc na­dzie­ję spo­tkać się wśród osy­pisk Wa­di-Ra­jan z wil­ka­mi i hie­na­mi.

Cha­mis wró­cił do­pie­ro po go­dzi­nie, tak spo­co­ny, zzia­ja­ny, że przez chwi­lę nie mógł tchu zła­pać.

– Nie zna­la­złem już wiel­błąd­ni­ków – mó­wił – i go­ni­łem za ni­mi, ale na próż­no. Nic to jed­nak nie szko­dzi, gdyż i list, i sa­mych star­szych efen­dich znaj­dzie­my w El-Gha­rak. Czy i Di­nah ma je­chać z na­mi?

– Al­bo co?

– Mo­że le­piej, że­by zo­sta­ła. Star­si pa­no­wie nie mó­wi­li o niej wca­le.

– Ale za­po­wie­dzie­li wy­jeż­dża­jąc, że Di­nah za­wsze ma to­wa­rzy­szyć pa­nien­ce, więc po­je­dzie i te­raz.

Cha­mis skło­nił się przy­ło­żyw­szy dłoń do ser­ca i rzekł:

– Śpiesz­my się, pa­nie, bo ina­czej katr (po­ciąg) odej­dzie.

Rze­czy by­ły go­to­we, więc zna­leź­li się na czas na sta­cji. Od­le­głość z Me­di­net do Gha­rak nie wy­no­si wię­cej jak trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów, ale ko­lej­ka po­bocz­na, któ­ra łą­czy te miej­sco­wo­ści, idzie wol­no i za­trzy­mu­je się nie­zmier­nie czę­sto. Gdy­by Staś był sam, był­by nie­wąt­pli­wie wo­lał je­chać na wiel­błą­dzie niż ko­le­ją, gdyż wy­li­czył, iż Idrys i Ge­bhr, wy­ru­szyw­szy na dwie go­dzi­ny przed po­cią­giem, bę­dą wcze­śniej od nich w El-Gha­rak. Ale dla Nel by­ła­by to dro­ga zbyt dłu­ga, więc ma­ły opie­kun, któ­ry wziął bar­dzo do ser­ca prze­stro­gi obu oj­ców, nie chciał na­ra­żać dziew­czyn­ki na zmę­cze­nie. Zresz­tą czas zszedł oboj­gu szyb­ko, tak że ani obej­rze­li się, kie­dy sta­nę­li w Gha­rak.

Ma­ła sta­cyj­ka, z któ­rej An­gli­cy ro­bią zwy­kle wy­ciecz­ki do Wa­di-Ra­jan, by­ła zu­peł­nie pu­sta. Za­sta­li tyl­ko kil­ka za­kwe­fio­nych ko­biet[21] z ko­sza­mi man­da­ry­nek, dwóch nie­zna­jo­mych wiel­błąd­ni­ków-Be­du­inów[22]