Księga zepsucia 2 - Marcin Podlewski - ebook + audiobook

Księga zepsucia 2 ebook

Marcin Podlewski

4,4
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W świecie wypaczonym poza wszelkie granice dobro i życie zdają się skażeniem.

Rud chciał tylko wrócić do domu. Do świata, który znał. Wyrwać się z szaleństwa Thei, jej Nieskończonej Wojny, krwiożerczości i zła. Aby to osiągnąć, będzie musiał zrealizować ulubioną bajkę ludzkości: oto pojawia się Wybraniec, zawiera sojusze, daje komuś po łbie i wygrywa życie. Nic prostszego, prawda?

Może na Ziemi. Ale na Thei, gdzie jedynym prawem jest prawo siły, zadanie okaże się bardzo trudne. Być może wygrywając Rud utraci wszystko, co czyni go człowiekiem. Być może, gdy już wywalczy sobie prawo do powrotu na Ziemię, stanie się istotą, która nigdy nie powinna tam wracać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 478

Oceny
4,4 (100 ocen)
59
21
19
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rebello211089

Całkiem niezła

Na pewno jest lepiej niż w pierwszym tomie. W końcu poczułem delikatną więź z protagonistą. Wciąż jednak czytało się to niezwykle ciężko. Ogromna szkoda, bo pomysł świetny, ale w mojej ocenie potencjał niewykorzystany.
10
Cumeel

Dobrze spędzony czas

Powiedziałbym, że kontynuacja lepsza od części pierwszej!
00
khamiga97

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie lepsza niż pierwsza część.
00
Lukasz_84

Nie oderwiesz się od lektury

ok trochę się ciągnie
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytać
00

Popularność




Malinowy Król malowanych róż Zawsze nas od złego obroni Jakbym mogła Ci narysować sny A w nich dom, drogę, drzwi Na niebie błysnął biały nóż To księżyc pełni straż Czy nie znałam Cię w innym życiu już

Prolog Widzący

Zmierzch, w którym zabito Widzącego – hierarchę prowincji Hinnom – był wyjątkowo mroźny.

Chłód wznosił się nad pyliste mgły Vermu – Szóstego Dominium – i osadzał zamarzniętymi łzami na jego Gmachu, wciskając się pomiędzy koronkowe zdobienia ścian i balustrad. Wraz z pyłem i drobinami gradu ku górze niosły się krzyki pożeranych przez Wyzwolonych. Tu, na jednej z najwyższych kondygnacji Gmachu znajdowało się bowiem więzienie połączone z laboratorium Mistrza Atrometa i siedząca na tarasie Lilin – prymatka Vermu – uśmiechała się do siebie, nasłuchując błagań i zawodzeń tych, których oddano Pomrokowi, by zyskać jego przychylność.

W dole zapalały się i gasły zielonkawe płomienie wież Miasta Pyłu i błyszczały punkciki srebrnych skrawków lodu – zapowiedź zimnego chronu, wydychanego przez Jamę Rozpadu i sunącego z północnej granicy wprost od Szczelińca – zmurszałych gór leżących na wschód od Bruzdy. Tuż za nimi była już Nocna Obręcz – a dalej – niewysłowiona Ciemność. Prymatka patrzyła tam niekiedy z trudną do opisania tęsknotą. Pragnienie odejścia i zanurzenia się w mrok nie było jej obce, choć – na szczęście – potrafiła się mu oprzeć, czerpiąc przyjemność z zupełnie innych żądz.

Nie zmieniało to faktu, że nie umiała zbyt długo się od niego powstrzymać.

Na razie, by odciążyć swoje alabastrowe nogi, podpięła pod nie metalowe, szczudłowe wsporniki Mistrza Skryptorów Atrometa i skierowała się w głąb Gmachu – w stronę jego przestronnych sal i rzeźb. Minęła w ten sposób wiele więziennych cel, których wykusze łapały wątłe płomienie świec osadzonych na wielkich kandelabrach, i salę balową, przemienioną na Pokój Trofeów. Zmiana była niestety konieczna, gdyż od co najmniej kilku dużych chronów przez okna sali wpadał nikły, zabłąkany blask z odległej Iglicy zajmowanej przez Świetlistego. Sala balowa została zatem zamknięta. Mówiono, że nawet Najwyższy – prymat Pierwszego Dominium – drżał, gdy powidok światła dotykał niezdobytych murów jego Cytadeli.

Lilin nie szła jednak w stronę Pokoju Trofeów, lecz w kierunku o wiele rzadziej odwiedzanego miejsca.

– Mistrzu Atromecie – odezwała się, wiedząc, że Mistrz doskonale ją słyszy. – Mistrzu Atromecie...

– Tak, prymatko?

– Gdzie jesteś, do Świetlistego?!

– Będę dosłownie za jedno uderzenie serca – usłyszała znajomy, choć nieco zniekształcony przez Skrzywienie głos. Mistrz Atromet był już stary i Lilin czuła niekiedy niesmak na myśl o tym, że będzie musiała go wymienić. Nie znosiła śmierci – owego przekleństwa śmiertelnych, choćby tak wiekowych jak jej oddany sługa. To, że kiedyś była śmiertelna – o tym zapomniała już dawno. Nie chciała pamiętać.

– Nie widzę cię! – syknęła. – Słyszę tylko ten twój skrzywiony jęk!

– Nadchodzę, prymatko.

– Lepiej się pośpiesz!

– Tak, prymatko...

– Mam nadzieję – dodała, podchodząc do ukrytych drzwi i dotykając ich dłonią. – Nie zamierzam robić tego sama.

Drzwi zaskrzypiały.

Niewielką salę znajdującą się tuż za nimi znali jedynie nieliczni. Lilin nazywała ją Przedpokojem, choć w istocie zagracone pomieszczenie mogło być co najwyżej przedsionkiem do laboratoriów Mistrza Atrometa. Nieuczęszczane od niezliczonych chronów, z czasem zmieniło się w składzik i rupieciarnię. W coś na tyle nieistotnego, co można było wypalić oczyszczającym ogniem bez ryzyka zajęcia się pozostałych sal i kondygnacji. A bez wypalenia się nie obejdzie, uznała prymatka, patrząc z niesmakiem po ścianach porosłych dziwnym, pachnącym słodkawo bluszczem.

– Mistrzu Atromecie! – warknęła zniecierpliwiona, stąpając ostrożnie jednym ze swych metalowych szczudeł.

– Nadchodzę... – zacharczało gdzieś w górze.

Lilin przeszła jeszcze kilka kroków, podczas gdy nad jej głową pojawiła się chybotliwa plama ciemności. Mówiono, że Mistrz Atromet skrzywił się tak bardzo, że niemal przemienił w Wyzwolonego bez wejścia w Pomrok. Może istotnie tak było: jego powykręcana, odziana w podarte szaty postać złaziła właśnie niczym jaszczurka po kamiennej ścianie, chwytając się kurczowo pęknięć i szpar. Wreszcie, z ledwo słyszalnym stęknięciem, Mistrz Skryptorów opadł na ziemię i skulił się w pokorze. Jego pomarszczona, pokryta dawnymi ranami twarz skryła się pod kapturem.

– Jestem, prymatko... – wychrypiał osłabionym głosem. – Dziękuję za wiedzę i karę.

– Świetnie. Załatwmy to szybko.

– Tak, najciemniejsza.

– Tędy – rozkazała Lilin. Ruszyli w ciszy, nie licząc stukotu mechanicznych odnóży i ciężkiego oddechu Atrometa. Podróż nie była długa, a jej cel – stare, zmurszałe krzesło – znajdował się pod ślepą, wieńczącą Przedpokój ścianą. To na nim spoczywała nieruchoma, wymęczona torturami postać.

Pierwszy doszedł do niej Mistrz Skryptorów i siedząca na krześle sylwetka drgnęła, wyczuwając jego obecność. Dopiero potem dotarła Lilin i nachyliła się ku swojemu więźniowi z cichym chrzęstem metalowych wsporników.

– Zawiodłeś, Alacie – oznajmiła pozornie słodkim, ciepłym głosem. – Miałeś widzieć, a naprawdę oślepłeś.

– Patrzyłem... – wychrypiał przebudzony Widzący. – To nie moja...

– Milcz!

Zapadła cisza. Były hierarcha prowincji Hinnom zawiódł, ale wiedział, kiedy zamknąć usta. Zapewne na wargach błądziło mu krzywe przekleństwo... lecz Widzący niejednokrotnie słyszał o karach wymierzanych przez prymatkę Vermu tym, którzy ośmielili się użyć przeciwko niej choćby drobnego Skrzywienia. Spora część owych kar była o wiele gorsza od śmierci.

– Mamy problem – zaczęła powoli Lilin. – I nie chodzi mi o to, że po Odstępach, których miałeś pilnować, kręci się jakiś obcy.

– On odszedł... – wymamrotał Widzący. – Sam widziałem, jak utworzył Krąg i wrócił do swego świata! Zapewniam cię.

Prymatka nie odpowiedziała. Ruszył się za to Atromet, który wyprostował się nagle ze swojej pełnej pokory pozycji i złapał Alata za gardło. Widzący zarzęził, wybałuszył ślepe oczy i zamachał rękami. Jego niegdyś piękny płaszcz załopotał, w powietrze uleciały czarne krucze pióra.

– Kazała ci milczeć – przypomniał Mistrz Skryptorów i powoli, jakby niechętnie puścił gardło hierarchy. Widzący zakaszlał, łapiąc spazmatycznie powietrze.

– A więc takiś pewny, że zniknął... – zastanowiła się Lilin. – Jak zatem wytłumaczysz to?

– Co, prymatko?

Szerokie usta Lilin pękły w krzywym uśmiechu, ostre zęby drapieżcy wysunęły się odrobinę. Prymatka uniosła się nieco na swych szczudłowatych wspornikach i dotknęła chudą, szponiastą dłonią jednego z pędów porastającego Przedpokój zielonego bluszczu.

– Zepsucie – wyjaśniła. – Ciągnie od Odstępów przez twoje przeklęte kazamaty i wdziera się na prowincję Hinnom niczym Linie Pomroku! Najgorsze jest jednak to, że to nie drogi nam Pomrok, lecz jakaś żywa, pachnąca słodkawo zgnilizna... To coś – dodała z wyraźnym niesmakiem – kipi wręcz chorą żywiołowością. Wygląda jak choroba z czasów Odrzuconych i pleni się, napierając na Ciemność! A ty to tu sprowadziłeś!

– Ja, najciemniejsza? – wybełkotał niepewnie Widzący. – Nie rozumiem...

– Rozumiesz – zaprzeczyła prymatka – i to świetnie! Kiedy cię sprowadzono, wysłałam do kazamat swój Zakon, a ten doniósł mi o Zepsuciu, które nie dość, że spowiło twoją siedzibę, to jeszcze rozpanoszyło się w Przełomie Ogniwa! Nie mówiąc o tym, że jego strzępy znajdują się w całym Hinnom! Czy mi wyjaśnisz, jak coś takiego mogło się ukryć przed twym skrzywionym wzrokiem?!

– Wypaliłem! – zakrakał Alat. – Wypaliłem wszystko! Błogosławiony ogień spowił każdą piędź kazamat, każdy skażony kamień!

– Niewystarczająco – wtrącił się Mistrz Atromet. – To, co pozostawił za sobą ów Skrzywiony i Prosty, płynie w powietrzu niczym mordercza zaraza. Sam jesteś już nią skażony.

– Ja...?

– Twoje Zepsucie przybyło wraz z tobą do Gmachu Szóstego Dominium – odpowiedział Mistrz Skryptorów, nachylając się nad związanym i dotykając z widocznym obrzydzeniem jednego z piór jego szaty. – Ten, którego nazwałeś Mal-colmem, zaraził cię nim. Cały cuchniesz tym świństwem...

– Nie wiedziałem... zapewniam was! Skąd mogłem wiedzieć?!

– Ośmieliłeś się przynieść tu Zepsucie – wycedziła Lilin. – Naraziłeś nas, i to w momencie, gdy zyskaliśmy przewagę w Nieskończonej Wojnie!

– Ależ prymatko... – wybełkotał przerażony Widzący. – Nieskończonej Wojny nie można wygrać czy przegrać... Czyż jej trwania nie pragnie sam Najwyższy?

– Cały Szereg Zakonu Vermu przebił się przez Płaskowyż Pogardy – wyjaśnił sucho Atromet, nim Lilin zdążyła zareagować na fakt, że hierarcha ośmielił się znów odezwać. – Teren był częściowo opuszczony.

– Jak?!

– To zasługa przejścia Blasku, którego Promień rozłupał pokaźne fragmenty terenów... Tym samym najciemniejsza prymatka opanowała część prowincji Synodu, zgładziła jej hierarchę Noblosa i rozpoczęła ofensywę w głąb Pandemy.

– Pokonałabym Mathosa i zdruzgotała do końca tę jego żałosną, osmaloną przez Promień Wieżę. – Głos Lilin był nie tyle zimny, co lodowaty. – A tak musiałam wycofać swe siły do Hinnom, bo nie potrafiłeś utrzymać w ryzach nie tylko własnej prowincji, ale i Odstępów, które miałeś obserwować!

– Patrzyłem na Odstępy, prymatko! – wyjęczał Alat. – Patrzyłem przez cały czas! Przysięgam!

– Nie dość uważnie – uznała Lilin i kiwnęła lekko głową ku Mistrzowi Skryptorów. Ten skoczył ku Widzącemu i jednym, silnym ruchem skręcił mu kark.

Pycha jest pierwszą, gdyż zrodzeni jesteśmy dla Ciemności i pysznić będziemy się swoim dla niej upodleniem.

Drugą jest chciwość, gdyż stanowi ona podstawę Prostego Prawa – chciwym będąc, słusznie pragniesz, by świat poddał się woli twojej.

Kolejną jest nieczystość – gdyż w nieczystości sławić wolność Ciemności będziesz.

Następną jest zazdrość – gdyż ona prowadzi do twej siły, dzięki której to, co twoje – słusznie odbierzesz.

Nieumiarkowanie pomiotem jest nieczystości – dąż bowiem w wolności do pragnień swoich.

Lenistwo to dowód twej siły – jeśli lenić się będziesz, to znak, że czynić to możesz dzięki sile swojej.

Gniew – choć ostatni, najsłodszy jest – gdyż gniew podstawą jest Prostego Prawa – uważaj jednak, by nie skierować go przeciw niemu.

Siedem Cnót Ciemności

Rozdział pierwszy Dworzec

Nadżywy był wyjątkowo groźny.

Zaczynał niewinnie, z postawy „głupca” – lewa noga do przodu, ze sztychem ciężkiego, żeliwnego miecza wymierzonego w ziemię i głownią skierowaną lekko w prawo. Wyglądał, jakby opierał się na ostrzu, marząc o niebieskich migdałach, ale Malkolm wiedział już, że to zwykła bajka dla naiwniaków. Z tej pozycji Suhael mógł wyprowadzić niemal dowolny fechtunek. Przełamywało się to tak zwanym „uderzeniem z ciemienia” – czyli z góry do dołu, ale taki cios przypominał machanie cepem i odsłaniał obronę tuż po zamachu. Trzeba więc było kombinować. Problem polegał na tym, że kombinowanie wciąż nie wychodziło Rudowi za dobrze.

Zaczął podbiegać – rzecz jasna, źle – z uniesionym Szydłem. Zamierzał walnąć „mrocznym cięciem” – jak Nadżywy nazywał niebezpieczny, pionowy cios z użyciem rękojeści jako dźwigni. Niestety, Suhael odsunął się zgrabnie i natychmiast wyprowadził kontrę: podniósł swój miecz sztychem w górę i ochronił się jelcem. Brzęknęło, a Malkolm syknął z bólu – rękawice czy nie, i tak poszło po palcach.

– Za wolno – ocenił Nadżywy zimnym, spokojnym głosem.

– A niech cię jasna cholera! – zachrypiał Rud, starając się nie słyszeć pogwizdywań tłumku, który zebrał się nieopodal Kruczej Wieży na wieść o „obijaniu Skrzywionego”. – W dupę ci to „za wolno” wsadzę!

– Powodzenia – odparł Suhael. Czego jak czego, ale ziemskiego wyczucia ironii nauczył się szybko – znacznie szybciej niż Malkolm machania Subulam.

– Poczekaj tylko na przyjacielski sparring – oznajmił złośliwie Rud. Zaczął okrążać przeciwnika, wykonując młyńca, którego, nie bez bolesnych prób, udało mu się opanować przed jednym małym chronem. – Popatrzymy wtedy, jak machasz tymi swoimi bladymi piąsteczkami, mistrzuniu...

Nadżywy nie odpowiedział. Cóż, sprowokować go było coraz trudniej. Kiedy zaczynali lekcje, Suhael reagował znacznie żywiej na docinki. Najbardziej wkurzało go porównanie do Kiwaczka ze starej bajki sprzed powstania Cesarstwa. Oczywiście nie od razu – z początku Kiwaczek nie zadziałał, ale wszystko zmieniło się, gdy Malkolm opisał jego wygląd – jak się okazało, niezwykle podobny do jakichś dziwadeł z theowskiej menażerii. Niby drobiazg, a cieszył.

Cóż, było, minęło.

– No, dawaj! – warknął Malkolm, ale bez większego rezultatu. Nadżywy wiedział, co robi. Stał tylko i patrzył, zmuszał go do rozwinięcia i ataku. A nie było to proste – głównie przez plamy zmarzliny, na których Rudowi zdarzało się już wywalić. Zbliżał się zimny chron, o którym wciąż wiedział niewiele – nie licząc cokolwiek bełkotliwych wyjaśnień starego Tifela. Na razie stąpał więc ostrożnie po popękanych płytkach dziedzińca, modląc się, by przy upadku nie wybić sobie oka własnym ostrzem.

Niestety, Suhael nie czekał.

Skoczył nagle, obracając się zgrabnie w powietrzu niczym w japońskiej grze komputerowej, i ciął żeliwnym ostrzem prosto w Szydło. Malkolm uniósł je odruchowo i po ostrzu przeleciały iskry – choć obiecał sobie, że będzie trzymał na wodzy trudną do okiełznania moc, którą – jak przypuszczał – obdarowało go elektryczne krzesło. W powietrzu zapachniało ozonem i rozległ się trzask wyładowania. Rud krzyknął, a Nadżywy odpadł przy wtórze pisków obserwujących walkę kobiet. I po herbacie, zdążył pomyśleć Malkolm. No to pięknie.

– Obiecałeś – warknął po chwili Suhael, podnosząc się ze zmarzniętego błota. Malkolm chrząknął niepewnie.

– Odruch – mruknął przepraszająco.

Rzeczywiście było mu głupio, choć przypuszczał, że w trakcie niedawnej, ćwiczebnej potyczki z Grotzem strzelenie z błyskawicy uratowało mu życie. Karzeł miał wówczas nie swoją typową Karę – czyli ulubiony morgensztern – lecz wyciągnięty skądś toporek, którego ostrze o mało nie rozcięło Rudowi tętnicy. A wtedy: pa, pa, śpij słodko, mój aniołku...

– Chyba wystarczy – oznajmił, ale Nadżywy nie miał ochoty na koniec.

Może przez obserwującą ich gawiedź, a może przez fakt, że dopiero co został na jej oczach upokorzony, Suhael skrzywił się i przyjął pozycję do ataku. Malkolm zaklął pod nosem i ponownie uniósł Szydło, po którym wciąż jeszcze przemykały lekkie wyładowania prądu.

– No to cudnie – mruknął niechętnie, zastanawiając się, co tym razem wywinie theowska wersja elfa skrzyżowanego z wampirem. Ale do kolejnego starcia nie doszło, bo przez Krąg Kruczej Wieży przeleciał nagle ledwo wyczuwalny wstrząs – coś jak drgnienie, przez które Malkolm poczuł się nieswojo.

– Pierwsza Brama – ocenił chłodno Nadżywy, chowając ostrze. – Lub niedaleko za murami. Ktokolwiek to jest, odkrył się.

– To znaczy? – Rud nie zrozumiał, ale Suhael popatrzył tylko na jego twarz. Oczy Nadżywego wydały się lekko roziskrzone.

– Inny Skrzywiony przeszedł Krąg – oznajmił po prostu i nie czekając na Malkolma, ruszył w stronę wyjścia z głównego placu Kruczej Wieży. Rud, nie tracąc rezonu, schował z niejakim trudem Subulam do pochwy na plecach i poszedł za Suhaelem.

Reguły funkcjonowania Kręgów były dla Malkolma w zasadzie jasne, ale – jak widać – wciąż trafiały się nowe kwiatki. Jeśli istotnie Krąg potrafił zaalarmować jego właściciela przed przybyciem Skrzywionego, to czy Matka Gerda (obecnie funkcjonująca jako upiorna głowa na szczycie Kruczej Wieży) przy ich pierwszym spotkaniu nie powinna od razu dostrzec, że jest Skrzywiony? Coś tam co prawda bełkotała o Skrzywionym i Prostym, ale wyglądała, jakby zaskoczył ją jego widok. I czy w przypadku jego podróży do kowenu Absalom rządzącemu nim nestorowi – jak mu tam było? Grull Yrm? – nie powinna zapalić się czerwona lampka? Nie, uznał. To ostatnie mogło nie mieć większego znaczenia... to w końcu kowen, nie Krąg, zatem musiał gościć większą liczbę Skrzywionych – choćby i samego Strivariusa...

Do Pierwszej Bramy nie było daleko, szybko zatem przeszli przez wewnętrzną część Kręgu z domostwem Kruczej Wieży, by – stąpając po popękanych płytkach dziedzińca – skierować się w stronę Drugiej Bramy, czyli bramy wewnętrznej – jedynego przejścia przez okalający okolicę dziurawy mur. Malkolm wydał polecenie naprawy co większych ubytków i nawet sam zakasał rękawy do roboty, ale – ku niejakiej zgrozie mieszkańców Kręgu – pomiędzy spoiwami wyrosła zdrowa, pachnąca i odstraszająca Theowczyków zielenina. Tak jak wszędzie, tak i tu plenił się bluszcz czy kępki zielonej trawy, którą co zapobiegliwsi starali się omijać ostrożnym łukiem. Nawet drzewa – wcześniej pokryte zgnilizną – odżyły i w powietrzu unosił się, co prawda przytłumiony chłodem, zapach liści i przekwitających kwiatów. Krąg Kruczej Wieży kwitł i chociaż Zepsucie – jak je tu nazywano – budziło lęk, to Rud nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zaczynają żyć w enklawie normalności. Tylko jak tu mówić o czymś normalnym w nienormalnym świecie? Z punktu widzenia mieszkańców owa zdrowotna przemiana nie była niczym innym jak wirusem, co gorsza, wpływającym i na nich samych. Można to było dostrzec choćby w drepczącej za nimi gawiedzi, nadal podnieconej walką, ale – co Malkolm zauważył już wcześniej – bardziej skupiającej się na samej rozgrywce, powiedzmy, że sportowej, niż na pragnieniu ujrzenia ran i krwi. Chyba w istocie ich zepsuł... czy raczej naprawił. A może jedno i drugie?

– Grotz? – spytał zdawkowo Nadżywego. Przechodzili już obok rozstawionych ciemnych chat i towarzyszący im tłumek na tyle się rozrzedził, że mieli jaką taką swobodę rozmowy z dala od ciekawskich uszu.

– Nadal na zwiadzie – przyznał Suhael. – Będziemy wiedzieć, gdy powróci. Tak jak kazałeś, wysłałem Torka na tę... wieżę oczną.

– Obserwacyjną – poprawił odruchowo Rud. Nadżywy skrzywił się, ale nie odpowiedział. Pomysł, by potworzyć w Kościstym Lesie chałupniczą wersję strażnic, wykorzystując do tego co wyższe drzewa, wpadł Malkolmowi do głowy już jakiś czas temu, gdy pełniący obowiązki administratora Kruczej Wieży Tifel doniósł o obcych naruszających granicę Kręgu. Nie trzeba było się wysilać, by pojąć, że – nie licząc płodów Pomroku – po okolicy kręcili się szpiedzy Widzącego. Rud uznał, że atakowanie ich nie ma sensu, wolał, by natręci odeszli nie niepokojeni, donosząc hierarsze prowincji Hinnom, że obcy z Ziemi zniknął, i to definitywnie. Zabijanie ich mogło przynieść więcej szkody niż pożytku.

Pozostawało mieć nadzieję, że Widzący nie dosłał teraz jakiegoś pośledniego Skrzywionego. Taka argumentacja wyglądała na całkiem logiczną – a przynajmniej tłumaczyła aktywowany „kręgowy system alarmowy”.

Ale nieopodal Pierwszej Bramy był ktoś zupełnie inny.

Nie zauważyli go od razu – najpierw przeszli przez ozdobione wizerunkami kruków i pterów wejście, by zejść krzywą ścieżką w głąb Kościstego Lasu. Mówiąc szczerze, nie pasowała już tu owa nazwa. Drzewa zazieleniły się, przynajmniej niektóre, i choć ich liście szybko pożółkły przez zbliżający się zimny chron, sprawiały wrażenie zdrowych. Na część napierały jeszcze stare, wynaturzone pniaki i szponiaste gałęzie – ale Zepsucie dawało sobie radę, jakby tajemna, ożywcza moc pracowała ze wszystkich sił, by odzyskać swój dawny teren. I to tam – nieco na lewo od ścieżki – dostrzegli umierającego starca.

W zasadzie, co Malkolm uznał dość szybko, nie był to starzec sensu stricto. Na oko przypominał wychudzonego niemiłosiernie pensjonariusza hospicjum, odzianego w czarny, podarty habit. Laska, na której się wspierał, spoczywała tuż obok jego skurczonego ciała, leżącego na zieleniejącej od Zepsucia trawie, w którą wpił się brudnymi, szponiastymi paznokciami. Biedak dyszał ciężko, jakby dojście do granic wyrębu stanowiło dla niego olbrzymi wysiłek. Widać było, że dalej już nie pójdzie – bose stopy drgały lekko, a źrenice uciekały w głąb czaszki: konał. Rud zaklął pod nosem, kucając przy umierającym.

– Suhael? Wezwij Tifela... – zaczął, ale chudy nieszczęśnik nagle, bez żadnego ostrzeżenia, chwycił go za rękę.

– Zepsułeś! – wycharczał. Uścisk miał mocny, choć ręka drżała mu jak w febrze. – Zepsułeś!

– Trzeba go zabrać... – wymamrotał Malkolm, ale starzec uśmiechnął się szeroko, demonstrując kilka zachowanych, poczerniałych zębów. Cuchnęło od niego czymś kojarzącym się z przeterminowanym środkiem chemicznym.

– Przegrasz... – powiedział konający i spróbował się zaśmiać, ale zamiast chichotu usłyszeli tylko urwany, spazmatyczny kaszel.

– Co?

– Skrzy...wiony i Prosty! – wyrzęził starzec. – Przeg...rasz, ale... i wygrasz... – dodał jeszcze i były to jego ostatnie słowa. Uścisk zelżał, dłoń ześlizgnęła się z ręki Ruda. Malkolm wzdrygnął się. Wstał.

– Nie żyje – skwitował, patrząc, wciąż w lekkim szoku, na martwe ciało. – Ale kto to był, do cholery?

– To Wygnany – wyjaśnił Suhael chłodnym, rzeczowym tonem.

– Jaki znowu... Wygnany? – spytał Rud. – Zaraz, czekaj... czy to nie ten od Matki Gerdy? Jej syn czy coś w tym stylu? To znaczy...

– Znaczy to tyle – powiedział powoli Nadżywy – że jako pierwszy mogę ci życzyć wiecznego trwania w Pomroku. Dziękuję za wiedzę i karę, nestorze.

– Jaki znowu nestorze?!

– To Wygnany – powtórzył z naciskiem Suhael. – Potomek Matki Gerdy i Ojciec Kręgu Dworca, który sczezł na twej ziemi.

– I co w związku z tym?

– Tyle że w twe posiadanie wszedł jego Krąg – wyjaśnił Nadżywy. – A to oznacza, że masz teraz dwa Kręgi będące zaczynem kowenu.

– Chyba jaja sobie robisz – wykrztusił Rud. – Kowen? Nie ma takiej opcji!

– Krąg Dworca jest twój, nestorze – powtórzył z uporem Suhael. – Choć musisz ukończyć jego przejęcie, nim pochłonie go Pomrok.

Malkolm nie odpowiedział.

Zebrali się w dużej sali dworku, w której wciąż czuć było zapach podgrzewanej zupy ugotowanej dzięki czemuś, co kilka dni temu upolował Nadżywy. Za długim stołem zasiadła garstka co ważniejszej „kruczej arystokracji” – jak w myślach nazywał ich nieco złośliwie Rud, gdyż „arystokratyczne pochodzenie” oznaczało tu co najwyżej solidniejszy ubiór i posiadanie ciut większych, podpróchniałych ze starości domów. Do tego Tifel, Suhael i usługujący Malkolmowi Tork. Grotz wciąż nie wrócił z patrolu, ale nie było czasu, by wysyłać po niego ptera – kwestia omówienia przejęcia Dworca zdawała się najpilniejsza. Pomrok, wyjaśnił Tifel, jest niczym niekontrolowana powódź, która może dotrzeć pod bramy Kruczej Wieży – i opis ten był na tyle plastyczny, by Rud zdecydował się na zorganizowanie „zebrania kryzysowego”. Koncepcja zostawienia własnego Kręgu była ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, ale przeczuwał, że na tym się skończy. Gdyby tylko mógł pójść sam Suhael... Bądź co bądź podróż nie bardzo mu leżała z przyczyn, o których wolał nie mówić, by – wzorem pokręconego myślenia mieszkańców Thei – nie posądzono go o zdradliwą słabość.

Chociaż i tak się nieco zmienili, pomyślał, patrząc po bladych, skrzywionych twarzach pokrytych brudem, pokrzywką i łuszczycą. Mogą to sobie nazywać Zepsuciem, ale cała Krucza Wieża przekształcała się, jak uważał, na lepsze – i owa przemiana nie pozostawała bez wpływu na jej mieszkańców. Narzekali, że wszystko wokół gnije i pokrywa się pleśnią, ale Malkolm widział, że rosło i zieleniało. Nawet powietrze – wcześniej zatęchłe – stawało się jakby czystsze. Trudno było tylko ocenić, czy owe zmiany okażą się błogosławieństwem, czy przekleństwem. Bądź co bądź znajdowali się na ziemi, która od pokoleń trwała w błogosławionej Ciemności.

– Nie mam na to czasu ani ochoty – powtórzył po raz kolejny Rud. – Może wam zależy na tym, by stworzyć kowen. Mnie niekoniecznie.

– Ależ, Skrzywiony... – zaczął Tifel, ale Malkolm machnął ręką.

– Mówiłem wam już wiele razy, że nie jestem zainteresowany. Po diabła mi ten wasz cały Dworzec? W dodatku, jak zacznie się tu akcja z kolejnym Kręgiem, to zauważy to Widzący. A wtedy domyśli się, że nadal tu tkwię. Chcecie mieć na głowie ekspedycję karną?

– To możliwe – zgodził się powściągliwie Suhael – lecz Widzący może skierować swój wzrok na poruszenie wywołane pęknięciem Kręgu Dworca. Zauważy, że Pomrok tam zgęstniał.

– I co z tym niby zrobi?

– Wolą Dominiów jest istnienie Odstępów – wtrącił się chrapliwie Tifel. – Pada na nas cień Pomroku, lecz dzięki temu błogosławiona Ciemność nie dotyka prowincji. Jeśli Widzący dostrzeże, że Pomrok wylał się poza Obręcz, przybędzie, by sprawdzić, co się wydarzyło. Jeśli zaś nic się nie wydarzy, odwróci od nas wzrok. Zawsze tak było...

– No to piękną marynarę, jak widzę, wam uszyli – skwitował nieco złośliwie Rud. – Te wszystkie Matki i Ojcowie Kręgów, ci wasi nestorzy kowenów myślą sobie, że pokazali Dominiom środkowy palec... Tacy od nich niby niezależni, a pełnią rolę linii frontu i jakby co, pierwsi dostają po tyłku.

– Nie rozumiem, Skrzywiony...

– Nieważne.

– Ale ja rozumiem – zauważył chłodno Nadżywy. – Czy nie o tym mówi Proste Prawo? Słabość musi poddać się sile, bo taka jest wola Pomroku.

Malkolm westchnął. Zdarzało się to nie po raz pierwszy – gdy mieszkańcy Thei napotykali problem natury filozoficznej, zawsze odnosili się do Ciemności, Pomroku czy Prostego Prawa. Wyglądało to jak skrót myślowy, po którym nie trzeba już analizować sytuacji – program uruchomiony przez odpowiednią kombinację klawiszy. Wątpliwości? Gadka o błogosławionej Ciemności. Konieczność zaakceptowania nieuniknionego? Dziękuję za wiedzę i karę. Analiza sytuacji? Taka jest wola Pomroku. I tak dalej.

– Dobra – ogłosił, wstając. – Suhael bierze głowę Wygnanego, czy co tam potrzeba, i siadamy na svarty. Tifel rządzi, kiedy mnie nie ma. A kiedy wróci Grotz, poinformujcie go o sytuacji. A Twirly... siedzi tam, gdzie siedzi? – dopytał nieco niepewnie, bo zauważył, że Tifel znienacka czerwienieje. – Mieliście jej pilnować!

– Ona... potrafi wyjść, Skrzywiony... – zaczął niepewnie starzec. – Zostawiłem przy niej Luftę...

– Luftę? – powtórzył z niedowierzaniem Rud. Widział wspomnianą przez Tifela dziewczynę ze dwa razy i za każdym odniósł wrażenie, że ma do czynienia z upośledzoną umysłowo.

– Tak... wybacz... dziękuję za wiedzę i karę, ale...

– Ażeby was cholera wzięła...! Mówiłem, pilnować! – syknął Malkolm i zerwał się od ławy, niemal dobiegając do bocznych schodów prowadzących na wyższe piętro dworku Kruczej Wieży.

W odróżnieniu od samej wieży, w której ulokowano Ruda, pierwsze – i jedyne piętro dworku – wyglądało na solidnie zaśmiecone. Na pamiętającej lepsze czasy drewnianej podłodze leżały szmaty i stare garnce, a przez popękane okna widać było plac z fontanną i sporą część wyrębu wraz z otoczeniem równie leciwych chałup, będących swoistą theowską wersją czworaków. Pośpiesznie mijane przez Malkolma okna z drugiej strony budynku ukazywały zaniedbany ogród i stojące w nim nadgryzione zębem czasu pawilony wraz z figurami Przeklętych, czyli – jak dowiedział się swojego czasu od Tifela Rud – odpowiednikami świętych figur z Ziemi. Dalej mieściły się już zrujnowane kaplice grobowe, równie podniszczony lamus, obory i wreszcie – ciągnące się kilka hektarów na północ – pola uprawne nękane przez głodne ptery.

Pokój, który interesował Malkolma, znajdował się na samym końcu korytarza, a drzwi – jak się obawiał – były uchylone. Podbiegł i pchnął, by trafić jeszcze w ledwo widoczną, gasnącą fioletową smużkę.

– Twirly!

Siedząca na krawędzi sporego łoża piksa nie zwróciła na niego uwagi. Widział, jak wygłodniałym wzrokiem wpatruje się w leżącą postać. Wyciągała bladą, zakończoną zaniedbanymi pazurkami rączkę, by dotknąć ręki nieprzytomnej Tulpen.

– Zostaw!

Dopiero gdy się wydarł, zareagowała. Odwróciła się gwałtownie ku niemu i zobaczył, że po twarzy spływają jej maleńkie, czarnosrebrne łzy.

– Nie da Twirly! – jęknęła śpiewnie. – Ani kropelki! Nie da ani kropelki!

– Już o tym mówiliśmy – zaznaczył, oddychając wciąż ciężko po dopiero co wykonanym sprincie. – Nie będziesz piła jej krwi!

– Ani kropelki!

– Ani kropelki, Twirly – potwierdził. – Jeśli chcesz tu zostać, musisz oduczyć się picia tej cholernej krwi od kogo tylko popadnie, a już na pewno od niej. Nie mogłaś usiedzieć w swoim pokoju?

– Stary zamyka! A Twirly chce latać i latać! – rzuciła gniewnie, unosząc się nieco i zostawiając za sobą fioletową smużkę.

– No to sobie lataj – zgodził się Rud. – Ale nie baw się w wampira i nie próbuj ssać krwi Tulpen!

– Ona śpi! Nie czuje Twirly!

– Właśnie dlatego masz jej nie ruszać, zrozumiałaś? – wycedził, zdając sobie sprawę, że z tłumaczenia zapewne niewiele wyniknie. – Masz zresztą inną rzecz do zrobienia. Jedziesz ze mną, tak? I z Suhaelem. Mamy sprawę do załatwienia, tak?

– Twirly lata!

– Lata, lata. Zaczekaj na mnie na dole.

– Lata! – rzuciła jeszcze i wyleciała z pokoju. Malkolm nie obejrzał się za nią. Wpatrywał się w nieprzytomną Tulpen, leżącą bez ducha od czasu, gdy niefortunnie sprowadził ją do pokręconego świata Thei. Tulpen, przez którą odsunął swoje myśli o natychmiastowym powrocie na Ziemię.

– Nic ci nie będzie – mruknął. – Ogarnę sprawy i wracam. Okej?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Leżała, oddychając miarowo i spokojnie, zanurzona w otchłań niezmierzonego snu.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © BY Marcin Podlewski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-963-1

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

ILUSTRACJA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Paweł Zaręba

MAPA Joanna Orłowska, Izabela Milanowska, Paweł Zaręba

REDAKCJA Marta Sobiecka

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow