Księga dżungli - Rudyard Kipling - ebook

Księga dżungli ebook

Rudyard Kipling

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wzruszająca opowieść o losach chłopca, który wychowywał się wśród wilków. Pokochał je i traktował jak swoją rodzinę. Przygody Mowgliego i jego przyjaciół z dżungli zostały wzbogacone uroczymi ilustracjami, dzięki którym postacie staną ci się jeszcze bliższe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 211

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Roz­dział pierw­szy

Bra­cia Mow­gliego

Chil sęp wycho­dzi, noc przy­cho­dzi, nie­to­perz Mang na łowy rusza. Zago­niono już stada do sto­doły, sza­łasu, do świtu na pląsy mamy dużo czasu. Hej! Oto godzina dumy i siły, poje­dy­nek na pazury, szpony i kły. O! Słu­chaj­cie! Dobrych łowów! Prze­strze­gaj­cie Prawa Dżun­gli!

NOCNY ŚPIEW DŻUN­GLI

Było to o siód­mej upal­nego wie­czoru na wzgó­rzach Seeonee, kiedy ze snu po cało­dzien­nym odpo­czynku prze­bu­dził się Ojciec Wilk. Prze­cią­gnął się, ziew­nął i roz­po­starł łapy, jedną po dru­giej, by pozbyć się odrę­twie­nia z koniusz­ków pazu­rów. Matka Wil­czyca leżała na ziemi z nosem utkwio­nym w czwórkę wier­cą­cych się i popi­sku­ją­cych wil­czą­tek. Księ­życ zaglą­dał do wej­ścia do jaskini, w któ­rej miesz­kała cała gro­madka.

– Grrrr! – ode­zwał się Ojciec Wilk. – Czas wyru­szyć znowu na polo­wa­nie!

Już miał udać się na łowy, kiedy nie­wielki cień z kudła­tym ogo­nem prze­stą­pił próg i zasko­wy­czał:

– Niech ci szczę­ście zawsze sprzyja, o wielki wodzu wil­ków. Niech szczę­ście sprzyja twoim lato­ro­ślom, niech mają silne, białe kły i niech ni­gdy nie zapo­mi­nają o głod­nych tego świata.

Był to sza­kal zwany Taba­quim – pie­cze­niarz i lizus. Wszyst­kie wilki Hin­du­stanu pogar­dzały nim, ponie­waż był szelmą, intry­gan­tem i plot­ka­rzem, plą­tał się wokół, knu­jąc cią­gle intrygi i roz­po­wia­da­jąc plotki, żywił się łach­ma­nami i sta­rymi skó­rami z wiej­skich śmiet­ni­ków. Zwie­rzęta bały się go jed­no­cze­śnie, bo Taba­qui jak nikt inny w dżun­gli wyka­zy­wał skłon­ność do ule­ga­nia sza­leń­stwu, a wtedy prze­sta­wał odczu­wać strach przed kim­kol­wiek i bie­gał po całym lesie, kąsa­jąc każde stwo­rze­nie, które sta­nęło mu na dro­dze. Kiedy nie­po­zorny Taba­qui wpa­dał w szał, nawet tygrys ucie­kał i czym prę­dzej szu­kał kry­jówki, gdyż sza­leń­stwo to naj­więk­sza hańba, jaka może dotknąć dzi­kie stwo­rze­nie. Nazy­wamy tę cho­robę wście­kli­zną, ale zwie­rzęta uży­wają okre­śle­nia dewa­nee dewa­nee – sza­leń­stwo – i ucie­kają w popło­chu.

– Wejdź więc i rozej­rzyj się – rzekł oschle Ojciec Wilk. – Ale nie ma tu nic do jedze­nia.

– Strawy god­nej wilka na pewno nie – powie­dział Taba­qui. – Dla takiej jed­nak chu­dziny jak ja nawet suchy gnat będzie nie lada ucztą. Kimże jeste­śmy, my gidur-logo­wie gidur-logo­wie (lud sza­kali), by gar­dzić i wybrzy­dzać jedze­niem? – Po tych sło­wach zaszył się w głębi jaskini, gdzie wywę­szył kość kozicy z reszt­kami mięsa. Roz­siadł się i z rado­ścią zaczął chru­pać zdo­bycz.

– Wiel­kie dzięki za ten smaczny kąsek! – powie­dział, obli­zu­jąc pysz­czek. – Jakże piękne są twe szla­chetne dziatki! Jakie bystre mają spoj­rze­nie! Ach, i jakże są młode!

Taba­qui dosko­nale wie­dział, podob­nie zresztą jak wszy­scy, że nie należy pra­wić dzie­ciom pochlebstw pro­sto w oczy. Widok zakło­po­ta­nia Matki Wil­czycy i Ojca Wilka spra­wił mu jed­nak ogromną przy­jem­ność.

Sza­kal sie­dział nie­ru­chomo, prze­peł­niony dumą ze swo­ich szel­mow­skich uwag, po czym rzekł kąśli­wie:

– Wielki Shere Khan prze­nosi się na inne łowi­sko. Przez kolejny mie­siąc będzie polo­wał na naszych wzgó­rzach. Tak mi oznaj­mił.

Tygrys Shere Khan miesz­kał dwa­dzie­ścia mil stąd, nad brze­gami rzeki Wajn­gangi.

– Nie ma do tego prawa! – zaczął ze zło­ścią Ojciec Wilk. – Prawo Dżun­gli zabra­nia zmiany tery­to­rium bez wcze­śniej­szego uprze­dze­nia. Prze­pło­szy wszelką zwie­rzynę w obrę­bie dzie­się­ciu mil i to wła­śnie teraz, kiedy muszę polo­wać za dwoje.

– Moja matka – rze­kła łagod­nie Matka Wil­czyca – nie bez przy­czyny nazwała go Kuter­nogą (Lun­gri). Od uro­dze­nia kuleje na jedną nogę. I dla­tego poluje tylko na bydło domowe. Miesz­kańcy znad Wajn­gangi muszą być źli na niego, więc teraz przy­bywa, by roz­gnie­wać rów­nież miesz­kań­ców naszej osady. Oczy­wi­ście prze­trzą­sną całą dżun­glę, żeby go zna­leźć. A jeśli to im się nie uda, pod­palą trawę, a wtedy i my, i nasze dzieci będziemy zmu­szeni do ucieczki.

– Wyno­cha! – wark­nął Ojciec Wilk. – Wynoś się i poluj razem ze swoim panem. Jak na jedną noc, wyrzą­dzi­łeś i tak wiele szkód!

– Odcho­dzę – cicho powie­dział Taba­qui. – Może­cie usły­szeć Shere Khana sami… o tam… wśród zaro­śli. Nie musia­łem was uprze­dzać.

Ojciec Wilk wytę­żył słuch. Od strony łąki roz­cią­ga­ją­cej się ku nie­wiel­kiej rzeczce dobiegł prze­cią­gły, oschły, chra­pliwy ryk wście­kłego tygrysa, który nic nie upo­lo­wał i naj­wy­raź­niej nie dbał, że dowie się o tym cała dżun­gla.

– Dureń! – powie­dział Ojciec Wilk. – Kto zaczyna nocną pracę, tak hała­su­jąc? Czy myśli, że nasze stada są podobne do jego opa­słych bawo­łów znad Wajn­gangi?

– Pssst! Dziś nie poluje ani na byki, ani na anty­lopy – zauwa­żyła Matka Wil­czyca. – On poluje na czło­wieka!

Jęk prze­ro­dził się w mru­cze­nie, które zda­wało się docho­dzić zewsząd. Jest to ten rodzaj dźwięku, który wpra­wia drwali i włó­czę­gów śpią­cych pod gołym nie­bem w osłu­pie­nie i wpę­dza ich cza­sami pro­sto w szpony tygrysa.

– Czło­wieka? – zdzi­wił się Ojciec Wilk, szcze­rząc białe kły. – Czyżby nie było wystar­cza­jąco wielu glist i żab na bagni­skach, że musi zja­dać ludzi? W dodatku na naszym tere­nie?

Prawo Dżun­gli, które niczego nie naka­zuje bez przy­czyny, zabra­nia zwie­rzę­tom zabi­jać ludzi, z wyjąt­kiem sytu­acji, gdy poka­zuje się swoim dzie­ciom, jak należy zabi­jać, ale wtedy trzeba polo­wać poza tery­to­rium wła­snego stada lub ple­mie­nia. Prawo to ma swoje uza­sad­nie­nie, zabi­cie czło­wieka bowiem wcze­śniej czy póź­niej ozna­cza przy­by­cie na sło­niach bia­łych ludzi, uzbro­jo­nych w kara­biny, oraz setek czar­no­skó­rych ludzi z gon­gami, rakie­tami i pochod­niami. I wtedy cier­pią wszy­scy w dżun­gli. Zwie­rzęta tłu­ma­czą sobie to prawo w spo­sób odmienny: czło­wiek jest naj­słab­szym i naj­bar­dziej bez­bron­nym spo­śród wszyst­kich stwo­rzeń, więc napa­da­nie na niego jest nie­godne praw­dzi­wego łowcy. I jak powia­dają, spo­ży­cie czło­wieka powo­duje poja­wie­nie się par­chów i utratę zębów.

Pomruk sta­wał się gło­śniej­szy, aż zamie­nił się w potężny ryk tygrysi: – Arghhh!

A zaraz po nim roz­le­gło się wycie, zupeł­nie nie­ty­gry­sie, Shere Khana.

– Chy­bił – ode­zwała się Matka Wil­czyca. – Cóż się stało?

Ojciec Wilk wybiegł na kilka kro­ków i usły­szał dziki wrzask i war­cze­nie Shere Khana mio­ta­ją­cego się w krza­kach.

– Głu­piec! Był tak nie­roz­sądny, że sko­czył na ogni­sko roz­pa­lone przez drwali i popa­rzył sobie łapy – burk­nął. – Taba­qui jest przy nim.

– Ktoś nad­ciąga na wzgó­rze – powie­działa Matka Wil­czyca, nasłu­chu­jąc. – Przy­go­tuj­cie się.

Krzaki w zaro­ślach cicho zasze­le­ściły. Ojciec Wilk przy­czaił się gotów do skoku. Gdy­by­ście patrzyli na tę scenę, zoba­czy­li­by­ście naj­dziw­niej­szą rzecz na świe­cie – wilk zatrzy­mał się nie­mal w pół­lo­cie. Przy­mie­rzył się do skoku, zanim zoba­czył, na co miałby się rzu­cić, a potem pró­bo­wał się zatrzy­mać. W rezul­ta­cie wzbił się nie­mal pio­nowo w powie­trze na cztery lub pięć stóp, by za chwilę spaść pra­wie na to samo miej­sce.

– Czło­wiek! – wark­nął. – Ludz­kie szcze­nię! Popa­trz­cie no!

Naprze­ciw stał, trzy­ma­jąc się niskiej gałęzi, nagi bobas o brą­zo­wej cerze, który dopiero co nauczył się cho­dzić. Był pulchny i mię­ciutki. Nikt podobny nie zja­wił się dotąd w wil­czej jaskini nocą. Dziecko spoj­rzało wil­kowi pro­sto w twarz i roze­śmiało się.

– A więc to jest czło­wiek? – zdzi­wiła się Matka Wil­czyca. – Nie widzia­łam ni­gdy czło­wieka. Przy­nieś go tutaj.

Wilk, przy­zwy­cza­jony do prze­no­sze­nia wła­snych szcze­niąt, może w razie koniecz­no­ści prze­nieść w pysku jajko, nie uszka­dza­jąc sko­rupki. I cho­ciaż szczęki Ojca Wilka zwarły się bez­po­śred­nio na ple­cach malca, ani jeden ząb nie dra­snął skóry dziecka, gdy ten kładł je mię­dzy szcze­nięta.

– Jaki malutki! Jaki nagi! I jaki śmiały! – prze­mó­wiła z roz­czu­le­niem Matka Wil­czyca. Malec toro­wał sobie drogę wśród szcze­niąt, by dostać się do cie­płego łona. – Oho! Już zabiera się do ssa­nia z innymi. A więc tak wygląda ludz­kie szcze­nię. Czy kie­dy­kol­wiek wilk mógł poszczy­cić się wycho­wy­wa­niem ludz­kiego szcze­nięcia pośród wła­snej dzia­twy?

– Sły­sza­łem nie­raz o podob­nych wyda­rze­niach, ale ni­gdy się to nie zda­rzyło w naszym rodzie ani za naszych cza­sów – odpo­wie­dział Ojciec Wilk. – Jest zupeł­nie pozba­wiony wło­sów. Mógł­bym go zabić jed­nym dotknię­ciem, a jed­nak patrzy pro­sto na mnie i się nie boi.

W tym momen­cie poja­wie­nie się w wej­ściu kan­cia­stego łba Shere Khana i jego sze­ro­kich bar­ków zasło­niło wpa­da­jący do jaskini blask księ­życa. Taba­qui, który znaj­do­wał się tuż za nim, pisz­czał cienko:

– Mój panie, mój panie, tutaj wszedł, tutaj!

– Zaszczy­cił nas sam Shere Khan – powie­dział spo­koj­nie Ojciec Wilk, ale jego oczy błysz­czały gniew­nie. – Po co Shere Khan przy­bywa?

– Po moją zdo­bycz. Ludz­kie szcze­nię prze­cho­dziło tędy – odrzekł Shere Khan. – Jego rodzice zdo­łali uciec. Oddaj mi je!

Shere Khan pałał wście­kło­ścią od chwili, gdy – jak wcze­śniej zauwa­żył Ojciec Wilk – popa­rzył sobie łapy, ska­cząc na ogni­sko drwali. Ojciec Wilk dosko­nale wie­dział, że wej­ście do jaskini jest zbyt wąskie dla tygrysa, by ten mógł się prze­ci­snąć. Nawet teraz, tam gdzie stał, jego ramiona i łapy były ści­śnięte. W podob­nym poło­że­niu zna­la­złby się czło­wiek, gdyby pró­bo­wał wal­czyć, będąc wci­śnięty w beczkę.

– Wilki są Wol­nym Ple­mie­niem – oświad­czył Ojciec Wilk. – Przyj­mują roz­kazy od Wodza Watahy, a nie od jakie­goś prąż­ko­wa­nego bydło­bójcy. Ludz­kie szcze­nię jest nasze i jego los zależy od nas.

– Zależy albo i nie zależy! Cóż to za czcze prze­chwałki! Czyż mam wsa­dzać nos do waszej psiej nory, by dostać to, co mi się należy. Ja, wielki Shere Khan, mówię do was!

Ryk tygrysa wypeł­nił hukiem całą jaski­nię. Matka Wil­czyca ode­rwała się od mło­dych i sko­czyła w przód, jej oczy – roz­ża­rzone niczym dwa księ­życe w ciem­no­ściach – spo­tkały się ze wście­kłym wzro­kiem Shere Khana.

– A teraz posłu­chaj, co powiem ja, Rak­sha (Dia­blica). Mały czło­wiek jest mój, Lun­gri! Tylko mój! Będzie żył, by bie­gać ze sta­dem i z nim polo­wać, aż w końcu – pamię­taj o tym, łowco maleń­kich, nie­o­wło­sio­nych szcze­nią­tek, zja­da­czu żab, mor­derco ryb – będzie polo­wał na cie­bie. A teraz wynoś się stąd! Ina­czej klnę się na sam­bhura, któ­rego zabi­łam (ja nie żywię się zdy­cha­ją­cym bydłem!), że powę­dru­jesz do matki, kuś­ty­ka­jąc jesz­cze bar­dziej niż w dniu, kiedy cię wydała na świat! Wynoś się!

Ojciec Wilk spoj­rzał zdu­miony. Już pra­wie zapo­mniał ten czas, gdy zdo­był Matkę Wil­czycę w zażar­tej walce z pię­cioma wil­kami i gdy ona bie­gała z watahą, nie bez przy­czyny nosząc przy­do­mek Dia­blica. Shere Khan mógłby sta­wić czoła Ojcu Wil­kowi, ale nie zdo­łałby dać rady Matce Wil­czycy. Był świa­dom, że w obec­nym poło­że­niu miała ona zde­cy­do­waną prze­wagę i wal­czy­łaby na śmierć i życie. Wyco­fał się więc z wej­ścia do jaskini, groź­nie war­cząc, a kiedy się uwol­nił, wykrzy­czał:

– Każdy jest odważny na wła­snym podwórku! Zoba­czymy, co powie stado, kiedy dowie się o waszym pomy­śle przy­gar­nię­cia czło­wieka! Młody jest mój i wiedz­cie, wy zło­dzieje z ogo­nami kit­kami, że wcze­śniej czy póź­niej trafi w moją pasz­czę!

Matka Wil­czyca poło­żyła się z powro­tem pośród wil­czą­tek, a Ojciec Wilk ode­zwał się do niej z powagą:

– Shere Khan ma ponie­kąd rację. Musimy poka­zać malca stadu. Czy na­dal chcesz go zatrzy­mać, Matko?

– O tak! – wysa­pała. – Zja­wił się w nocy bez­bronny, sam jeden i głodny, a mimo to się nie bał. Zobacz, już jed­nego z naszych mal­ców odtrą­cił na bok i ssie. A ten rzeź­nik kuter­noga byłby go zabił i uciekł nad Wajn­gangę, pod­czas gdy wie­śniacy w odwe­cie urzą­dzi­liby obławę na nasze lego­wi­ska. Czy go zatrzy­mać? Oczy­wi­ście, że będę go wycho­wy­wać. Leż spo­koj­nie, żabko! O Mow­gli! Odtąd będę cię zwała Mow­glim, żabką. Nadej­dzie taki czas, że będziesz polo­wał na Shere Khana, jak on teraz na cie­bie.

– Ale co powie nasze stado? – zasta­na­wiał się Ojciec Wilk.

Prawo Dżun­gli jed­no­znacz­nie okre­śla, że każdy wilk może z chwilą ożenku opu­ścić watahę, do któ­rej należy. Jed­nak gdy jego młode zaczną cho­dzić, musi je przy­pro­wa­dzić przed obli­cze Rady Stada, która zwo­ły­wana jest zwy­cza­jowo raz na mie­siąc przy pełni księ­życa, by wilki mogły je poznać. Po tych oglę­dzi­nach wilczki mogą bie­gać, gdzie im się podoba, aż upo­lują swo­jego pierw­szego kozła. I do tego momentu pod żad­nym pozo­rem nie może ich zabić doro­sły wilk z watahy. Karą dla zabójcy, któ­remu zosta­nie udo­wod­niona wina, jest śmierć. Jeśli zasta­no­wić się chwilę, tak być powinno.

Ojciec Wilk cze­kał, aż małe pod­ro­sną, i w noc zebra­nia Rady Stada zabrał je wraz z Mow­glim i Matką Wil­czycą na Skałę Rady, szczyt wzgó­rza pokryty kamie­niami i gła­zami, pośród któ­rych mogło się ukryć nawet sto wil­ków. Akela, wielki, szary Wilk Samot­nik, który dzięki spry­towi i sile był dowódcą stada, wycią­gnął się cały na swo­jej skale, poni­żej zaś spo­częło czter­dzie­ści wil­ków róż­nej maści i wiel­ko­ści, począw­szy od wete­ra­nów o bor­su­ko­wa­tej sier­ści, któ­rzy mogliby spro­stać kozłowi samo­dziel­nie, po młode, czarne trzy­latki, któ­rym jedy­nie zda­wało się, że mogą podo­łać temu zada­niu. Wilk Samot­nik prze­wo­dził stadu już od roku. W mło­do­ści dwu­krot­nie został zła­pany w pułapkę na wilki, raz pobito go i zosta­wiono na śmierć, więc znał dosko­nale nawyki i zwy­czaje ludzi. Na Radzie nie rzu­cano zwy­kle słów bez potrzeby. Wil­częta har­co­wały w cen­trum okręgu, gdzie sie­dzieli ich ojco­wie i matki. Doro­słe wilki od czasu do czasu pod­cho­dziły cicho do wil­czą­tek, patrzyły na nie uważ­nie, po czym bez­sze­lest­nie wra­cały na swoje miej­sce. Cza­sami któ­raś z matek umiesz­czała swoje małe w miej­scu lepiej widocz­nym, oświe­tlo­nym pro­mie­niami księ­życa, by upew­nić się, że nie zostaną prze­oczone. Akela krzy­czał ze swo­jego sie­dzi­ska:

– Zna­cie Prawo! Zna­cie Prawo dobrze! Przy­pa­truj­cie się, Wilki!

W końcu, gdy nade­szła jej pora, Matka Wil­czyca poczuła, jak jeży jej się sierść na karku. Ojciec Wilk popchnął Mow­gliego, czyli Żabę – jak go nazy­wali – na śro­dek, gdzie malec usiadł, śmie­jąc się i bawiąc poły­sku­ją­cymi w bla­sku księ­życa kamie­niami.

Akela nie pod­no­sił ni­gdy głowy znad łap, ale wciąż mono­ton­nym gło­sem powta­rzał okrzyk:

– Przy­pa­trz­cie się dobrze!

Wtem zza kamieni roz­legł się stłu­miony ryk – zawo­dzący głos Shere Khana:

– To szcze­nię jest moje! Oddaj mi je! Cóż może Wolne Ple­mię uczy­nić z ludz­kim szcze­nięciem?

Akela nawet nie nad­sta­wił bacz­niej uszu. Powie­dział tylko:

– Przy­pa­trz­cie się dobrze, o Wilki! Cóż mogą obcho­dzić Wolne Ple­mię czy­je­kol­wiek roz­kazy poza wła­snymi? Przy­pa­trz­cie się!

Wtó­ro­wał mu chór głę­bo­kich pomru­ków, a jeden z czte­ro­lat­ków, zwra­ca­jąc się do Akeli, powtó­rzył pyta­nie Shere Khana:

– Cóż ma wspól­nego Wolne Ple­mię z ludz­kim szcze­nię­ciem?

Prawo Dżun­gli sta­nowi bowiem, że jeśli zacho­dzi spór, czy przy­jąć szcze­nię do watahy, musi się za nim ująć dwóch człon­ków stada, ale nie matka czy ojciec.

– Kto gło­suje za tym mal­cem? – zapy­tał Akela. – Kto z Wol­nego Ple­mie­nia jest za nim?

Nastała cisza, a Matka Wil­czyca przy­go­to­wała się na to, co – jak mnie­mała – byłoby z pew­no­ścią ostat­nią jej walką, gdyby do niej doszło. Wtem ode­zwał się jedyny zwierz dopusz­czony do obrad Rady Stada – Baloo, ospały niedź­wiedź bru­natny, który nauczał małe wil­częta Prawa Dżun­gli. Stary Baloo, który może cha­dzać, gdzie dusza zapra­gnie, jako że żywi się jedy­nie orze­chami, korzon­kami i mio­dem, sta­nął na tyl­nych łapach i chrząk­nął gło­śno.

– Ludz­kie szcze­nię… ludz­kie szcze­nię? – powie­dział. – Ja gło­suję za małym czło­wie­kiem. Nie sta­nowi on żad­nego zagro­że­nia. Nie mam daru wymowy, ale mówię prawdę. Pozwól­cie mu bie­gać z watahą i przyj­mij­cie go do swo­jego grona. A ja będę go uczył.

– Potrze­bu­jemy jesz­cze jed­nego głosu – powie­dział Akela. – Baloo, który jest nauczy­cie­lem mło­dych wil­cząt, opowie­dział się za ludz­kim szcze­nię­ciem. Kto jesz­cze?

Czarny cień poja­wił się nagle w środku koła. To była Baghe­era, czarna pan­tera; jej sierść, czarna jak smoła, mie­niła się w świe­tle niczym jedwab w prąż­ko­wane wzory. Wszy­scy znali Baghe­erę i nikt nie zamie­rzał jej wcho­dzić w drogę, jako że była rów­nie prze­bie­gła jak Taba­qui, nie­stru­dzona niczym ranny słoń, a spry­tem dorów­ny­wała dzi­kim bizo­nom. Ale jej głos miał deli­kat­ność i sło­dycz miodu sączą­cego się z drzewa, a sierść była miękka niczym puch.

– Akelo! I Ty, Wolne Ple­mię! – zamru­czała. – Nie jestem upo­waż­niona do bra­nia udziału w Radzie, ale Prawo Dżun­gli głosi, że jeśli zacho­dzi spór, czy oca­lić nowe szcze­nię, można wyku­pić jego życie i bez­pie­czeń­stwo. Prawo to jed­nak nie pre­cy­zuje, kto powi­nien zapła­cić okup. Czyż nie mam racji?

– Dobrze, dobrze! – zawo­łały młode wilki, które zawsze są głodne. – Posłu­chajmy Baghe­ery! Za życie szcze­nię­cia można zapła­cić okup. Takie jest Prawo!

– Ponie­waż nie mam prawa głosu w tej spra­wie, pro­szę was o jego udzie­le­nie.

– Mów zatem! – roz­le­gło się ze dwa­dzie­ścia gło­sów.

– Zabi­cie bez­bron­nego szcze­nię­cia byłoby hańbą. Poza tym sta­nie się smacz­niej­szym kąskiem, gdy pod­ro­śnie. Baloo przed chwilą wziął szcze­nię w obronę. Teraz chcę dodać do jego słów jesz­cze okup z byka, i to dorod­nego, świeżo upo­lo­wa­nego nie dalej niż pół mili stąd – jeśli przyj­mie­cie ludz­kie szcze­nię zgod­nie z Pra­wem. Czy to trudne?

Pod­niósł się wrzask kil­ku­dzie­się­ciu gło­sów:

– W czym pro­blem? I tak umrze w cza­sie zimo­wych ulew! Lub spali go żar słońca latem! Cóż złego może wyrzą­dzić nam goła żaba? Pozwólmy mu bie­gać z wil­kami. Gdzie ów byk, Baghe­ero? Zgódźmy się!

Wtem roz­le­gło się głu­che nawo­ły­wa­nie Akeli:

– Przy­pa­trz­cie się uważ­nie, przy­pa­trz­cie się, o Wilki!

Mow­gli na­dal był pochło­nięty zabawą kamie­niami i nie zwa­żał na wilki, które jeden po dru­gim pod­cho­dziły i oglą­dały go. W końcu opu­ściły wzgó­rze, by zabrać zabi­tego byka. Zostali tylko Akela, Baghe­era, Baloo i rodzina Mow­gliego. Shere Khan zaś ryczał całą noc ze zło­ści, że Mow­gli nie dostał się w jego szpony.

– Rycz sobie! Rycz! – zamru­czała pod wąsem Baghe­era. – Przyj­dzie czas, gdy ten nagu­sieńki malec sprawi, że będziesz skom­lał innym tonem. Chyba że nie znam się na ludziach…

– Wszystko poszło dobrze – powie­dział Akela. – Ludzie, jak i ich szcze­nięta, są bar­dzo mądrzy. Ten malec może się nam kie­dyś przy­dać.

– Z pew­no­ścią. Przyda się w potrze­bie, nikt nie może być pewny, że będzie dowo­dził sta­dem wiecz­nie – powie­działa Baghe­era.

Akela mil­czał. Roz­my­ślał o dniu, który nie­chyb­nie nadej­dzie – jak w przy­padku każ­dego władcy stada – gdy będzie coraz słab­szy i zosta­nie zabity i strą­cony ze skały przez sil­niej­szego wilka, który też w końcu podzieli ten los.

– Zabierz go stąd – powie­dział do Ojca Wilka – i wycho­wuj go, jak przy­stało na członka Wol­nego Ple­mie­nia.

I wła­śnie tak – za cenę byka i dzięki wsta­wien­nic­twu Baloo – Mow­gli został człon­kiem seeone­eń­skiej watahy.

Dro­dzy czy­tel­nicy, musimy teraz prze­sko­czyć całe dzie­sięć lub jede­na­ście lat i tylko domy­ślać się, jakie wspa­niałe życie wiódł Mow­gli pośród wil­ków. Gdyby spi­sać wszystko po kolei, powsta­łoby zapewne mnó­stwo ksią­żek. Wycho­wy­wał się z wil­cząt­kami, choć te – co oczy­wi­ste – były już doro­słe, pod­czas gdy Mow­gli na­dal pozo­sta­wał małym dziec­kiem. Ojciec Wilk uczył go zawodu i wszyst­kich rze­czy w dżun­gli – aż każdy szmer w tra­wie, każdy powiew cie­płego wia­tru nocą, każde pohu­ki­wa­nie sowy w dziu­pli drzewa, każdy ślad łapek nie­to­pe­rza nocu­ją­cego na drze­wie lub każde plu­śnię­cie rybki w sta­wie zna­czyły dla niego dokład­nie tyle, co dla czło­wieka pro­wa­dzą­cego inte­resy praca jego biura.

Kiedy nie zaj­mo­wał się nauką, prze­sia­dy­wał w słońcu i spał, a potem jadł i znowu kładł się spać. Gdy czuł, że jest brudny, lub gdy było mu gorąco, pły­wał w leśnych sta­wach, a kiedy miał chrapkę na miód (Baloo powie­dział mu, że miód i orze­chy są rów­nie smaczne jak surowe mięso), wspi­nał się po niego na drzewa. A tej sztuki nauczyła go Baghe­era.

Pan­tera zwy­kła wyle­gi­wać się na gałęzi i wołać:

– Chodź, mały!

Mow­gli począt­kowo nie­zdar­nie cze­piał się kur­czowo drzew niczym leni­wiec, ale z cza­sem prze­ska­ki­wał z gałęzi na gałąź pra­wie tak odważ­nie jak szara małpa. Zasia­dał rów­nież w Radzie Stada, kiedy zbie­rała się wataha. Wtedy to odkrył, że jeśli wpa­try­wał się długo w wilka, ten zmu­szony był spu­ścić wzrok. I tak zwykł czy­nić dla zabawy.

Zda­rzało mu się też wycią­gać dłu­gie cier­nie z łap swo­ich przy­ja­ciół, jako że wilki cier­pią okrut­nie z powodu cierni i rze­pów wbi­ja­ją­cych im się w sierść. Nocą opusz­czał wzgó­rze, kie­ru­jąc się ku polom upraw­nym, by przy­pa­try­wać się uważ­nie wie­śnia­kom w ich cha­tach. Nie ufał jed­nak ludziom, ponie­waż Baghe­era poka­zała mu skrzy­nię z opusz­cza­nymi drzwicz­kami tak zręcz­nie ukrytą w dżun­gli, że o mało nie wpadł do niej, i uprze­dziła go, że to pułapka.

Nade wszystko uwiel­biał kryć się z pan­terą w samym sercu ciem­nej i nie­do­stęp­nej dżun­gli, prze­sy­pia­jąc leni­wie senne dnie, a nocą obser­wu­jąc Baghe­erę uda­jącą się na łowy. Gdy tylko poczuła głód, pan­tera polo­wała na każ­dego zwie­rza. Mow­gli postę­po­wał podob­nie, z jed­nym jed­nak zastrze­że­niem. Baghe­era, gdy chło­piec tylko pod­rósł wystar­cza­jąco, by to zro­zu­mieć, wyja­śniła mu, że nie wolno mu ni­gdy tknąć bydła – za cenę życia byka został bowiem wku­piony do stada.

– Cała dżun­gla należy do cie­bie – mówiła – i możesz polo­wać na wszelką zwie­rzynę, którą zdo­łasz zabić, ale ze względu na byka, któ­rym zosta­łeś oku­piony, nie wolno ci zabi­jać ani spo­ży­wać bydła. Takie jest Prawo Dżun­gli.

Mow­gli pil­nie prze­strze­gał zakazu.

I tak dora­stał i nabie­rał siły, męż­niał jak każdy chło­piec, który nie zda­wał sobie sprawy, czym jest nauka lek­cji, i nie miał żad­nych innych trosk poza zdo­by­ciem jedze­nia.

Matka Wil­czyca uprze­dzała go nie raz, nie dwa, że Shere Khan jest osob­ni­kiem, któ­remu nie należy ufać, i że pew­nego dnia Mow­gli będzie musiał go zgła­dzić. Każdy młody wilk pamię­tałby o owym ostrze­że­niu w każ­dej minu­cie, Mow­gli jed­nak zapo­mniał o tych sło­wach, gdyż był tylko małym chłop­cem. Gdyby jed­nak mówił w jakim­kol­wiek ludz­kim języku, nazy­wałby sie­bie wil­kiem.

Shere Khan stale zacho­dził mu drogę w dżun­gli. W miarę jak stary Akela nie­do­łęż­niał z wie­kiem, kulawy tygrys zacie­śniał więzy z mło­dymi wil­kami z watahy, które podą­żały za nim, licząc na ochłapy jedze­nia. Akela ni­gdy by na to nie zezwo­lił, gdyby mógł wyeg­ze­kwo­wać należny sobie sza­cu­nek. Shere Khan łech­tał ich próż­ność i zasta­na­wiał się gło­śno, jak tacy wytrawni mło­dzi łowcy mogą być zado­wo­leni z przy­wódz­twa umie­ra­ją­cego wilka oraz ludz­kiego szcze­nię­cia.

– Mówiono mi – powia­dał – że na Radzie Stada nie macie odwagi spoj­rzeć mu w oczy. – A młode wilki war­czały i jeżyły groź­nie sierść.

Baghe­era, która miała oczy i uszy sze­roko otwarte, wie­działa o wszyst­kim dosko­nale i nie­jed­no­krot­nie tłu­ma­czyła Mow­gliemu, że Shere Khan nosi się z zamia­rem zabi­cia go. Ale Mow­gli śmiał się tylko i odpo­wia­dał:

– Mam watahę i mam cie­bie, a także Baloo, który, choć leniwy, biłby się w mojej obro­nie. Dla­czego miał­bym się bać?

Był cie­pły, sło­neczny pora­nek, kiedy Baghe­erze przy­szła do głowy nowa myśl, zro­dzona z nowin, które usły­szała na wła­sne uszy. Praw­do­po­dob­nie jeżo­zwierz Ikki szep­nął jej słówko. Gdy Mow­gli prze­by­wał w środku dżun­gli z głową opartą na pięk­nym, czar­nym ciele Baghe­ery, pan­tera prze­mó­wiła do niego:

– Mały Bra­cie, ile razy ci powta­rza­łam, że Shere Khan jest twoim wro­giem?

– Tyle razy, ile jest orze­chów na tam­tym drze­wie pal­mo­wym – powie­dział Mow­gli, który natu­ral­nie nie umiał liczyć. – I co z tego? Chce mi się spać, Baghe­ero… Shere Khan dużo krzy­czy i rzuca się w oczy jak paw Mao.

– Nie czas teraz na spa­nie! Wie o tym Baloo, wiem ja, całe stado wie… I nawet te głu­piut­kie sarny wie­dzą. Także Taba­qui ostrze­gał cię nie­dawno…

– Ho! Ho! – odrzekł Mow­gli. – Taba­qui przy­szedł do mnie nie­dawno, naśmie­wa­jąc się, że jestem nagim szcze­nię­ciem ludz­kim i że nie potra­fię zna­leźć nawet tru­fli. Zła­pa­łem go więc za ogon i grzmot­ną­łem nim dwa razy o palmę, by nauczyć go lep­szych manier.

– To było nie­roz­sądne, bo choć Taba­qui to wichrzy­ciel, mógłby ci powie­dzieć coś, co doty­czy cię bez­po­śred­nio. Otwórz oczy, Mały Bra­cie! Shere Khan nie odważy się zabić cie­bie w dżun­gli, ale pamię­taj, że Akela jest już bar­dzo stary i wkrótce nadej­dzie dzień, w któ­rym nie będzie w sta­nie upo­lo­wać kozła, a wtedy przesta­nie być przy­wódcą. Więk­szość wil­ków, która zaak­cep­to­wała twoją obec­ność w sta­dzie, rów­nież jest już stara, a młode wilki wie­rzą – jak nauczył ich Shere Khan – że w sta­dzie nie ma miej­sca dla ludz­kiego szcze­nię­cia. Wkrótce będziesz doro­słym męż­czy­zną.

– A kimże jest czło­wiek, jeśli nie może bie­gać ze swo­imi braćmi? – zapy­tał Mow­gli. – Uro­dzi­łem się w dżun­gli. Prze­strze­ga­łem Prawa Dżun­gli i nie ma wilka, z któ­rego łap nie usu­wał­bym cierni. Oczy­wi­ście, że są moimi braćmi!

Baghe­era prze­cią­gnęła się i rze­kła spod na wpół przy­mknię­tych powiek:

– Bra­cie, dotknij mnie tu, pod szczęką.

Mow­gli wycią­gnął silną, brą­zową dłoń i tuż pod aksa­mitną brodą Baghe­ery, gdzie pod błysz­czącą sier­ścią ukryte były wszyst­kie mię­śnie, natra­fił na nie­wiel­kie, wyły­siałe miej­sce.

– Nie ma w dżun­gli nikogo, kto wie­działby, że ja – Baghe­era, noszę na ciele to piętno, znak po obroży. A prze­cie, Mały Bra­cie, uro­dzi­łam się pośród ludzi i matka moja zmarła wśród nich… w kró­lew­skim zwie­rzyńcu w Udaj­pu­rze. To wła­śnie dla­tego zapła­ci­łam za cie­bie okup na Radzie, kiedy byłeś małym, gołym szcze­nię­ciem. Tak, ja też uro­dzi­łam się pomię­dzy ludźmi. I ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam dżun­gli. Byłam kar­miona za kra­tami z żelaza, aż pew­nej nocy poczu­łam, kim jestem, pan­terą, a nie ludzką zabawką. Wyła­ma­łam tam­ten głupi zamek jed­nym ude­rze­niem łapy i ucie­kłam. A ponie­waż znane mi były ludz­kie zwy­czaje, byłam w dżun­gli okrut­niej­sza od Shere Khana. Czyż nie tak?

– Tak – odparł Mow­gli – wszy­scy w dżun­gli odczu­wają strach przed Baghe­erą, wszy­scy poza mną.

– O! Ty jesteś ludz­kim szcze­nię­ciem – powie­działa łagod­nie pan­tera. – I jak ja powró­ci­łam do dżun­gli, tak ty musisz w końcu powró­cić do ludzi – do ludzi, któ­rzy są two­imi braćmi – jeśli nie zosta­niesz zabity pod­czas Rady.

– Ale dla­czego… dla­czego kto­kol­wiek miałby chcieć mnie zabić? – zdzi­wił się Mow­gli.

– Popatrz na mnie – powie­działa Baghe­era.

I Mow­gli popa­trzył jej pro­sto w oczy. Wielka pan­tera odwró­ciła wzrok po nie­spełna trzy­dzie­stu sekun­dach.

– Wła­śnie dla­tego – powie­działa, prze­su­wa­jąc łapą po liściach. – Nawet ja nie mogę spoj­rzeć ci w oczy, a uro­dzi­łam się wśród ludzi i kocham cię, Mały Bra­ciszku. Inni nie­na­wi­dzą cię, ponie­waż ich wzrok nie może wytrzy­mać two­jego wzroku; ponie­waż jesteś mądry; ponie­waż usu­wa­łeś cier­nie z ich stóp; ponie­waż jesteś czło­wie­kiem.

– Nie wie­dzia­łem o tym – powie­dział Mow­gli z ponurą miną i spo­chmur­niał, marsz­cząc kru­czo­czarne brwi.

– A co mówi Prawo Dżun­gli? Naj­pierw ata­kuj, a potem dopiero dawaj głos. Przez twoją nie­roz­trop­ność wszy­scy wie­dzą, że jesteś czło­wie­kiem. Miej się jed­nak na bacz­no­ści. Mam prze­czu­cie, że z chwilą, gdy Akela nie będzie w sta­nie upo­lo­wać zdo­by­czy – a obez­wład­nie­nie kozła kosz­tuje go coraz wię­cej wysiłku – całe stado zwróci się i prze­ciw niemu, i prze­ciw tobie. Zwo­łają Radę na Wzgó­rzu, a wtedy… a wtedy… Mam! – krzyk­nęła nagle Baghe­era, zry­wa­jąc się na równe nogi. – Bie­gnij szybko ku ludz­kim cha­tom w doli­nie i zdo­bądź czer­wone kwiaty, które tam rosną, by – gdy nadej­dzie pora – mieć sprzy­mie­rzeńca sil­niej­szego niż ja, Baloo czy ci człon­ko­wie stada, któ­rzy cię kochają. Zdo­bądź czer­wone kwiaty!

Mówiąc o czer­wo­nych kwia­tach, Baghe­era miała na myśli ogień, ale żadne stwo­rze­nie w dżun­gli nie znało wła­ści­wej jego nazwy. Każde dzi­kie zwie­rzę śmier­tel­nie bało się ognia i wyobraź­nia pod­po­wia­dała im tysiące opi­sów żywiołu.

– Czer­wone kwiaty? – zasta­na­wiał się Mow­gli. – Zakwi­tają przed ich domami, gdy jest ciemno. Zdo­będę je.

– Oto prze­mó­wiło ludz­kie szcze­nię – rze­kła dum­nie Baghe­era. – Pamię­taj, że kwiaty te rosną w maleń­kich donicz­kach. Zdo­bądź jedną prędko i trzy­maj w pobliżu, aż będzie ci potrzebna.

– Dobrze – powie­dział Mow­gli. – Pójdę. Ale czy jesteś pewna, moja pan­tero – oto­czył ramie­niem wspa­niałą szyję pan­tery i spoj­rzał jej głę­boko w duże oczy – że to wszystko sprawka Shere Khana?

– Mały Bra­cie, klnę się na zła­maną obrożę, która mnie uwol­niła.

– Przy­rze­kam więc na życie byka, któ­rym zosta­łem oku­piony, odpła­cić Shere Kha­nowi pięk­nym za nadobne – rzekł Mow­gli i odda­lił się pośpiesz­nie.

– To czło­wiek! To wła­śnie czło­wiek! – powie­działa Baghe­era sama do sie­bie, kła­dąc się z powro­tem. – O, Shere Kha­nie! Ni­gdy nie było łowów bar­dziej ponu­rych niż twoje żabo­łów­stwo dzie­sięć lat temu.

Mow­gli odda­lał się coraz bar­dziej w głąb pusz­czy, bie­gnąc co sił, a serce biło mu pośpiesz­nie. Dotarł do wil­czej jaskini, gdy wie­czorna mgła spo­wiła wzgó­rza. Wcią­gnął powie­trze głę­boko w noz­drza i spoj­rzał na dolinę. Wilcz­ków nie było, a Matka Wil­czyca leżała w głębi jaskini. Poznała po przy­śpie­szo­nym odde­chu, że coś nie­po­koi jej Żabkę.

– Co ci jest, synku? – zapy­tała.

– Nic takiego, to tylko nie­to­pe­rze plotki o Shere Kha­nie – odpo­wie­dział jej. – Będę dziś w nocy polo­wał na polach upraw­nych.

Po czym znik­nął w krza­kach, kie­ru­jąc się ku rzece w głębi doliny. Przy­sta­nął na chwilę, sły­sząc głosy polu­ją­cej watahy. Nagle roz­legł się ryk gonio­nego sam­bhura, a następ­nie jego chrzą­ka­nie, świad­czące o tym, że kozioł rzu­cił się na polu­ją­cych. Wów­czas dały się sły­szeć wście­kłe wrza­ski mło­dych wil­ków:

– Akela! Akela! Niech Samotny Wilk pokaże swoją siłę! Ustą­pić z drogi dowódcy stada! Dalej, Akelo!

Akela rzu­cił się na kozła, ale musiał chy­bić, ponie­waż Mow­gliego dobie­gło jedy­nie kłap­nię­cie jego zębów oraz sko­wyt po tym, jak sam­bhur powa­lił go na zie­mię potęż­nym ude­rze­niem przed­nich kopyt.

Mow­gli nie cze­kał na dal­szy roz­wój wyda­rzeń, ale pobiegł w dół, a krzyki cichły coraz bar­dziej, w miarę jak zbli­żał się do pól upraw­nych, gdzie żyli wie­śniacy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki