Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki" - czy to prawda, czy kolejna prowokacja Marka Raczkowskiego, jednego z najpopularniejszych rysowników? Książka do czytania i oglądania - kilkadziesiąt fantastycznych rysunków Raczkowskiego i po raz pierwszy publikowane zdjęcia z baaaardzo prywatnego archiwum.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Copyright © Marek Raczkowski, Magdalena Żakowska, Czerwone i Czarne
Projekt graficzny FRYCZ I WICHA
Korekta Kinga Gruca, Małgorzata Ablewska
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne sp. z o.o. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Druk i oprawa Drukarnia Colonel ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16 30-532 Kraków
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki
ISBN 978-83-7700-100-4
Konwersja do formatu epub: [email protected]
Warszawa 2013
Książkę wydrukowano na papierze Creamy Hi Bulk 53 g. vol 2.4
Dziękujemy wydawcom. Gdyby nie presja zaliczki, którą nam wypłacili, ta książka nigdy by nie powstała.
– Chyba na dziwki i kokainę.
– Kilka godzin? Tyle co pójść do bankomatu, wypłacić pieniądze i wydać. Ale zaraz, zaraz – zapłaciłem też zaległy czynsz i trochę dałem dziecku. Nie miałaś problemu ze znalezieniem stolika?
[Rozmowy do tej książki nagrywaliśmy w dwóch miejscach – z reguły zaczynaliśmy w restauracji przy ulicy Chocimskiej, a kończyliśmy w pobliżu, w mieszkaniu Marka Raczkowskiego].
– Bo ja tu jestem stałym gościem. Jak wstaję, z reguły po południu, koło 16, to piję kawę. Potem jem kanapki, popijając whisky lub wódką, a wieczorem jem tutaj tatara z tuńczyka i halibuta, suma albo wołowinę. Często w towarzystwie kobiet, ale rzadko się powtarzają. I od razu muszę sprostować – nie do końca prawdę powiedziałem, bo jest kilka takich kobiet, które zapraszam tu często. Staram się być teraz bardziej prawdziwy, niż jestem. Bo jeśli chodzi o tę książkę, przede mną stoi trudne zadanie. Muszę bowiem pokonać w sobie wstyd, który nieustannie odczuwam. Dojmujący, prawdziwy fałszywy wstyd.
– Dojmujący, prawdziwy fałszywy wstyd polega na tym, że człowiek chce siebie pokazać w lepszym, czyli fałszywym świetle. Na przykład nie przyznaje się do zażywania narkotyków ani do częstego zmieniania partnerek. Człowiek, który zażywa za dużo narkotyków, mówi na przykład, że owszem, wie, co to narkotyki, ale zażywa je nieregularnie, od okazji do okazji. Mało kto mówi całą prawdę. To jest fałszywy wstyd. I on jest autentyczny.
– Na jedno wychodzi. Czy można bezkarnie przyznawać się do ćpania? Czy to nie jest autodenuncjacja? Z jednej strony wydaje mi się, że organy ścigania powinny marzyć o tym, żeby jakiegoś celebrytę złapać, jak ostatnio Korę, ale może tak nie jest? Bo co oni teraz mają z tą Korą zrobić?! Maciek Zembaty powiedział kiedyś publicznie, żeby go po śmierci spalić i wciągać nosem, bo w dużej części składa się z czystej kokainy. I nic złego go z tego powodu nie spotkało.
Pewna moja koleżanka opowiedziała mi autentyczną historię, która spotkała ją w hotelu. Była tam z kimś umówiona, ale zanim doszła do baru, podszedł do niej nieznajomy mężczyzna i powiedział po angielsku, że jest agentem pewnego znanego hollywoodzkiego aktora i że zaprasza ją do jego pokoju. Wymienił nazwisko tego aktora, a nie było tajemnicą, że przebywał on wtedy z wizytą w Polsce, więc koleżanka, aktorka zresztą, postanowiła skorzystać z okazji, żeby go poznać. Poszła z agentem do pokoju aktora, on rzeczywiście tam był, ona się speszyła, wytłumaczyła, że to nieporozumienie, że owszem, ma na sobie minispódniczkę i mocny makijaż, ale nie jest prostytutką, tylko aktorką. Wszyscy troje się z tej niezręcznej sytuacji chwilę pośmiali, a następnie koleżanka pożegnała aktora i wyszła. „Jak to wyszłaś?!” – zapytałem ją zdziwiony. „Taki wielki aktor, przystojny do tego, a ty wyszłaś?!”. A koleżanka na to: „Wiem, co chcesz powiedzieć. Oczywiście, że bym chętnie została. Ale miałam akurat bardzo obfity okres...”. Ona jest przykładem człowieka, który dojmującego, prawdziwego fałszywego wstydu nie odczuwa. I za to ją szanuję.
– Czy wiesz, że pracowałem kiedyś w Radiu Kolor, gdzie zajmowałem się opowiadaniem Krzysztofowi Maternie słabych dowcipów?
– Miałem pewnie ze cztery lata, jak po raz pierwszy usłyszałem ten dowcip: mama z tatą chcieli się ruchać, ale synek był w domu, więc wysłali go do sklepu po musztardę. I tata mówi wtedy do mamy: „Pokaż mi bułeczkę!”. A mama do taty: „Pokaż mi kiełbaskę!” – przypominam, że były to czasy PRL-u. A na to synek staje w drzwiach i mówi: „A ja wam przyniosłem musztardę”. Nie wiem, jakim cudem synek znalazł się w tym dowcipie w drzwiach akurat wtedy. Zastanawiam się nad tym od 50 lat.
Ale ja dla Radia Kolor wymyśliłem inny dowcip. Mama mówi: „Synku, idź do sklepu, kup pinezki”. A synek na to: „Po co, kiedy tyle ich chodzi po ścianie?!”. I w studiu zapadła cisza. Kolega, który był wtedy z nami, mówi: „Może chodziło o pluskiewki?”. A ja na to: „A co ja powiedziałem?”. I znowu cisza. Maternie tak to się spodobało, że postanowił poprowadzić ze mną czterogodzinny program na żywo. I zniszczył mnie w tym programie całkowicie. Cały czas mówił: „Ale pan naprawdę uważa, że to jest śmieszne? Ale tak szczerze?”. Wymiękłem wtedy kompletnie.
– Jak się urodziłem, to byłem podobno okropnie brzydki. Miałem jakieś zaburzone proporcje ciała, nawet jak na noworodka. Wielka głowa, mały tułów. Ale byłem jedynym chłopcem w rodzinie, więc wszyscy mnie bardzo kochali. I ciągle się mną bawili – fotografowali, przebierali, obracali na wszystkie strony. Nie ukrywam, że bardzo to lubiłem, bo byłem w centrum zainteresowania.
– Kiedy miałem pięć lat, o mało nie zgwałciłem trzyletniego chłopczyka, w którym byłem zakochany, a fiutek stał mi przy nim jak kredka. I w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje. Leżał koło mnie w łóżeczku, taki mięciutki, cieplutki, a ja czułem się rozkosznie.
– Bartuś, mój najlepszy przyjaciel, syn przyjaciół moich rodziców. Prawdopodobnie nie miałem jeszcze wtedy ukształtowanych preferencji seksualnych. Byłem kompletnie zagubiony.
– Kilka lat. Teraz wiem, dlaczego go tak kochałem. Bo on był mną kompletnie zafascynowany, wpatrzony we mnie jak w obraz, chłonął każde moje słowo, świata poza mną po prostu nie widział. Trudno nie kochać kogoś takiego. Zawsze zresztą wybierałem sobie mniejszych i młodszych kolegów i obejmowałem nad nimi duchowe przywództwo. Potem, jako siedmio-, ośmioletni chłopiec stałem się nagle bardzo wstydliwy i oburzało mnie wszystko, co nieprzyzwoite.
– Chyba w pierwszej klasie podstawówki. Miałem urodziny i postanowiłem zaprosić do domu gości. Nie uprzedziłem mamy, więc była na mnie bardzo zła. Najpierw popełniła ustawowe przestępstwo zagrożone karą więzienia, czyli oberwałem porządnie w dupę. A potem kazała mi to odwołać, ale wtedy nie było przecież jak. Miałem pisać telegramy?! Więc mama przygotowała przyjęcie, na szczęście były to lata, kiedy w sklepach była jeszcze galaretka w proszku, a potem przyszli goście i się okazało, że to są same dziewczynki. Po prostu zaprosiłem wszystkie dziewczynki z mojej klasy. Podchodziłem kolejno, kłaniałem się i zapraszałem na urodziny. Ani jednego kolegi. Potem przez kilka godzin te dziewczynki stały w kolejce do bujanego fotela mojego dziadka i ja je kolejno w tym fotelu bujałem. Byłem bardzo szczęśliwy. Najpierw zakochałem się chyba w Wioli. Pamiętam też, jak wyobrażałem sobie nasz seks, który miał się odbywać oczywiście w noc poślubną. Niosłem Wiolę do wielkiego łóżka, omdlałą, żeby tam zrobić tę straszną rzecz, którą trzeba zrobić niestety. Dokładnie nie wiedziałem, co to takiego, ale na szczęście z reguły usypiałem, zanim dochodziłem w tym marzeniu do sedna sprawy.
– Coś tam pamiętam, że nie bardzo wiedziałem, jak to się robi. Znałem teorię – że trzeba język dziewczynie włożyć do buzi – ale zupełnie nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Ten pomysł nie budził mojego entuzjazmu i do dziś zresztą akurat ten aspekt miłości fizycznej mojego entuzjazmu nie budzi.
– Jako dziecko zakochiwałem się po kolei we wszystkich dziewczynkach z klasy. Ale taka pierwsza prawdziwa miłość wystąpiła, jak miałem jakieś 12 lat. Zakochałem się potwornie. Ona była młodsza, miała jakieś siedem lat pewnie, wyglądała jak jebana Nel, w marzeniach podawałem jej chininę. Ona miała być oczywiście omdlała w gorączce, a ja pokonywałem w jej obronie bandę strasznych zbójów. W „Muminkach” była taka scena, jak Muminek z Panną Migotką płynęli łódeczką i złapała ich burza. Musieli nocować na jakiejś wyspie, a w pobliżu pojawili się oczywiście Hatifnatowie. Ona się bardzo boi, on się nią opiekuje, przytula ją – i mnie bliskość też się kojarzyła właściwie wyłącznie z sytuacją zagrożenia. Ta dziewczynka była córką znajomych moich rodziców. To było na wakacjach. Dwa miesiące siedzieliśmy razem w Jastarni, byliśmy właściwie nierozłączni. Dorośli się z nas śmieli, nazywali zakochaną parą. Było mi wstyd, często udawałem przed rodzicami, że ona mnie wcale nie rusza, jeśli byłem akurat w ich obecności bez niej, to starałem się być bardzo widoczny. A po powrocie do Warszawy strasznie cierpiałem. Codziennie podsłuchiwałem ich rozmowy, czy się przypadkiem z rodzicami tej dziewczynki nie umawiają, ale to niestety nie byli bliscy znajomi. Może dlatego, że jej rodzice byli architektami, a moi przyjaźnili się raczej z dziennikarzami i fotografami. Jednym z ich najlepszych przyjaciół był Lilek Lasota, redaktor naczelny „Po prostu”. Miał syna Marka, z którym się przyjaźniłem. Co niedzielę jeździliśmy pod Warszawę na grzyby albo ognisko. Rodzice przyjaźnili się też z Jerzym Iwaszkiewiczem i Ernestem Skalskim, który miał najlepszy samochód w towarzystwie, pomarańczowego opla.
– Jak miałem 12 czy 13 lat, pasjonowało mnie bukieciarstwo. Zająłem się na poważnie ikebaną.
– Oczywiście.
– Dla babci. Nigdy nie miałem romansu z mamą, z babcią – długoletni.
Pamiętam też moją pierwszą coca-colę. Od mojego wczesnego dzieciństwa co roku jeździliśmy na miesiąc wakacji do Szczawy – małego uzdrowiska na drodze z Mszany Dolnej do Szczawnicy. Jeździła tam cała bliższa i dalsza rodzina – rodzice, dziadkowie, ciocie, wujowie, kuzyni i kuzynki; w porywach było tam ze 20 osób. Pakowaliśmy nasz samochód po brzegi, część rzeczy przywiązana była, pamiętam, sznurkiem do dachu, i jechaliśmy tam cały dzień, zatrzymując się po drodze na jakichś polanach, gdzie mama coś gotowała na kuchence gazowej. Wtedy nie było jeszcze takiej infrastruktury jak dzisiaj. Podróżowanie wiązało się z postojami i biesiadowaniem w przyrodzie. W Szczawie wynajmowaliśmy pokoje w pensjonatach, całymi piętrami. Było tam mnóstwo dzieci, zakochiwałem się tam w dziewczynkach z Krakowa, z którymi później namiętnie korespondowałem. Jak były upały, budowaliśmy tamy na rzece i kąpaliśmy się w rozlewisku. Włóczyłem się ciągle za siostrą i jej towarzystwem, oni mnie strasznie nie chcieli, bo byłem o sześć lat młodszy. Moja siostra strasznie mi wtedy imponowała. Była taką inteligentną, rozwydrzoną gówniarą. Strasznie dużo czytała, ciągle uganiała się za jakimiś chłopakami, wiecznie w kimś zakochana. Któregoś dnia podejrzałem, jak wypycha sobie stanik watą, i od tamtej pory ją szantażowałem. Za milczenie płaciła mi tym, że mnie wszędzie ze sobą zabierała.
Mój dziadek był w Szczawie bardzo szanowaną osobą. Jeszcze przed wojną, jak pracował na wysokim stanowisku w Ministerstwie Rolnictwa, zasłużył się jakoś dla tego regionu. Znał tam wszystkie miejscowe osobistości. Odwiedzali go w Szczawie jacyś profesorowie, a on odwiedzał proboszcza, z którym prowadził wielogodzinne dysputy. Dziadek chodził zawsze ubrany w biały garnitur, nosił kapelusz panama i kij sękaty w charakterze laski. Czasami chodziliśmy razem na spacer, bo miałem zawsze poczucie winy, że za mało z nim rozmawiam, że tylko latam z dzieciakami.
Jak były żniwa, pomagaliśmy wszyscy w polu. Nie było to przyjemne, to była raczej ciężka praca, ale nagrodą była jazda wozem drabiniastym na sianie. I to po stromych drogach. To była jazda ekstremalna.
Najwięcej czasu na wakacjach spędzałem z babcią. Była moją wielką przyjaciółką. Godzinami graliśmy w karty, głównie w tysiąca. Byliśmy ze sobą bardzo blisko, aż zacząłem dojrzewać. Tego etapu w moim życiu babcia już nie była w stanie zaakceptować. Nie lubiła mnie już w tej wersji. Chyba była o mnie zazdrosna. A ja z kolei byłem kompletnie pochłonięty dziewczynami. Miałem poczucie winy, że nie chcę już z nią grać w karty. Zresztą całe moje życie rodzinne – i wtedy, i dzisiaj – to ciągłe, uporczywe poczucie winy.
– Kiedy miałem jakieś osiem lat, na dzień przed wyjazdem do Szczawy, jeszcze w Warszawie, tata powiedział mi, że na miejscu dostanę swoją pierwszą coca-colę – od wujka, który jechał na nasze wakacje prosto z jakiegoś służbowego wyjazdu zagranicznego. Byłem strasznie dumny, z przejęcia nie mogłem spać w nocy, a potem całą drogę wyobrażałem sobie, jak zadam szyku tą coca-colą przed wiejskimi dzieciakami, które w tamtych czasach chodziły jeszcze boso. Na miejscu wujek wręczył mi uroczyście coca-colę, uroczyście mi ją otworzył, a ja uroczyście wypiłem swój pierwszy łyk. Była ciepła.
– Zupełnie tego nie pamiętam. Coca-cola to jest jednak niesamowity napój. Bo jak tu skonfrontować smak coca-coli z wyobrażeniem o jej smaku? Z wyobrażeniem o jej smaku kilkuletniego chłopca w latach 60. w PRL-u! Czy w ogóle można mieć jakieś wyobrażenie o smaku coca-coli, zanim się jej spróbuje?
– Na przykład bardzo długo żywiłem kult plastikowego worka na śmieci. Moja mama jest z zawodu fotografem i prawie całe życie fotografowała konie. A ja jako mały chłopiec miałem w tym swoje zadanie. Wychodziłem z lasu i ciągnąłem przez łąkę czarny plastikowy worek, żeby konie myślały, że to wilk, i przyjmowały nerwowe pozy – stawiają wtedy uszy i pięknie wychodzą na zdjęciach. Pamiętam, że ten czarny plastikowy worek na śmieci rodzice przywieźli ze Szwecji. Wszyscy na osiedlu nam tego worka zazdrościli, a my oczywiście nie wyrzucaliśmy do niego śmieci. Używaliśmy go tylko od święta. Zabieraliśmy go na wakacje, ja pakowałem do niego swoje rzeczy. To były czasy, kiedy śmieci wyrzucało się do wiaderka, a następnie do zsypu. Część śmieci oczywiście osiadała na ścianach tego zsypu na zawsze, zachodziły tam niewyobrażalne procesy. Myślę, że nawet Tomasz Bagiński by nie podołał stworzeniu animacji mikroskopowego świata takiego zsypu do reklamy jakiegoś środka bakteriobójczego.
– Miałem sześć lat, kiedy wprowadziłem się z rodzicami do bloku. Winda mnie nigdy nie kręciła tak jak zsyp. Bo zsyp pachniał odurzająco, bardzo lubiłem wyrzucać śmieci i wdychać ten smród. To był nowy, świeżo oddany do użytku blok. Ten smród to był smród nowego zsypu, nowych śmieci. Kończył się długim gardłem, pod którym ustawiony był pojemnik, ale dozorca, zwykle nietrzeźwy, nie potrafił ustawić pojemnika równo. Część śmieci oczywiście do niego nie trafiała. A potem przyjeżdżali zwykle nie całkiem trzeźwi śmieciarze, którzy się awanturowali, że nie będą zbierali śmieci tylko dlatego, że dozorca źle postawił. A tam już kwitły nowe formy życia, zachodziły tajemnicze procesy i mało nie dochodziło do powstania jakiegoś równoległego świata – tak to widziałem wtedy. Potem pojawiły się karaluchy – zsyp jako kanał przerzutowy nielegalnych imigrantów. Mama narzekała, że karaluchy odbierają jej pracę. Wstawała rano, a naczynia już czyste, okruszki ze stołu wysprzątane. Ja trochę przesadzam oczywiście, bo socjalizm nie był wcale taki brudny. Te zsypy to była po prostu jakaś cywilizacyjna pomyłka. Jeśli chodzi o cywilizacyjne wynalazki, fascynuje mnie teraz młynek w spływie zlewu. Genialna sprawa. Marzę o takim. Czuję się w ogóle coraz gorzej, bo nie mam płaskiego telewizora, bidetu, no i tego młynka w zlewie. Ale z drugiej strony widziałem w życiu parę horrorów, od których mi się młynka odechciało. Bo się okazuje, że używa się go zwykle w zupełnie innych celach. Ktoś wkłada tam komuś palec albo i mieli całe zwłoki. Mam w związku z tym dziesiątki niezdrowych fantazji. Wyobrażam sobie na przykład taką scenę: mały chłopiec ubrany odświętnie szykuje się do wyjścia z domu w dniu swojej pierwszej komunii. Mama mówi: „Kochany, jeszcze umyj rączki”. Tata jak zwykle blokuje ubikację, więc synek korzysta z kuchennego zlewu. Niespodziewanie uruchamia się młynek i zaczyna go wciągać za krawat.
– Nie. Matka usuwała mnie z kadru, bo nikt nie chciałby zapłacić za pocztówkę z koniem, na której wystaje główka chłopca.
– Bardzo. Wspaniałych dziadków, barwnych rodziców i tak dalej. Podręcznikowe dzieciństwo. Fajni rodzice, fajny dom, kochali mnie strasznie, chociaż nigdy tego nie mówili wprost, i w ogóle byli wyluzowani, wszystko było można. Mówiłem do nich po imieniu – Zosia i Mirek. Żadnych traum, zero stresów czy nadmiernej przemocy. Niby taki człowiek jak ja powinien być zadowolony, wręcz szczęśliwy. Ale wiadomo, jak jest za dobrze, to też problem.
– Oczywiście. I to jeszcze jak! Mama często rzucała w tatę przedmiotami – czym popadło.
– Mama była bardziej praktyczna, a tata z fantazją. Nie liczył się z pieniędzmi, zdarzało mu się w jeden dzień całą pensję wydać. I jak kupował coś bardzo drogiego, to mama robiła mu awanturę, a on się tłumaczył, że to przecież dla niej kupił. Na przykład automatyczną obieraczkę do kartofli. W sumie trudno jej się dziwić.
– Mama biła, i to pasem albo sznurem po łydkach. A tata z reguły wycofywał się wtedy na drugi plan. Ale od czasu do czasu też tracił cierpliwość i wybuchał. To było okropnie przykre, bo wtedy potwornie krzyczał, ale było widać, że w zasadzie od początku tego żałuje, a on widział, że my widzimy, że żałuje, więc wkurzał się jeszcze bardziej i krzyczał jeszcze głośniej, aż w końcu dochodził do swojej granicy. Wtedy nas przytulał i to była ogromna ulga. Tym bardziej że natychmiast kupował nam jakieś prezenty.
– Nie. Ojciec mojego ojca był pułkownikiem i dowodził bitwą pod Monte Cassino. Był prawą ręką generała Andersa. W sumie głupio się stało, że zdecydował się najpierw bombardować klasztor, a potem go zdobywać, ponieważ każdy doświadczony wojskowy wie, że ruiny zdobywa się trudniej niż kompletne budynki – ruiny są nieprzewidywalne. To znacząco wpłynęło na liczbę ofiar po naszej stronie. Anders wraz z moim dziadkiem stworzyli Niemcom idealne warunki do obrony.
– Nie. On się znalazł po wojnie w Londynie i tam umarł. Matki mojego ojca też nie poznałem, zmarła tuż po wojnie. Znałem za to mojego drugiego dziadka Józefa, ojca mojej mamy. Był ekonomistą, przed wojną był dyrektorem departamentu w Ministerstwie Rolnictwa. Ten dziadek miał przed wojną dom, gosposię, kierowcę i citroena, chociaż w przeciwieństwie do drugiego dziadka ten z wojny uciekł. Był dowódcą w armii austriackiej podczas pierwszej wojny światowej. Zobaczył na własne oczy, jak wygląda nowoczesna bitwa – z artylerią i bronią chemiczną – i natychmiast przestrzelił sobie rękę. Jak w „Magu” Fowlesa.
– Nie, był bardzo skromny, mówił, że dostał kulkę i odesłali go do domu. Po drugiej wojnie dziadek zajmował się już tylko pisaniem na maszynie. Babcia, emancypantka, żeby ich utrzymać, założyła zakład produkcji kapeluszy. Prawdę na temat dziadka poznałem od ojca, jak byłem już dorosły, po śmierci dziadka. Wtedy dopiero poczułem, jak bardzo był mi bliski. Żałowałem, że nie wiedziałem o tym wcześniej, że tak go olewałem, że nie chciałem chodzić z nim po górach. Wolałem się uganiać za dziewczynkami jak jakiś pedofil. Albo kulki siarkowe wkładałem do puszki po kawie Marago i konstruowałem bomby, które w zasadzie cudem nie oderwały mi nigdy ręki. Ty masz syna, więc musisz wiedzieć jedno: jest taki etap rozwojowy, kiedy synowie robią rzeczy, o których ich matki nie powinny się nigdy dowiedzieć. To okres mniej więcej między dziewiątym a dwudziestym rokiem życia. A jak się przypadkiem o czymś dowiesz, to otworzysz szeroko gębę i powiesz: „On?!”, jak właściciel psa, który zagryzł dziecko: „On przecież taki łagodny jest”. Nawet nie próbuj tego ogarnąć. To jest okres, w którym matka musi powiedzieć sobie: wóz albo przewóz, przeżyje albo nie. Ja w każdym razie zrobiłam wszystko, co mogłam.
– Bardzo. Moja mama ma alzheimera, nawet mnie nie poznaje, więc już się jej nie boję i mogę się przyznać do zbrodni z dzieciństwa. Moje ekstremalne rozrywki dotyczyły lęku wysokości. Mama miała potworny lęk wysokości, a ja odziedziczyłem to po niej. Nie wiem, czy na złość mamie, ale jak tylko mogłem, to starałem się znaleźć na niebezpiecznej dla zdrowia wysokości – nad przepaścią w górach albo wchodziłem na wysokie drzewa, z których nie potrafiłem później zejść, czy siadałem na parapecie na najwyższym piętrze naszego bloku albo zwieszałem się z balkonu czy studni. Gdyby matka zobaczyła mnie w takiej sytuacji, dostałaby co najmniej zawału serca.
– No i właśnie dlatego mnie tak nad przepaść ciągnęło. Po takiej heroicznej próbie nie mogłem zwykle spać kilka nocy. Przeżywałem męczarnie, ale też wielkie szczęście, że zdobyłem się na taki wyczyn.
– Na pozór, ale tak jak psychopata w moim ulubionym filmie „Zniknięcie” – on tam zakopuje ludzi żywcem pod ziemią – lubiłem stawać na krawędzi balkonu i zastanawiać się, dlaczego właściwie nie skoczyć, nie zrobić rzeczy, której nikt inny by nie zrobił. No i ten psychopata w filmie w końcu to sprawdził. Skoczył i połamał sobie nogi. Ja do tej pory w każdym nowym miejscu zamieszkania mierzę sobie w głowie wysokość od balkonu do ziemi. Są wysokości niegroźne, takie, które dają szansę na paraliż, i te naprawdę wysokie wysokości. Nawet spacerując ulicą, często szukam wzrokiem najbliższego balkonu i zastanawiam się, jak by się z niego spadało – czego można by się po drodze na dół złapać, o co można by zawadzić i się poharatać i wreszcie, jak wyglądałbym po zetknięciu z ziemią. Fascynowała mnie – i do dziś fascynuje – historia Stanisława Marusarza, który w czasie wojny skakał z kolejki na Kasprowy. W dzieciństwie żyłem tą historią dobrych kilka lat.
– Tak, od niego uczyłem się historii. Dziadek co roku załatwiał mi zwolnienie lekarskie ze szkoły i zabierał w góry. A ja obiecywałem sobie codziennie rano, że już jutro pójdę z nim na tę wycieczkę, że mądrych rzeczy od niego posłucham, że trochę się kulturalnie podciągnę, a dzisiaj pobiegam sobie jeszcze za dziewczynkami. Ale zawsze w końcu wychodziliśmy jednak wspólnie w góry. Ja do przepaści, on na szczyt, ale po drodze nauczył mnie wiele.
– Zacząłem z nim wyjeżdżać, jak miałem może dziesięć lat. I tak przez kilka kolejnych lat, aż umarł. Z babcią i ciocią jeździłem z kolei do Zakopanego zimą i często wybieraliśmy się kolejką na Kasprowy do kawiarni na kawę czy koniak. Jakich ja w tej kolejce doznawałem rozkoszy! Myślę, że to mogły być nawet moje pierwsze rozkosze o charakterze seksualnym. Bałem się panicznie!
– Musiałem. Moja matka jeździła świetnie. Wygrywała bieg zjazdowy w kategorii seniorek, mając jednocześnie lepszy czas od najlepszej juniorki – na torze olimpijskim podczas mistrzostw dziennikarzy. Na nartach i konno jeździła z moją siostrą. Ja jeździłem tylko z obowiązku i to było chyba widać. Poza tym matka się o mnie potwornie bała, znacznie bardziej niż o siostrę. Nigdy nie pozwoliła mi wsiąść na konia. Dlatego gdy jako młodzieniec kupiłem sobie motocykl, postanowiłem go przed matką ukrywać. Bałem się, że zabroni mi na nim jeździć.
– Tak. Zosia ma na imię. Utrzymywała nas wszystkich, więc rządziła. Utrzymywała mnie przez pół życia. Okropnie żałuję, że w pełni świadomości nie dotarła do chwili, w której to ja zacząłem więcej zarabiać.
– Robiła zdjęcia tych koni. W 1973 roku wydała album. Fajne reporterskie czarno-białe zdjęcia z ziarnem. Wtedy jeszcze fotografia była sztuką niezwykłą. Wymagała wiedzy, talentu, sprzęt fotograficzny nie był taki łatwy w obsłudze jak dziś. Zrobić dobre czarno-białe zdjęcie koni pędzących w błocie – to była sztuka.
– Zainteresowanie fotografią przejęła od mojego ojca. Jak go poznała, była modelką i klasyczną przedwojenną panną na wydaniu – grała pięknie na pianinie. Do dziś pamiętam, jak w dzieciństwie grała nam etiudę „Rewolucyjną”. A dlaczego konie? Babcia Janina, od strony mamy, odkąd pamiętam, była siwą starszą panią w przedwojennym stylu. Miała piękne, gęste włosy, które stylowo zaczesywała. Zawsze w kapeluszu. Paliła papierosy i uwielbiała nalewki. Miała ich dziesiątki. I całe życie grała na wyścigach. Matka obcowała więc z końmi od dzieciństwa, świetnie jeździła konno.
– Całe dzieciństwo spędziłem na Służewcu i w komisariacie milicji, gdzie nieustannie przez megafon jeden z milicjantów wołał: „Czteroletni Marek czeka na babcię na komisariacie”. Babcia oczywiście zapominała o mnie w ferworze gry. To zagubienie na torach konnych na Służewcu to chyba moje najwcześniejsze wspomnienie. Pamiętam dokładnie ten komisariat, pamiętam, że na pocieszenie – bo oczywiście płakałem rzewnie – dostawałem od milicjantów kisiel. Że się zgubiłem, do babci docierało zwykle po wyścigu, kiedy emocje opadły, a ona wiedziała już, ile wygrała czy przegrała.
Ale to były inne czasy, wtedy nie było jeszcze aborcji, pedofilii, narkotyków, Al-Kaidy. To były czasy bez zagrożeń. Kiedy ginęło dziecko, nikt nie wyobrażał sobie, że porwali je chirurdzy sadyści, że będą je gwałcili i wycinali mu narządy.
– Tak, uczestniczyłem w powstawaniu tego wszystkiego. Mama fotografowała konie, a tata często zachody słońca, chmury, tło dla koni. Szybko zorientowali się bowiem, że za pomocą dość prostych sztuczek – bo nie było jeszcze wtedy komputerów – można udoskonalać lub nawet komponować naturę. Nie na darmo Cortázar napisał w książce „80 światów dookoła dnia”, że „natura jest bladym naśladownictwem sztuki”.
– Po Polsce jeździłem z tatą. Miał zwykle wykaz miast i konkretnych obiektów, które miał sfotografować. Przebierał mnie w czerwoną, jaskrawą kurteczkę, żebym się mógł na pocztówce pojawić jako kolorowy punkcik. Kiedy skończyłem dziewięć lat, dostałem od taty kierownicę – w ten sposób jadąc samochodem w Polskę, każdy z nas kierował. Wtedy dzieci mogły siedzieć na przednim siedzeniu, nikt nie słyszał jeszcze o fotelikach i tych wszystkich unieszczęśliwiających dzieci zabezpieczeniach.
– Nie było, ale mój ojciec instalował je sam, na własny koszt, odkąd kupił swój pierwszy samochód. To było odbierane wtedy jako rodzaj fanaberii. Mój ojciec był zresztą bardzo dobrym kierowcą. Całe życie dużo jeździł i nigdy nie miał wypadku. Matka też.
– Kiedy miałem 10 lat, moja siostra 16 i gardziła nami na maksa, a rodzice bali się jej potwornie. Tata bał się kupić coś do domu, mama bała się założyć coś na siebie, żeby moja siostra tego nie wyszydziła. Szybko stała się w naszej rodzinie arbitrem elegancji i autorytetem we wszystkich sprawach. Baliśmy się jej jak diabli, a jej nic się nie podobało. Była takim bezwzględnym salonem, który codziennie wydawał na nas wyrok. Kiedy mama szła do sklepu coś sobie kupić, zawsze zabierała ze sobą Małgosię i to ona wszystko wybierała, żeby nie było potem w domu awantury. Ja też panicznie bałem się siostry. Wieczorami kazała mi trzymać motki wełny, a sama zwijała je w kłębki. Drętwiały mi ręce, ale zaciskałem zęby i wytrzymywałem do końca. Ze strachu. A ona nawet „dziękuję” nigdy nie powiedziała, tylko kazała mi jeszcze siadać na swoich nogach, kiedy ćwiczyła brzuszki.
Ciągle chciałem się jej jakoś przypodobać. A to wymyśliłem sobie jakąś ozdobę na włosy, a to coś do ubrania, a ona wszystko wyśmiewała. Czasem z łaski ze swoich starych dżinsów uszyła mi kamizelkę albo pochwaliła mój rysunek – wtedy byłem naprawdę szczęśliwy. A ojciec uciekał w siebie. Odmawiał uczestnictwa w tych naszych grach rodzinnych.
Dziękujemy „Przekrojowi" za zgodę na wykorzystanie rysunków