Potop - Henryk Sienkiewicz - darmowy ebook

Potop ebook

Henryk Sienkiewicz

4,2

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Druga część “Trylogii” Henryka Sienkiewicza “Potop” dostępna za darmo w Legimi w formie ebooka, zarówno z formacie epub jak i mobi.

 

Powieści historyczne Sienkiewicza składające się na “Trylogię” powstawały w konkretnych, specyficznych realiach. Autor pisał je, aby Polacy mogli czuć dumę ze swoich osiągnięć. Akcja “Potopu” rozgrywa się podczas XVII wiecznego najazdu Szwedów na Polskę.

 

Historia Andrzej Kmcica już przeszło od 100 lat rozpala wyobraźnię Polaków. Sienkiewicz stworzył powieść pełną akcji. Wartka fabuła z jednej strony zorganizowana wokół walki ze szwedzki najeźdzcą, a z drugiej wokół walki o serce Aleksandry Billewiczówny. Wielkie zwycięstwa przeplatają się z porażkami, spisek goni spisek, a los ojczyzny wisi na włosku.

 

Sienkiewiczowi udało się w powieści przedstawić szerokie spectrum społeczeństwa. Od walczących chłopów i mieszczan, po podzieloną między sobą szlachtę. Bohaterowie “Potopu” kochają ojczyznę, są wielkimi patriotami, gotowymi do umierania za ojczyznę. Sienkiewicz wyidealizował wszystkie grupy społeczne, które wspólnie stają przeciwko wrogowi, aby przepędzić go z kraju.

 

Odwaga, rycerskość, poświęcenie bohaterów w imię miłości do ojczyzny i ukochanej to cechy, które sprawiają, że Sienkiewicz nadal jest chętnie czytany przez kolejne pokolenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 2148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (85 ocen)
53
14
8
3
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaPanwar

Nie oderwiesz się od lektury

ok
10
lisicamax

Nie oderwiesz się od lektury

świetne😀
00
Zwyczajnyczytelnik

Nie oderwiesz się od lektury

Wiadomo, kozacka.
00
MariuszStanczyk

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna książka.Polecam każdemu kto nie czytał 🇵🇱🇵🇱🇵🇱💪💪💪
00
magierson

Nie oderwiesz się od lektury

Nieśmiertelna KLASYKA !!
00

Popularność




Henryk Sienkiewicz

Potop

Tom pierw­szy

Wstęp

Był na Żmu­dzi[1] ród moż­ny Bil­le­wi­czów, od Men­do­ga[2] się wy­wo­dzą­cy, wiel­ce sko­li­ga­co­ny[3] i w ca­łym Ro­sień­skiem[4] nad wszyst­kie in­ne sza­no­wa­ny. Do urzę­dów wiel­kich ni­g­dy Bil­le­wi­czo­wie nie do­szli, co naj­wię­cej po­wia­to­we pia­stu­jąc, ale na po­lu Mar­sa[5] nie­po­ży­te kra­jo­wi od­da­li usłu­gi, za któ­re róż­ny­mi cza­sa­mi hoj­nie by­wa­li na­gra­dza­ni. Gniaz­do ich ro­dzin­ne ist­nie­ją­ce do dziś zwa­ło się tak­że Bil­le­wi­cze, ale prócz nich po­sia­da­li wie­le in­nych ma­jęt­no­ści i w oko­li­cy Ro­sień, i da­lej ku Kra­ki­no­wu[6], we­dle Lau­dy, Szoi, Nie­wia­ży[7] – aż hen, jesz­cze za Po­nie­wie­żem[8]. Po­tem roz­pa­dli się na kil­ka do­mów, któ­rych człon­ko­wie po­tra­ci­li się z oczu. Zjeż­dża­li się wszy­scy wów­czas tyl­ko, gdy w Ro­sie­niach, na rów­ni­nie zwa­nej Sta­ny, od­by­wał się po­pis po­spo­li­te­go ru­sze­nia żmudz­kie­go. Czę­ścio­wo spo­ty­ka­li się tak­że pod cho­rą­gwia­mi li­tew­skie­go kom­pu­tu[9] i na sej­mi­kach, a że by­li za­moż­ni, wpły­wo­wi, więc li­czyć się z ni­mi mu­sie­li sa­mi na­wet wszech­po­tęż­ni na Li­twie i Żmu­dzi Ra­dzi­wił­ło­wie.

Za pa­no­wa­nia Ja­na Ka­zi­mie­rza pa­triar­chą wszyst­kich Bil­le­wi­czów był He­ra­kliusz Bil­le­wicz, puł­kow­nik lek­kie­go zna­ku, pod­ko­mo­rzy upic­ki. Ten nie miesz­kał w gnieź­dzie ro­dzin­nym, któ­re dzier­żył pod owe cza­sy To­masz, miecz­nik ro­sień­ski; zaś do He­ra­kliu­sza na­le­ża­ły Wo­dok­ty, Lu­bicz i Mi­tru­ny, le­żą­ce w po­bli­żu Lau­dy na­okół ja­ko­by mo­rzem zie­mia­mi drob­nej szlach­ty ob­la­ne.

Prócz Bil­le­wi­czów bo­wiem kil­ka by­ło tyl­ko więk­szych do­mów w oko­li­cy, ja­ko Soł­ło­hu­by, Mon­twił­ło­wie, Schyl­lin­go­wie, Ko­ry­zno­wie, Si­ciń­scy (choć i drob­nej bra­ci tych­że na­zwisk nie bra­kło), zresz­tą ca­łe po­rze­cze Lau­dy usia­ne by­ło gę­sto tak zwa­ny­mi „oko­li­ca­mi” al­bo mó­wiąc zwy­czaj­nie: za­ścian­ka­mi za­miesz­ka­ły­mi przez sław­ną i gło­śną w dzie­jach Żmu­dzi szlach­tę lau­dań­ską.

W in­nych oko­li­cach kra­ju ro­dy bra­ły na­zwę od za­ścian­ków al­bo za­ścian­ki od ro­dów ja­ko by­wa­ło na Pod­la­siu; tam zaś, wzdłuż lau­dań­skie­go po­rze­cza, by­ło ina­czej. Tam miesz­ka­li w Mo­re­zach Sta­kja­no­wie, któ­rych swe­go cza­su Ba­to­ry osa­dził za mę­stwo oka­za­ne pod Psko­wem. W Woł­mon­to­wi­czach na do­brej gle­bie ro­ili się Bu­try­mo­wie, naj­dłuż­sze chło­py z ca­łej Lau­dy, słyn­ni z ma­ło­mów­no­ści i cięż­kiej rę­ki, któ­rzy cza­su sej­mi­ków, za­jaz­dów lub wo­jen mu­rem w mil­cze­niu iść zwy­kli. Zie­mie w Dro­żej­ka­nach i Mo­zgach upra­wia­li licz­ni Do­ma­sze­wi­czo­wie, słyn­ni my­śli­wi; ci pusz­czą Zie­lon­ką aż do Wił­ko­mie­rza tro­pem niedź­wie­dzim cha­dza­li. Gasz­tow­to­wie sie­dzie­li w Pa­cu­ne­lach; pan­ny ich sły­nę­ły pięk­no­ścią, tak iż w koń­cu wszyst­kie gład­kie dziew­czę­ta w oko­li­cy Kra­ki­no­wa, Po­nie­wie­ża i Upi­ty[10] pa­cu­nel­ka­mi na­zy­wa­no. Soł­ło­hu­bo­wie Ma­li by­li bo­ga­ci w ko­nie i by­dło wy­bor­ne, na le­śnych pa­stwi­skach ho­do­wa­ne; zaś Go­ście­wi­cze w Gosz­czu­nach smo­łę w la­sach pę­dzi­li, od któ­re­go za­ję­cia zwa­no ich Go­ście­wi­cza­mi Czar­ny­mi al­bo Dym­ny­mi.

By­ło i wię­cej za­ścian­ków, by­ło i wię­cej ro­dów. Wie­lu z nich na­zwy ist­nie­ją jesz­cze, ale po więk­szej czę­ści i za­ścian­ki nie le­żą tak, jak le­ża­ły, i lu­dzie in­ny­mi w nich imio­na­mi się wo­ła­ją. Przy­szły woj­ny, nie­szczę­ścia, po­ża­ry, od­bu­do­wy­wa­no się nie za­wsze na daw­nych po­go­rze­li­skach, sło­wem: zmie­ni­ło się wie­le. Ale cza­su swe­go kwit­nę­ła[11] jesz­cze sta­ra Lau­da w pier­wot­nym by­cie i szlach­ta lau­dań­ska do naj­więk­szej do­szła wzię­to­ści, gdyż przed nie­wie­lą la­ty, czy­niąc pod Ło­jo­wem[12] prze­ciw zbun­to­wa­ne­mu ko­zac­twu, wiel­ką się sła­wą pod wo­dzą Ja­nu­sza Ra­dzi­wił­ła[13] okry­ła.

Słu­ży­li zaś wszy­scy lau­dań­scy w cho­rą­gwi sta­re­go He­ra­kliu­sza Bil­le­wi­cza; więc bo­gat­si ja­ko to­wa­rzy­sze na dwa ko­nie, uboż­si na jed­ne­go, naj­uboż­si w pocz­to­wych[14]. W ogó­le szlach­ta to by­ła wo­jen­na i w za­wo­dzie ry­cer­skim szcze­gól­nie roz­mi­ło­wa­na. Na­to­miast na tych spra­wach, któ­re zwy­kłą ma­te­rię sej­mi­ków sta­no­wi­ły, mniej się zna­li. Wie­dzie­li, że król jest w War­sza­wie, Ra­dzi­wiłł i pan Hle­bo­wicz, sta­ro­sta, na Żmu­dzi, a pan Bil­le­wicz w Wo­dok­tach na Lau­dzie. To im wy­star­cza­ło i gło­so­wa­li tak, jak ich pan Bil­le­wicz na­uczył, w prze­ko­na­niu, że on te­go chce, cze­go i pan Hle­bo­wicz, ten znów z Ra­dzi­wił­łem idzie w or­dyn­ku[15], Ra­dzi­wiłł jest rę­ką kró­lew­ską na Li­twie i Żmu­dzi, król zaś mał­żon­kiem Rze­czy­po­spo­li­tej i oj­cem rze­szy szla­chec­kiej.

Pan Bil­le­wicz był zresz­tą wię­cej przy­ja­cie­lem niż klien­tem po­tęż­nych oli­gar­chów na Bir­żach[16] – i to wiel­ce ce­nio­nym, bo na każ­de za­wo­ła­nie miał ty­siąc gło­sów i ty­siąc sza­bel lau­dań­skich, a sza­bel w rę­kach Sta­kja­nów, Bu­try­mów, Do­ma­sze­wi­czów lub Gasz­tow­tów nie lek­ce­wa­żył jesz­cze w tym cza­sie nikt w świe­cie. Póź­niej do­pie­ro zmie­ni­ło się wszyst­ko, wła­śnie wów­czas, gdy pa­na He­ra­kliu­sza Bil­le­wi­cza nie sta­ło.

Nie sta­ło zaś te­go oj­ca i do­bro­dzie­ja szlach­ty lau­dań­skiej w ro­ku 1654. Roz­pa­li­ła się wów­czas wzdłuż ca­łej wschod­niej ścia­ny Rze­czy­po­spo­li­tej strasz­na woj­na. Pan Bil­le­wicz już na nią nie po­szedł, bo nie po­zwo­lił mu na to wiek i głu­cho­ta, ale lau­dań­scy po­szli. Owóż, gdy przy­szła wieść, że Ra­dzi­wiłł po­bi­ty zo­stał pod Szkło­wem, a lau­dań­ska cho­rą­giew w ata­ku na na­jem­ną pie­cho­tę fran­cu­ską pra­wie w pień wy­cię­ta – sta­ry puł­kow­nik, ra­żo­ny apo­plek­sją[17], du­szę od­dał.

Wieść tę przy­wiózł nie­ja­ki pan Mi­chał Wo­ło­dy­jow­ski, mło­dy, ale bar­dzo wsła­wio­ny żoł­nierz, któ­ren w za­stęp­stwie pa­na He­ra­kliu­sza lau­dań­skim z ra­mie­nia Ra­dzi­wił­ła prze­wo­dził. Reszt­ki ich przy­by­ły tak­że do za­gród oj­czy­stych, znę­ka­ne, po­gnę­bio­ne, zgło­dzo­ne i śla­dem ca­łe­go woj­ska na het­ma­na wiel­kie­go na­rze­ka­ją­ce, że uf­ny w gro­zę swe­go imie­nia, w urok zwy­cięz­cy, z ma­łą si­łą na dzie­sięć­kroć licz­niej­szą po­tę­gę się rzu­cił, a przez to po­grą­żył woj­sko, kraj ca­ły.

Lecz wśród ogól­nych na­rze­kań ani je­den głos nie pod­niósł się prze­ciw mło­de­mu puł­kow­ni­ko­wi, pa­nu Je­rze­mu Mi­cha­ło­wi Wo­ło­dy­jow­skie­mu. Ow­szem, ci, co uszli z po­gro­mu, wy­sła­wia­li go pod nie­bio­sa, cu­da opo­wia­da­jąc o je­go do­świad­cze­niu woj­sko­wym i czy­nach. I je­dy­ną to by­ło po­cie­chą dla lau­dań­skich nie­do­bit­ków wspo­mi­nać o prze­wa­gach, któ­rych pod prze­wo­dem pa­na Wo­ło­dy­jow­skie­go do­ko­na­li: ja­ko w ata­ku prze­bi­li się ni­by przez dym przez pierw­sze ku­py po­śled­niej­sze­go żoł­nie­rza; jak po­tem na fran­cu­skich na­jem­ni­ków wpadł­szy, ca­ły re­gi­ment[18] naj­przed­niej­szy w puch na sza­blach roz­nie­śli, przy czym pan Wo­ło­dy­jow­ski wła­sną rę­ką ściął te­goż re­gi­men­tu obe­rsz­ta[19]; ja­ko na ko­niec, oto­cze­ni i w czte­ry ognie wzię­ci, sal­wo­wa­li się po de­spe­rac­ku z za­mę­tu, gę­stym tru­pem pa­da­jąc i nie­przy­ja­cie­la ła­miąc.

Słu­cha­li z ża­lem, ale i du­mą owych opo­wia­dań ci z lau­dań­skich, któ­rzy woj­sko­wo w kom­pu­cie li­tew­skim nie słu­żąc, obo­wią­za­ni by­li tyl­ko w po­spo­li­tym ru­sze­niu sta­wać. Spo­dzie­wa­no się też po­wszech­nie, że po­spo­li­te ru­sze­nie, osta­tecz­na kra­ju obro­na, wkrót­ce zo­sta­nie zwo­ła­ne. By­ła już z gó­ry umo­wa, że w ta­kim ra­zie pan Wo­ło­dy­jow­ski zo­sta­nie ob­ra­ny lau­dań­skim rot­mi­strzem, bo choć się do miej­sco­we­go oby­wa­tel­stwa nie li­czył, nie by­ło odeń mię­dzy miej­sco­wym oby­wa­tel­stwem sław­niej­sze­go. Nie­do­bit­ko­wie mó­wi­li jesz­cze o nim, że sa­me­go het­ma­na z to­ni wy­rwał. To­też ca­ła Lau­da na rę­ku go pra­wie no­si­ła, a oko­li­ca wy­dzie­ra­ła oko­li­cy. Kłó­ci­li się zwłasz­cza Bu­try­mi, Do­ma­sze­wi­cze i Gasz­tow­to­wie, u któ­rych ma zo­stać naj­dłu­żej go­ści­ną. On zaś tak so­bie ową bit­ną szlach­tę upodo­bał, że gdy okru­chy wojsk ra­dzi­wił­łow­skich cią­gnę­ły do Birż, by tam ja­ko ta­ko po klę­sce przyjść do spra­wy – on z in­ny­mi nie od­szedł, ale jeż­dżąc z za­ścian­ku do za­ścian­ku, w Pa­cu­ne­lach u Gasz­tow­tów wresz­cie sta­łą re­zy­den­cję za­ło­żył, u pa­na Pa­ko­sza Gasz­tow­ta, któ­ry nad wszyst­ki­mi w Pa­cu­ne­lach miał zwierzch­ność.

Co praw­da nie mógł­by był pan Wo­ło­dy­jow­ski żad­ną mia­rą do Birż je­chać, gdyż za­cho­ro­wał ob­łoż­nie: na­przód przy­szły nań złe go­rącz­ki, po­tem od kon­tu­zji, któ­rą był pod Cy­bi­cho­wem jesz­cze otrzy­mał, od­ję­ło mu pra­wą rę­kę. Trzy pan­ny Pa­ko­szów­ny, słyn­ne z uro­dy pa­cu­nel­ki, wzię­ły go w czu­łą opie­kę i po­przy­się­gły tak sław­ne­go ka­wa­le­ra do pier­wot­ne­go zdro­wia do­pro­wa­dzić, szlach­ta zaś, kto żyw był, za­ję­ła się po­grze­bem daw­ne­go swe­go wo­dza, pa­na He­ra­kliu­sza Bil­le­wi­cza.

Po po­grze­bie otwar­to te­sta­ment nie­bosz­czy­ka, z któ­re­go po­ka­za­ło się, iż sta­ry puł­kow­nik dzie­dzicz­ką ca­łej for­tu­ny, z wy­jąt­kiem wsi Lu­bi­cza, uczy­nił wnucz­kę swą Alek­san­drę Bil­le­wi­czów­nę, łow­czan­kę upic­ką, opie­kę zaś nad nią, do­pó­ki by za mąż nie po­szła, po­wie­rzył ca­łej szlach­cie lau­dań­skiej.

„…Któ­rzy, ja­ko mnie życz­li­wy­mi by­li (gło­sił te­sta­ment) i mi­ło­ścią za mi­łość pła­ci­li, niech­że i sie­ro­cie tak bę­dą, a w tych cza­siech ze­psu­cia i prze­wrot­no­ści, gdy przed swa­wo­lą i zło­ścią ludz­ką nikt bez­pie­czen ani pró­żen bo­jaź­ni być nie mo­że – nie­chaj sie­ro­ty przez pa­mięć mo­ją od przy­go­dy strze­gą.

Ba­czyć tak­że ma­ją, aby for­tu­ny w bez­piecz­no­ści za­ży­wa­ła z wy­jąt­kiem wsi Lu­bi­cza, któ­rą pa­nu Kmi­ci­co­wi, mło­de­mu cho­rą­że­mu or­szań­skie­mu, da­wam, da­ro­wu­ję i za­pi­su­ję, aby w tym prze­szko­dy ja­kiej nie miał. Kto by zaś się tej przy­chyl­no­ści mo­jej dla W-ne­go An­drze­ja Kmi­ci­ca dzi­wo­wał al­bo w tym krzyw­dę wnucz­ki mo­jej uro­dzo­nej Alek­san­dry upa­try­wał, wie­dzieć ma i po­wi­nien, iżem od oj­ca uro­dzo­ne­go Ję­drze­ja Kmi­ci­ca, jesz­cze z mło­dych lat aż do dnia śmier­ci, przy­jaź­ni i zgo­ła bra­ter­skie­go afek­tu do­zna­wał. Z któ­rym woj­ny od­pra­wo­wa­łem i ży­cie mi po wie­le­kroć ra­to­wał, a gdy złość i in­vi­dia[20] pa­nów Si­ciń­skich wy­drzeć mi for­tu­nę chcia­ły – i do niej mi do­po­mógł. Te­dy ja, He­ra­kliusz Bil­le­wicz, pod­ko­mo­rzy upic­ki, a ra­zem grzesz­nik nie­god­ny, przed sro­gim są­dem bo­żym dziś sto­ją­cy, przed czte­re­ma la­ty (żyw jesz­cze i no­ga­mi po ni­zi­nie ziem­skiej cho­dząc) do pa­na Kmi­ci­ca oj­ca, miecz­ni­ka or­szań­skie­go, się uda­łem, aby wdzięcz­ność i przy­jaźń sta­tecz­ną ślu­bo­wać. Tam­że za wspól­ną zgo­dą po­sta­no­wi­li­śmy oby­cza­jem daw­nym szla­chec­kim i chrze­ści­jań­skim, że dzie­ci na­sze, a mia­no­wi­cie syn je­go An­drzej z wnucz­ką mo­ją Alek­san­drą, łow­czan­ką, sta­dło uczy­nić ma­ją, aby z nich po­tom­stwo na chwa­łę bo­żą i po­ży­tek Rze­czy­po­spo­li­tej wy­ro­sło. Cze­go so­bie naj­moc­niej ży­czę i wnucz­kę mo­ją Alek­san­drę do po­słu­szeń­stwa tu wy­pi­sa­nej wo­li obo­wią­zu­ję, chy­ba­by pan cho­rą­ży or­szań­ski (cze­go Bóg nie daj) szpet­ny­mi uczyn­ka­mi sła­wę swą spla­mił i be­zec­nym był ogło­szo­ny. A je­śli­by sub­stan­cję[21] swą ro­dzin­ną utra­cił, co przy tam­tej ścia­nie we­dle Or­szy[22] łac­nie zda­rzyć się mo­że, te­dy go ma pod bło­go­sła­wień­stwem za mę­ża mieć, choć­by też i od Lu­bi­cza od­padł, nic na to nie zwa­żać.

Wsze­la­ko je­śli­by za szcze­gól­ną ła­ską Bo­ga wnucz­ka mo­ja chcia­ła na chwa­łę Je­go pa­nień­stwo swe ofia­ro­wać i za­kon­ny ha­bit przy­wdziać, te­dy wol­no jej to uczy­nić, al­bo­wiem chwa­ła bo­ża przed ludz­ką iść po­win­na…”

W ta­ki to spo­sób roz­po­rzą­dził for­tu­ną i wnucz­ką pan He­ra­kliusz Bil­le­wicz, cze­mu nikt się bar­dzo nie dzi­wił. Pan­na Alek­san­dra z daw­na wie­dzia­ła, co ją cze­ka, i szlach­ta z daw­na o przy­jaź­ni mię­dzy Bil­le­wi­czem a Kmi­ci­ca­mi sły­sza­ła – zresz­tą umy­sły w cza­sach klę­ski czym in­nym by­ły za­ję­te, tak że wkrót­ce i mó­wić o te­sta­men­cie prze­sta­no.

Mó­wio­no tyl­ko o Kmi­ci­cach nie­ustan­nie we dwo­rze w Wo­dok­tach, a ra­czej o pa­nu An­drze­ju, bo sta­ry miecz­nik nie żył już tak­że. Młod­szy pod Szkło­wem z wła­sną cho­rą­giew­ką i or­szań­ski­mi wo­len­ta­rza­mi[23] sta­wał. Póź­niej znik­nął z oczu, ale nie przy­pusz­cza­no, że­by zgi­nął, gdyż śmierć tak znacz­ne­go ka­wa­le­ra pew­nie by nie uszła nie­po­strze­że­nie. Fa­mi­lian­ci[24] to bo­wiem by­li w Or­szań­skiem Kmi­ci­ce i pa­no­wie znacz­nych for­tun, ale tam­te stro­ny pło­mień woj­ny znisz­czył. Po­wia­ty i zie­mie ca­łe zmie­nia­ły się w głu­che po­la, kru­szy­ły się for­tu­ny, gi­nę­li lu­dzie. Po zła­ma­niu Ra­dzi­wił­ła nikt już sil­niej­sze­go opo­ru nie da­wał. Go­siew­ski, het­man po­lny, sił nie miał; ko­ron­ni het­ma­no­wie wraz z woj­ska­mi na Ukra­inie ostat­kiem wojsk wal­czy­li i wspo­móc go nie mo­gli, rów­nież jak i Rzecz­po­spo­li­ta przez woj­ny ko­zac­kie wy­czer­pa­na. Fa­la za­le­wa­ła kraj co­raz da­lej, gdzie­nie­gdzie tyl­ko o wa­row­ne mu­ry się od­bi­ja­jąc, ale i mu­ry pa­da­ły jed­ne za dru­gi­mi, jak upadł Smo­leńsk[25]. Wo­je­wódz­two smo­leń­skie, w któ­rym le­ża­ły for­tu­ny Kmi­ci­ców, uwa­ża­no za stra­co­ne. W po­wszech­nym za­mie­sza­niu, w po­wszech­nej trwo­dze roz­pro­szy­li się lu­dzie jak li­ście wi­chrem ro­ze­gna­ne i nikt nie wie­dział, co się z mło­dym cho­rą­żym or­szań­skim sta­ło.

Ale że do sta­ro­stwa żmudz­kie­go woj­na jesz­cze nie do­szła, ochło­nę­ła z wol­na szlach­ta lau­dań­ska po klę­sce szkłow­skiej. „Oko­li­ce” po­czę­ły się zjeż­dżać i na­ra­dzać tak o rze­czy pu­blicz­nej, jak o spra­wach pry­wat­nych. Bu­try­mo­wie, naj­skor­si do bo­ju, prze­bą­ki­wa­li, że trze­ba bę­dzie na con­gres­sus[26] po­spo­li­te­go ru­sze­nia do Ro­sień je­chać, a po­tem do Go­siew­skie­go, by po­mścić szkłow­ską prze­gra­ną; Do­ma­sze­wi­cze My­śli­wi po­czę­li się za­pusz­czać la­sa­mi, Pusz­czą Ro­gow­ską, aż pod za­stę­py nie­przy­ja­ciel­skie, wie­ści z po­wro­tem przy­wo­żąc; Go­ście­wi­cze Dym­ni w dy­mach mię­so na przy­szłą wy­pra­wę wę­dzi­li. W spra­wach pry­wat­nych po­sta­no­wio­no by­wa­łych i do­świad­czo­nych lu­dzi na od­szu­ka­nie pa­na An­drze­ja Kmi­ci­ca po­słać.

Skła­da­li owe ra­dy star­si lau­dań­scy pod prze­wo­dem Pa­ko­sza Gasz­tow­ta i Ka­sja­na Bu­try­ma, dwóch pa­triar­chów oko­licz­nych – wszyst­ka zaś szlach­ta, któ­rej uf­ność, ja­ką w niej po­ło­żył zmar­ły pan Bil­le­wicz, wiel­ce po­chle­bi­ła, po­przy­się­gła so­bie wier­nie stać przy li­te­rze te­sta­men­tu i pan­nę Alek­san­drę pra­wie ro­dzi­ciel­ską opie­ką oto­czyć. To­też gdy cza­su woj­ny, na­wet w stro­nach, do któ­rych woj­na nie do­szła, zry­wa­ły się nie­sna­ski i za­wi­chrze­nia, na brze­gach Lau­dy wszyst­ko po­zo­sta­ło spo­koj­nie. Żad­nych dy­fe­ren­cji[27] nie pod­nie­sio­no, nie by­ło żad­ne­go wo­ry­wa­nia się w gra­ni­ce ma­jęt­no­ści mło­dej dzie­dzicz­ki; nie po­prze­sy­py­wa­no kop­ców, nie wy­cię­to ce­cho­wa­nych so­sen na ru­bie­żach la­sów, nie za­je­cha­no pa­stwisk. Ow­szem, wspo­ma­ga­no za­sob­ną sa­mą przez się dzie­dzicz­kę, czym któ­ra „oko­li­ca” mo­gła. Więc Sta­kja­no­wie nad­rzecz­ni do­sy­ła­li ry­by so­lo­nej, z Woł­mon­to­wicz od mru­kli­wych Bu­try­mów przy­cho­dzi­ły zbo­ża, sia­no od Gasz­tow­tów, zwie­rzy­na od Do­ma­sze­wi­czów My­śli­wych, smo­ła i dzie­gieć[28] od Go­ście­wi­czów Dym­nych. O pan­nie Alek­san­drze nikt ina­czej w za­ścian­kach nie mó­wił, jak „na­sza pan­na”, a pięk­ne pa­cu­nel­ki wy­glą­da­ły pa­na Kmi­ci­ca bog­daj tak sa­mo nie­cier­pli­wie jak i ona.

Tym­cza­sem przy­szły wi­ci zwo­łu­ją­ce szlach­tę – więc po­czę­to ru­szać się na Lau­dzie. Kto z pa­cho­lę­cia wy­rósł na mę­ża, ko­go nie po­chy­lił wiek, ten na koń sia­dać mu­siał. Jan Ka­zi­mierz przy­był do Grod­na i tam miej­sce je­ne­ral­ne­go zbio­ru na­zna­czył. Tam też cią­gnię­to. Ru­szy­li w mil­cze­niu pierw­si Bu­try­mo­wie, za ni­mi in­ni, a Gasz­tow­to­wie na ostat­ku, jak za­wsze czy­ni­li, bo im od pa­cu­ne­lek żal by­ło od­jeż­dżać. Szlach­ta z in­nych stron kra­ju w ma­łej tyl­ko sta­wi­ła się licz­bie i kraj po­zo­stał bez obro­ny, ale Lau­da po­boż­na sta­nę­ła w ca­ło­ści.

Pan Wo­ło­dy­jow­ski nie ru­szył, bo nie mógł jesz­cze rę­ką wła­dać, więc wła­śnie ja­ko­by woj­ski[29] mię­dzy pa­cu­nel­ka­mi po­zo­stał. Opu­sto­sza­ły „oko­li­ce” i je­no star­cy z bia­ło­gło­wa­mi za­sia­da­li wie­czo­rem przy ogni­skach. Ci­cho by­ło w Po­nie­wie­żu i Upi­cie – cze­ka­no wszę­dy na no­wi­ny.

Pan­na Alek­san­dra rów­nież za­mknę­ła się w Wo­dok­tach, ni­ko­go prócz sług i swych opie­ku­nów lau­dań­skich nie wi­du­jąc.

Roz­dział I

Przy­szedł no­wy rok 1655. Sty­czeń był mroź­ny, ale su­chy; zi­ma tę­ga przy­kry­ła Żmudź[30] świę­tą gru­bym na ło­kieć bia­łym ko­żu­chem; la­sy gię­ły się i ła­ma­ły pod ob­fi­tą oki­ścią[31], śnieg olśnie­wał oczy w dzień przy słoń­cu, a no­cą przy księ­ży­cu mi­go­ta­ły ja­ko­by iskry nik­ną­ce po stę­ża­łej od mro­zu po­wierzch­ni; zwierz zbli­żał się do miesz­kań ludz­kich, a ubo­gie, sza­re ptac­two stu­ka­ło dzio­ba­mi do szyb sze­dzią i śnież­ny­mi kwia­ta­mi okry­tych.

Pew­ne­go wie­czo­ra sie­dzia­ła pan­na Alek­san­dra w izbie cze­lad­nej wraz z dziew­czę­ta­mi dwor­ski­mi. Daw­ny to był zwy­czaj Bil­le­wi­czów, że gdy go­ści nie by­ło, to z cze­la­dzią spę­dza­li wie­czo­ry, śpie­wa­jąc pie­śni po­boż­ne i przy­kła­dem swym pro­stac­two bu­du­jąc. Tak też czy­ni­ła i pan­na Alek­san­dra, a to tym łac­niej, że mię­dzy jej dziew­ka­mi dwor­ski­mi sa­me by­ły pra­wie szlach­cian­ki, sie­ro­ty bar­dzo ubo­gie. Te ro­bo­tę wszel­ką, choć­by naj­grub­szą, speł­nia­ły i przy pa­niach słu­żeb­ny­mi by­ły, a w za­mian za to ćwi­czy­ły się w oby­czaj­no­ści, lep­sze­go do­zna­jąc od pro­stych dzie­wek trak­to­wa­nia. By­ły jed­nak mię­dzy ni­mi i chłop­ki, mo­wą głów­nie się róż­nią­ce, bo wie­le z nich po pol­sku nie umia­ło.

Pan­na Alek­san­dra wraz z krew­ną swą pan­ną Kul­wie­ców­ną sie­dzia­ły w po­środ­ku, a dziew­czę­ta po bo­kach na ła­wach; wszyst­kie ką­dziel[32] przę­dły. Na po­tęż­nym ko­mi­nie ze zwie­szo­nym oka­pem pa­li­ły się kło­dy so­sno­we i kar­py[33], to przy­ga­sa­jąc, to znów strze­la­jąc ja­snym, wiel­kim pło­mie­niem lub skra­mi, w mia­rę jak sto­ją­cy we­dle ko­mi­na wy­ro­stek przy­rzu­cał drob­niej­szych brzeź­nia­ków[34] i łu­czy­wa[35]. Gdy pło­mień strze­lił ja­śniej, wi­dać by­ło ciem­ne drew­nia­ne ścia­ny ogrom­nej izby z nad­zwy­czaj ni­skim, bel­ko­wa­nym su­fi­tem. U be­lek wi­sia­ły na ni­ciach róż­no­ko­lo­ro­we gwiazd­ki uczy­nio­ne z opłat­ków, krę­cą­ce się w cie­ple, a zza be­lek wy­glą­da­ły mot­ki cze­sa­ne­go lnu, zwie­sza­ją­ce się na obie stro­ny jak­by tu­rec­kie zdo­bycz­ne buń­czu­ki[36]. Ca­ły nie­mal pu­łap był ni­mi za­ło­żo­ny. Po ścia­nach ciem­nych błysz­cza­ły ja­ko­by gwiaz­dy stat­ki cy­no­we, więk­sze i mniej­sze, sto­ją­ce lub po­opie­ra­ne na dłu­gich pół­kach dę­bo­wych.

W głę­bi, przy drzwiach, ku­dła­ty Żmu­dzin hu­czał gwał­tow­nie żar­na­mi[37], mru­cząc pod no­sem pieśń mo­no­ton­ną, pan­na Alek­san­dra prze­su­wa­ła w mil­cze­niu pa­cior­ki ró­żań­ca, prząd­ki przę­dły, nic jed­na do dru­giej nie mó­wiąc.

Świa­tło pło­mie­nia pa­da­ło na ich mło­de, ru­mia­ne twa­rze, one zaś z rę­ko­ma wznie­sio­ny­mi ku ką­dzie­lom, le­wą pod­szczy­pu­jąc len mięk­ki, pra­wą krę­cąc wrze­cio­na, przę­dły gor­li­wie jak­by na wy­ści­gi, su­ro­wy­mi spoj­rze­nia­mi pan­ny Kul­wie­ców­ny pod­nie­ca­ne. Cza­sem też spo­glą­da­ły na się by­stry­mi oczka­mi, a cza­sem na pan­nę Alek­san­drę jak­by w ocze­ki­wa­niu, ry­chło-li Żmu­dzi­no­wi mleć za­ka­że i pieśń po­boż­ną roz­pocz­nie; ale z ro­bo­tą nie usta­wa­ły i przę­dły, przę­dły; wi­ły się ni­ci, war­cza­ły wrze­cio­na, mi­go­ta­ły dru­ty w rę­ku pan­ny Kul­wie­ców­ny, a ku­dła­ty Żmu­dzin w żar­na hu­czał.

Chwi­la­mi jed­nak prze­ry­wał ro­bo­tę, wi­docz­nie coś się w żar­nach psu­ło, bo jed­no­cze­śnie roz­le­gał się je­go gniew­ny głos:

– Pa­dłas!

Pan­na Alek­san­dra pod­no­si­ła gło­wę jak­by roz­bu­dzo­na ci­szą, któ­ra na­stę­po­wa­ła po okrzy­kach Żmu­dzi­na; wów­czas pło­mień oświe­cał jej bia­łą twarz i po­waż­ne, błę­kit­ne oczy pa­trzą­ce spod brwi czar­nych.

By­ła to uro­dzi­wa pan­na o pło­wych wło­sach, bla­da­wej ce­rze i de­li­kat­nych ry­sach. Mia­ła pięk­ność bia­łe­go kwia­tu. Ża­łob­na suk­nia do­da­wa­ła jej po­wa­gi. Sie­dząc przed tym ko­mi­nem, by­ła tak w my­ślach po­grą­żo­na jak w śnie; za­pew­ne nad do­lą wła­sną roz­my­śla­ła, gdyż lo­sy jej by­ły w za­wie­sze­niu.

Te­sta­ment prze­zna­czał ją na żo­nę czło­wie­ka, któ­re­go nie wi­dzia­ła od lat dzie­się­ciu, a że do­bie­ga­ła do­pie­ro dwu­dzie­stu, więc po­zo­sta­ło jej tyl­ko nie­ja­sne wspo­mnie­nie dzie­cin­ne ja­kie­goś burz­li­we­go wy­rost­ka, któ­ry za cza­su swe­go po­by­tu z oj­cem w Wo­dok­tach wię­cej z rusz­ni­cą[38] po ba­gnach la­tał, niż na nią pa­trzył.

„Gdzie on jest i ja­ki on jest te­raz?” – oto py­ta­nia, któ­re ci­snę­ły się na myśl po­waż­nej pan­nie.

Zna­ła go wpraw­dzie jesz­cze z opo­wia­dań nie­bosz­czy­ka pod­ko­mo­rze­go, któ­ry na czte­ry la­ta przed śmier­cią przed­się­wziął był da­le­ką i trud­ną po­dróż do Or­szy[39]. Otóż, we­dle tych opo­wia­dań, miał to być „wiel­kiej fan­ta­zji ka­wa­ler, choć go­rącz­ka okrut­ny”. Po owym ukła­dzie o mał­żeń­stwo dzie­ci, za­war­tym mię­dzy sta­rym Bil­le­wi­czem a Kmi­ci­cem oj­cem, miał ów ka­wa­ler przy­je­chać za­raz do Wo­dok­tów ako­mo­do­wać[40] się pan­nie; tym­cza­sem wy­bu­chła wiel­ka woj­na i ka­wa­ler za­miast do pan­ny po­cią­gnął na po­la be­re­stec­kie[41]. Tam po­strze­lon, le­czył się w do­mu; po­tem oj­ca scho­rza­łe­go i bli­skie­go śmier­ci pil­no­wał; po­tem znów by­ła woj­na – i tak ze­szły owe czte­ry la­ta. Te­raz od śmier­ci sta­re­go puł­kow­ni­ka upły­nął już ka­wał cza­su, a o Kmi­ci­cu słuch prze­padł.

Mia­ła te­dy o czym roz­my­ślać pan­na Alek­san­dra, a mo­że tę­sk­ni­ła do nie­zna­ne­go. W ser­cu czy­stym, wła­śnie dla­te­go, że jesz­cze mi­ło­ści nie za­zna­ło, no­si­ła wiel­ką go­to­wość do ko­cha­nia. Iskry tyl­ko trze­ba by­ło, że­by na tym ogni­sku roz­pa­lił się pło­mień spo­koj­ny, ale ja­sny, rów­ny, sil­ny i jak znicz li­tew­ski nie ga­sną­cy.

Więc nie­po­kój ogar­niał ją, cza­sem lu­by, a cza­sem przy­kry, i du­sza jej cią­gle za­da­wa­ła so­bie py­ta­nia, na któ­re nie by­ło od­po­wie­dzi, a ra­czej do­pie­ro mia­ła na­dejść z pól da­le­kich. Więc pierw­sze py­ta­nie by­ło: za­li[42] on z do­brej wo­li ją za­ślu­bi i go­to­wo­ścią na jej go­to­wość do ko­cha­nia od­po­wie? W owych cza­sach ukła­dy ro­dzi­ciel­skie o mał­żeń­stwo dzie­ci by­wa­ły rze­czą zwy­kłą, a dzie­ci, choć­by po śmier­ci ro­dzi­ców, zwią­za­ne pod bło­go­sła­wień­stwem do­trzy­my­wa­ły naj­czę­ściej ukła­du. W sa­mym więc za­swa­ta­niu jej nie wi­dzia­ła pa­nien­ka nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale że do­bra wo­la nie za­wsze z obo­wiąz­kiem cho­dzi w pa­rze, więc i ta tro­ska ob­cią­ży­ła pło­wą głów­kę pan­ny: „Czy on mnie po­ko­cha?” I po­tem już sta­do my­śli opa­dło ją, jak sta­do pta­stwa opa­da drze­wa sa­mot­nie na roz­le­głych po­lach sto­ją­ce: „Ktoś ty jest? Ja­kiś jest? Żyw cho­dzisz po świe­cie? Czy mo­że już gdzie tam po­le­głeś?… Da­le­koś ty? Czy bli­sko?…” Otwar­te ser­ce pan­ny jak drzwi otwar­te na przy­ję­cie mi­łe­go go­ścia, mi­mo wo­li wo­ła­ło ku da­le­kim stro­nom, ku la­som i po­lom śnież­nym no­cą przy­kry­tym: „By­waj, ju­na­ku! Bo nie masz nic gor­sze­go w świe­cie nad ocze­ki­wa­nie!”

Wtem, jak­by w od­po­wiedź wo­ła­niu, z ze­wnątrz, wła­śnie z owych śnież­nych da­le­ko­ści no­cą po­kry­tych, do­szedł głos dzwon­ka.

Pan­na drgnę­ła, lecz oprzy­tom­niaw­szy, wnet przy­po­mnia­ła so­bie, że to z Pa­cu­ne­lów przy­sy­ła­no każ­de­go pra­wie wie­czo­ra do ap­tecz­ki po le­ki dla mło­de­go puł­kow­ni­ka; myśl tę po­twier­dzi­ła pan­na Kul­wie­ców­na mó­wiąc:

– To od Gasz­tow­tów po dria­kiew[43].

Nie­re­gu­lar­ny głos dzwon­ka tar­ga­ne­go przy dy­sz­lu brzmiał co­raz wy­raź­niej; na ko­niec ucichł na­gle, wi­docz­nie san­ki za­trzy­ma­ły się przed do­mem.

– Obacz, kto przy­je­chał – rze­kła pan­na Kul­wie­ców­na do ob­ra­ca­ją­ce­go żar­na Żmu­dzi­na.

Żmu­dzin wy­szedł z cze­lad­nej, lecz po ma­łej chwi­li po­ja­wił się z po­wro­tem i bio­rąc znów za drąg od ża­ren, rzekł z fleg­mą:

– Pa­nas Kmi­tas.

– A sło­wo sta­ło się cia­łem! – wy­krzyk­nę­ła pan­na Kul­wie­ców­na.

Prząd­ki ze­rwa­ły się na rów­ne no­gi; ką­dzie­le i wrze­cio­na po­spa­da­ły na zie­mię.

Pan­na Alek­san­dra wsta­ła tak­że; ser­ce jej bi­ło jak mło­tem, na twarz wy­stę­po­wa­ły ru­mień­ce, a po nich bla­dość; ale od­wró­ci­ła się umyśl­nie od ko­mi­na, że­by wzru­sze­nia nie oka­zać.

Wtem we drzwiach po­ja­wi­ła się wy­nio­sła ja­kaś po­stać w szu­bie[44] i czap­ce fu­trza­nej na gło­wie. Mło­dy męż­czy­zna po­stą­pił na śro­dek izby i po­znaw­szy, że się znaj­du­je w cze­lad­nej, spy­tał dźwięcz­nym gło­sem, nie zdej­mu­jąc czap­ki:

– Hej! A gdzie to wa­sza pan­na?

– Je­stem – od­po­wie­dzia­ła dość pew­nym gło­sem Bil­le­wi­czów­na.

Usły­szaw­szy to, przy­by­ły zdjął czap­kę, rzu­cił ją na zie­mię i skło­niw­szy się rzekł:

– Jam jest An­drzej Kmi­cic.

Oczy pan­ny Alek­san­dry spo­czę­ły bły­ska­wi­cą na twa­rzy Kmi­ci­ca, a po­tem znów wbi­ły się w zie­mię; przez ten czas jed­nak zdo­ła­ła pa­nien­ka doj­rzeć pło­wą jak ży­to, moc­no pod­go­lo­ną czu­pry­nę, sma­głą ce­rę, si­we oczy by­stro przed się pa­trzą­ce, ciem­ny wąs i twarz mło­dą, or­li­ko­wa­tą, a we­so­łą i ju­nac­ką.

On się zaś w bok ujął le­wą rę­ką, pra­wą do wą­sa pod­niósł i tak mó­wił:

– Jesz­czem w Lu­bi­czu nie był, je­no tu pta­kiem śpie­szy­łem do nóg pan­ny łow­czan­ki się po­kło­nić. Pro­sto z obo­zu mnie tu wiatr przy­wiał, daj Bo­że, szczę­śli­wy.

– Wać­pan wie­dzia­łeś o śmier­ci dzia­du­sia pod­ko­mo­rze­go? – spy­ta­ła pan­na.

– Nie wie­dzia­łem, alem go łza­mi rzew­ny­mi opła­kał, do­bro­dzie­ja mo­je­go, gdym się o je­go zgo­nie od owych sza­racz­ków do­wie­dział, któ­rzy z tych stron do mnie przy­by­li. Szcze­ry to był przy­ja­ciel, nie­le­d­wie brat me­go nie­bosz­czy­ka ro­dzi­ca. Pew­nie wać­pan­nie wia­do­mo do­brze, że przed czte­re­ma la­ty aż pod Or­szę do nas przy­był. Wte­dy mi to wać­pan­nę obie­cał i kon­ter­fekt[45] po­ka­zał, do któ­re­go po no­cach wzdy­cha­łem. Był­bym tu wcze­śniej przy­je­chał, ale woj­na nie mat­ka: ze śmier­cią je­no lu­dzi swa­ta.

Zmie­sza­ła nie­co pa­nien­kę ta śmia­ła mo­wa, więc chcąc ją na co in­ne­go od­wró­cić, rze­kła:

– To wać­pan jesz­cze swo­je­go Lu­bi­cza nie wi­dział?

– Czas na to bę­dzie. Tu pierw­sze służ­by i droż­szy le­gat[46], któ­ry na­przód chciał­bym odzie­dzi­czyć. Je­no mi się wać­pan­na tak od ko­mi­na od­wra­casz, żem do­tąd i w oczy spoj­rzeć nie mógł. Ot tak! Od­wróć się wać­pan­na, a ja od ko­mi­na zaj­dę! – Ot – tak!

To rze­kł­szy, śmia­ły żoł­nierz chwy­cił nie spo­dzie­wa­ją­cą się ta­kie­go po­stęp­ku Oleń­kę za rę­ce i ku ogni­sku od­wró­cił, tak nią jak fry­gą[47] za­krę­ciw­szy.

Ona zaś zmie­sza­ła się jesz­cze bar­dziej i na­kryw­szy oczy dłu­gi­mi rzę­sa­mi, sta­ła tak świa­tłem i wła­sną pięk­no­ścią za­wsty­dzo­na. Kmi­cic pu­ścił ją wresz­cie i ude­rzył się po kon­tu­szu.

– Jak mi Bóg mi­ły, ra­ry­tet[48]! Dam na sto mszy po mo­im do­bro­dzie­ju, że mi cię za­pi­sał. Kie­dy ślub?

– Jesz­cze nie­pręd­ko, jesz­czem nie wać­pa­na – od­rze­kła Oleń­ka.

– Ale bę­dziesz, choć­bym ten dom miał pod­pa­lić! Na Bo­ga! My­śla­łem, że kon­ter­fekt po­chle­bio­ny, ale to, wi­dzę, ma­larz wy­so­ko mie­rzył, a chy­bił. Sto bi­zu­nów[49] ta­kie­mu – i pie­ce mu ma­lo­wać, nie one spe­cja­ły, któ­ry­mi oczy pa­sę. Mi­łoż to ta­ki le­gat do­stać, niech mnie ku­le bi­ją!

– Do­brze nie­bosz­czyk dzia­duś mi po­wia­dał, żeś wać­pan go­rącz­ka.

– Ta­cy u nas wszy­scy w Smo­leń­skiem, nie jak wa­si Żmu­dzi­ni. Raz-dwa! – I mu­si być, jak chce­my, a nie, to śmierć!

Oleń­ka uśmiech­nę­ła się i rze­kła już pew­niej­szym gło­sem, pod­no­sząc na ka­wa­le­ra oczy:

– Ej! To chy­ba Ta­ta­rzy u was miesz­ka­ją?

– Wszyst­ko jed­no! A wać­pan­na mo­ją je­steś z wo­li ro­dzi­ców i po ser­cu.

– Po ser­cu, to jesz­cze nie wiem.

– Nie­chbyś nie by­ła, to bym się no­żem pchnął!

– Śmie­ją­cy się to wać­pan mó­wisz… ależ my to jesz­cze w cze­lad­nej!… Pro­szę do kom­nat. Po dłu­giej dro­dze pew­nie się i wie­cze­rza przy­go­dzi – pro­szę!

Tu Oleń­ka zwró­ci­ła się do pan­ny Kul­wie­ców­ny:

– Cio­tuch­na pój­dzie z na­mi?

Mło­dy cho­rą­ży spoj­rzał by­stro:

– Cio­tuch­na? – spy­tał. – Ja­ka cio­tuch­na?

– Mo­ja, pan­na Kul­wie­ców­na.

– A to i mo­ja – od­parł za­bie­ra­jąc się do rąk ca­ło­wa­nia. – Dla Bo­ga! Toż ja mam w cho­rą­gwi to­wa­rzy­sza, któ­ry się zwie Kul­wiec-Hip­po­cen­tau­rus[50]. Czy nie krew­niak, pro­szę?

– To z tych sa­mych! – od­rze­kła dy­ga­jąc sta­ra pan­na.

– Do­bry chłop, ale wi­cher jak i ja! – do­dał Kmi­cic.

Tym­cza­sem wy­ro­stek uka­zał się ze świa­tłem, więc prze­szli do sie­ni, gdzie pan An­drzej szu­bę z sie­bie zrzu­cił, a po­tem na dru­gą stro­nę, do kom­nat go­ścin­nych.

Za­raz po ich odej­ściu prząd­ki zbi­ły się w cia­sną gro­mad­kę i nuż jed­na przez dru­gą ga­dać a uwa­gi czy­nić. Stroj­ny mło­dzian po­do­bał się im bar­dzo, więc i nie szczę­dzi­ły mu słów, wza­jem­nie się w po­chwa­łach prze­sa­dza­jąc.

– Łu­na od nie­go bi­je – mó­wi­ła jed­na. – Kie­dy wszedł, my­śla­łam, że kró­le­wicz.

– A oczy ma jak ryś, aż ni­mi kłu­je – od­rze­kła dru­ga. – Ta­kie­mu się nie prze­ciw!

– Naj­go­rzej się prze­ciw­iać! – od­po­wie­dzia­ła trze­cia.

– Pan­ną jak wrze­cio­nem okrę­cił! Ale już to znać, że mu się uda­ła bar­dzo, bo i ko­muż by się ona nie uda­ła?

– Ale i on nie gor­szy, nie bój się! Że­by ci się ta­ki zda­rzył, po­szła­byś i do Or­szy, choć to po­dob­no na koń­cu świa­ta.

– Szczę­śli­wa pan­na!

– Bo­ga­tym za­wsze le­piej na świe­cie. Ej, ej! Zło­toż to, nie ry­cerz!

– Mó­wi­ły pa­cu­nel­ki, że i ten rot­mistrz, któ­ren jest w Pa­cu­ne­lach u sta­re­go Pa­ko­sza, pięk­ny ka­wa­ler.

– Nie wi­dzia­łam ja go, ale gdzie je­mu do pa­na Kmi­ci­ca! Już ta­kie­go chy­ba na świe­cie nie ma!

– Pa­dłas! – za­wo­łał na­gle Żmu­dzin, któ­re­mu znów się coś w żar­nach po­psu­ło.

– A nie pój­dziesz, ty ku­dła­ty, ze swo­imi wy­my­sła­mi! Daj­że już spo­kój, bo się i do­sły­szeć nie moż­na!… Tak, tak! Trud­no lep­sze­go niż pan Kmi­cic na ca­łym świe­cie zna­leźć! Pew­nie i w Kiej­da­nach[51] ta­kie­go nie ma!

– Ta­ki to się i przy­śni!

– Niech­by się choć przy­śnił…

W ta­ki to spo­sób roz­pra­wia­ły ze so­bą szlach­cian­ki w cze­lad­nej. Tym­cza­sem na­kry­wa­no co du­chu w izbie sto­ło­wej, a w go­ścin­nej sie­dzia­ła pan­na Alek­san­dra sam na sam z Kmi­ci­cem, bo ciot­ka Kul­wie­ców­na po­szła krzą­tać się we­dle wie­cze­rzy.

Pan An­drzej nie zdej­mo­wał wzro­ku z Oleń­ki i oczy iskrzy­ły mu się co­raz bar­dziej, na ko­niec rzekł:

– Są lu­dzie, któ­rym ma­jęt­ność nad wszyst­ko mil­sza, in­ni za zdo­by­czą na woj­nie go­nią, in­ni się w ko­niach ko­cha­ją, ale ja bym wać­pan­ny za żad­ne skar­by nie od­dał! Da­li­bóg, im wię­cej pa­trzę, tym więk­sza ocho­ta do że­niacz­ki, że­by choć i ju­tro! Już tę brew to chy­ba wać­pan­na kor­kiem przy­pa­lo­nym ma­lu­jesz?

– Sły­sza­łam, że tak pło­che czy­nią, ale jam nie ta­ka.

– A oczy ja­ko­by z nie­ba! Od kon­fu­zji[52] słów mnie bra­ku­je.

– Nie bar­dzoś wać­pan skon­fun­do­wa­ny, gdy tak ob­ce­sem[53] na mnie na­sta­jesz, aż mnie i dziw­no.

– To też oby­czaj nasz smo­leń­ski: do nie­wiast czy w ogień śmia­ło iść. Mu­sisz, kró­lo­wo, do te­go przy­wyk­nąć, bo tak za­wsze bę­dzie.

– Mu­sisz wać­pan od­wyk­nąć, bo nie mo­że tak być.

– Mo­że się i pod­dam, niech mnie usie­ką! Wierz, wać­pan­na, nie wierz, a rad bym ci nie­ba przy­chy­lić! Dla cie­bie, mój kró­lu, go­tó­wem się i oby­cza­jów in­nych uczyć, bo wiem to do sie­bie, żem żoł­nierz pro­stak i w obo­zie wię­cej by­wa­łem niź­li na po­ko­jach dwor­skich.

– Ej­że, nic to nie szko­dzi, bo i mój dzia­duś żoł­nie­rzem był, ale dzię­ku­ję za do­brą chęć! – od­rze­kła Oleń­ka i oczy jej spoj­rza­ły tak słod­ko na pa­na An­drze­ja, że mu od ra­zu ser­ce jak wosk stop­nia­ło i od­rzekł:

– Wać­pan­na mnie na nit­ce bę­dziesz wo­dzić!

– Oj, nie­po­dob­ny wać­pan do ta­kich, któ­rych na nit­ce wo­dzą! Naj­trud­niej to z nie­sta­tecz­ny­mi.

Kmi­cic uka­zał bia­łe ja­ko­by wil­cze zę­by w uśmie­chu.

– Jak to? – rzekł. – Ma­łoż to oj­co­wie na­ła­ma­li na mnie ró­zeg w kon­wen­cie[54], abym do stat­ku[55] przy­szedł i róż­ne pięk­ne mak­sy­my spa­mię­tał, prze­wod­nicz­ki ży­wo­ta…

– A któ­rą­żeś naj­le­piej spa­mię­tał?

– „Kie­dy ko­chasz, pa­daj do nóg” – ot tak!

To rze­kł­szy, pan Kmi­cic już był na ko­la­nach, pa­nien­ka zaś wo­ła­ła, cho­wa­jąc no­gi pod sto­łek:

– Dla Bo­ga! Te­go w kon­wen­cie nie uczy­li! Daj wać­pan spo­kój, bo się roz­gnie­wam… i ciot­ka za­raz przyj­dzie…

On zaś, klę­cząc cią­gle, pod­niósł gło­wę w gó­rę i w oczy jej pa­trzył.

– A niech i ca­ła cho­rą­giew cio­tek nad­cią­gnie, nie za­prę się ocho­ty!

– Wstań­że wać­pan.

– Już wsta­ję.

– Sia­daj wać­pan.

– Już sie­dzę.

– Zdraj­ca z wać­pa­na, Ju­dasz!

– A nie­praw­da, bo jak ca­łu­ję, to szcze­rze!… Chcesz się prze­ko­nać?

– Ani się wać­pan waż!

Pan­na Alek­san­dra śmia­ła się jed­nak, a od nie­go aż łu­na bi­ła mło­do­ści i we­so­ło­ści. Noz­drza mu la­ta­ły jak mło­de­mu źreb­co­wi szla­chet­nej krwi.

– Aj! Aj! – mó­wił. – Co to za oczki, ja­kie licz­ko! Ra­tuj­cież mnie, wszy­scy świę­ci, bo nie usie­dzę!

– Nie trze­ba wszyst­kich świę­tych wzy­wać. Sie­dzia­łeś wać­pan czte­ry la­ta, aniś tu zaj­rzał, to siedź i te­raz!

– Ba! Zna­łem je­no kon­ter­fekt. Ka­żę te­go ma­la­rza w smo­łę, a po­tem w pie­rze wsa­dzić i po ryn­ku w Upi­cie bi­czem pę­dzać. Już po­wiem wszyst­ko szcze­rze: chcesz wać­pan­na, to prze­bacz! – Nie, to szy­ję utnij! My­śla­łem so­bie te­dy na ów kon­ter­fekt po­glą­da­jąc: gład­ka ga­dzi­na, bo gład­ka, ale gład­kich nie brak na świe­cie – mam czas! Oj­ciec nie­bosz­czyk na­pę­dzał, że­by to je­chać, a ja za­wsze jed­no: Mam czas! Że­niacz­ka nie prze­pad­nie! Pan­ny na woj­nę nie cho­dzą i nie gi­ną. Nie prze­ciw­i­łem się ze wszyst­kim wo­li oj­cow­skiej, Bóg mi świa­dek, ale chcia­łem wpierw woj­ny za­żyć, ja­koż na wła­snej skó­rze prak­ty­ko­wa­łem. Te­raz do­pie­ro po­zna­ję, żem był głu­pi, bo mo­głem i że­nia­ty na woj­nę iść, a tu mnie de­li­cje cze­ka­ły. Chwa­ła Bo­gu, że cał­kiem mnie nie usie­kli. Po­zwól wać­pan­na rącz­ki uca­ło­wać.

– Le­piej nie po­zwo­lę.

– Te­dy nie bę­dę py­tał. U nas w Or­szań­skiem mó­wią: „Proś, a nie da­ją, to sam weź!”

Tu pan An­drzej przy­pił się do rącz­ki pa­nien­ki i ca­ło­wać ją po­czął, a pa­nien­ka nie wzbra­nia­ła za­nad­to, że­by nie­życz­li­wo­ści nie oka­zać.

Wtem we­szła pan­na Kul­wie­ców­na i wi­dząc, co się dzie­je, pod­nio­sła oczy do gó­ry. Nie zda­ła jej się ta kon­fi­den­cja[56], ale nie śmia­ła stro­fo­wać, na­to­miast za­pro­si­ła na wie­cze­rzę.

Po­szli te­dy obo­je, wziąw­szy się pod rę­ce jak­by ro­dzeń­stwo, do ja­dal­nej izby, w któ­rej stał stół na­kry­ty, a na nim wszel­kich po­traw ob­fi­cie, zwłasz­cza wę­dlin wy­bor­nych, i omsza­ły gą­sio­rek wi­na moc da­ją­ce­go. Do­brze by­ło ze so­bą mło­dym, raź­no i we­so­ło. Pan­na już by­ła po wie­cze­rzy, więc tyl­ko pan Kmi­cic za­siadł i jeść po­czął z tą sa­mą ży­wo­ścią, z ja­ką przed­tem roz­ma­wiał.

Oleń­ka spo­glą­da­ła nań z bo­ku, ra­da, że je i pi­je, po­tem zaś, gdy na­sy­cił pierw­szy głód, za­czę­ła znów wy­py­ty­wać:

– To wać­pan nie spod Or­szy je­dziesz?

– Bo ja wiem skąd?!… Dziś tu by­wa­łem, ju­tro tam! Ta­kem pod nie­przy­ja­cie­la pod­cho­dził ja­ko wilk pod owce i co tam moż­na by­ło urwać, tom ury­wał.

– A żeś się to wać­pan wa­żył ta­kiej po­tę­dze opo­no­wać, przed któ­rą sam het­man wiel­ki mu­siał ustą­pić?

– Żem się wa­żył? Jam na wszyst­ko go­tów, ta­ka już we mnie na­tu­ra!

– Mó­wił to i nie­bosz­czyk dzia­duś… Szczę­ście, żeś wać­pan nie zgi­nął.

– Ej! Na­kry­wa­li mnie tam czap­ką i rę­ką ja­ko pta­ka w gnieź­dzie, ale co na­kry­li, tom usko­czył i gdzie in­dziej uką­sił. Na­przy­krzy­łem się tak, że jest ce­na na mo­ją gło­wę… Wy­bor­ny ten pół­gę­sek[57]!

– W imię Oj­ca i Sy­na! – za­wo­ła­ła z nie­uda­nym prze­ra­że­niem Oleń­ka, spo­glą­da­jąc jed­no­cze­śnie z uwiel­bie­niem na te­go mło­dzia­na, któ­ry ra­zem mó­wił o ce­nie na swą gło­wę i o pół­gę­sku.

– Chy­baś miał wać­pan po­tę­gę wiel­ką do obro­ny?

– Mia­łem dwie­ście swo­ich dra­go­ni­ków[58], bar­dzo przed­nich, ale mi się w mie­siąc wy­kru­szy­li. Po­tem z wo­len­ta­rza­mi cho­dzi­łem, któ­rych zbie­ra­łem, gdziem mógł, nie prze­bre­dza­jąc. Do­brzy pa­choł­ko­wie do bi­twy, ale ło­try nad ło­tra­mi! Ci, co nie po­gi­nę­li, prę­dzej póź­niej pój­dą wro­nom na fry­ka­sy[59]…

To rze­kł­szy, pan An­drzej znów się roz­śmiał, wy­chy­lił kie­lich wi­na i do­dał:

– Ta­kich dra­pi­chru­stów jesz­cześ wać­pan­na w ży­ciu nie wi­dzia­ła. Niech im kat świe­ci! Ofi­cy­je­ro­wie – wszyst­ko szlach­ta z na­szych stron, fa­mi­lian­ci, god­ni lu­dzie, ale pra­wie na każ­dym jest kon­dem­nat­ka[60]. Sie­dzą te­raz w Lu­bi­czu, bo co mia­łem in­ne­go z ni­mi ro­bić?

– To wać­pan z ca­łą cho­rą­gwią do nas przy­cią­gnął?…

– Tak jest. Nie­przy­ja­ciel za­mknął się w mia­stach, bo zi­ma okrut­na! Moi lu­dzie też się zdar­li ja­ko mio­tły od cią­głe­go za­mia­ta­nia, więc mi ksią­żę wo­je­wo­da hi­ber­ny[61] w Po­nie­wie­żu na­zna­czył. Da­li­bóg, do­brze to za­słu­żo­ny od­po­czy­nek!

– Jedz wać­pan, pro­szę.

– Ja bym dla wać­pan­ny i tru­ci­znę zjadł!… Zo­sta­wi­łem te­dy część mo­jej ho­ło­ty w Po­nie­wie­żu, część w Upi­cie, a god­niej­szych kom­pa­nio­nów do Lu­bi­czam w go­ści­nę za­pro­sił… Ci przy­ja­dą wać­pan­nie czo­łem bić.

– A gdzież wać­pa­na lau­dań­scy lu­dzie zna­leź­li?

– Oni mnie zna­leź­li, gdym i tak już do Po­nie­wie­ża na hi­ber­ny szedł. Był­bym i bez nich tu przy­cią­gnął.

– Pij no wać­pan…

– Ja bym dla wać­pan­ny i tru­ci­znę wy­pił…

– Ale o śmier­ci dzia­du­sia i o te­sta­men­cie to lau­dań­scy do­pie­ro wać­pa­nu po­wie­dzie­li?

– A, o śmier­ci to oni. Pa­nie, świeć nad du­szą me­go do­bro­dzie­ja! Czy to wać­pan­na wy­sła­łaś do mnie tych lu­dzi?

– Te­go so­bie wać­pan nie myśl. O ża­ło­bie my­śla­łam i mo­dli­twie, wię­cej o ni­czym…

– Oni też to sa­mo mó­wi­li… Ho! Har­de ja­kieś sza­ra­ki!… Chcia­łem im dać na­gro­dę za fa­ty­gę, to jesz­cze się na mnie żach­nę­li i nuż przy­ma­wiać, że to mo­że or­szań­ska szlach­ta munsz­tu­łu­ki[62] bie­rze, ale lau­dań­ska nie! Bar­dzo mi szpet­nie przy­ma­wia­li! Co ja sły­sząc, my­ślę so­bie tak: nie chce­cie pie­nię­dzy, ka­żę wam dać po sto bi­zu­nów.

Na to pan­na Alek­san­dra chwy­ci­ła się za gło­wę.

– Je­zus Ma­ria! I wać­pan to uczy­nił?

Kmi­cic spoj­rzał zdzi­wio­ny.

– Nie prze­stra­szaj się wać­pan­na… Nie uczy­ni­łem, choć się du­sza za­wsze we mnie na ta­kich szla­chet­ków prze­wra­ca, któ­rzy rów­ny­mi nam się być mie­nią. Alem so­bie po­my­ślał: okrzy­czą mnie nie­win­nie w oko­li­cy za gwał­tow­ni­ka i jesz­cze przed wać­pan­na ob­mó­wią.

– Wiel­kie to szczę­ście! – rze­kła od­dy­cha­jąc głę­bo­ko Oleń­ka – bo ina­czej na oczy bym wać­pa­na wi­dzieć nie mo­gła.

– A to ja­kim spo­so­bem?

– Ma­ła to szlach­ta, ale sta­ro­żyt­na i sław­na. Dzia­duś nie­bosz­czyk za­wsze się w nich ko­chał i na woj­nę z ni­mi cho­dził. Wiek ży­cia ra­zem prze­słu­ży­li, a cza­su po­ko­ju w dom ich przyj­mo­wał. Sta­ra to do­mu na­sze­go przy­jaźń, któ­rą wać­pan sza­no­wać mu­sisz. Masz prze­cie ser­ce i nie po­psu­jesz tej świę­tej zgo­dy, w któ­rej ży­li­śmy do­tąd!

– To ja o ni­czym nie wie­dzia­łem! Niech mnie usie­ką, je­ślim wie­dział! A przy­zna­ję, że ta bo­sa szla­chet­czy­zna ja­koś mi nie idzie do gło­wy. U nas: kto chłop, to chłop, a szlach­ta wszyst­ko fa­mi­lian­ci, któ­rzy po dwóch na jed­ną ko­by­łę nie sia­da­ją… Da­li­bóg, że ta­kim sze­re­pet­kom[63] nic do Kmi­ci­ców ani do Bil­le­wi­czów, jak pi­sko­rzom nic do szczuk, choć i to, i to ry­ba.

– Dzia­duś po­wia­dał, że sub­stan­cja[64] nic nie sta­no­wi, je­no krew i po­czci­wość, a to po­czci­wi lu­dzie, ina­czej by ich dzia­duś opie­ku­na­mi mo­imi nie czy­nił.

Pan An­drzej zdu­miał się i otwo­rzył sze­ro­ko oczy.

– Ich? Opie­ku­na­mi wać­pan­ny dzia­duś uczy­nił? Wszyst­ką szlach­tę lau­dań­ską?…

– Tak jest. Wać­pan się nie marszcz, bo nie­bosz­czy­ka wo­la świę­ta. Dziw­no mi to, że wy­słań­cy te­go wać­pa­nu nie po­wie­dzie­li?

– Był­bym ich… Ale nie mo­że to być! Prze­cie tu jest kil­ka­na­ście za­ścian­ków… Wszy­scyż to oni nad wać­pan­ną sej­mu­ją? Za­li i na­de mną bę­dą sej­mi­ko­wać, czym po ich my­śli, czy nie?… Ej! Nie żar­tuj no wać­pan­na, bo się we mnie krew bu­rzy!

– Pa­nie An­drze­ju, ja nie żar­tu­ję… Świę­tą i szcze­rą praw­dę mó­wię. Nie bę­dą oni sej­mi­ko­wa­li nad wać­pa­nem; ale je­śli im oj­cem za przy­kła­dem dzia­du­sia bę­dziesz, je­śli ich nie ode­pchniesz, py­chy nie oka­żesz, to nie tyl­ko ich, ale i mnie za ser­ce uj­miesz. Bę­dę ra­zem z ni­mi wać­pa­nu dzię­ko­wa­ła, ca­łe ży­cie… ca­łe ży­cie, pa­nie An­drze­ju…

Głos jej brzmiał jak proś­ba pie­ści­wa, ale on nie roz­marsz­czał brwi i chmur­ny był. Gnie­wem wpraw­dzie nie wy­buch­nął, choć chwi­la­mi prze­la­ty­wa­ły mu jak­by bły­ska­wi­ce po twa­rzy, ale od­rzekł z wy­nio­sło­ścią i du­mą:

– Te­gom się nie spo­dzie­wał! Sza­nu­ję wo­lę nie­bosz­czy­ka i tak my­ślę, że pan pod­ko­mo­rzy mógł ten dro­biazg szla­chec­ki do cza­su me­go przy­by­cia opie­ku­na­mi wać­pan­ny uczy­nić, ale gdym tu już raz no­gą sta­nął, nikt in­ny prócz mnie opie­ku­nem nie bę­dzie. Nie tyl­ko owe sza­ra­ki, ale i sa­mi Ra­dzi­wił­ło­wie bir­żań­scy nic tu do opie­ki nie ma­ją!

Pan­na Alek­san­dra spo­waż­nia­ła i od­rze­kła po krót­kiej chwi­li mil­cze­nia:

– Źle wać­pan czy­nisz, że się du­mą uno­sisz. Kon­dy­cje[65] dzia­da nie­bosz­czy­ka al­bo trze­ba wszyst­kie przy­jąć, al­bo wszyst­kie od­rzu­cić – ra­dy in­nej nie wi­dzę. Lau­dań­scy nie bę­dą się przy­krzyć ani też na­rzu­cać, bo to god­ni lu­dzie i spo­koj­ni. Te­go wać­pan nie przy­pusz­czaj, że­by oni ci cięż­cy by­li. Gdy­by tu ja­kieś nie­sna­ski po­wsta­ły, te­dy­by mo­gli sło­wo rzec, ale tak mnie­mam, że wszyst­ko pój­dzie zgod­nie i spo­koj­nie, a wte­dy ta­ka to bę­dzie opie­ka, jak­by jej nie by­ło…

On po­mil­czał jesz­cze chwi­lę, po­tem rę­ką kiw­nął i rzekł:

– Praw­dać to, że ślub wszyst­ko za­koń­czy. Nie ma się o co spie­rać, niech je­no sie­dzą spo­koj­nie i nie wtrą­ca­ją się do mnie, bo da­li­bóg, nie dam so­bie w wą­sy dmu­chać; zresz­tą mniej­sza o nich! Przy­zwól wać­pan­na na ślub pręd­ki, to bę­dzie naj­le­piej!

– Nie wy­pa­da te­raz o tym mó­wić w cza­sie ża­ło­by…

– Aj! A dłu­go bę­dę mu­siał cze­kać?

– Sam dzia­duś na­pi­sał, że­by nie dłu­żej jak pół ro­ku.

– Wy­schnę do te­go cza­su jak trza­ska[66]. Ale się już nie gnie­waj­my. Ju­żeś wać­pan­na tak za­czę­ła na mnie su­ro­wie spo­glą­dać jak na wi­no­waj­cę. Bog­daj­że cię, mój kró­lu zło­ty! Com ja wi­nien, kie­dy na­tu­ra we mnie ta­ka: gdy mnie gniew na ko­go uchwy­ci, to bym go roz­darł, a gdy przej­dzie, to bym zszył!

– Strach z ta­kim żyć – od­rze­kła już we­se­lej Oleń­ka.

– No! Zdro­wie wać­pan­ny! Do­bre to wi­no, a u mnie sza­bla i wi­no to grunt. Ja­ki tam strach ze mną żyć! Wać­pan­na to mnie usi­dlisz swo­imi ocza­mi i w nie­wol­ni­ka ob­ró­cisz, mnie, któ­rym ni­ko­go nad so­bą zno­sić nie chciał. Ot i te­raz! Wo­la­łem z cho­rą­giew­ką na wła­sną rę­kę cho­dzić niż pa­nom het­ma­nom się kła­niać… Mój kró­lu zło­ty! Je­ślić się co we mnie nie spodo­ba, to i prze­bacz, bom się ma­nier pod har­ma­ta­mi[67] uczył, nie we frau­cy­me­rach[68] – w zgieł­ku żoł­nier­skim, nie przy lut­ni. U nas tam nie­spo­koj­na stro­na, sza­bli z rę­ki nie po­puść. To­też, choć tam i kon­dem­nat­ka ja­ka na kim cię­ży, choć go i wy­ro­ka­mi ści­ga­ją – nic to! Lu­dzie go sza­nu­ją, by­le fan­ta­zję miał ka­wa­ler­ską. Exem­plum[69]: moi kom­pa­nio­no­wie, któ­rzy gdzie in­dziej daw­no by w wie­żach[70] sie­dzie­li… swo­ją dro­gą god­ni ka­wa­le­ro­wie! Na­wet bia­ło­gło­wy u nas w bu­tach i przy sza­bli cho­dzą i par­tiom het­ma­nią, ja­ko pa­ni Ko­ko­siń­ska, stryj­na me­go po­rucz­ni­ka, czy­ni­ła, któ­ra te­raz ka­wa­ler­ską śmier­cią po­le­gła, a sy­no­wiec pod mo­ją ko­men­dą za nią się mścił, choć jej za ży­cia nie ko­chał. Gdzie nam dwor­no­ści się uczyć, choć­by naj­więk­szym fa­mi­lian­tom? Ale to ro­zu­mie­my: woj­na – to sta­wać, sej­mik – to gar­dło­wać, a ma­ło ję­zy­ka – to da­lej­że sza­blą! Ot, co jest! Ta­kie­go mnie nie­bosz­czyk pod­ko­mo­rzy po­znał i ta­kie­go dla wać­pan­ny wy­brał!

– Jam za­wsze za wo­lą dzia­du­sia szła chęt­nie – od­par­ła spusz­cza­jąc oczy pa­nien­ka.

– A daj­że jesz­cze rą­czy­ny uca­ło­wać, mo­ja słod­ka dziew­czy­no! Da­li­bóg, okrut­nieś mi do ser­ca przy­pa­dła. Tak mnie sen­ty­ment ro­ze­brał, że nie wiem, jak do owe­go Lu­bi­cza tra­fię, któ­re­gom jesz­cze nie wi­dział.

– Dam wać­pa­nu prze­wod­ni­ka.

– Ej, obej­dzie się. Już ja przy­wy­kłem tłuc się po no­cach. Mam pa­choł­ka z Po­nie­wie­ża, któ­ry po­wi­nien dro­gę znać. A tam mnie Ko­ko­siń­ski z kom­pa­na­mi cze­ka… Wiel­cy to fa­mi­lian­ci u nas Ko­ko­siń­scy, któ­rzy się Pyp­ką pie­czę­tu­ją… Te­go nie­win­nie be­zec­nym ogło­szo­no za to, że pa­nu Or­pi­szew­skie­mu dom spa­lił i dziew­kę po­rwał, a lu­dzi wy­ciął… God­ny to­wa­rzysz!… Daj­że jesz­cze rą­czy­ny. Czas, wi­dzę, je­chać!

Wtem pół­noc po­czę­ła bić z wol­na na wiel­kim gdań­skim ze­ga­rze w ja­dal­nej izbie sto­ją­cym.

– Dla Bo­ga! Czas! Czas! – za­wo­łał Kmi­cic. – Nic tu już nie wskó­ram! Mi­łu­je­szże mnie choć na ob­wi­nię­cie pal­ca?

– Kie­dy in­dziej od­po­wiem. Prze­cie bę­dziesz mnie wać­pan od­wie­dzał?

– Co dzień! Chy­ba­by się zie­mia po­de mną roz­pa­dła. Niech mnie usie­ką!…

To rze­kł­szy Kmi­cic wstał i wy­szli obo­je do sie­ni. San­ki cze­ka­ły już przed gan­kiem, więc ubrał się w szu­bę i że­gnać ją po­czął, pro­sząc, by do kom­nat wró­ci­ła, bo z gan­ku zim­no le­ci.

– Do­bra­noc, kró­lo­wo mi­ła – mó­wił – śpij smacz­no, bo ja to chy­ba oka nie zmru­żę, o two­jej gład­ko­ści roz­my­śla­jąc!

– By­leś wać­pan cze­go szpet­ne­go nie upa­trzył. Ale le­piej dam wać­pa­nu czło­wie­ka z ka­gan­kiem[71], bo to i wil­ków pod Woł­mon­to­wi­cza­mi nie brak.

– A cóż to ja ko­za, że­bym się wil­ków miał bać? Wilk żoł­nie­rzo­wi przy­ja­ciel, bo czę­sto się z je­go rę­ki po­ży­wi. Wzię­ło się też i ban­do­le­cik[72] do sa­nek. Do­bra­noc, naj­mil­sza, do­bra­noc!

– Z Bo­giem!

To rze­kł­szy, Oleń­ka cof­nę­ła się, a pan Kmi­cic ru­szył ku gan­ko­wi. Ale po dro­dze, w szpa­rze uchy­lo­nych drzwi do cze­lad­nej, doj­rzał kil­ka par oczu dziew­cząt, któ­re spać się nie po­kła­dły, aby go uj­rzeć raz jesz­cze. Tym po­słał pan Ję­drzej żoł­nier­skim oby­cza­jem ca­łu­sa od ust rę­ką i wy­szedł. Po chwi­li za­brzę­czał dzwo­nek i jął brzę­czeć zra­zu gło­śno, po­tem co­raz bar­dziej mdle­ją­cym dźwię­kiem, co­raz sła­biej, wresz­cie ustał.

Ci­cho się zro­bi­ło w Wo­dok­tach, aż ta ci­sza zdzi­wi­ła pan­nę Alek­san­drę; w uszach jej jesz­cze brzmia­ły sło­wa pa­na An­drze­ja, sły­sza­ła jesz­cze je­go śmiech szcze­ry, we­so­ły, w oczach sta­ła buj­na po­stać mło­dzień­ca, a te­raz po tej bu­rzy słów, śmie­chu i we­so­ło­ści ta­kie dziw­ne na­sta­ło mil­cze­nie. Pa­nien­ka nad­sta­wi­ła uszu, czy nie do­sły­szy jesz­cze choć te­go dzwon­ka od sa­nek. Ale nie! Już on tam dzwo­nił gdzieś w la­sach, pod Woł­mon­to­wi­cza­mi. Więc moc­na tę­sk­no­ta ogar­nę­ła dziew­czy­nę – i ni­g­dy nie czu­ła się tak sa­mot­ną na świe­cie.

Z wol­na wziąw­szy świe­cę, prze­szła do izby sy­pial­nej i klę­kła do pa­cie­rzy. Za­czy­na­ła je z pięć ra­zy, nim wszyst­kie z na­le­ży­tą po­wa­gą od­mó­wi­ła. Ale po­tem jej my­śli jak­by na skrzy­dłach po­gna­ły do tych sa­nek i do tej po­sta­ci w nich sie­dzą­cej… Bór z jed­nej stro­ny, bór z dru­giej, w środ­ku sze­ro­ka dro­ga, a on so­bie je­dzie… Pan An­drzej! Tu Oleń­ce wy­da­ło się, że wi­dzi jak na ja­wie pło­wą czu­pry­nę, si­we oczy i śmie­ją­ce sią usta, w któ­rych błysz­cza­ły bia­łe jak u mło­de­go psia­ka zę­by. Trud­no bo­wiem mia­ła przed so­bą za­pie­rać po­waż­na pan­na, że jej się okrut­nie po­do­bał ów roz­hu­ka­ny ka­wa­ler. Za­nie­po­ko­ił ją tro­chę, tro­chę prze­stra­szył, ale jak­że po­cią­gnął za­ra­zem wła­śnie tą fan­ta­zją, tą we­so­łą swo­bo­dą i szcze­ro­ścią.Aż się wsty­dzi­ła, że jej się po­do­bał na­wet ze swo­jej py­chy, kie­dy to na wzmian­kę o opie­ku­nach gło­wę jak­by tu­rec­ki dzia­net[73] pod­niósł i mó­wił: „Sa­mi na­wet Ra­dzi­wił­ło­wie bir­żań­scy nic tu do opie­ki nie ma­ją…” To nie nie­wie­ściuch, to mąż praw­dzi­wy! – mó­wi­ła so­bie pan­na. – Żoł­nierz jest, ja­kich dzia­duś naj­wię­cej mi­ło­wał… Bo i war­to!

Tak roz­my­śla­ła pa­nien­ka – i to ją ogar­nia­ła bło­gość ni­czym nie­zmą­co­na, to nie­po­kój, ale i ten nie­po­kój był ja­kiś lu­by. Po­tem za­czę­ła się roz­bie­rać, gdy drzwi skrzyp­nę­ły i we­szła ciot­ka Kul­wie­ców­na ze świe­cą w rę­ku.

– Strasz­nie­ście dłu­go sie­dzie­li! – rze­kła. – Nie chcia­łam mło­dym prze­szka­dzać, że­by­ście się sa­mi pierw­szym ra­zem na­ga­da­li – Grzecz­ny wy­da­je się ka­wa­ler. A to­bie jak się udał?

Pan­na Alek­san­dra zra­zu nic nie od­po­wie­dzia­ła, je­no bo­sy­mi już nóż­ka­mi przy­bie­gła do ciot­ki, za­rzu­ci­ła jej rę­ce na szy­ję, a zło­żyw­szy swą ja­sną gło­wę na jej pier­siach, rze­kła piesz­czo­tli­wym gło­sem:

– Cio­tuch­na, aj, cio­tuch­na!

– Oho! – mruk­nę­ła sta­ra pan­na pod­no­sząc w gó­rę oczy i świe­cę.

Roz­dział II

We dwo­rze w Lu­bi­czu, gdy przedeń pan An­drzej za­je­chał, okna go­rza­ły i gwar do­cho­dził aż na po­dwó­rze. Cze­ladź, usły­szaw­szy dzwo­nek, wy­pa­dła przed sień, by pa­na wi­tać, bo wie­dzia­no od kom­pa­nio­nów, że przy­je­dzie. Wi­ta­no go za­tem po­kor­nie, ca­łu­jąc po rę­kach i po­dej­mu­jąc pod no­gi. Sta­ry wło­darz Zni­kis stał w sie­ni z chle­bem i so­lą i bił po­kło­ny czo­łem; wszy­scy po­glą­da­li z nie­po­ko­jem i cie­ka­wo­ścią, jak też przy­szły pan wy­glą­da. On zaś kie­skę z ta­la­ra­mi na ta­cę rzu­cił i o to­wa­rzy­szów py­tał, zdzi­wio­ny, że ża­den na­prze­ciw je­go go­spo­dar­skiej mo­ści nie wy­szedł.

Ale oni nie mo­gli wyjść, bo już ze trzy go­dzi­ny by­li za sto­łem, za­ba­wia­jąc się kie­li­cha­mi i mo­że na­wet nie za­uwa­ży­li brzę­cze­nia dzwon­ków za oknem. Gdy jed­nak wszedł do izby, ze wszyst­kich pier­si wy­rwał się grom­ki okrzyk: „Ha­eres[74]! Ha­eres przy­je­chał!” – i wszy­scy kom­pa­nio­no­wie, ze­rwaw­szy się z miejsc, po­czę­li iść do nie­go z kie­li­cha­mi. On zaś wziął się pod bo­ki i śmiał się, po­znaw­szy, ja­ko so­bie już da­li ra­dy w je­go do­mu i zdą­ży­li pod­pić, nim przy­je­chał. Śmiał się co­raz moc­niej, wi­dząc, że prze­wra­ca­ją zy­dle po dro­dze i sła­nia­ją się, i idą z po­wa­gą pi­jac­ką. Przed in­ny­mi szedł ol­brzy­mi pan Ja­ro­mir Ko­ko­siń­ski, Pyp­ką się pie­czę­tu­ją­cy, żoł­nierz i bur­da sław­ny, ze strasz­li­wą bli­zną przez czo­ło, oko i po­li­czek, z jed­nym wą­sem krót­szym, dru­gim dłuż­szym, po­rucz­nik i przy­ja­ciel pa­na Kmi­ci­ca, „god­ny kom­pa­nion”, ska­za­ny na utra­tę czci i gar­dła w Smo­leń­skiem za po­rwa­nie pan­ny, za­bój­stwo i pod­pa­le­nie. Je­go to te­raz osła­nia­ła przed ka­rą woj­na i pro­tek­cja pa­na Kmi­ci­ca, któ­ry był mu ró­wie­śni­kiem i for­tu­ny ich w Or­szań­skiem[75], pó­ki swo­jej pan Ja­ro­mir nie prze­hu­lał, le­ża­ły o mie­dzę. Szedł on te­dy te­raz trzy­ma­jąc w obu rę­kach roz­tru­cha­nik[76], uszniak, dąb­nia­kiem wy­peł­nio­ny. Za nim szedł pan Ra­nic­ki, her­bu Su­che Kom­na­ty, ro­dem z wo­je­wódz­twa mści­sław­skie­go, z któ­re­go był ba­ni­tem[77] za za­bój­stwo dwóch szlach­ty po­se­sjo­na­tów[78]. Jed­ne­go w po­je­dyn­ku usiekł, dru­gie­go bez bo­ju z rusz­ni­cy za­strze­lił. Mie­nia nie po­sia­dał, choć znacz­ne zie­mie po oj­cach odzie­dzi­czył. Woj­na go tak­że przed ka­tem chro­ni­ła. Za­wa­dia­ka to był, w ręcz­nym spo­tka­niu nie­zrów­na­ny. Trze­ci z ko­lei szedł Re­kuć-Le­li­wa, na któ­rym krew nie cię­ży­ła, chy­ba nie­przy­ja­ciel­ska. For­tu­nę on za to w ko­ści prze­grał i prze­pił – od trzech lat przy pa­nu Kmi­ci­cu się wie­szał. Z nim szedł czwar­ty, pan Uhlik, tak­że Smo­leńsz­cza­nin, za roz­pę­dze­nie try­bu­na­łu be­zec­nym ogło­szo­ny i na gar­dło ska­za­ny. Pan Kmi­cic go ochra­niał, gdyż na cze­ka­ni­ku[79] pięk­nie gry­wał. Był prócz nich i pan Kul­wiec-Hip­po­cen­tau­rus, wzro­stem Ko­ko­siń­skie­mu rów­ny, si­łą jesz­cze go prze­wyż­sza­ją­cy – i Zend, ka­wal­ka­tor[80], któ­ry zwie­rza i wszel­kie ptac­two uda­wać umiał, czło­wiek nie­pew­ne­go po­cho­dze­nia, choć się szlach­ci­cem kur­landz­kim po­wia­dał; bę­dąc bez for­tu­ny, ko­nie Kmi­ci­co­we ujeż­dżał, za co la­fę[81] po­bie­rał.

Ci te­dy oto­czy­li śmie­ją­ce­go się pa­na An­drze­ja; Ko­ko­siń­ski pod­niósł uszniak do gó­ry i za­in­to­no­wał:

Wy­pij­że z na­mi, go­spo­da­rzu mi­ły!  
go­spo­da­rzu mi­ły!  
Byś pić mógł z na­mi aże do mo­gi­ły,  
aże do mo­gi­ły!  

In­ni po­wtó­rzy­li chó­rem, po czym pan Ko­ko­siń­ski wrę­czył Kmi­ci­co­wi uszniak, a je­mu sa­me­mu po­dał za­raz in­ny pu­cha­rek pan Zend.

Kmi­cic pod­niósł w gó­rę roz­tru­chan i za­krzyk­nął:

– Zdro­wie mo­jej dziew­czy­ny!

– Vi­vat! Vi­vat! – krzyk­nę­ły wszyst­kie gło­sy, aż szy­by po­czę­ły drżeć w oło­wia­nych opra­wach.

– Vi­vat! Przej­dzie ża­ło­ba, bę­dzie we­se­li­sko!

Py­ta­nia po­czę­ły się sy­pać:

– A ja­koż wy­glą­da? Hej! Ję­druś! Bar­dzo gład­ka? Czy ta­ka jak so­bie ima­gi­no­wa­łeś? Jest-li dru­ga ta­ka w Or­szań­skiem?

– W Or­szań­skiem? – za­wo­łał Kmi­cic. – Ko­mi­ny przy niej na­szy­mi or­szań­ski­mi pan­na­mi za­ty­kać!… Do stu pio­ru­nów! Nie masz ta­kiej dru­giej na świe­cie!

– Te­go­śmy dla cię chcie­li! – od­po­wie­dział pan Ra­nic­ki. – Ano, kie­dy we­se­le?

– Jak się ża­ło­ba skoń­czy.

– Fur­da[82] ża­ło­ba! Dzie­ci się czar­ne nie ro­dzą, je­no bia­łe!

– Jak bę­dzie we­se­le, to nie bę­dzie ża­ło­by. Ostro, Ję­dru­siu!

– Ostro, Ję­dru­siu! – po­czę­li wo­łać wszy­scy ra­zem.

– Już tam cho­rą­żę­tom or­szań­skim tę­sk­no z nie­ba na zie­mię! – krzyk­nął Ko­ko­siń­ski.

– Nie daj cze­kać nie­bo­żę­tom!

– Mo­ści pa­no­wie! – rzekł cien­kim gło­sem Re­kuć-Le­li­wa – po­pi­jem się na we­se­lu jak nie­bo­skie stwo­rze­nia!

– Moi mi­li ba­ran­ko­wie – od­po­wie­dział Kmi­cic – po­fol­guj­cie mi al­bo le­piej mó­wiąc: idź­cie do stu dia­błów, niech­że się po mo­im do­mu obej­rzę!

– Na nic to! – od­parł Uhlik. – Ju­tro oglę­dzi­ny, a te­raz po­spo­łu do sto­łu; jesz­cze tam pa­rę gą­sior­ków z peł­ny­mi brzu­cha­mi stoi.

– My tu już za cie­bie oglę­dzi­ny od­pra­wi­li. Zło­te jabł­ko ten Lu­bicz! – rzekł Ra­nic­ki.

– Staj­nia do­bra! – wy­krzyk­nął Zend. – Jest dwa bach­ma­ty[83], dwa hu­sar­skie[84] przed­nie, pa­ra żmu­dzi­nów[85] i pa­ra kał­mu­ków[86], i wszyst­kie­go po pa­rze jak oczu w gło­wie. Stad­ni­nę ju­tro obej­rzym.

Tu Zend za­rżał jak koń, a oni się dzi­wi­li, że tak do­sko­na­le uda­je, i śmie­li się.

– Ta­kież tu po­rząd­ki? – spy­tał ura­do­wa­ny Kmi­cic.

– I piw­nicz­ka ja­ko się pa­trzy – za­pisz­czał Re­kuć – an­ka­ry smo­li­ste i gą­sio­ry sple­śnia­łe ja­ko­by cho­rą­gwie w or­dyn­ku sto­ją.

– To chwa­ła Bo­gu! Sia­daj­my do sto­łu!

– Do sto­łu! Do sto­łu!

Ale za­le­d­wie sie­dli i po­na­le­wa­li kie­li­chy, gdy Ra­nic­ki znów ze­rwał się.

– Zdro­wie pod­ko­mo­rze­go Bil­le­wi­cza!

– Głu­pi! – od­parł Kmi­cic. – Jak­że to? Nie­bosz­czy­ka zdro­wie pi­jesz?

– Głu­pi! – po­wtó­rzy­li in­ni. – Zdro­wie go­spo­dar­skie!

– Wa­sze zdro­wie!…

– By nam się w tych kom­na­tach do­brze dzia­ło!

Kmi­cic rzu­cił mi­mo wo­li okiem po izbie ja­dal­nej i uj­rzał na po­czer­nia­łej ze sta­ro­ści mo­drze­wio­wej ścia­nie rząd oczu su­ro­wych w sie­bie utkwio­nych. Oczy te pa­trzy­ły ze sta­rych por­tre­tów bil­le­wi­czow­skich wi­szą­cych ni­sko, na dwa łok­cie od zie­mi, bo i ścia­na by­ła ni­ska. Nad ob­ra­za­mi dłu­gim, jed­no­staj­nym sze­re­giem wi­sia­ły czasz­ki żu­brze, je­le­nie, ło­sie, w ko­ro­nach z ro­gów, nie­któ­re już sczer­nia­łe, wi­docz­nie bar­dzo sta­re, in­ne po­ły­sku­ją­ce bia­ło­ścią. Wszyst­kie czte­ry ścia­ny by­ły ni­mi ubra­ne.

– Ło­wy tu mu­szą być przed­nie, bo wi­dzę i zwie­rza do­sta­tek! – rzekł Kmi­cic.

– Ju­tro za­raz po­je­dziem al­bo po­ju­trze. Trze­ba i oko­li­cę po­znać – od­parł Ko­ko­siń­ski. – Szczę­śli­wyś ty, Ję­dru­siu, że masz gdzie gło­wę przy­tu­lić!

– Nie tak jak my! – jęk­nął Ra­nic­ki.

– Wy­pij­my na po­cie­sze­nie! – rzekł Re­kuć.

– Nie! Nie na po­cie­sze­nie! – od­po­wie­dział Kul­wiec-Hip­po­cen­tau­rus – ale jesz­cze raz za zdro­wie Ję­dru­sia, na­sze­go rot­mi­strza ko­cha­ne­go! On to, moi mo­ści pa­no­wie, przy­tu­lił nas tu w swo­im Lu­bi­czu, nas, bied­nych exu­lów[87], bez da­chu nad gło­wą.

– Słusz­nie mó­wi! – za­wo­ła­ło kil­ka gło­sów. – Nie ta­ki głu­pi Kul­wiec, jak się wy­da­je.

– Cięż­ka na­sza do­la! – pisz­czał Re­kuć. – W to­bie ca­ła na­dzie­ja, że nas za wro­ta, sie­rot bied­nych, nie wy­go­nisz.

– Daj­cie spo­kój! – mó­wił Kmi­cic – co mo­je, to i wa­sze!

Na to po­wsta­li wszy­scy ze swych miejsc i po­czę­li go w ra­mio­na brać. Łzy roz­czu­le­nia pły­nę­ły po tych twa­rzach sro­gich i pi­jac­kich.

– W to­bie ca­ła na­dzie­ja, Ję­dru­siu! – wo­łał Ko­ko­siń­ski – choć na gro­cho­wi­nach po­zwól się prze­spać, nie wy­ga­niaj!

– Daj­cie spo­kój! – po­wta­rzał Kmi­cic.

– Nie wy­ga­niaj! I tak nas wy­gna­li, nas, szlach­tę i fa­mi­lian­tów! – wo­łał ża­ło­śnie Uhlik.

– Do stu ka­du­ków! Któż was wy­ga­nia? Jedz­cie, pij­cie, śpij­cie, cze­go, u dia­bła, chce­cie?

– Nie przecz, Ję­dru­siu – mó­wił Ra­nic­ki, na któ­re­go twarz wy­stą­pi­ły cęt­ki jak na skó­rze ry­sia – nie przecz, Ję­dru­siu, prze­pa­dli­śmy z kre­te­sem…

Tu się za­ciął, przy­ło­żył pa­lec do czo­ła, jak­by gło­wę wy­si­lał i na­gle rzekł, spoj­rzaw­szy ba­ra­ni­mi oczy­ma na obec­nych:

– Chy­ba, że się for­tu­na od­mie­ni!

A wszy­scy za­wrza­śli za­raz chó­rem:

– Co się nie ma od­mie­nić!

– Jesz­cze za swo­je za­pła­ci­my.

– I do for­tun doj­dziem.

– I do god­no­ści!

– Bóg nie­win­nym bło­go­sła­wi. Do­bra na­sza, mo­ści pa­no­wie!

– Zdro­wie wa­sze! – za­wo­łał Kmi­cic.

– Świę­te two­je sło­wa, Ję­dru­siu! – od­parł Ko­ko­siń­ski, nad­sta­wia­jąc mu swe pu­co­ło­wa­te po­licz­ki. – Bog­daj nam się le­piej dzia­ło!

Zdro­wia za­czę­ły krą­żyć, czu­pry­ny dy­mić. Ga­da­li wszy­scy je­den przez dru­gie­go, a każ­dy sie­bie tyl­ko słu­chał z wy­jąt­kiem pa­na Re­ku­cia, bo ten gło­wę spu­ścił na pier­si i drze­mał. Po chwi­li Ko­ko­siń­ski jął śpie­wać: „Len mę­dli­ła na mę­dli­cy!” – co wi­dząc pan Uhlik do­był z za­na­drza cze­ka­ni­ka i nuż wtó­ro­wać, a pan Ra­nic­ki, wiel­ki fech­mistrz, fech­to­wał się go­łą rę­ką z nie­wi­dzial­nym prze­ciw­ni­kiem, po­wta­rza­jąc pół­gło­sem:

– Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! – Szach!

Ol­brzy­mi Kul­wiec-Hip­po­cen­tau­rus wy­trzesz­czał oczy i przy­pa­try­wał się pil­nie czas ja­kiś Ra­nic­kie­mu, na ko­niec kiw­nął rę­ką i rzekł:

– Kiep[88] z cie­bie! Ma­chaj zdrów, a tak i Kmi­ci­co­wi na sza­ble nie do­trzy­masz.

– Bo je­mu nikt nie do­trzy­ma; ale ty się spró­buj!

– I ze mną na pi­sto­le­ty nie wy­grasz.

– O du­kat strzał!

– O du­kat! A gdzie i do cze­go?

Ra­nic­ki po­wlókł wzro­kiem na­oko­ło, na ko­niec wy­krzyk­nął, uka­zu­jąc na czasz­ki:

– Mię­dzy ro­gi! O du­kat!

– O co? – spy­tał Kmi­cic.

– Mię­dzy ro­gi! O dwa du­ka­ty! O trzy! Da­waj­cie pi­sto­le­ty!

– Zgo­da! – krzyk­nął pan An­drzej. – Niech idzie o trzy. Zend! Po pi­sto­le­ty!

Po­czę­li krzy­czeć wszy­scy co­raz gło­śniej i tar­go­wać się ze so­bą; tym­cza­sem Zend wy­szedł do sie­ni i po ma­łej chwi­li wró­cił z pi­sto­le­ta­mi, wor­kiem kul i ro­giem z pro­chem.

Ra­nic­ki chwy­cił za pi­sto­let.

– Na­bi­ty? – spy­tał.

– Na­bi­ty!

– O trzy! Czte­ry! Pięć du­ka­tów! – wrzesz­czał pi­ja­ny Kmi­cic.

– Ci­cho! Chy­bisz, chy­bisz!

– Utra­fię, pa­trz­cie!… At! Do tej czasz­ki, mię­dzy ro­gi… raz, dwa!…

Wszy­scy zwró­ci­li uwa­gę na po­tęż­ną czasz­kę ło­sią wi­szą­cą wprost Ra­nic­kie­go; on zaś wy­cią­gnął rę­kę. Pi­sto­let chwiał mu się w dło­ni.

– Trzy! – wy­krzyk­nął Kmi­cic.

Strzał huk­nął, izba na­peł­ni­ła się dy­mem pro­cho­wym.

– Chy­bił, chy­bił! Ot, gdzie dziu­ra! – wo­łał Kmi­cic, uka­zu­jąc rę­ką na ciem­ną ścia­nę, z któ­rej ku­la odłu­pa­ła wiór ja­śniej­szy.

– Do dwóch ra­zy sztu­ka!

– Nie!… Da­waj mnie! – wo­łał Kul­wiec.

W tej chwi­li wpa­dła na od­głos strza­łu prze­ra­żo­na cze­ladź.

– Precz! Precz! – krzyk­nął Kmi­cic. – Raz! Dwa! Trzy!…

Znów huk­nął strzał, tym ra­zem drza­zgi po­sy­pa­ły się z ko­ści.

– A daj­cie i nam pi­sto­le­ty! – za­krzyk­nę­li wszy­scy na­raz.

I ze­rwaw­szy się, po­czę­li grzmo­cić pię­ścia­mi po kar­kach pa­choł­ków, chcąc ich do po­śpie­chu za­chę­cić. Nim upły­nął kwa­drans, ca­ła izba grzmia­ła wy­strza­ła­mi. Dym prze­sło­nił świa­tło świec i po­sta­cie strze­la­ją­cych. Hu­kom wy­strza­łów to­wa­rzy­szył głos Zen­da, któ­ry kra­kał jak kruk, kwi­lił jak so­kół, wył jak wilk, ry­czał jak tur. Co chwi­la prze­ry­wał mu świst kul; drza­zgi le­cia­ły z cza­szek, wió­ry ze ścian i z ram por­tre­tów; w za­mie­sza­niu po­strze­la­no i Bil­le­wi­czów, a Ra­nic­ki, wpadł­szy w fu­rię, siekł ich sza­blą.

Zdu­mio­na i wy­lę­kła cze­ladź sta­ła jak­by w obłą­ka­niu, po­glą­da­jąc wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma na tę za­ba­wę, któ­ra do na­pa­du ta­tar­skie­go by­ła po­dob­na. Psy po­czę­ły wyć i szcze­kać. Ca­ły dom ze­rwał się na no­gi. Na po­dwó­rzu ze­bra­ły się kup­ki lu­dzi. Dziew­ki dwor­skie bie­gły pod okna i przy­kła­da­jąc twa­rze do szyb, płasz­cząc no­sy, spo­glą­da­ły, co się dzie­je we środ­ku.

Doj­rzał je na ko­niec pan Zend; świst­nął tak prze­raź­li­wie, że aż w uszach wszyst­kim za­dzwo­ni­ło, i krzyk­nął:

– Mo­ści pa­no­wie! Si­kor­ki pod okna­mi! Si­kor­ki!

– Si­kor­ki! Si­kor­ki!

– Da­lej w plą­sy! – wrzesz­cza­ły nie­sfor­ne gło­sy.

Pi­ja­na cze­re­da sko­czy­ła przez sień na ga­nek. Mróz nie otrzeź­wił głów dy­mią­cych. Dziew­czę­ta, krzy­cząc wnie­bo­gło­sy, roz­bie­gły się po ca­łym po­dwó­rzu; oni zaś go­ni­li je i każ­dą schwy­ta­ną od­pro­wa­dza­li do izby. Po chwi­li po­czę­ły się plą­sy wśród dy­mu, złam­ków ko­ści, wió­rów, wo­kół sto­łu, na któ­rym po­roz­le­wa­ne wi­no utwo­rzy­ło ca­łe je­zio­ra.

Tak to ba­wi­li się w Lu­bi­czu pan Kmi­cic i je­go dzi­ka kom­pa­nia.

Roz­dział III

Przez na­stęp­ne dni kil­ka co­dzien­nie by­wał pan An­drzej w Wo­dok­tach i co dzień wra­cał wię­cej roz­ko­cha­ny, i co­raz bar­dziej po­dzi­wiał swo­ją Oleń­kę. Przed kom­pa­nio­na­mi też ją pod nie­bio­sa wy­chwa­lał, aż pew­ne­go dnia rzekł im:

– Moi mi­li ba­ran­ko­wie, po­je­dzie­cie dziś czo­łem bić, po­tem zaś umó­wi­li­śmy się z dziew­czy­ną, że do Mi­tru­nów wszy­scy wy­ru­szy­my, aby san­ny[89] w la­sach za­żyć i tę trze­cią ma­jęt­ność oba­czyć. Ona też nas tam po­dej­mo­wać bę­dzie go­ścin­nie, a wy się przy­stoj­nie za­cho­waj­cie, bo na bi­gos po­sie­kam, któ­ren by jej w czym­kol­wiek uchy­bił…

Ka­wa­le­ro­wie chęt­nie sko­czy­li się ubie­rać i wkrót­ce czte­ry pa­ry sa­ni wio­zło ocho­czą mło­dzież do Wo­dok­tów. Pan Kmi­cic sie­dział w pierw­szych, bar­dzo ozdob­nych, kształt niedź­wie­dzia sre­brzy­ste­go ma­ją­cych. Cią­gnę­ło je trzy kał­mu­ki zdo­bycz­ne w pstrą uprząż przy­bra­ne, we wstąż­ki i pió­ra pa­wie, we­dle mo­dy w Smo­leń­skiem, któ­rą od dal­szych są­sia­dów Smo­leńsz­cza­nie prze­ję­li. Po­wo­ził pa­cho­łek sie­dzą­cy w szyi niedź­wie­dziej. Pan An­drzej, przy­bra­ny w zie­lo­ną ak­sa­mit­ną be­kie­szę[90], spi­na­ną na zło­te pę­tli­ce a pod­bi­tą so­bo­la­mi i w so­bo­li koł­pa­czek z cza­plim wi­chrem, we­sół był, ocho­czy i tak mó­wił do sie­dzą­ce­go obok pa­na Ko­ko­siń­skie­go:

– Słu­chaj, Ko­kosz­ko! Pod­swa­wo­li­li­śmy po­no przez te wie­czo­ry nad mia­rę, a zwłasz­cza pierw­sze­go, gdy się to czasz­kom i por­tre­tom do­sta­ło. Ba, dziew­czę­ta by­ły jesz­cze gor­sze. Za­wsze dia­beł Zen­da pod­nie­ci, a po­tem na kim się skru­pi? – Na mnie! Bo­ję się, że­by lu­dzie nie roz­ga­da­li, bo tu cho­dzi o mo­ją re­pu­ta­cję.

– Po­wieś­że się na two­jej re­pu­ta­cji, bo na nic in­ne­go nie­zdat­na, tak jak i na­sze.

– A kto te­mu wi­nien, je­śli nie wy? Pa­mię­taj, Ko­kosz­ko, że to i w Or­szań­skiem mie­li mnie przez was za nie­spo­koj­ne­go du­cha i ję­zy­ki na mnie ostrzy­li ja­ko no­że na oseł­ce.

– A kto pa­na Tum­gra­ta na mro­zie przy ko­niu pro­wa­dził? Kto owe­go ko­ro­nia­rza usiekł, któ­ren się py­tał, czy w Or­szań­skiem już na dwóch no­gach cho­dzą, czy­li jesz­cze na czte­rech? Kto pa­nów Wy­ziń­skich, oj­ca i sy­na, po­szczer­bił? Kto sej­mik ostat­ni roz­pę­dził?

– Sej­mik roz­pę­dzi­łem w Or­szań­skiem, nie gdzie in­dziej, to do­mo­wa rzecz. Pan Tum­grat od­pu­ścił mi, umie­ra­jąc, a co do resz­ty to nie wy­ma­wiaj, gdyż po­je­dy­nek naj­nie­win­niej­sze­mu się zda­rzy.

– Jam ci też wszyst­kich nie wy­mie­nił, o in­kwi­zy­cjach woj­sko­wych tak­że nie wspo­mnia­łem, któ­rych dwie cię w obo­zie cze­ka.

– Nie mnie, ale was, bom ja ty­le je­no wi­nien, żem wam oby­wa­te­lów ra­bo­wać do­zwo­lił. Ale mniej­sza z tym. Stul­że pysk, Ko­kosz­ko, i nie po­wia­daj o ni­czym sło­wa Oleń­ce, ani o po­je­dyn­kach, ani zwłasz­cza o owym strze­la­niu do por­tre­tów i o dziew­czę­tach. Gdy­by się wy­da­ło, na was wi­nę zło­żę. Cze­la­dzi już wspo­mnia­łem i dziew­kom, że niech­by któ­re sło­wem wspo­mnia­ło, ka­żę pa­sy drzeć[91].

– Każ się pod­kuć, Ję­dru­siu, kie­dy się tak dziew­czy­ny bo­isz. In­ny ty by­łeś w Or­szań­skiem. Wi­dzę to już, wi­dzę, że bę­dziesz na pa­sku cho­dził, a to na nic! Któ­ryś fi­lo­zof sta­ro­żyt­ny po­wia­da: „Jak nie ty Kach­nę, to Kach­na cie­bie!” Da­łeś się już we wszyst­kim usi­dlić.

– Głu­piś, Ko­kosz­ko! A co do Oleń­ki, bę­dziesz i ty z no­gi na no­gę prze­stę­po­wał, jak ją zo­ba­czysz, bo bia­ło­gło­wy z tak grzecz­nym umy­słem dru­giej nie zna­leźć. Co do­bre, to ona wraz po­chwa­li, a co złe, te­go zga­nić nie omiesz­ka, bo we­dle cno­ty są­dzi i w niej ma go­to­wą mia­rę. Tak ją już nie­bosz­czyk pod­ko­mo­rzy wy­cho­wał. Ze­chcesz przed nią fan­ta­zję ka­wa­ler­ską oka­zać i po­chwa­lisz się, żeś pra­wo zdep­tał, to ci po­tem jesz­cze wstyd: bo za­raz rzek­nie, że za­cny oby­wa­tel te­go czy­nić nie po­wi­nien, gdyż to jest prze­ciw oj­czyź­nie… Tak ona rzek­nie, a to­bie jak­by kto w pysk dał i aż ci dziw­no, żeś wprzó­dy sam te­go nie ro­zu­miał… Tfu! Wstyd! War­cho­li­li­śmy się okrut­nie, a te­raz trze­ba przed cno­tą i nie­win­no­ścią ocza­mi świe­cić… Naj­gor­sze by­ły te dziew­czę­ta!…

– Wca­le nie by­ły naj­gor­sze. Sły­sza­łem, że tu po za­ścian­kach szlach­cian­ki ja­ko krew z mle­kiem i po­dob­no zgo­ła nie­opor­ne.

– Kto ci to po­wia­dał? – spy­tał ży­wo Kmi­cic.

– Kto po­wia­dał? Kto, je­śli nie Zend! Wczo­raj dzia­ne­ta de­re­szo­wa­te­go[92] pró­bu­jąc, po­je­chał do Woł­mon­to­wicz; prze­je­chał je­no dro­gą, ale wi­dział si­ła si­ko­rek, bo z nie­szpo­rów wra­ca­ły. „My­śla­łem – po­wia­da – że z ko­nia zle­cę, tak chę­do­gie i gład­kie.” A co na któ­rą spoj­rzał, to mu za­raz wszyst­kie zę­by po­ka­za­ła. I nie dziw! Co tęż­sze chło­py mię­dzy szlach­tą to do Ro­sień po­szli, a si­kor­kom przy­krzy się sa­mym.

Kmi­cic trą­cił ku­ła­kiem w bok to­wa­rzy­sza:

– Po­je­dzie­my, Ko­kosz­ko, kie­dy wie­czo­rem, ni­by zbłą­dziw­szy – co?

– A two­ja re­pu­ta­cja?

– O, do dia­bła! Stul­że gę­bę! Jedź­cie sa­mi, kie­dy tak; al­bo le­piej za­nie­chaj­cie i wy! Nie obe­szło­by się bez ha­ła­sów, a z tu­tej­szą szlach­tą chcę zgod­nie żyć, bo ich opie­ku­na­mi Oleń­ki nie­bosz­czyk pod­ko­mo­rzy wy­zna­czył.

– Mó­wi­łeś o tym, alem nie chciał wie­rzyć. Skąd mu ta­ka kon­fi­den­cja z sza­ra­ka­mi?

– Bo na woj­nę z ni­mi cha­dzał i to sły­sza­łem jesz­cze w Or­szy, jak ma­wiał, że cno­tli­wa krew w tych lau­dań­skich. Ale że­by ci praw­dę, Ko­kosz­ko, po­wie­dzieć, to i mnie zra­zu dziw­no by­ło, bo to tak, ja­ko­by ich stró­ża­mi na­de mną uczy­nił.

– Mu­sisz się im ako­mo­do­wać i do wiech­ciów w bu­tach kła­niać.

– Wpierw ich po­wie­trze wy­du­si. Ci­cho bądź, bo mi gniew­no! Oni to bę­dą mi się kła­nia­li i słu­ży­li. Cho­rą­giew to go­to­wa na każ­de za­wo­ła­nie.

– Już tam kto in­ny bę­dzie tej cho­rą­gwi rot­mi­strzo­wał. Po­wia­da Zend, że tu jest ja­kiś puł­kow­nik mię­dzy ni­mi… Za­po­mnia­łem prze­zwi­ska… Wo­ło­dy­jow­ski czy kto? On pod Szkło­wem im przy­wo­dził. Do­brze po­dob­no sta­wa­li, ale ich tam i wy­cze­sa­no!

– Sły­sza­łem ja o ja­kimś Wo­ło­dy­jow­skim, sław­nym żoł­nie­rzu… Ale oto Wo­dok­ty już wi­dać.

– Hej, do­brze tu lu­dziom na tej Żmu­dzi, bo wszę­dy okrut­ne po­rząd­ki. Sta­ry mu­siał być za­wo­ła­ny go­spo­darz… I dwór, wi­dzę, jak się pa­trzy. Ich tu rza­dziej nie­przy­ja­ciel pa­li, to się i bu­do­wać mo­gą.

– My­ślę, że o tej swa­wo­li w Lu­bi­czu nie mo­że ona jesz­cze wie­dzieć – rzekł jak­by do sie­bie sa­me­go Kmi­cic.

Po czym zwró­cił się do to­wa­rzy­sza:

– Mo­ja Ko­kosz­ko, za­po­wia­dam to­bie, a ty po­wtórz jesz­cze raz in­nym, że tu mu­si­cie się przy­stoj­nie za­cho­wać, a niech któ­ry so­bie w czym­kol­wiek po­fol­gu­je, jak mi Bóg mi­ły, na siecz­kę po­tnę.

– No! Ależ cię osio­dła­li!

– Osio­dła­li, nie osio­dła­li – to­bie za­się[93]!

– Nie patrz mi na Ka­się, bo ci do niej za­się – rzekł fleg­ma­tycz­nie Ko­ko­siń­ski.

– Pal z ba­ta! – krzyk­nął na woź­ni­cę Kmi­cic.

Pa­cho­łek, sto­ją­cy w szyi sre­brzy­ste­go niedź­wie­dzia, za­krę­cił ba­tem i wy­strze­lił bar­dzo spraw­nie, in­ni woź­ni­ce po­szli za je­go przy­kła­dem i za­je­cha­li wśród trza­ska­nia, raź­no, we­so­ło, ja­ko­by ku­lig.

Wy­siadł­szy z sa­nek, we­szli na­przód do sie­ni ogrom­nej jak spichrz, nie­bie­lo­nej, a stąd pro­wa­dził pan Kmi­cic do ja­dal­nej izby, przy­bra­nej jak w Lu­bi­czu w czasz­ki po­bi­tych zwie­rząt. Tu się za­trzy­ma­li, po­glą­da­jąc pil­nie i cie­ka­wie na drzwi do są­sied­niej kom­na­ty, z któ­rej wyjść mia­ła pan­na Alek­san­dra. Tym­cza­sem, ma­jąc wi­docz­nie w pa­mię­ci ostrze­że­nie pa­na Kmi­ci­ca, roz­ma­wia­li ze so­bą tak ci­cho jak w ko­ście­le.

– Tyś chłop mow­ny – szep­tał pan Uhlik do Ko­ko­siń­skie­go – ty po­wi­tasz od nas wszyst­kich.

– Ukła­da­łem so­bie przez dro­gę – od­rzekł pan Ko­ko­siń­ski – ale nie wiem, czy­li bę­dzie dość gład­ko, bo mi Ję­druś do kon­cep­tu prze­szka­dzał.

– By­le z fan­ta­zją! Co ma być, niech bę­dzie! Ot, idzie już!…

Pan­na Alek­san­dra we­szła rze­czy­wi­ście i za­trzy­ma­ła się tro­chę u pro­ga jak­by zdzi­wio­na tak licz­ną kom­pa­nią, a i pan Kmi­cic stał przez chwi­lę jak wry­ty od po­dzi­wu nad jej uro­dą, bo ją do­tąd tyl­ko wie­czo­ra­mi wi­dy­wał, a przy dniu wy­da­wa­ła się jesz­cze pięk­niej­sza. Oczy jej mia­ły bar­wę cha­bru, czar­na brew nad ni­mi od­bi­ja­ła od bia­łe­go czo­ła jak he­ban, a pło­wy włos lśnił się jak­by ko­ro­na na gło­wie kró­lo­wej. I pa­trzy­ła śmia­ło, oczu nie spusz­cza­jąc, ja­ko pa­ni w swo­im do­mu go­ści przyj­mu­ją­ca, z ja­sną twa­rzą, od­bi­ja­ją­cą jesz­cze ja­śniej od czar­nej jub­ki[94] ob­ra­mo­wa­nej gro­no­sta­ja­mi. Tak po­waż­nej i wy­nio­słej pan­ny nie wi­dzie­li jesz­cze ci za­bi­ja­ko­wie przy­wy­kli do in­ne­go po­kro­ju nie­wiast, to­też sta­li sze­re­giem ja­ko­by na po­pi­sie cho­rą­gwi i szur­ga­jąc no­ga­mi, kła­nia­li się tak­że sze­re­giem, a pan Kmi­cic su­nął na­przód i uca­ło­waw­szy kil­ka­na­ście ra­zy rę­kę pa­nien­ki, rzekł:

– Otom ci przy­wiózł, mój klej­no­cie, ko­mi­li­to­nów[95] mo­ich, z któ­ry­mi ostat­nią woj­nę od­by­wa­łem.

– Ho­nor to dla mnie nie­ma­ły – od­rze­kła Bil­le­wi­czów­na – przyj­mo­wać w do­mu tak god­nych ka­wa­le­rów, o któ­rych cno­cie i wy­bor­nych oby­cza­jach już od pa­na cho­rą­że­go sły­sza­łam.

To po­wie­dziaw­szy uchwy­ci­ła się ko­niusz­ka­mi pal­ców za suk­nię i pod­no­sząc ją nie­co, dy­gnę­ła z nad­zwy­czaj­ną po­wa­gą, a pan Kmi­cic war­gi przy­gryzł, ale jed­no­cze­śnie aż po­kra­śniał, że tak je­go dziew­czy­na mó­wi­ła śmia­ło.

God­ni ka­wa­le­ro­wie, szur­ga­jąc wciąż no­ga­mi, trą­ca­li jed­no­cze­śnie pa­na Ko­ko­siń­skie­go.

– Haj­da! Wy­stąp!

Pan Ko­ko­siń­ski po­su­nął się krok na­przód, chrząk­nął i tak roz­po­czął:

– Ja­śnie wiel­moż­na pan­no pod­ko­mo­rzan­ko…

– Łow­czan­ko – po­pra­wił Kmi­cic.

– Ja­śnie wiel­moż­na pan­no łow­czan­ko, a nam wiel­ce mi­ło­ści­wa do­bro­dziej­ko! – po­wtó­rzył zmie­sza­ny pan Ja­ro­mir. – Wy­bacz wać­pan­na, je­że­lim się w god­no­ści po­my­lił…

– Nie­win­na to omył­ka – od­rze­kła pan­na Alek­san­dra – i nic ona tak wy­mow­ne­mu ka­wa­le­ro­wi nie uj­mie…

– Ja­śnie wiel­moż­na pan­no łow­czan­ko do­bro­dzi­ko, a nam wiel­ce mi­ło­ści­wa pa­ni!… Nie wiem, co mi w imie­niu ca­łe­go Or­szań­skie­go wię­cej wy­sła­wiać przy­stoi, czy nad­zwy­czaj­ną wać­pan­ny do­bro­dzi­ki uro­dę i cno­tę, czy nie­wy­po­wie­dzia­ną szczę­śli­wość rot­mi­strza i ko­mi­li­to­na na­sze­go, pa­na Kmi­ci­ca, bo cho­ciaż­bym się wzbił pod ob­ło­ki, cho­ciaż­bym sa­mych ob­ło­ków do­się­gnął… sa­mych, mó­wię, ob­ło­ków…

– A zleź­że już raz z tych ob­ło­ków! – za­krzyk­nął Kmi­cic.

Na to ka­wa­le­ro­wie par­sk­nę­li jed­nym ogrom­nym śmie­chem i na­gle, wspo­mniaw­szy na przy­kaz Kmi­ci­ca, chwy­ci­li się rę­ko­ma za wą­sy.