Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem nieplanowane wyprawy stają się podróżami życia
Tina Wagner właśnie skończyła trzydzieści lat i czuje, że znalazła się na zakręcie. Pewnego dnia w jej ręce wpadają klucze do domu położonego w Beskidach, w którym ostatnie lata życia spędziła jej ciocia. Janina była aktorką teatralną i osobą wyjątkową – tajemniczą, wyzwoloną, idącą zawsze pod prąd. Tina podejmuje spontaniczną decyzję i wyrusza w podróż na drugi kraniec Polski.
Dom cioci okazuje się zupełnie inny, niż się spodziewała. Czuje się w nim zadziwiająco dobrze i postanawia zostać nieco dłużej. Jej spokój mąci pewne wydarzenie. Dowiaduje się, że spotkany przypadkiem motocyklista popełnił samobójstwo. Na miejscu tragicznego zdarzenia Tina poznaje zagadkowego mężczyznę, Marcina.
Nowy dom, nowo poznani ludzie mają swoje tajemnice. Tina będzie musiała poszukać odpowiedzi na ważne pytania. Czym zakończy się wyprawa, która miała być tylko kilkutygodniowym wypadem?
Kwietniowe deszcze, słońce sierpniowe to kolejna, po ciepło przyjętej przez czytelników Świetnie się bawię w Twoich snach z 2019 roku, powieść Izabeli Skrzypiec-Dagnan.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Budzę się w cudzym łóżku.
Jest za pięć szósta, szara godzina, nie nastawiałam budzika — to ptaki wyrwały mnie ze snu. Rozespana przeciągam się w nowej, kupionej kilka dni wcześniej pościeli, która nadal pachnie świeżym praniem i jest przez to dziwnie obca. Sztywna, szeleści przy każdym ruchu. Obracam głowę i przyglądam się przez chwilę z poziomu poduszki ręcznie rzeźbionej ramie łóżka. To arcydzieło. Wygląda jak wykonana przez mistrza snycerki, prawdziwego miłośnika i pasjonata, który dłutem potrafi pieścić drewno. Każdy zawijas jest tak dopracowany i łagodnie wykończony, że wydaje się, iż w dotyku drewno będzie miękkie. Ugnie się pod naciskiem palca jak ciało, pozostawiając zmysłowe wgłębienie, które po chwili powróci do pierwotnego kształtu. Żadnych drzazg ani chropowatych miejsc. Nie pomalowano jej, nie zabezpieczono lakierem, jest surowa, pozostawiona jakby tuż przed zakończeniem pracy. Lubię takie niewykończone przedmioty, ich osobniczą niekompletność. Anonimowy rzemieślniku, jakim cudem udało ci się zachować tak nonszalancką symetrię w tych ażurowych listkach? Widać nawet ich nerwy — delikatne jak żyłki na kobiecej dłoni.
Unoszę się, podtrzymując kołdrę ręką, żeby nie ześlizgnęła się z moich ramion, i zerkam w stronę okna. Kilka dni temu przesunęłam w to miejsce łóżko, wcześniej stało przy ścianie. Ustawione jest teraz tak, że kiedy uklęknę przy wezgłowiu, mogę swobodnie oprzeć łokcie na szerokim parapecie i wyjrzeć na zewnątrz. Odchylam pachnącą kurzem, ciemnoszarą zasłonę i poranne, trochę jeszcze zamglone światło wpada do pokoju, rozświetlając najciemniejsze zakamarki, osiadając na lśniących liściach licznych roślin.
Te ptaki to dla mnie ciągle nowość. Nadal nie mogę się przyzwyczaić, że ten dźwięk należy do tego świata, a nie do tamtego. Jest dziwnie nienaturalny, choć przecież najbardziej pierwotny z możliwych. Uchylam okienne skrzydło i owijam się szczelnie kołdrą ozdobioną pastelowym wzorem w ananasy i flamingi. Pokój natychmiast wypełnia się chłodem. Czystym, wilgotnym powietrzem przesyconym ciężką wonią mokrej ziemi, gnijącej leśnej ściółki, sosnowej żywicy i mchu. Zapach na wskroś mroczny i tajemniczy. Nierówny na krawędzi powonienia, z jakąś drażniącą nos nutą, genialny w prostocie. Czasem prostota jest najbardziej wyrafinowana.
Siedzę przez chwilę z zamkniętymi oczami, oddychając głęboko, napełniając się tym powietrzem, które jest zielone i żywe. To także niedawne odkrycie. Powietrze w miastach na styku zimy i wiosny jest martwe.
Kołdra, którą jestem owinięta, chroni mnie od zimna i daje poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Uśmiecham się, słuchając ptaków, a po długiej chwili udaje mi się spośród ich świergotu wyodrębnić szum rzeki. Znajduje się jakieś trzysta metrów od domu, teoretycznie nie powinnam słyszeć jej szumu, ale przez wiosenne deszcze wezbrała i płynie wartkim strumieniem, niemal wylewając się z brzegów. Myślę o tym, że dziś też pewnie będzie padać. Słońce pojawia się tu codziennie o poranku, jakby chciało powitać nowy dzień, ale niebo szybko się zasnuwa stalowoszarymi warstwami chmur i później zazwyczaj już nieustannie pada deszcz. Już od wielu dni. Od samego początku, odkąd tu przyjechałam.
Ubieram się więc w pośpiechu w wygodne ubrania, wiedząc, że mam niewiele czasu. Nakładam na twarz krem, związuję włosy w wysoki kucyk, a kilka niesfornych różowych kosmyków wysuwa się na kark. Przechodzę przez wypełnione chłodem i półmrokiem pomieszczenia, poruszam ciałem powietrze pachnące pleśnią i drewnem, skaczę przez chwilę to na prawej, to na lewej nodze, wciskając stopy w glany i wiążąc ich różnobarwne sznurówki wokół kostek.
W małym korytarzu, tuż przy wejściowych drzwiach leży na podłodze sześć worków z ziemią przeznaczoną pod uprawę warzyw. W drewnianych skrzynkach są ciasno ułożone sadzonki, posegregowane w papierowych, wilgotnych tulejkach. Biorę jedną ze skrzyń pod pachę, otwieram drzwi, a to żywozielone powietrze natychmiast wypełnia pomieszczenie, natychmiast wypełnia mnie.
Wilgoć sunie po ziemi, poziomymi smugami wciska się do wnętrza, kiedy przestępuję próg. Wszystko paruje. Ogrzane promieniami słońca mokre kamienie, wydeptana ziemia, rosa, kryształki wody na pajęczynach pod krawędzią dachu. Powietrze jest ciężkie, czyste, pachnące zgnilizną, jak często wiosną. Ziemia się rozwiera, jej pęknięta skóra rodzi szafirki i pierwsze fiołki.
Obchodzę budynek: na tyłach znajduje się przytulona do jednej ze ścian drewniana szopa. Nie była zamknięta na klucz, więc mam pełen dostęp do wszystkiego, co się znajduje w składziku. W środku jest niewiele miejsca, pochylam się po drewniane skrzynie, układam je na trawniku. Większość z nich jest niemalowana, ale część pobielono wapnem. Powłoka łuszczy się i kruszy, pozostawiając na palcach białe płatki. Czuję na gołych łydkach chłodne smagnięcia powietrza — myliłam się, sądząc, że szybko się ociepli. Wczesnokwietniowe słońce jest jeszcze zimne i kapryśne.
Przerzucam parę szpargałów w poszukiwaniach małego metalowego szpadla, grabi i motyczki. Jest też zardzewiały sekator w gumowej osłonce. Nie zawiodłam się; mam wszystko, czego potrzebuję. Rozsady i nasiona kupiłam wczoraj na miejskim targu, wybierając spośród licznych odmian, szukając ulubionych gatunków. Napełniam skrzynie ziemią, uprzednio układając na dnie warstwę drenażu. Rozsady pomidorów, papryki i papryczki chili na razie umieszczę jeszcze w domu, w korytarzu jest dostatecznie dużo światła i ciepła. Wysiewam marchew, pietruszkę, rzodkiewkę, pory, rukolę i szpinak. W mniejszych skrzynkach koper i pietruszkę naciową. W tych głębokich nasiona cukinii i dyni, na rozsadę. Na kupionych drewnianych znacznikach opisuję kolejne rośliny: kalarepa, groszek pachnący, słonecznik. Wciskam znaczniki w ziemię, żeby usystematyzować uprawy. Wysiewam nasiona nasturcji, maciejki i nagietków. W innej skrzyni zioła: kolendra, melisa, trybula, oregano i cząber. W tych białych rozsady truskawek i poziomek.
Czuję się szczęśliwa, zrelaksowana, uśmiecham się do siebie pod nosem. Ziemia pachnie obłędnie, łagodne podmuchy przynoszą z lasu wonie żywicy i mokrych szyszek. Nawet nie muszę niczego podlewać, w powietrzu jest dostatecznie dużo wilgoci.
Mam ogromną ochotę na gorzkie, gorące latte, ale pracuję wytrwale, sadząc kolejne rośliny i wysiewając drobne nasiona. Kolana i dłonie po łokcie ubrudziłam ziemią. Choć o tym nie wiem, ciemne smugi widnieją też na moim czole i policzku. Pod wpływem wilgoci — powietrza, ale też spoconego ciała — spięte w luźny kucyk włosy zaczynają się skręcać mocniej niż zwykle.
Przesuwam skrzynie, niektóre pod ścianę, inne trochę dalej, w stronę lasu. O jedenastej, kiedy czuję pierwsze krople deszczu na twarzy i rękach, kończę pracę. Słońce jest już tylko wspomnieniem. Krajobraz zasnuwa jakaś melancholijna błękitna szarość. Stoję pod niezbyt głębokim dachem i tuląc się plecami do nieotynkowanej, ceglanej ściany, podziwiam z satysfakcją swoje dzieło. Otrzepuję dłonie z ziemi. Deszcz zaczyna przybierać na sile, zatem chowam niewykorzystane skrzynie, narzędzia i ostatni worek z ziemią do szopy, a potem starannie ją zamykam. Kiedy wchodzę do domu, pada już naprawdę mocno. Ściana deszczu wygląda jak poruszająca się na wietrze brokatowa kotara.
Zziębnięta biorę szybki prysznic, ubieram się cieplej, krótkie szorty zamieniając na wąskie dżinsy, rozczesuję wilgotne włosy. Głodna i zmęczona zabieram z sypialni laptop i kieruję się do dużego pokoju — ma wydzielony kuchenny kąt. To jedno z najmroczniejszych pomieszczeń — jest duże, usytuowane pośrodku budynku, więc z jednym oknem wychodzącym na stary las. Drzewa są wysokie i rozłożyste, przepuszczają mało promieni słonecznych. Włączam światło — nad moją głową rozbłyska pojedyncza goła żarówka.
Przygotowuję kawę w czerwonym ekspresie z metalową obudową, który przyjechał i zamieszkał tutaj ze mną. Nucąc pod nosem, żeby wygonić z kątów ciszę, wyjmuję z szafki wysoką szklankę i sięgam po mleko.
Kiedy z ekspresu wydobywa się znajome syczenie, przysiadam za stołem i włączam komputer. Szybko przeglądam pocztę, ale nie dostałam żadnych nowych maili z pracy. Usuwam kilka reklam, które z niewiadomego powodu nie trafiły do spamu. Wchodzę na stronę meteorologiczną — prognozy na najbliższe dni są deszczowe — i przypadkiem natrafiam na informację, że dziś w nocy księżyc wejdzie w Pełnię Różowego Księżyca. Nie zmrużę pewnie oka do rana, od lat źle sypiam w noc pełni, mam szczególną wrażliwość na księżyc w tej fazie.
A potem wchodzę na stronę z lokalnymi wiadomościami. Robię to od pierwszego dnia, kiedy tu przyjechałam — chcę być na bieżąco z aktualnymi sprawami.
TRAGICZNA ŚMIERĆ MOTOCYKLISTY — czerwony nagłówek pulsuje na górze strony, wywołując jakiś dziwny niepokój gdzieś w głębi. Na zdjęciu jezioro, które znajduje się tuż za miastem. Droga dojazdowa wije się przy jego brzegu, oddzielona od wody metalową barierą. Znam to miejsce. Na fotografii barierka jest wyłamana, otoczona policyjną taśmą. W tle lśniąca metalicznie powierzchnia wody. Wiedziona jakimś impulsem naciskam miniaturę i wyświetla się nowa strona. Wczoraj wczesnym popołudniem na drodze wyjazdowej z miasta wydarzył się tragiczny wypadek z udziałem motocyklisty. Według relacji świadków, zachowujący się spokojnie kierowca jadący motocyklem Harley-Davidson, model Low Rider S, w pewnej chwili znacznie przyspieszył i wykonał gwałtowny skręt w stronę jeziora. Siła uderzenia o barierkę była tak duża, że została ona wyłamana, a pojazd i kierowca wpadli do wody. Głębokość jeziora w tym miejscu to około 10 metrów. Mężczyzna już nie wynurzył się na powierzchnię. Straż, która przybyła na miejsce zdarzenia, wydobyła motocykl, a po trzech godzinach odnaleziono ciało. Trwa identyfikacja mężczyzny. Dziesięć minut przed tragicznym wypadkiem zarejestrowała go kamera umieszczona na budynku banku przy ulicy Lipowej. Zdjęcie wskazuje, że nie miał na głowie kasku ani ochronnego ubrania motocyklowego. Sprawą zajmuje się policja i prokuratura, nie wiadomo na razie, czy był to nieszczęśliwy wypadek, czy udana próba samobójcza. To pierwszy tego typu wypadek w tym miejscu.
Nie czytam dalej, moją uwagę przykuwa zdjęcie. Powiększam je i zastygam w bezruchu. Twarz została ujęta bardzo wyraźnie: szerokie, łagodnie zmarszczone brwi, cień zarostu na policzkach, oczy ukryte za przyciemnianymi okularami. Przydługie, ciemne włosy, odgarnięte w tył podmuchem powietrza. Twarz mężczyzny, który podjął decyzję. Spokojna i zdeterminowana.
Ja znam tę twarz.
Szum deszczu nagle przenosi się zza okna wprost do mojej głowy. Czując, jak serce łomocze mi w piersi, podnoszę wzrok znad monitora i spoglądam na skórzaną kurtkę motocyklową, która wisi na oparciu stojącego naprzeciwko kuchennego krzesła. Rozmiar: potrójne XL, męska, mocno znoszona, brakuje kilku ćwieków. Na plecach wyhaftowane jest imponujące oko opatrzności.
Robi mi się niedobrze.
Ciocia Janina nie była moją prawdziwą ciocią — przyjaźniła się z moimi rodzicami od dawna, znała mnie od urodzenia, więc ta forma przyjęła się naturalnie, bo była bliską osobą. „Mów mi po imieniu: Janka” — zaproponowała, kiedy byłam nastolatką, ale nie mogłam się przyzwyczaić. Była aktorką teatralną i pod koniec lat dziewięćdziesiątych wyjechała do Anglii, rzucając się na głęboką wodę ze swoją zupełnie podstawową znajomością języka. Jej pierwsze lata na emigracji nie są mi znane — rodzice niewiele wiedzą na ten temat, podobno ona sama rzadko odpowiadała na pytania o ten czas. Z uśmiechem zmieniała temat, wymigując się od odpowiedzi, i była w tym perfekcyjna.
— Jak ci się wiedzie na obczyźnie? Słyszałam, że pracujesz w nowym miejscu i wynajęłaś dom na obrzeżach Londynu? — pytały z ciekawością jej dawne koleżanki.
Janka nie dawała się wciągnąć w zwierzenia. „Masz przepiękną broszkę, twój mąż ma niezwykle wysublimowany gust” — mówiła ze słodyczą, a rozmówczyni od razu zapominała o poprzednim, nurtującym wszystkich wątku rozmowy. Przy okazji, delikatnie i jakby od niechcenia, Janka muskała dłonią długie srebrne kolczyki, pilnując się, żeby jej mina nie zdradzała, iż doskonale i od dawna zna wyśmienity gust owego męża.
Przyjeżdżała do nas w odwiedziny cyklicznie — zjawiała się w każdego sylwestra, tuż przed północą, z walizką z roku na rok coraz większą i w coraz odważniejszym kolorze. Najczęściej zatrzymywała się u któregoś znajomego — lubiła artystyczne, swobodne środowisko — rzadko u nas. Nasz dom, uporządkowany, czysty, pedantyczny, na wskroś przesiąknięty był pracą intelektualną moich rodziców. Drewniane regały na książki, wypełnione woluminami po brzegi, zajmowały każdą wolną powierzchnię pokojów, łącznie z tymi miejscami nad drzwiami i oknami, które zazwyczaj są po prostu puste. W każdym pomieszczeniu znajdowało się biurko, na którym leżały stosy pootwieranych periodyków branżowych, książek i zapisanych gęsto wydruków komputerowych. Jeśli odwiedzali nas goście, to niemal zawsze były to osoby związane z uniwersytetem, spokojni i dostojni profesorowie, ubrane w eleganckie garsonki koleżanki mamy, kobiety związane z nauką. Zachowywały się z klasą, miały wyrozumiałe, sympatyczne spojrzenia ukryte za okularami oraz powściągliwe uśmiechy. Na ich tle pojawiająca się od czasu do czasu Janka, zawsze w czymś czerwonym i krótkim albo dla odmiany długim, ale koronkowym, wyglądała krzykliwie i egzotycznie. Będąc młodą dziewczyną, wyczuwałam już podskórnie ten dysonans: Janka kontra nasz świat. Jej przyjaźń z moimi rodzicami wydawała mi się niemożliwa, za dużo było między nimi różnic, zdawałoby się, nie do pogodzenia, ale na przekór wszystkiemu ta zażyłość trwała i trwała.
Pamiętam, że pachniała dobrymi perfumami i mentolowymi papierosami. Czasem była w szampańskim nastroju — w Nowy Rok zabierała mnie na łyżwy albo na nocne zwiedzanie muzeum. Zostawała na tydzień, niekiedy dłużej, spędzałyśmy ze sobą dużo czasu. Chodziłyśmy do teatru, na wernisaże organizowane przez jej kolegów artystów, na mrożoną kawę do klimatycznych, zagraconych antykami knajpek. Kiedy wracałyśmy do domu, wchodziła do niemalże każdego mijanego po drodze sklepu i rozpieszczała mnie prezentami.
— Tak rzadko cię widzę — mówiła, uśmiechając się przepraszająco, i wciskała mi w ręce torebkę z jakimś świecidełkiem, śliczną puderniczką, książką o miłości albo rajstopami z klinem, które moja mama uważała za niestosowne dla siedemnastolatki. Podzielałam jej zdanie. Nie nosiłam ich, bo czułabym się głupio, mając je na sobie w towarzystwie tych wszystkich niedojrzałych i kpiących rówieśników, ale miła była świadomość, że są w mojej szafie.
Były jednak lata, kiedy przyjeżdżała w kiepskim nastroju i jej samopoczucie, mimo naszych usilnych starań, nie poprawiało się w ciągu kilkudniowej wizyty. Siedziała wtedy piękna i milcząca w kącie pokoju i piła wino wpatrzona w swoje kolana, niezbyt uprzejmie odcinając się od wszelkich prób rozmowy. Spędzała tak Nowy Rok i te kilka następnych zimnych, styczniowych dni i zdarzało się, że wyjeżdżała z powrotem do Anglii bez żadnego pożegnania.
— Wyjechała?
— Chyba tak, w jej pokoju nie ma walizki.
Wzruszaliśmy wtedy ramionami. Artystka! To było zawsze odpowiednim i satysfakcjonującym usprawiedliwieniem jej wszelkich szaleństw.
Mimo wszystkich tych drobnych dziwactw, traktowanych przez nas jako nieszkodliwa osobliwość, bardzo ją lubiłam. Była inna. Była wyjątkowa. Była kobietą, która w moim odczuciu odniosła sukces. Niezależną, spełniającą marzenia, pewną siebie, idącą śmiało do przodu. Nie mówiła o swojej pracy, więc wszyscy sądziliśmy, że jej aktorska kariera nieszczególnie się rozwija, padały nawet podejrzenia, że tak naprawdę pracuje jako pomoc domowa albo sekretarka w jakimś angielskim biurze, grywając z nudów wieczorami w amatorskim, pięcioosobowym teatrze. Aż nastał internet i ktoś znalazł w sieci jej zdjęcia oraz listę nagród, które otrzymała. Otwieraliśmy oczy ze zdumienia, nasze zaskoczenie rosło, pęczniało i pękało z jękiem, nabieraliśmy respektu.
Matura i wątpliwości związane z wyborem studiów — z tym okresem łączą się moje wspomnienia o jej znikaniu. Nagle zrobiło się o niej cicho. Mama niekiedy rozmawiała z nią przez telefon, czasami wspólnie pisałyśmy do niej maila. Ale przestała przyjeżdżać w odwiedziny, wykręcając się początkowo brakiem czasu, a potem nie usprawiedliwiając się już wcale. Nie brakowało nam jej jakoś szczególnie — każdy zajęty był własnym życiem, ja studiami i nowymi miłościami, rozwijaniem różnych pasji, młodością. Czasem tylko ktoś rzucał, jakby z zadumą:
— Ciekawe, co słychać u Janki?
Zginęła w tragicznym wypadku w listopadzie, pięć miesięcy temu, w wieku czterdziestu pięciu lat. Okazało się, że od dawna nie mieszkała w Anglii. Trzy lata wcześniej wynajęła jakiś na wpół zrujnowany dom gdzieś na południu, w Beskidach, możliwie jak najdalej od rodzinnego Gdańska. I tam, w samotności, całkowicie incognito, przeżyła ostatnie lata życia. To był wypadek samochodowy, poinformował nas o tym jej sąsiad, któremu podobno zostawiła namiary na przyjaciół „w razie gdyby coś”. To „coś” wbiło nas w fotele. Nie spodziewaliśmy się jej tu, nie spodziewaliśmy się jej martwej, nie spodziewaliśmy się takiej tragedii.
Mama miała łzy w oczach, kiedy poinformowała mnie o tym.
Pamiętam, wróciłam do domu z jakiejś kawy z przyjaciółką, byłam rozbita, bo kilka dni wcześniej zakończyłam kilkuletnią relację z partnerem, w pracy nie szło mi tak, jak oczekiwałam, był przygnębiający listopad, który deszczem maluje na szybach akwarelowe krajobrazy. Oczy mamy wyglądały tak, jakby z układanki wyciągnąć kilka puzzli. Niekompletne. Coś w nich było nie tak.
— Ciocia Janka nie żyje — wyszeptała, zasłaniając usta szczupłą dłonią.
Przesunęłam wzrok z jej twarzy nieco w lewo i natknęłam się na własne odbicie w wielkim lustrze za jej plecami. Pierwsza chwila — zero emocji. Ta jedna błogosławiona sekunda spokoju tuż przed zaskoczeniem, tuż przed szokiem, tuż przed nagłą, porażającą myślą, że już jej nigdy nie zobaczę. Przyglądałam się swojej twarzy — oliwkowa karnacja, ciemna oprawa oczu, mocno zarysowany podbródek. Za duże usta, prosty nos. I różowe włosy — w październiku postanowiłam zaszaleć, bo znudził mi się mój zwyczajny ciemny blond. Pamiętam, miałam na sobie szmizjerkę w kolorze khaki, wiązaną w talii złotym sznurkiem i ulubione znoszone glany na nogach.
— Jak to: nie żyje?
Śmieszne pytanie w takim momencie. Pytanie, które rozpoczynało okres niedowierzenia i szoku.
Zima tego roku była dziwnie ciepła, wyspiarska, jakby w ogóle jej nie było, pierwsze gęsi przyleciały na przełomie stycznia i lutego. Zbyt mało było Janki ostatnio w naszym życiu, żeby uzewnętrzniać żałobę. Robiliśmy swoje, ale czarny kir gdzieś głęboko, w jakimś czułym miejscu osnuwał nasze dusze, choć się o tym nie mówiło.
Miałam tej zimy napady jakiegoś dziwnego smutku, „dopadła cię zimowa chandra”, mówiły przyjaciółki. „Kryzys wieku młodego”, przeczytałam w internecie. W połowie lutego obchodziłam trzydzieste urodziny, więc byłam klasycznym, niemal podręcznikowym przykładem tego zjawiska. Narastające wątpliwości natury egzystencjalnej, poczucie oszukania przez rzeczywistość i pożegnanie z tą pełną życiowej fantazji i optymizmu młodą dziewczyną, którą już nie byłam. Nie miałam własnego miejsca na ziemi, chciałam się wyprowadzić od rodziców, ale brakowało mi funduszy, nie było przy mnie nikogo do kochania i zastanawiałam się nad rzuceniem pracy. Chciałam wszystkiego, ale nic nie szło po mojej myśli i czułam się niedojrzała mimo trójki z przodu. Nie tak wyobrażałam sobie siebie samą w tym wieku — moje życie miało być ustabilizowane, satysfakcjonująca praca, partner, może nawet mąż, może nawet dziecko. Przyglądałam się moim przyjaciółkom i znajomym, kryzys dotykał wielu z nas; jeśli któraś założyła rodzinę, cierpiała na tym jej kariera, o ile zdążyła w ogóle jakąś rozpocząć; jeśli któraś skupiła się na pracy, płakała wieczorami samotna we własnym domu, dręczona wyrzutami sumienia, bo jej dziecko powiedziało do niani „mamo” i pachniało obcymi perfumami. Żadna z nas nie była całkowicie usatysfakcjonowana swoim życiem. Zewsząd atakowały nas hurraoptymistyczne hasła: „Żyj. Pracuj. Twórz. Jesteś najlepsza!”, „Padłaś? Powstań! Popraw koronę i zasuwaj!”, „Cała moc, której potrzebujesz, jest w tobie!”, „Idź naprzód i nie zatrzymuj się, świat należy do ciebie!”. Dopadło nas szalone tempo, przekonanie, że ciągle coś trzeba, wygórowane oczekiwania współczesnego życia — nic dziwnego, że paraliżował nas strach przed jakąkolwiek porażką. Porażki nie było w planach.
Niby pozornie nie działo się nic szczególnego. Ale ja czułam gdzieś głęboko, głęboko w sobie, że jestem na zakręcie. „Kryzys to rozwój” — powiedziała mi przyjaciółka, która właśnie po trzydziestce zaczęła studiować zaocznie psychologię.
Rzuciłam spontanicznie pracę asystentki w kancelarii prawniczej i całkiem niespodziewanie udało mi się zahaczyć w redakcji lifestylowego czasopisma, które nastawione było na promowanie życia w duchu slow. Też byłam asystentką, tym razem graficzki. W miesiąc awansowałam — graficzka zaszła w nieplanowaną ciążę, która równie nieoczekiwanie okazała się ciążą zagrożoną, i tym sposobem, rzucona na głęboką wodę, zaczęłam pracować niemal od razu na ważnym stanowisku, bez szefa nad głową, w dodatku w wyuczonym zawodzie. Tuż po maturze zaczęłam studiować historię, ale kończąc drugi rok, wiedziałam, że nie jest to moja wymarzona droga. Obroniłam mimo to pracę magisterską, ale już wtedy studiowałam drugi kierunek — grafikę reklamową i edytorską.
W redakcji zajmowałam się opracowywaniem szaty graficznej działu kulinarnego, wnętrzarskiego i ogrodowego. Miałam nie tylko elastyczne godziny pracy, ale też mogłam pracować zdalnie, w trybie home office. Nikt mi nie patrzył na ręce, wszystko miało być wykonane w terminie, a numer zamknięty na trzy dni przed planowanym oddaniem do druku. I nieważne, czy opracowywałam szatę graficzną do artykułu o bohoślubach organizowanych w stodołach przez trzy noce bez przerwy, czy dwie godziny przed spotkaniem redakcyjnym. Musiałam pracować rzetelnie i dawać z siebie wszystko, bo najczęściej nie było czasu na żadne poprawki.
Nosiło mnie.
Intuicyjnie, podskórnie, tam gdzie wszelkie głębinowe źródła niepewności, czułam, że kręcę się wokół czegoś niezidentyfikowanego, czegoś, czego na razie nie potrafiłam nazwać, ale co ciągnęło mnie do siebie. Jakaś myśl, pozytywna idea rozrastała się we mnie, jakiś pomysł, coś, co niosło perspektywę novum. Szukałam tego przez cały marzec. W sobie i na zewnątrz.
A potem któregoś popołudnia znalazłam te klucze. Sześć sztuk, w różnych rozmiarach, z kolorowymi nakładkami, zebrane w pęk i przewieszone przez brelok z metalowym aniołkiem.
— Co to za klucze? — zapytałam mamę, bo nigdy wcześniej nie widziałam ich u nas.
— Przyszły pocztą, to od domu Janki. Przysłał ten małomówny sąsiad, poprosiłam go o to, wybierzemy się tam z tatą w któryś weekend, może tam trzeba posprzątać, może zostawiła jakiś list.
Posprzątać?! Wszystko dziwnie skurczyło się we mnie. Ten pomysł wydawał mi się niedorzeczny. I wtedy nagle coś mnie olśniło. Rozbłysk światła w ciemności. To było to! Miałam swoją ideę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki