Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Barwny portret życia brytyjskich wyższych sfer. Kolejna odsłona Sagi Cazaletów, obejmującej losy trzech pokoleń bogatej mieszczańskiej rodziny, której historię śledzimy od końca lat trzydziestych XX wieku – chwili, gdy znany dotąd świat, z jego tradycjami i przywilejami, zaczyna bezpowrotnie odchodzić w przeszłość.
Home Place, hrabstwo Sussex, 1939 rok. Beztroskie dni pełne dziecięcych zabaw, spacerów po plaży i rodzinnych posiłków dobiegły końca z chwilą, gdy na Wielką Brytanię padł cień wojny. Okna letniej rezydencji pozostają zaciemnione, a porcje jedzenia są coraz skromniejsze. W tym trudnym i ponurym czasie wkracza na scenę kolejne pokolenie Cazaletów. Szesnastoletnia Louise – która uczęszcza do szkoły przygotowującej dobrze urodzone panienki do prowadzenia domu, bywa na londyńskich przyjęciach i skrycie marzy, by zostać wielką aktorką – musi zmierzyć się z trudną prawdą, że każde z jej rodziców prowadzi własne życie, ma swoje tajemnice, pasje i tęsknoty. Clary, aspirująca pisarka, dowiaduje się, że jej ukochany ojciec zaginął gdzieś na wybrzeżach Francji. A wrażliwa, obdarzona wyobraźnią Polly utknęła beznadziejnie w koszmarnej rzeczywistości – pozbawiona aspiracji, odcięta od wiadomości o stanie zdrowa matki, bombardowana nieustannie straszliwymi historiami o toczącej się tuż obok wojnie…
Idealna lektura dla wielbicieli rodzinnych sag historycznych, serialu „Downton Abbey”, powieści Juliana Fellowesa i wszystkiego, co do szpiku kości brytyjskie. Na podstawie powieści powstał sześcioodcinkowy serial „The Cazalet”, zrealizowany przez telewizję BBC w gwiazdorskiej obsadzie aktorskiej. Urocza i przejmująca – powieść, której nie można się oprzeć... którą należy się cieszyć i dzielić z innymi. „The Times” Saga rodzinna najlepszego gatunku... pozycja obowiązkowa dla wielbicieli rodzinnych powieści historycznych. „Tatler” Howard to jedna z tych pisarek, które nadają głęboki sens słowu „powieść”, otwierając swoją twórczością oczy i serca czytelników. Hilary Mantel, autorka powieści historycznych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 746
Tytuł oryginału:
THE CAZALET CHRONICLES #2: MARKING TIME
Copyright © Elizabeth Jane Howard 1991
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Polish translation copyright © Maria Gębicka-Frąc 2025
Redakcja: Anna Walenko
Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Ilustracje na okładce: bbelkart794/Freepik (kwiaty); maruf555777/Freepik i huseyinariburnu/Freepik (domy); migstc1/Freepik i GG Digital Arts (elementy krajobrazu)
ISBN 978-83-6751-230-5
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
IDEALNA LEKTURA DLA WIELBICIELI SAG RODZINNYCH, SERIALU DOWNTON ABBEY, POWIEŚCI JULIANA FELLOWESA I WSZYSTKIEGO, CO DO SZPIKU KOŚCI BRYTYJSKIE.
ROK 1939
Tego lata atmosfera w Home Place, rezydencji Cazaletów, do której tradycyjnie zjeżdżają trzej bracia – Hugh, Edward i Rupert – z żonami i dziećmi, daleka jest od beztroskiej. Z chwilą, gdy na Wielką Brytanię pada cień nieuchronnej wojny, zarówno Cazaletowie, jak i ich służba skupiają się na przygotowaniach do spodziewanej niemieckiej inwazji.
Posiadłość, która dotąd służyła rodzinie tylko w czasie wakacji, teraz, wobec groźby nalotów na Londyn, staje się całorocznym schronieniem, także dla dalszych krewnych, a nawet obcych ludzi. Rodzą się więc napięcia, szczególnie boleśnie odczuwane przez stojące u progu dorosłości najmłodsze pokolenie.
Wojna staje na przeszkodzie realizacji ich marzeń, nie rezygnują z nich jednak. Podobnie jak rodzice nie chcą stracić szansy na miłość – lub jej namiastkę – która pewnie okaże się ostatnią w ich życiu.
Na podstawie powieści powstał serial The Cazalets.
ELIZABETH JANE HOWARD
(1923–2014)
Angielska pisarka oraz scenarzystka filmowa i telewizyjna. Urodzona i wychowana w Londynie, w mieszczańskiej rodzinie z silnymi tradycjami artystycznymi (jej matka była tancerką z zespołu Diagilewa, a dziadek kompozytorem).
Zanim Elizabeth Jane Howard poświęciła się twórczości literackiej, okazjonalnie pracowała jako modelka i aktorka w prowincjonalnych teatrach. W 1951 roku za powieść The Beautiful Visit otrzymała Nagrodę Johna Llewellyna Rhysa, przyznawaną pisarzom, którzy nie ukończyli trzydziestego roku życia. Jest autorką dwunastu książek, w których często sięgała do wątków autobiograficznych.
Światową sławę przyniosły jej powieści należące do cyklu Kroniki Cazaletów. Na podstawie dwóch pierwszych tomów – Lat beztroski i Lat oczekiwania – nakręcono serial telewizyjny dla BBC, The Cazalets.
Tej autorki
LATA BEZTROSKI
LATA OCZEKIWANIA
Dla Dosi Verney
WILLIAM CAZALET, „Bryg”
Kitty z domu Barlow, „Duszka”, żona Williama
RACHEL CAZALET – niezamężna córka Williama i Kitty
HUGH CAZALET – najstarszy syn Williama i Kitty
Sybil z domu Carter – jego żona
Polly – ich córka
Simon – ich starszy syn
William, „Wills” – ich młodszy syn
EDWARD CAZALET, drugi syn Williama i Kitty
Viola, „Villy” – jego żona
Louise – ich starsza córka
Teddy – ich syn
Lydia – ich młodsza córka
RUPERT CAZALET – najmłodszy syn Williama i Kitty
Zoë – jego druga żona
Isobel – jego zmarła pierwsza żona
Clarissa, „Clary” – córka Ruperta i Isobel
Neville – syn Ruperta i Isobel
JESSICA CASTLE – siostra Violi
Raymond – jej mąż
Angela, Christopher, Nora, Judy – ich dzieci
Panna Milliment – guwernantka
Pani Cripps – kucharka
Ellen – niania
Eileen – główna pokojówka
Peggy i Bertha – pokojówki
Dottie i Edie – pomoce kuchenne
Tonbridge – szofer
McAlpine – ogrodnik
Billy – pomocnik ogrodnika
Wren – stajenny
Emily – kucharka
Bracken – szofer Edwarda
Poniższy wstęp, ukazujący tło tej powieści, przeznaczony jest dla czytelników, którzy nie znają książki Lata beztroski.
William i Kitty Cazaletowie, nazywani w rodzinie Brygiem i Duszką, zamknęli swój londyński dom i mieszkają w Home Place w Sussex. Brygowi słabnie wzrok, jest więc mniej aktywny w rodzinnej firmie, którą kieruje. Mają trzech synów – Hugh, Edwarda i Ruperta – oraz niezamężną córkę Rachel.
Hugh jest żonaty z Sybil i mają troje dzieci. Najstarsza, Polly, uczy się w domu z kuzynką i na początku tej powieści ma czternaście lat; trzynastoletni Simon dołączył do kuzyna, Teddy’ego, w prywatnej szkole z internatem; William (Wills) niedawno obchodził drugie urodziny.
Średni syn Williama i Kitty Cazaletów, Edward, ma żonę Villy – Violę Rydal – której owdowiała matka, lady Rydal, jest kimś w rodzaju surowej służbistki. Mają czworo dzieci. Szesnastoletnia Louise zakończyła domową edukację, w której uczestniczyła razem z kuzynkami, i zaliczyła jeden semestr w szkole przygotowującej dziewczęta z dobrych rodzin do prowadzenia domu; jej brat Teddy, bardzo wysportowany, już od dwóch lat uczy się w prywatnej szkole, a ośmioletnia Lydia uczęszcza do szkoły podstawowej. Roland ma cztery miesiące.
Trzeci syn Williama i Kitty, Rupert, ożenił się z Isobel i miał z nią dwójkę dzieci: Clary, która jest rówieśniczką Polly i razem się uczą, i Neville’a, obecnie ośmioletniego, uczęszczającego do szkoły podstawowej w Londynie. Drugą żoną Ruperta jest dwudziestoczteroletnia Zoë, młodsza od niego o dwanaście lat. Nie mają dzieci.
Niezamężna Rachel, która opiekuje się prawie niewidomym ojcem, pomaga także w prowadzeniu charytatywnego Hotelu Dzieci, na początku powieści po raz drugi ewakuowanego do pobliskiego domu należącego do Bryga. Jej cudowną przyjaciółką jest Margot Sidney – Sid – która udziela lekcji gry na skrzypcach i mieszka w Londynie, ale często odwiedza Home Place.
Żona Edwarda, Villy, ma siostrę Jessicę, która jest żoną Raymonda Castle’a. Castle’owie dochowali się czworga dzieci – kuzynów Cazaletów. Angela, której pierwszą, beznadziejną miłością był Rupert Cazalet, ma teraz dwadzieścia lat i pracuje w Londynie; szesnastoletni Christopher pasjonuje się przyrodą i jest przeciwnikiem wojen, a rok od niego starsza Nora uczy się w tej samej szkole co Louise. Dziewięcioletnia Judy, najmłodsza, jest w szkole z internatem.
Pod koniec Lat beztroski Castle’owie odziedziczyli po ciotce Raymonda dom i pewną sumę pieniędzy, dzięki czemu mogli przenieść się ze skromnego mieszkania w londyńskiej dzielnicy East Finchley do domu ciotki we Frensham.
Panna Milliment jest sędziwą guwernantką rodziny; zaczynała od uczenia Villy i Jessiki, a teraz zajmuje się edukacją Clary i Polly.
Diana Mackintosh, z którą Edward ma najpoważniejszy ze swoich wielu romansów, jest mężatką z trzema synami.
W pobliżu Home Place Bryg kupił i przebudował dwa domy: Mill Farm, gdzie obecnie mieści się Hotel Dzieci, i Pear Tree Cottage, który zapewnia dodatkowe miejsce dla członków rodzin Cazaletów i Castle’ów. Poza tym Bryg i Duszka mają dom w Londynie, Chester Terrace, który teraz często pozostaje zamknięty.
Trzej synowie Cazaletów także posiadają domy w Londynie. Hugh i Sybil w Ladbroke Grove i Hugh korzysta z niego w ciągu tygodnia, kiedy pracuje w mieście. W domu przy pobliskiej Lansdowne Road Edward i Villy mieszkają, gdy ich dzieci są w internacie. Rupert i Zoë mają mały dom w Brook Green.
Cazaletowie zatrudniają wielu służących, ale najważniejszymi w tej powieści są: kucharka pani Cripps, szofer Tonbridge, ogrodnik McAlpine i jego pomocnik Billy, stajenny Wren, główna pokojówka Eileen – wszyscy z Home Place – oraz Ellen, niania Clary i Neville’a, po narodzinach Willsa i Rolanda zajęta bardziej niż kiedykolwiek.
Akcja Lat beztroski zakończyła się w 1938 roku, po przemówieniu premiera Chamberlaina, które wygłosił po swojej wizycie w Monachium – „pokój z honorem”. Czas oczekiwania rozpoczyna się rok później, po napaści hitlerowców na Polskę, kiedy wojna Wielkiej Brytanii z Niemcami jest już nieuchronna. Z miast ewakuuje się dzieci i wszyscy czekają, aż Chamberlain ogłosi, jaka jest odpowiedź Hitlera na brytyjskie ultimatum.
Ktoś wyłączył radio i choć w salonie było pełno ludzi, zapadła kompletna cisza, w której Polly czuła i niemal słyszała bicie swojego serca. Dopóki nikt się nie odezwał i nie poruszył, panował spokój końca czasu pokoju…
Bryg pierwszy wykonał ruch. Polly patrzyła, jak dziadek – wciąż w ciszy – powoli się podnosi i staje, z jedną drżącą ręką na oparciu krzesła, drugą powoli przesuwając po zamglonych oczach. Po chwili przeszedł przez pokój i ucałował dwóch starszych synów, jej ojca Hugh i wujka Edwarda. Czekała, aż pocałuje wujka Rupe’a, ale tego nie zrobił. Nigdy wcześniej nie widziała, by całował mężczyznę, lecz wyglądało to raczej na przeprosiny i salut. Za to, przez co przeszli ostatnim razem, gdy była wojna, i za to, że była ona bezcelowa, pomyślała Polly.
Wszystko widziała. Widziała, jak wujek Edward pochwycił spojrzenie jej ojca i przymrużył oko, a twarz ojca skurczyła się, jakby przypomniał sobie coś, o czym nie chciał pamiętać. Widziała, jak jej babcia siedzi wyprostowana, patrząc na wujka Ruperta z czymś w rodzaju ponurej złości. Duszka nie jest na niego zła, tylko boi się, że będzie musiał w tym uczestniczyć. Jest bardzo staroświecka i myśli, że wyłącznie mężczyźni muszą walczyć i umierać; nie rozumie. Polly wszystko rozumiała.
Dorośli zaczęli wiercić się na krzesłach, poszeptywać, zapalać papierosy, mówić dzieciom, że mają iść się pobawić. Doszło do najgorszego, a wszyscy zachowywali się mniej więcej tak samo jak zawsze. Tak właśnie postępowała jej rodzina, gdy źle się działo. Rok temu, kiedy ogłoszono „pokój z honorem”, wydawali się inni, ale wtedy Polly nie zdążyła dokładnie im się przyjrzeć, bo w chwili, gdy ogarnęło ją zdumienie i radość, poczuła się tak, jakby trafiła ją kula. Zemdlała. „Zrobiłaś się cała biała i jakby ślepa, i straciłaś przytomność. To było niesamowicie interesujące”, powiedziała jej kuzynka Clary. Clary odnotowała to zdarzenie w swojej Księdze doświadczeń, którą prowadziła, gdy akurat była pisarką. Teraz Polly poczuła na sobie jej wzrok i kiedy ich spojrzenia się spotkały, lekko skinęła głową na znak, że obie powinny się wynieść. W tej samej chwili z daleka dobiegło wycie syreny, jej kuzyn Teddy krzyknął: „Atak bombowy! Rany! Już!”, i wszyscy wstali. Bryg kazał im zabrać maski przeciwgazowe i czekać w holu, by razem udali się do schronu przeciwlotniczego, a Duszka poszła powiadomić służbę. Mama Polly, czyli ciocia Sybil, i ciocia Villy oznajmiły, że muszą pójść do Pear Tree Cottage po Willsa i Roly’ego, a ciocia Rach powiedziała, że musi wpaść do Mill Farm, by pomóc przełożonej w ewakuowaniu dzieci. Właściwie nikt nie zrobił tego, co kazał Bryg.
– Wezmę twoją maskę, jeśli chcesz zabrać swoje zapiski – zaproponowała Polly, gdy wraz z Clary przetrząsała sypialnię w poszukiwaniu kartonowych pudeł z maskami. – Cholera! Gdzie my je wcisnęłyśmy?
Nadal szukały, kiedy syrena zawyła ponownie.
– Alarm odwołany! – krzyknął ktoś w holu.
– Fałszywy alarm – mruknął Teddy, nie kryjąc rozczarowania.
– I tak byśmy niczego nie widzieli, tkwiąc w tym okropnym schronie – powiedział Neville. – I pewnie słyszałeś, że nasi rodzice wykorzystują wojnę jako wymówkę, żeby nie wozić nas na plażę, co uważam za największą niesprawiedliwość, o jakiej w życiu słyszałem.
– Nie bądź głupi, Neville! – warknęła Lydia miażdżącym tonem. – Ludzie nie plażują w czasie wojny.
Polly pomyślała, że w domu panuje ogólnie kłótliwa atmosfera, chociaż na zewnątrz trwał łagodny wrześniowy, niedzielny poranek, unosił się zapach palonych liści z ogniska rozpalonego przez McAlpine’a i wszystko wyglądało tak samo. Dzieci zostały odesłane z salonu: dorośli chcieli porozmawiać i oczywiście każdy, kto nie został zaliczony do ich grona, nie posiadał się z oburzenia.
– Jest inaczej niż wtedy, gdy opowiadają kawały i pękają ze śmiechu – zauważył Neville, gdy wyszli do holu.
Zanim ktokolwiek zdążył poprzeć lub skrytykować jego opinię, wujek Rupert wyjrzał z salonu i powiedział:
– Niech ci, którzy nie mogli znaleźć swoich masek, idą ich poszukać, a w przyszłości trzymają je w pokoju z bronią. Raz-dwa.
* * *
– Naprawdę nie cierpię, jak zaliczają mnie do dzieci – burknęła Louise, gdy szły do Mill Farm. – Będą tam siedzieć godzinami i planować za nas wszystkich, jakbyśmy byli zwykłymi pionkami w grze. Powinnyśmy przynajmniej mieć szansę na to, żeby sprzeciwić się ich ustaleniom, zanim staną się faktem dokonanym.
– Rzecz w tym, że z rodzicami trzeba się zgadzać, a potem robić to, co uważamy za słuszne – odparła Nora.
Louise podejrzewała, że oznacza to robienie tego, czego ona chce.
– Co zrobisz, kiedy skończymy szkołę? – zapytała.
– Nie wracam tam – oznajmiła Nora. – Zacznę się szkolić na pielęgniarkę.
– Nie! Zostań do Wielkanocy. Wtedy obie będziemy mogły odejść. Bez ciebie znienawidzę tę szkołę. A poza tym założę się, że na kursy dla pielęgniarek nie przyjmują siedemnastolatek.
– Mnie przyjmą. I nic ci nie będzie, Louise. Nie tęsknisz już za domem. Najgorsze masz za sobą. Szkoda, że jesteś o rok młodsza, bo to oznacza, że będziesz musiała poczekać, aż zaczniesz być naprawdę użyteczna. Ale będziesz o wiele lepszą kucharką od mnie…
– Ode mnie – poprawiła ją automatycznie Louise.
– Tak czy siak, to przydatny fach. Będziesz mogła pracować w jednej ze służb jako kucharka.
Niezbyt zachęcająca perspektywa, pomyślała Louise. Wcale nie chciała być użyteczna. Chciała zostać wielką aktorką, co – jak już dobrze wiedziała – Nora uważała za niepoważne. Miały za sobą jedną może niezupełnie kłótnię, ale gorącą dyskusję, po której Louise zaczęła ostrożniej wypowiadać się o swoich planach na przyszłość. „Aktorki nie są potrzebne”, orzekła Nora, choć przyznała, że jeśli nie dojdzie do wojny, zawód Louise nie będzie miał większego znaczenia. Louise wzięła odwet, kwestionując przydatność zakonnic (Nora wybrała to powołanie, lecz pomysł został zawieszony – częściowo dlatego, że w ubiegłym roku obiecała, że nie zostanie zakonnicą, jeśli nie dojdzie do wojny – i wykluczony z powodu zapotrzebowania na pielęgniarki). Nora powiedziała, że Louise nie rozumie znaczenia modlitwy i potrzeby istnienia ludzi, którzy poświęcają jej życie. Problem polegał na tym, że Louise nie obchodziło, czy świat potrzebuje aktorek, czy nie, po prostu chciała nią zostać, co stawiało ją w moralnie gorszej pozycji niż Norę. Co więcej, Nora zawsze uprzedzała każdą możliwość krytyki, nawet zawoalowanej, wysuwając znacznie poważniejszy i bardziej nieprzyjemny argument. „Mam straszny problem z pychą”, mawiała. Albo: „Przypuszczam, że jeśli kiedykolwiek zbliżę się do przyjęcia na nowicjuszkę, to moje żałosne samozadowolenie mnie zdyskwalifikuje”. Co można na to powiedzieć? Zresztą Louise naprawdę nie chciała poznać siebie z taką straszną przenikliwością, jaką wykazywała się Nora.
– Jeśli nie jesteś taka, jak myślisz, to jak możesz to znieść? – zapytała na koniec awantury… no, może gorącej dyskusji.
– Nie mam większego wyboru – odparła Nora. – Ale to przynajmniej oznacza, że wiem, nad czym muszę pracować. I znowu zaczynam. Jestem pewna, że znasz swoje wady, Louise. Większość ludzi w głębi duszy je zna. To pierwszy krok.
Wciąż chcąc przekonać Norę o wartości aktorstwa, Louise powołała się na takich mistrzów jak Szekspir, Czechow i Bach. (Bacha dodała przebiegle, bo wiadomo, że był religijny). „Chyba nie sądzisz, że będziesz taka jak któryś z nich!”, odparła Nora i Louise się uciszyła. Ponieważ jej mała skryta cząstka była pewna, że właśnie taka będzie – a przynajmniej jak Bernhardt albo Garrick (zawsze marzyła o męskich rolach). Kłótnia, tak jak każda inna z kimkolwiek innym, pozostała nierozwiązana, co utwierdziło ją w przekonaniu, co chce robić, a Norę jeszcze bardziej upewniło, że kuzynka nie powinna tego chcieć.
– Cały czas mnie osądzasz! – krzyknęła Louise.
– Ty mnie też – odparowała Nora. – Ludzie tak robią. Zresztą nie wiem, czy chodzi o osądzanie. To raczej porównywanie ze standardami. Cały czas robię to wobec siebie.
– I oczywiście zawsze dorównujesz standardom.
– Oczywiście, że nie!
Towarzyszące temu niewinne spojrzenie Nory zamknęło usta Louise. Chwilę później jednak, patrząc na gęste, krzaczaste brwi kuzynki i nikły, ale niewątpliwy cień wąsika nad górną wargą, Louise uświadomiła sobie, że cieszy się, że nie wygląda jak Nora, i był to swego rodzaju osąd.
– Uważam, że jesteś dużo lepszą osobą niż ja – oznajmiła i nie dodała, że nadal woli być sobą.
Teraz, gdy skręciły na podjazd przy Mill Farm, gdzie jeszcze dwa dni temu mieszkały, Louise powiedziała:
– Tak, chyba mogłabym zostać kucharką.
W piątek rano zapadła decyzja, że wszyscy mieszkańcy Mill Farm przeniosą się do nowego nabytku Bryga, przerobionego na dość duży dom, nazwany Pear Tree Cottage ze względu na jedną sędziwą gruszę w ogrodzie. Było tu osiem sypialni, ale ponieważ zajmowały je już Villy i Sybil, do których w weekendy przyjeżdżali mężowie, a teraz przyjechała z coroczną wizytą Jessica Castle z Raymondem (który udał się do Londynu po pannę Milliment i lady Rydal), został tylko pokój dla Lydii i Neville’a oraz dla najmłodszych, Willsa i Rolanda.
Przeprowadzka do Pear Tree Cottage zajęła cały dzień. Starsze dzieci skierowano do Home Place, gdzie ulokowały się z Rupertem i Zoë, babkami ciotecznymi i Rachel. W sobotę przybyli podopieczni z Hotelu Dzieci: dwadzieścioro pięcioro maluchów, szesnaście szkolących się opiekunek, ich przełożona i siostra Crouchback. Przyjechali dwoma autobusami, jednym prowadzonym przez Tonbridge’a, a drugim przez przyjaciółkę Rachel, Sid. Opiekunki miały spać na korcie do squasha, wyposażonym teraz w trzy toalety chemiczne Elsan i wyjątkowo oporny prysznic. Przełożona i siostra zajęły Mill Farm z dziećmi i grupą dziewcząt, które pomagały w nocy. W sobotnie popołudnie Nora zaproponowała, że razem z Louise przygotuje kolację dla szkolących się opiekunek, co zostało z wdzięcznością przyjęte przez ciocię Rachel, która nie spała od świtu i padała z nóg, usiłując sprawić, by kort stał się miejscem, gdzie ludzie mogliby nie tylko spać, ale też przechowywać swoje rzeczy osobiste. Gotowanie okazało się niezwykle trudne, ponieważ przybory kuchenne z Mill Farm przeniesiono do Pear Tree Cottage, a wyposażenie Hotelu Dzieci – dostarczone ciężarówką Cazaletów – zawieruszyło się po drodze i znalazło się dopiero o dziewiątej wieczorem. Musiały przygotowywać posiłek w Pear Tree Cottage i Villy miała go przewieźć samochodem do Mill Farm. Oznaczało to pracę pod niemal obraźliwie protekcjonalnym okiem Emily, która uważała, że damy i ich dzieci nie ugotowałyby nawet jajka, choćby od tego zależało ich życie. Nie chciała im powiedzieć, gdzie co jest, bo gubiła się w tej nerwówce i nie życzyła sobie, żeby używały jej rzeczy. Louise musiała przyznać, że Nora jest cudownie taktowna i najwyraźniej nieczuła na okazywane jej lekceważenie. Upiekły razem dwie ogromne zapiekanki pasterskie, a Louise partię słodkich bułeczek drożdżowych, ponieważ niedawno nauczyła się je przyrządzać i była w tym wyjątkowo dobra. Kolacja została przyjęta z wdzięcznością i przełożona nazwała je dwiema małymi pomocniczkami.
Teraz, zbliżając się do domu, usłyszały płacz niemowląt. Prawdopodobnie ich poranny sen przerwało wycie syreny i przeniesienie do schronu, powiedziała Nora.
– Chociaż nie potrafię sobie wyobrazić, jak opiekunki miałyby dotrzeć tam na czas z kortu, jeśli naloty będą w nocy – dodała.
Louise zadrżała na myśl o bombach spadających nie wiadomo skąd w ciemności. Czy Niemcy mogą to zrobić? Sądziła, że chyba nie, nie odezwała się jednak, bo tak naprawdę nie chciała wiedzieć.
Przełożona i ciocia Rach były w kuchni. Ta druga wypakowywała ze skrzynek po herbacie kuchenne sprzęty. Przełożona siedziała przy stole i sporządzała listy.
Jedna z opiekunek odmierzała mleko w proszku Cow and Gate z ogromnej puszki, a druga wyjaławiała butelki w dwóch garnkach na kuchence. Panowała atmosfera dobrego humoru w sytuacji kryzysowej.
– Jak mus, to mus – skomentowała przełożona.
Ma twarz opalonej królowej Wiktorii, pomyślała Louise, takie same, dość wypukłe bladoniebieskie oczy i mały dziobaty nos, ale jej pulchne gruszkowate policzki ze spękanymi żyłkami zyskały kolor doniczek. Jej figura natomiast była czysto edwardiańska – nabita jak królowej Marii. Miała na sobie granatową suknię z serży, z długimi rękawami, szeleszczący biały fartuch i wykrochmalony czepek.
– Przyszłyśmy pomóc przy lunchu – oznajmiła Nora.
– Niech was Bóg błogosławi, skarby – powiedziała ciocia Rachel. – W spiżarni jest trochę jedzenia, ale jeszcze go nie uporządkowałam. Chyba gdzieś leży szynka, a Billy przyniósł sałatę.
– I są śliwki, które siostra namoczyła wczoraj wieczorem – dodała przełożona. – Lubię, jak moje dziewczęta jedzą śliwki. Dzięki temu nie wydajemy fortuny na syrop figowy.
– Ale trzeba je będzie udusić – zaznaczyła Nora. – Nie wiem, czy ostygną do lunchu.
– Żebracy nie mogą wybrzydzać – skwitowała przełożona, po czym wpięła wieczne pióro w kieszeń fartucha i ciężko podniosła się z krzesła, aż zatrzeszczało jej w stawach.
Louise powiedziała, że udusi śliwki.
– Nie wyjmuj jeszcze tych butelek – przykazała przełożona opiekunce. – Jeśli parzyły się dwadzieścia minut, to jestem papieżem… Co byśmy poczęły, panno Cazalet – zwróciła się do Rachel – bez naszych małych pomocnic? Och, proszę to zostawić, panno Cazalet, dostanie pani przepukliny!
Rachel przestała szarpać się ze skrzynką po herbacie i pozwoliła, by Nora jej pomogła. Słyszały, że dzieci płaczą coraz głośniej.
– Pan Hitler zakłócił naszą rutynę. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała mu wysłać upomnienie. Poranek to absurdalna pora na nalot. Ale tacy są mężczyźni! – podsumowała przełożona. – Zobaczę, czy siostra zechce coś dodać do tej listy… Jest niedziela, prawda? Nie ma otwartych sklepów. Ha, lepiej późno niż wcale. – Ruszyła do drzwi, gdzie niemal zderzyła się z opiekunką, która niosła dwa wiadra parujących pieluch. – Patrz, jak idziesz, Susan. I po namoczeniu wynieś je na dwór, inaczej nikt nie będzie miał ochoty na kolację.
– Tak, proszę pani.
Wszystkie szkolące się opiekunki nosiły bawełniane sukienki w fioletoworóżowo-białe paski i czarne pończochy.
– Skarbie, pójdziesz po Sid? – poprosiła ciocia Rachel. – Przed lunchem opiekunek musimy wynieść z kuchni jak najwięcej skrzynek. Sid jest na górze, przygotowuje zaciemnienie.
* * *
Zaciemnienie wszystkich okien w trzech domach i zamieszkiwanych budynkach gospodarczych – łącznie z kortem do squasha – nie dawało Brygowi spokoju już od kilku dni. W konsekwencji Sid i Villy zostały zmuszone do przygotowania drewnianych listew, by nabić na nie ciemny gruby materiał. Sybil, Jessica i Duszka, każda wyposażona w maszynę do szycia, zajęły się obszywaniem zasłon do tych okien, w które nie można było wstawić listew. Budowniczy Sampson pożyczył długą drabinę i kazał Billy’emu, pomocnikowi ogrodnika, pomalować dach kortu, ale ten spadł do ogromnego zbiornika na wodę, co McAlpine uznał za niezasłużony łut szczęścia, bagatelizując złamaną rękę i dwa wybite przednie zęby chłopaka. Sampsonowi polecono zająć się dachem i wieloma innymi rzeczami, więc do sobotniego poranka, kiedy mieli przybyć podopieczni i personel Hotelu Dzieci, nie poczyniono większych postępów. Teddy, Christopher i Simon zostali okręceni linami i pomagali jednemu z ludzi Sampsona przy stawianiu rusztowania, a następnie pokryciu spadzistego szkła ciemnozieloną farbą. W tym czasie w dusznym i ciemniejącym wnętrzu Rachel i Sid rozkładały łóżka polowe, a nadąsani Lydia i Neville przyglądali się temu z galerii (mieli być gońcami, ale ciocia Rach ich zawiodła, bo nie pomyślała o wystarczającej liczbie wiadomości). W tę sobotę wszyscy ciężko pracowali, z wyjątkiem Polly i Clary, które rano pojechały autobusem do Hastings…
– Kogo spytałaś? – zwróciła się do kuzynki Polly.
– Nie pytałam nikogo – odparła Clary. – Ale powiedziałam Ellen.
– Wspomniałaś, że ja też jadę?
– Tak. Powiedziałam: „Polly chce jechać do Hastings, więc jadę z nią”.
– Przecież ty też chciałaś jechać.
– Pewnie, że tak, inaczej by mnie tu nie było, prawda?
– Dlaczego nie powiedziałaś, że obie chcemy jechać?
– Nie pomyślałam.
To oznaczało, że Clary jest nieuczciwa, czego Polly nie lubiła, ale doświadczenie nauczyło ją, że mówienie tego na głos sprowokuje awanturę, a skoro miał to być ostatni dzień pokoju, nie chciała, żeby zepsuły go kłótnie.
Mimo to dzień nie mijał dobrze. Polly chciała wykrzesać w sobie entuzjazm do tego, co będą robić, żeby nie mieć czasu na myślenie o tym, co może się wydarzyć. Poszły do Jepson’s, ich ulubionego sklepu, ale kiedy Polly zobaczyła, że kuzynka bez końca zastanawia się, które wieczne pióro kupić (jednym z celów tej wycieczki było wydanie urodzinowych pieniędzy Clary), ogarnęło ją zniecierpliwienie i złość, że przywiązuje tak wielką wagę do czegoś tak błahego.
– Z początku zawsze są skrzypiące i twarde – powiedziała. – Wiesz, że stalówka jest najważniejsza.
– Wiem – potwierdziła Clary. – Ale jeśli teraz kupię szeroką, pewnie będzie za szeroka, a średnia nigdy nie wydaje się dobra.
Polly spojrzała na sprzedawcę, młodego mężczyznę w wyświechtanym garniturze, obserwującego Clary, gdy ta oblizywała kolejne stalówki, po czym zanurzała pióro w kałamarzu i pisała swoje imię na leżących na ladzie karteluszkach. Nie wyglądał na zniecierpliwionego. Był znudzony i wydawało się, że to jego najczęstszy wyraz twarzy.
Stały w dziale papierniczym księgarni – mało uczęszczanym, gdyż sprzedawano tu tylko papier listowy i wieczne pióra, a poza tym drukowano różne rzeczy, jak adresy na papierze listowym, wizytówki czy zaproszenia ślubne.
– Bardzo ważne jest polizanie nowych stalówek przed użyciem – powiedziała Clary – ale spodziewam się, że mówi pan o tym klientom. Mogę wypróbować watermana, tego bordowego?
Pióro kosztowało dwanaście szylingów i sześć pensów, więc Polly wiedziała, że kuzynka go nie kupi. Obserwowała mężczyznę, podczas gdy Clary prosiła go o kolejne pióra, aż w końcu oderwał od niej spojrzenie i po prostu zapatrzył się w dal. Pewnie martwił się, czy będzie wojna.
– Co widzi się oczami wyobraźni? – zapytała.
– Nie patrzę nimi, kiedy wypróbowuję pióra – odparła Clary ze złością.
– Nie ciebie pytam.
Obie spojrzały na sprzedawcę. Ten odchrząknął, przesunął dłonią po obficie natartych brylantyną włosach i powiedział, że nie wie, o co jej chodzi.
– Nie dziwię się panu – oznajmiła Clary. – Wezmę średnią…
– Należy się siedem szylingów i sześć pensów – mruknął i Polly widziała, że nie może się doczekać, kiedy wyjdą.
Na zewnątrz trochę się pokłóciły o to, co Clary uznała za jej idiotyczną uwagę.
– W najlepszym razie pomyślał, że traktujesz go protekcjonalnie – powiedziała.
– Wcale go tak nie traktowałam – obruszyła się Polly.
– On sądził, że tak.
– Zamknij się!
Clary spojrzała na przyjaciółkę… właściwie na kuzynkę, bo teraz nie uważała jej za przyjaciółkę.
– Wybacz – rzuciła. – Rozumiem, że jesteś zdenerwowana. Uszy do góry. Jeszcze może być dobrze. Pomyśl o zeszłym roku.
Polly pokręciła głową. Zmarszczyła brwi i nagle upodobniła się do cioci Rachel w tych chwilach, kiedy ta próbowała nie płakać przy muzyce Brahmsa.
– Wiem, o co chodzi – podjęła łagodnie Clary. – Nie tylko o to, że chcesz, żebym cię zrozumiała. Chcesz, żebym czuła to samo. Mam rację?
– Chcę, żeby ktokolwiek to czuł!
– Wydaje mi się, że obaj nasi ojcowie to czują.
– Tak, ale problem z nimi polega na tym, że podzielają nasze uczucia tylko do pewnego momentu – odparła Polly.
– Wiem, co masz na myśli. Jakby nasze uczucia były wielkości naszego ciała, czyli mniejsze. To idiotyczne z ich strony. Pewnie już nie pamiętają, że kiedyś sami byli dziećmi.
– Nie w ich wieku! Nie sądzę, żeby sięgali pamięcią dalej niż jakieś pięć lat wstecz.
– Postaram się im przypomnieć – oznajmiła Clary. – Oczywiście wykorzystują to, że są za nas odpowiedzialni.
– Odpowiedzialni, akurat! – zawołała Polly. – Nie potrafią nawet zapobiec tej koszmarnej wojnie, która może zabić nas wszystkich! Dla mnie to największy brak odpowiedzialności!
– Znowu się denerwujesz. Co teraz będziemy robić?
– Wszystko mi jedno. Co ty chcesz?
– Kupimy zeszyty i prezent dla Zoë na urodziny – zadecydowała Clary. – I mówiłaś, że chcesz kupić trochę wełny. Możemy zjeść pączki na lunch. A może fasolę w sosie pomidorowym?
Obie bardzo lubiły fasolę w sosie pomidorowym, którą Simon i Teddy często dostawali w szkole, ale w domu nigdy jej nie podawano, bo uważano, że to jedzenie pospólstwa.
Szły w kierunku promenady. Wokół nie było wielu wczasowiczów, choć zobaczyły kilka osób na skrawku plaży, siedzących niewygodnie na kamykach, plecami do srebrzystych drewnianych falochronów; jedli kanapki albo lody, wpatrując się w szarozielone morze, które falowało w bezcelowy, tajemniczy sposób.
– Chcesz się wykąpać? – spytała Clary.
Polly wzruszyła ramionami.
– Przecież nie zabrałyśmy strojów – odparła.
Clary wiedziała, że to nie powstrzymałoby kuzynki, gdyby naprawdę chciała się wykąpać. Dalej za tym skrawkiem plaży kilku żołnierzy zdejmowało z ciężarówki ogromne zwoje drutu kolczastego i kładło je w regularnych odstępach wzdłuż brzegu, gdzie stało coś, co wyglądało jak szereg betonowych słupów.
– Chodźmy coś zjeść – powiedziała Clary.
Wzięły fasolę w sosie pomidorowym, tosty, cudownie mocną indyjską herbatę (w domu jej nie dostawały), a do tego po pączku z dżemem i rurce z bitą śmietaną. To jakby rozweseliło Polly i zaczęły paplać o całkiem zwyczajnych sprawach, na przykład o tym, kogo chciałyby poślubić. Według Polly miło byłoby wyjść za odkrywcę, który bada gorące strefy Ziemi, bo nienawidziła śniegu i lodu, i oczywiście towarzyszyłaby mu w wyprawach. Clary oświadczyła, że wolałaby malarza, bo to pasowałoby do pisania książek, a dzięki tacie wiedziała co nieco o malarzach.
– Poza tym malarze zbytnio nie przejmują się wyglądem. To znaczy ludzkie twarze podobają im się z zupełnie innych powodów, więc nie miałby nic przeciwko mojej.
– Jesteś ładna – zapewniła ją Polly. – Masz piękne oczy, a oczy są najważniejsze.
– Ty też.
– Wcale nie, moje są o wiele za małe. Naprawdę okropne. Ciemnoniebieskie guziczki do butów.
– Ale masz cudowną cerę, taką białą i bladoróżową, jak bohaterka powieści. Czy zauważyłaś – ciągnęła z rozmarzeniem Clary, zlizując z palców resztki bitej śmietany – jak pisarze rozwodzą się nad wyglądem swoich bohaterek? To musi być okropne dla panny Milliment, kiedy czyta takie opisy, wiedząc, że nigdy nie mogłaby być jedną z nich.
– Nie każda jest piękna jak poranek – zauważyła Polly. – Pomyśl o Jane Eyre.
– I dopisało ci ogromne szczęście z włosami. Chociaż miedziane jakby gasną z wiekiem – dodała Clary, myśląc o matce kuzynki. – Bardziej przypominają marmoladę. Och, Jane Eyre! Pan Rochester bez przerwy powtarza, że jest taka bajeczna i drobna. To genialny sposób na powiedzenie, że wygląda uroczo.
– Ludzie są ciekawi takich rzeczy. Mam nadzieję, że nie będziesz zbyt nowoczesna w swoim pisaniu, Clary. Nie pisz tak, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi. – Polly świsnęła Ulissesa z biblioteczki matki i stwierdziła, że bardzo trudno jej przebrnąć przez tę lekturę.
– Będę pisać po mojemu – oznajmiła Clary. – Nie należy mi mówić, jak mam pisać.
– W porządku. Chodźmy po resztę rzeczy.
Lunch kosztował cztery szylingi i sześć pensów, czyli więcej, niż się spodziewały, i Clary wspaniałomyślnie zapłaciła za kuzynkę.
– Możesz się odwdzięczyć w swoje urodziny – powiedziała.
– Myślę, że panna Milliment już do tego przywykła. I że chęć wyjścia za mąż dość szybko przemija.
– Jejku! Naprawdę?! – wykrzyknęła Clary. – W takim razie nie sądzę, że wyjdę za mąż. Nie mam już do tego przekonania, a kobiety po dwudziestce starzeją się bardzo szybko. Spójrz na Zoë.
– Smutek postarza ludzi.
– Wszystko postarza. Wiesz, co lady Knebworth, przyjaciółka cioci Villy, powiedziała Louise? – Polly milczała, więc Clary wyjaśniła: – Powiedziała jej, żeby nigdy nie unosiła brwi, bo będzie miała zmarszczki na czole. Warto, żebyś o tym pamiętała, bo zawsze marszczysz brwi, kiedy próbujesz myśleć. – Kiedy wyszły z herbaciarni, zapytała: – Co mam jej kupić na urodziny?
– Cioci Zoë? Nie wiem. Może mydło albo sól do kąpieli, albo kapelusz.
– Nie można kupować ludziom kapeluszy. Lubią tylko te okropne, które sami wybrali. Czy to nie dziwne? – kontynuowała Clary, gdy wracały z promenady, idąc w stronę sklepów. – Kiedy widzisz, jak ludzie w sklepach wybierają ubrania, buty i inne rzeczy, zajmuje im to całe wieki, jakby każda wybrana przez nich rzecz była zdumiewająca i doskonała. A potem spójrz na nich. W większości wyglądają okropnie albo po prostu zwyczajnie. Równie dobrze mogliby brać rzeczy na chybił trafił.
– Lada chwila wszyscy będą nosić mundury – odezwała się ze smutkiem Polly, która najwyraźniej znowu wpadła w przygnębienie.
– Myślę, że to interesująca uwaga – mruknęła Clary, trochę urażona. – Sądzę, że można ją zastosować do innych aspektów życia i okaże się poważną refleksją nad naturą ludzką.
– Moim zdaniem natura ludzka jest do bani. Gdyby było inaczej, nie groziłaby nam wojna. Chodźmy po wełnę i inne rzeczy i wracajmy do domu.
Kupiły mydło Morny Rose Geranium dla Zoë i zeszyty ćwiczeń, a Polly zdecydowała się na hiacyntową wełnę na sweter. Później poszły do autobusu.
* * *
W tę sobotę po lunchu Hugh i Rupert wybrali się do Battle, wyposażeni w imponująco długą listę zakupów. Rupert zgłosił się na ochotnika do tego zadania, a Hugh, po sprzeczce z Sybil, zaproponował, że będzie mu towarzyszyć. Ze wszystkich trzech domów zebrali listy zawierające liczne i zróżnicowane pozycje i wyruszyli, Rupert za kierownicą vauxhalla, którego kupił po tym, jak w styczniu dołączył do firmy ojca.
– Będziemy wyglądać cholernie głupio, jeśli mimo wszystko utrzyma się pokój – zauważył. Odpowiedziała mu cisza, popatrzył więc na brata.
Hugh odwzajemnił spojrzenie.
– Nie będziemy wyglądać głupio – odparł.
– Boli cię głowa?
– Nie. Właśnie się zastanawiałem… – zaczął Hugh.
– Nad czym?
– Nad tym, o czym mówisz.
– No tak… Pomyślałem, że spróbuję zaciągnąć się do marynarki – oznajmił Rupert.
– Sądzę, że możesz.
– Ale wtedy zostaniesz sam, prawda?
– Będę miał Starego – odrzekł Hugh.
Zapadła cisza. Po tych miesiącach, które spędził w firmie, Rupert wiedział, że ojciec jest uparty i autokratyczny. Edward umiał sobie z nim radzić, natomiast Hugh, gdy nie zgadzał się z jakimś zarządzeniem, stawiał Brygowi czoło z bezpośrednią i zawziętą szczerością; nie miał zdolności do manipulacji czy też taktu, jak czasem to nazywano. Między nim a ojcem dochodziło do sprzeczek, najczęściej kończących się niełatwym kompromisem, który nie przynosił korzyści nikomu – a najmniej firmie. Rupert, który wciąż uczył się podstaw, nie mógł być nikim więcej niż niechętnym świadkiem, a tego lata, kiedy Edward uczestniczył w kursie dla ochotników, sytuacja wydawała się znacznie gorsza. Edward co prawda wrócił, lecz czekał już na powołanie. Rupert, który podjął decyzję o rozpoczęciu pracy w firmie mniej więcej wtedy, gdy Zoë zaszła w ciążę, wciąż zastanawiał się, czy dokonał słusznego wyboru. Pracę nauczyciela plastyki zawsze uważał za tymczasową, za coś w rodzaju praktykowania, zanim zostanie pełnoetatowym malarzem; praca biznesmena całkowicie wykluczała malowanie. Ekscytowała go perspektywa nieuchronnej wojny, ponieważ uważał, że wojna pozwoli mu uciec, choć nie mógł się do tego przyznać – nawet przed samym sobą.
– Ale będzie mi ciebie brakować, staruszku – powiedział Hugh z wystudiowaną lekkością, co nagle wzruszyło Ruperta: Hugh, podobnie jak ich siostra Rachel, zawsze zachowywał się beztrosko, gdy był czymś bardzo przejęty.
– Oczywiście mogą mnie nie przyjąć – zaznaczył Rupert. Nie wierzył w to, ale było to największe pocieszenie, jakie zdołał wymyślić.
– Pewnie, że cię przyjmą – odparł Hugh. – Żałuję, że sam nie mogę być bardziej użyteczny. Ci biedni cholerni Polacy. Gdyby Rosjanie nie podpisali tego paktu, nie sądzę, by odważył się być tam, gdzie jest.
– Hitler?
– Jasne, że Hitler. Cóż, zyskaliśmy dodatkowy rok. Mam nadzieję, że dobrze go wykorzystaliśmy.
– Zaparkuję przed Till’s, dobrze? – rzucił Rupert. – Wygląda na to, że mamy tam do zrobienia od cholery zakupów.
W ciągu godziny kupili cztery tuziny słoików Kilnera, środek dezynfekujący Jeyes Fluid, parafinę, dwadzieścia cztery małe latarki z zapasowymi bateriami, trzy ocynkowane wiadra, ogromne ilości zielonego mydła Lux, cztery prymusy, kwartę spirytusu metylowego, sześć termoforów, dwa tuziny żarówek, funt półcalowych gwoździ i dwa funty cynowych pinesek. Chcieli kupić belę materiału zaciemniającego, ale w sklepie zostały tylko trzy jardy.
– Lepiej je kup – zwrócił się Hugh do brata.
Wzięli jeszcze sześć szpulek czarnych nici i pakiecik igieł do maszyn do szycia. W aptece kupili wodę koperkową, mleczko magnezjowe, olejek dla dzieci, mydło Vinolia, szampon Amami, mączkę ararutową i sole na niestrawność. Rupert wybrał szylkretową spinkę do włosów – wyjaśnił, że to dla Clary, która zapuszcza grzywkę i wygląda jak wierny pies. Odebrali dwa pudełka artykułów spożywczych zamówionych przez Duszkę i Villy. Dołożyli papierosy Goldflake i Passing Cloud – dla Villy i Rachel. Rupert wziął „Tatlera” dla Zoë, a Hugh dla Sybil How Green Was My Valley – uwielbiała czytać najnowsze książki, a ta miała dobre recenzje. Jeszcze raz sprawdzili listę i zobaczyli, że sklep nie uwzględnił zamówienia na wodę Malvern dla Duszki.
– Coś jeszcze? – zapytał Hugh.
– Coś, co wygląda jak osiem różdżek? – podsunął Rupert.
– Owczy móżdżek – oznajmił Hugh ze znajomością tematu. – Dla Willsa. Sybil myśli, że mały umrze, jeśli raz w tygodniu nie zje móżdżku.
Poszli więc do rzeźnika i ten powiedział, że właśnie dzwoniła starsza pani Cazalet z pytaniem o ozory wołowe, i tak się składa, że jeden mu został; niedawno włożył go do solanki, więc nie wymaga długiego moczenia, o czym warto powiadomić kucharkę.
– Jeśli pan tak uprzejmy – dodał.
Przyzwyczaił się, że po mięso przychodzi pan Tonbridge, a panie zaglądają tylko czasami. Jeśli potrzebował czegoś, co utwierdzi go w przekonaniu, że wszystko jest niby tak jak dawniej, to właśnie widok mężczyzn robiących zakupy, pomyślał, zawijając móżdżki najpierw w papier pergaminowy, a potem w szary. Pomocnik zamiatał podłogę – zaraz zamykali – i pracodawca musiał mu ostro przykazać, by uważał, żeby nie pobrudzić trocinami spodni panów.
Na ulicy było więcej ludzi niż zwykle. Kilka ciężarnych matek z dziećmi o ziemistych twarzach błąkało się tam i z powrotem, ze smutkiem patrząc w witryny sklepowe.
– Ewakuanci – powiedział Rupert. – Chyba mamy szczęście, że nie trafili do nas. Hotel Dzieci jest o wiele łatwiejszy. Te niemowlaki przynajmniej nie mają gnid ani wszy, nie narzekają, że jest za cicho i że nie mogą jeść.
– Tak robią ci ewakuanci?
– Tak mówi Sybil, która słyszała to od pani Cripps, pani Cripps od pana Yorka, a on od panny Boot.
– Dobry Boże!
Kiedy wsiedli do załadowanego samochodu, Hugh zwrócił się do brata:
– Co sądzisz o zostawieniu dzieci tam, gdzie są?
– Chodzi ci o naszą gromadkę? – spytał nieco zaskoczony Rupert.
– Tak.
– A gdzie indziej mogą się podziać? Z pewnością nie mogą być w Londynie.
– Moglibyśmy wysłać je w głąb kraju – zasugerował Hugh. – Dalej od wybrzeża. Załóżmy, że dojdzie do inwazji.
– Szczerze? Nie sądzę, żebyśmy mogli wybiegać tak daleko w przyszłość. Zapal mi papierosa, dobrze? – poprosił Rupert. – A co myśli Sybil?
– Czuje się trochę zagubiona. Chce przyjechać do Londynu, by wziąć mnie pod swoje skrzydła. Naturalnie nie mogę na to pozwolić. Prawie się pokłóciliśmy – oznajmił Hugh, jakby zdumiony tym niezwykłym faktem. – W końcu się uciszyła, bo powiedziałem, że zamieszkam z tobą. Nie zamierzam, rzecz jasna – dodał. – Wiem, że nie będzie cię w Londynie. Ale ona nie wie. Ma trochę napięte nerwy. Lepiej, żeby rodzina trzymała się razem. A ja mogę przyjeżdżać tu w weekendy.
– Nie zamkniesz domu?
– Zobaczymy. To zależy od tego, czy uda mi się znaleźć kogoś, kto się mną zajmie. Jeśli nie, zawsze mogę stołować się w klubie. – Hugh już widział te niekończące się ponure wieczory i kolacje z ludźmi, z którymi tak naprawdę nie chciał mieć do czynienia.
Rupert znał zwyczaje brata domatora i przez chwilę wyobrażał sobie, jak biedny stary Hugh siedzi samotnie w klubie.
– Zawsze możesz jeździć tam i z powrotem pociągiem ze Starym – powiedział.
Hugh pokręcił głową.
– Ktoś musi być w Londynie w nocy. Wtedy będą zrzucać bomby. Nie mogę zostawić chłopaków, żeby sami radzili sobie na nabrzeżu.
– Będzie ci brakować Edwarda, prawda? – zapytał Rupert.
– Będzie mi brakować was obu. Ale stary ramol nie może grymasić.
– Ktoś musi doglądać interesu.
– Właściwie, staruszku, myślę, że ludzie bardziej by mnie lubili, gdybym dawał im popalić – powiedział Hugh. A po chwili dodał: – Jesteś jedyną znaną mi osobą, która tak tubalnie się śmieje.
– To okropne, prawda? W szkole przezywano mnie Fabryką.
– Nie miałem o tym pojęcia.
– Przez większość czasu cię nie było.
– Cóż, wkrótce będzie na odwrót – zauważył Hugh.
Wzruszony jego tonem, zarazem gorzkim i pokornym, Rupert odruchowo zerknął na czarny kikut spoczywający na kolanie brata. Boże! Pomyśl o życiu bez lewej ręki, bo ktoś ją odstrzelił. Na szczęście to lewa ręka. Ale ja jestem leworęczny; dla mnie byłoby gorzej. Lekko zawstydzony swoim egocentryzmem, chcąc, by Hugh poczuł się lepiej, powiedział:
– Twoja Polly jest perłą. I z każdym dniem robi się coraz ładniejsza.
Hugh natychmiast się rozpromienił.
– Prawda? Tylko, na litość boską, nie mów jej tego.
– Nawet o tym nie pomyślałem – odparł Rupert. – Chociaż właściwie dlaczego miałbym nie powiedzieć? Ja często mówię takie rzeczy.
Hugh otworzył usta, żeby zaznaczyć, że to co innego, ale zaraz je zamknął. Jego zdaniem mówienie ludziom, że są piękni, gdy rzeczywiście są, było najzupełniej w porządku; w przeciwnym razie lepiej ugryźć się w język.
– Nie chcę, żeby Polly coś się ubzdurało – rzucił niejasno.
Rupert, wiedząc, że przez brata przemawia cazaletowski syndrom wyższości, z którym on także się wychował, uznał, że lepiej – czy może łatwiej – się z tym zgodzić.
– Oczywiście – przytaknął.
* * *
Raymond Castle siedział ze swoją najstarszą córką Angelą w Lyons Corner House przy Tottenham Court Road.
– Tato, po raz setny zapewniam, że doskonale sobie radzę. Naprawdę.
– Też tak sądzę, ale twoja matka i ja wolelibyśmy, żebyś była na wsi, z nami i resztą rodziny.
– A ja bym chciała, żebyście przestali traktować mnie jak dziecko. Mam dwadzieścia lat.
Wiem, pomyślał. Gdyby traktował ją jak dziecko, po prostu kazałby jej spakować manatki i wsiąść do samochodu z nim, z tą starą wiedźmą i z guwernantką. Teraz zostało mu to „wolelibyśmy”.
– Zresztą i tak nie mogłabym dzisiaj jechać – dodała Angela. – Wieczorem idę na przyjęcie.
Zapadła cisza. W znany i często nieskuteczny sposób stwarzając pozory, że nie traci panowania nad sobą, Raymond ze znużeniem uświadomił sobie, że właściwie nie ma już czego tracić. Pokonała go – swoim wyglądem, mylącym podobieństwem do Jessiki z czasów, kiedy się z nią ożenił, ale bez jej romantycznej niewinności i czystej, niedoświadczonej młodości, które tak go zafascynowały. Złote włosy Angeli, które rok temu uroczo zwisały w prostej fryzurze, teraz były zaczesane do tyłu, z przedziałkiem pośrodku, przytrzymywane wąskim warkoczem (z jej własnych włosów, jak przypuszczał). Eksponowało to jej twarz z idealnie wyskubanymi brwiami, delikatnym bladym makijażem i czerwonymi jak maki ustami. Była w jasnoszarym, dopasowanym lnianym płaszczu z szyfonową apaszką w kolorze bursztynu na białej szyi. Wyglądała szykownie (nazywał to elegancją), ale tak bardzo odlegle. To był drugi sposób, w jaki go pokonała: całkowite i obojętne wycofywanie się z jakiejkolwiek rozmowy z nim, poza rzucaniem bezsensownych utartych frazesów w odpowiedzi na wszelkie jego pytania. „Wszystko w porządku”, „Nikt, kogo byś znał”, „Nie jestem dzieckiem”, „Nic wielkiego”, „Jakie to ma znaczenie?”.
– Dobre przyjęcie? – zapytał.
– Nie wiem. Jeszcze na nim nie byłam – odparła, nie patrząc na ojca. Podniosła filiżankę i dopiła kawę, po czym znacząco spojrzała na jego kawę.
Chciała, żeby już poszli, by położyć kres temu, co uważała za przejaw zwyczajnej zbędnej ciekawości – tak to czuł. Przywołał kelnera i zapłacił rachunek.
Pomysł, by wpaść do mieszkania, które dzieliła z nieznaną mu przyjaciółką, i zabrać ją na lunch, przyszedł mu do głowy, gdy jechał przez most Waterloo po lady Rydal i guwernantkę. „Twój dobry uczynek na jakiś tydzień, stary”, powiedział tego ranka Edward. Raymond był całkiem zadowolony, że podjął się tego zadania: nie lubił sytuacji, kiedy nie miał kontroli, a w Sussex to Stary wszystkim zarządzał. Jeśli pojawi się u Angeli, może w końcu odkryje, co się dzieje, bo za nic nie mógł pojąć, dlaczego córka jest taka tajemnicza… chyba że miała coś do ukrycia. Zastanawiał się, czy nie lepiej najpierw zatelefonować, ale uznał, że to udaremniłoby jego cel. Którym było…? Cóż, jest jej ojcem i naprawdę w tych okolicznościach nie powinna zostawać sama w Londynie. Musi spróbować ją namówić, żeby z nim pojechała. Właśnie dlatego postanowił się z nią spotkać. Czułby się cholernie źle, gdyby przebył całą tę drogę, a potem po prostu zostawił Angelę w mieście, gdzie może zginąć pod gruzami. Słuszność celu przeważyła nad lekko nieprzyjemnymi uczuciami; był człowiekiem, dla którego przekonanie o własnej nieomylności często było dobrodziejstwem. Nacisnął górny dzwonek w budynku na Percy Street i czekał wieki, nikt jednak nie podszedł do drzwi. Przyłożył palec do dzwonka. Co jest, u licha? – pytał się w duchu, a przez głowę przelatywały mu różne piekielne zdarzenia. Był już bardzo zły, kiedy jakaś dziewczyna – nie Angela – wychyliła głowę z górnego okna i zawołała:
– Kto tam?!
– Przyszedłem zobaczyć się z Angelą! – odkrzyknął, gdy zszedł ze stopni, żeby ją zobaczyć.
– Tak, ale kto taki?
– Powiedz jej, że ojciec.
– Jej ojciec? – Rozległ się pełen niedowierzania śmiech. – Dobra. Skoro tak mówisz.
Już miał wejść po schodach, niezdarnie z powodu nogi, gdy znów usłyszał głos dziewczyny:
– Śpi.
Uznał, że mówi prawdę.
– Proszę mnie wpuścić i ją obudzić – powiedział. – W tej kolejności – dodał.
– Dobra. – W jej głosie zabrzmiała rezygnacja.
Czekając, Raymond patrzył na zegarek, jakby nie wiedział, która godzina. No, może nie wiedział dokładnie, ale było już dobrze po dwunastej. Śpi w południe? Dobry Boże!
Dziewczyna, która otworzyła mu drzwi, miała proste brązowe włosy i małe brązowe oczy.
– Droga na górę jest dość długa – uprzedziła, gdy tylko spostrzegła, że utyka.
Ruszył za nią po schodach pokrytych wytartym linoleum i lekko śmierdzących kotami i w końcu wszedł do pokoju. Zobaczył niezasłane łóżko, tacę z resztkami jedzenia na podłodze przed gazowym kominkiem, małą umywalkę z cieknącym kranem, poplamiony dywan w kolorze morskiej zieleni i mały zapadnięty fotel, gdzie siedział duży rudy kot.
– Zmykaj, Orlando. Proszę siadać – powiedziała dziewczyna. Na kuchence walały się poczerniałe okruchy. – Robiłam grzanki – wyjaśniła. Spojrzała na niego z powątpiewaniem, zakładając, że nie chce poczęstunku. – W porządku. Obudziłam ją. Wczoraj wieczorem wybrałyśmy się na przyjęcie i wróciłyśmy strasznie późno. Wstałam wcześnie, żeby kupić mleko, bo się skończyło, a poza tym konałam z głodu.
Zapadła dość długa cisza.
– Proszę, niech pani je – przerwał ją w końcu Raymond.
Dziewczyna od razu zaczęła odkrawać krzywą kromkę chleba. Nie unosząc wzroku, rzuciła:
– Naprawdę jest pan jej ojcem, prawda? Teraz pana poznaję. Przepraszam.
Za co? – zastanawiał się. Za ten pełen niedowierzania śmiech? Z powodu Angeli, że ma ojca ramola, który zjawił się bez uprzedzenia?
– Wielu fałszywych ojców tłoczy się pod drzwiami? – zwrócił się do dziewczyny.
– Niezupełnie się tłoczy… – zaczęła, ale przerwała jej Angela.
Weszła, cudownie umalowana, tak pomyślał, z finezyjnie ułożoną fryzurą. Miała na sobie szlafrok i była boso.
– Przyszedłem zabrać cię na lunch. – Starał się, żeby jego głos zabrzmiał pewnie i radośnie.
Pozwoliła mu się pocałować, po czym rozejrzawszy się z pewnym niesmakiem po pokoju, oznajmiła, że tylko się ubierze i mogą iść.
– Gdzie pójdziemy? – zapytał na ulicy.
Wzruszyła ramionami.
– Nie chcę lunchu. Gdziekolwiek masz ochotę.
W końcu poszli Percy Street i Tottenham Court Road do Lyons Corner House, gdzie Raymond zamówił pieczoną jagnięcinę z ziemniakami i marchewką, a Angela tylko kawę.
– Na pewno nie chcesz knickerbocker glory? – spytał.
Kiedy była młodsza – Bóg jeden wie o ile – uwielbiała te okropne lody. Teraz spojrzała na niego jak na wariata i odparła, że nie, dziękuje. Potem zaczął nerwowo mówić, że przyjechał po babcię i pannę Milliment, i dopiero gdy jej twarz rozjaśniła się na dźwięk tego nazwiska, uświadomił sobie, jak bardzo była wściekła przez cały posiłek.
– Naprawdę lubiłam pannę Milliment – powiedziała.
Na jej twarzy pojawił się jakiś nieokreślony wyraz, który zniknął, niemal zanim Raymond zdążył go zauważyć. Wtedy przeprosił, że zjawił się bez uprzedzenia.
– Po co właściwie przyszedłeś? – zapytała.
Było to jakby słabe potwierdzenie, że przeprosiny zostały przyjęte. Wyjaśnił, że podjął decyzję pod wpływem impulsu, że chciał ją wywieźć z Londynu. Zebrali się do wyjścia. Spotkanie okazało się niewypałem.
– Może zadzwonisz do mamy? – powiedział, gdy dotarli do jego samochodu zaparkowanego przed jej domem. – Jest w nowym domu. Watlington trzydzieści cztery.
– Nie mamy tu telefonu, ale postaram się. Dzięki za kawę. – Pocałowała ojca w policzek i wbiegła po schodach.
W drzwiach jeszcze się odwróciła, ale odniósł wrażenie, że tylko po to, by mieć pewność, że naprawdę wsiądzie do samochodu i odjedzie. Tak zrobił.
Przez resztę tego ciężkiego dnia, który źle zaplanował pod wieloma względami – po pierwsze, zabrał teściową przed panną Milliment (lady Rydal uważała, że jazda do Stoke Newington, nawet autem, jest dla niej zniewagą), przez co pakował bagaże panny Milliment do auta już pękającego od bagażu lady Rydal i musiał zamontować bagażnik dachowy, co trwało wieki; po drugie, potem, zanim zdążył przejechać przez tunel Blackwall, skończyła się benzyna; po trzecie, złapał gumę na wzgórzu tuż przed Sevenoaks (nie jego wina, ale lady Rydal tak właśnie sądziła, co przelało czarę goryczy) – w każdym razie przez resztę tego okropnego, męczącego dnia rozmyślał o nieszczęsnym spotkaniu z najstarszą córką.
W jej zachowaniu dostrzegł odbicie samego siebie, swoich cech, których nie mógł ani znieść, ani zganić. Był mężczyzną w średnim wieku, drażliwym i rozczarowanym; nie sprawdzał się w tym, co go interesowało, znęcał się nad ludźmi, by zarazić ich swoim niezadowoleniem, a przede wszystkim nad własnymi dziećmi. Jessiki nie tyranizował; wyprowadzała go z równowagi, ale jej nie gnębił. Kochał ją, uwielbiał. Zawsze okazywał skruchę przy takich okazjach, wyświadczał jej drobne uprzejmości, kajał się przed nią za swoje okropne usposobienie, a ona – błogosławione jej anielskie serce – zawsze mu wybaczała. Zawsze…
Z zaskoczeniem pomyślał, jak podobne były do siebie te sytuacje; stały się czymś w rodzaju rytuału. Gdyby któreś z nich zapomniało swoją kwestię, drugie mogłoby ją podpowiedzieć. I czy przez ostatni rok nie zauważył, że w reakcjach żony pojawiło się coś mechanicznego? Czy naprawdę zależy jej na nim? Może stał się nudziarzem? Przez całe życie bał się, że nie będzie lubiany; dla ojca nie był dość bystry, a matka uwielbiała jedynie Roberta, jego starszego brata, który zginął na wojnie. Kiedy jednak poznał Jessicę, zakochał się w niej natychmiast i szaleńczo, a ona odwzajemniła jego miłość i wtedy przestało go obchodzić, czy inni go lubią, czy nie: był całkowicie spełniony i oszołomiony miłością tej pięknej, pożądanej istoty.
Dziesiątki mężczyzn chciało poślubić Jessicę, ale została jego żoną. Był wtedy tak przepełniony marzeniami i chęcią, żeby odnieść sukces dla niej! Miał plany, jak zarobić pieniądze, zapewnić jej w życiu luksus i romantyczną wygodę! Nie było nic, czego by dla niej nie zrobił, tyle że wszystko szło inaczej, niż zamierzał. Pensjonat, kurza ferma, uprawa pieczarek, kursy przygotowawcze dla tępych chłopców, hotel dla psów – każdy kolejny plan stawał się coraz mniej ambitny i bardziej szalony, gdy następował po uprzedniej porażce. Raymond nie był dobry w interesach – nie został do tego wychowany – i musiał przyznać, że jest równie kiepski w kontaktach z ludźmi, z wyjątkiem Jessiki.
Gdy dochowali się dzieci, był o nie zazdrosny, bo zabierały mu czas z nią. Kiedy urodziła się Angela, zaledwie rok po tym, jak z przyczyn zdrowotnych został zwolniony ze służby, Jessica zdawała się nie myśleć o niczym innym. Angela była trudnym dzieckiem; nigdy nie spała dłużej niż godzinę czy dwie bez przerwy, co oznaczało, że żadne z nich nie mogło się porządnie wyspać. Gdy pojawiła się Nora, Angela nie cierpiała jej do tego stopnia, że Jessica nie mogła nawet na minutę zostawić córek samych, a oczywiście nigdy nie było ich stać na nianię ani na kogoś więcej niż dochodząca służąca.
Kiedy przyszedł na świat Christopher, Raymond pomyślał, że przynajmniej ma syna, ale chłopiec okazał się najgorszy z całej trójki – zawsze było z nim coś nie tak: kiepski wzrok, słaby żołądek, a w wieku pięciu lat mało nie umarł z powodu zapalenia ucha. Jessica go rozpieszczała, więc wyrastał na niedorajdę i bał się wszystkiego – i nic, co robił on, ojciec, nie mogło tego zmienić. Pamiętał, jak puszczał sztuczne ognie, kiedy dzieci były małe, a Christopher wył, bo nie podobał mu się huk, i jak zabrał całą trójkę do zoo, gdzie mieli przejechać się na słoniu, a Christopher nie chciał wsiąść i urządził koszmarną scenę, w miejscu publicznym. Jessica powtarzała, że syn jest wrażliwy, ale dla niego był po prostu mięczakiem – i to wydobywało z Raymonda wszystko, co najgorsze. Gdzieś w głębi wiedział, że znęca się nad synem, i nienawidził za to i siebie, i jego. Chłopiec sam się o to prosił: jego drżące ręce, niezdarność, blade policzki i milczenie, gdy ktoś go wyśmiewał, doprowadzały Raymonda do szału, który mógł stłumić najwyżej do irytacji.
Gdy jego ojciec wytykał mu, że nie jest bystry, Raymond po prostu odchodził i robił coś innego – cholernie dobrze. Został członkiem reprezentacji rugby i wioślarstwa; był pierwszorzędnym strzelcem, najlepszym nurkiem w szkole, więc ojciec miał mnóstwo powodów, żeby być z niego dumnym, gdyby mu zależało. Ale nigdy nie okazał ojcowskiej dumy, tylko wciąż zachowywał się tak, że Raymond czuł się głupcem w sprawach, które go nie obchodziły. Armia była cudownym sposobem, by uwolnić się od tego tyrana. Radził sobie znakomicie; przed wybuchem Wielkiej Wojny został kapitanem, potem majorem, otrzymał medale, poślubił Jessicę i spędził z nią niebiańskie dwa tygodnie w Kornwalii – a później przyszło Ypres, trzecia bitwa, w której stracił nogę. To było jak koniec świata; z pewnością był to koniec jego kariery. Stoczył niezliczone batalie o to, żeby nie użalać się nad sobą. Ogólnie rzecz biorąc, myślał, że wygrał, choć przypuszczał, że przez to stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny dla innych – tych wszystkich szczęśliwych facetów z dwiema nogami, mogących robić, co im się podoba. Nigdy nie czuł, że któryś z nich ma choćby cień pojęcia, jak to jest być nim.
Nie zamierzali mieć czwartego dziecka, ale urodziła się Judy. Raymond musiał podjąć pracę w szkole, żeby płacić niższe czesne za naukę Christophera (pracownicy mieli znaczne ulgi). Raz na jakiś czas ciotka Lena pomagała trochę przy dziewczynkach; jedyny problem polegał na tym, że nigdy nie uprzedzała, co zamierza robić, więc on i Jessica nie wiedzieli, gdzie są córki. Po jej śmierci odziedziczyli jakieś pieniądze i o wiele ładniejszy dom, było już jednak za późno, żeby to cokolwiek zmieniło. Dzieci, które – jak teraz sobie uświadomił – kiedyś się go bały, stawały się obojętne. Różnie się to objawiało: Angela go lekceważyła, jasno dając mu do zrozumienia, że ją nudzi; Christopher unikał go, kiedy tylko było to możliwe, a jeśli nie było, odnosił się do niego ze sztuczną uprzejmością; Nora i Judy rozmawiały z nim tym szczególnym głosem, jasnym i życzliwym – podejrzewał, że Judy naśladuje Norę, a obie Jessicę, która wykazywała się czymś w rodzaju stanowczego spokoju, gdy tylko wpadał w rozdrażnienie. W konsekwencji czuł się odizolowany od życia rodzinnego, wykluczony ze współuczestnictwa w nim.
Gdy zmienił oponę, wcisnął tę przebitą do przepełnionego bagażnika i wrócił do milczących pasażerek, panna Milliment uśmiechnęła się do niego i wymruczała, że jest jej przykro, że nie mogła się jakoś przydać, a lady Rydal, której nigdy w życiu nie przyszła do głowy myśl o pomaganiu komukolwiek, wycedziła miażdżącym tonem:
– Doprawdy, panno Milliment! Nie sądzę, by naprawianie przebitej opony wchodziło w zakres obowiązków guwernantki. – A po chwili dodała: – Przebita opona to nic w porównaniu z tym, co jeszcze będziemy musiały znosić.
Przez resztę podróży Raymond z dziką rozpaczą żałował, że nie jest sam i nie jedzie do domu ciotki Leny we Frensham – gdzie na trawniku czekałaby na niego Jessica (i nikt inny) z herbatą – zamiast wieźć tę starą wiedźmę i guwernantkę do Wakacyjnego Obozu Cazaletów.
* * *
W sobotę o czwartej po południu Sybil i Villy musiały przerwać prace związane z zaciemnianiem, ponieważ skończył im się materiał. Sybil powiedziała, że marzy o filiżance herbaty, a Villy uznała, że podejmie wyzwanie i pójdzie do kuchni.
– Rzeczywiście było to wyzwanie – oznajmiła kilka minut później, idąc z tacą na trawnik, gdzie Sybil ustawiła dla nich dwa leżaki. – Louise i Nora szykują ogromną kolację dla opiekunek, a Emily siedzi na krześle i udaje, że ich tam nie ma. Dziewczynki są naprawdę bardzo dzielne… nie sądzę, żebym sama zniosła takie traktowanie. Powiedziałam Emily, że sprawa jest pilna, a ona spojrzała na mnie tak, jakbym spadła z księżyca.
– Myślisz, że złoży wypowiedzenie?
Villy wzruszyła ramionami.
– Całkiem możliwe. Nie byłby to pierwszy raz. Ale uwielbia Edwarda, więc zawsze zmieniała zdanie. Tylko że oczywiście Edwarda tu nie będzie i wątpię, by długo wytrzymała to połączenie pobytu na wsi z gotowaniem dla armii kobiet i dzieci.
– Edward naprawdę odejdzie?
– Jeśli to będzie możliwe… to znaczy jeśli go przyjmą – odparła Villy. – Hugh nie zabiorą – dodała, gdy zobaczyła minę szwagierki. – Na pewno uznają, że jest potrzebny do prowadzenia firmy.
– Ale mówi, że będzie mieszkać w Londynie. Powiedziałam mu, że nie pozwolę, by mieszkał tam sam w domu. Oszalałabym z niepokoju o niego.
– Przecież nie możesz zabrać Willsa do Londynu!
– Wiem. Ellen mogłaby opiekować się Willsem i Rolandem, prawda? I ty tutaj będziesz, z Rolandem, tak? – Pomysł, że matka mogłaby zostawić sześciomiesięczne dziecko, był dla Sybil nie do przyjęcia.
Villy zapaliła papierosa.
– Szczerze mówiąc, nie myślałam o tym – przyznała.
Co nie było prawdą. Przez ostatnie tygodnie nieustannie myślała, że gdyby nie dziecko, mogłaby robić różne pożyteczne i interesujące rzeczy. Kochała synka, oczywiście, ale przecież był całkowicie szczęśliwy z Ellen; Ellen natomiast była zachwycona, że opiekuje się niemowlętami zamiast Neville’em i Lydią, którzy w pewnych sprawach stawali się dla niej za trudni, a w innych już jej nie potrzebowali. Villy uważała, że spędzanie wojny w roli słomianej wdowy i zarządzanie domem będzie jednocześnie ponure i niedorzeczne. Dzięki doświadczeniu wyniesionemu z Czerwonego Krzyża mogłaby na pewno być pielęgniarką, szkolić personel ochotniczy VAD*, kierować domem dla rekonwalescentów albo pracować w kantynie. Byłoby o wiele lepiej, gdyby Sybil przejęła pieczę nad domem: ona nie miała żadnych ambicji poza opiekowaniem się mężem i dziećmi.
Villy spojrzała na szwagierkę i ta odłożyła na kolana robótkę, niebieskie skarpety, i zaczęła skręcać w palcach białą chusteczkę.
– Nie mogę zostawić Hugh samego w Londynie – oświadczyła. – Nie lubi klubów i przyjęć jak Edward i nie radzi sobie sam w domu. Ale kiedy próbuję z nim o tym porozmawiać, tylko na mnie patrzy i mówi, że mam go za niedojdę. – Odwróciła wzrok, gdy jej bladoniebieskie oczy zaszły łzami. – No nie, robię z siebie idiotkę. – Sybil otarła oczy chusteczką, wydmuchała nos i napiła się herbaty. – To wszystko jest okropne! Prawie nigdy o nic się nie kłóciliśmy. A teraz niemal mnie oskarżył, że nie przejmuję się Willsem! – Gwałtownie pokręciła głową, by zaprzeczyć tej insynuacji, i jej niesforne włosy uniosły się w powietrze.
– Kochana, jestem pewna, że znajdzie się jakieś rozwiązanie. Poczekajmy i zobaczmy, co będzie.
– Niewiele więcej możemy zrobić, prawda? – Sybil podniosła z kolan kilka spinek i zaczęła skręcać włosy w kok. – Co gorsza – wymamrotała, ze spinkami w ustach – doskonale widzę, że jest to błahy problem w porównaniu z tym, co będzie musiała znosić większość ludzi.
– Myślenie o ludziach, którzy mają trudniej niż my, tylko pogarsza samopoczucie – zauważyła Villy, bo dobrze znała tę sytuację. – Czujesz się źle z powodu złego samopoczucia, a to w niczym nie pomaga.
Louise wyszła z domu, niosąc talerz, na którym leżały dwie parujące bułeczki.
– Pomyślałam, że może zechcecie spróbować moich drożdżówek. Pierwszą partię właśnie wyjęłam z piekarnika.
– Dziękuję, ale nie, skarbie – rzuciła szybko Villy, która od urodzenia Rolanda przybrała na wadze.
– A ja zjem z przyjemnością! – zawołała Sybil. Dostrzegła minę dziewczyny, gdy jej matka odmówiła. Villy powinna wziąć jedną, pomyślała.
Ona nie powinna jeść bułek, pomyślała jej szwagierka. Sybil też przytyła po Willsie, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało – tylko się śmiała, gdy nie mogła zmieścić się w dawne suknie, i kupowała większe.
– Boże! Przepyszne! Zupełnie jak z cukierni, tylko o niebo lepsze.
– Możesz, ciociu, zjeść obie, jeśli chcesz – powiedziała Louise. – Piekę całe mnóstwo dla opiekunek. Emily też nie chciała – dodała, licząc, że zirytuje matkę, wrzucając ją do jednego worka ze służącą. – Jest zła, że mi wychodzą. Czepia się Nory o zapiekanki pasterskie, ale po Norze spływa to jak woda po kaczce. Chciałabym tak mieć. Ona w ogóle nie zauważa, gdy ludzie traktują ją okropnie.
– Posprzątacie, jak należy, prawda? – spytała Villy.
– Obiecałyśmy, że posprzątamy – odparła Louise z przesadną cierpliwością, miażdżącą, jak miała nadzieję, i ruszyła z powrotem do domu, a gdy szła, jej długie, lśniące włosy muskały szczupłe ramiona.
– Bardzo wyciągnęła się w zeszłym roku, prawda? – zauważyła Sybil.
– Tak, wyrosła już właściwie ze wszystkiego. Obawiam się, że będzie za wysoka. Jest strasznie niezdarna. W szkole na zajęciach praktycznych pobiła rekord w tłuczeniu naczyń.
– Tak to jest, jeśli dzieci szybko rosną. Nie są przyzwyczajone do rozmiarów, jakie nagle osiągnęły. Z tobą jest inaczej, Villy, zawsze byłaś niska i zgrabna. Simon ma to samo co Louise, jeśli chodzi o powodowanie wypadków.
– Jak to chłopak! Można się spodziewać, że oni będą wpadać na różne rzeczy. Nawet Teddy’emu się to zdarza. Ale Louise jest po prostu roztrzepana. Zawsze sprawiała mi kłopoty, a teraz odnosi się niegrzecznie nawet do Edwarda. Odetchnęłam z ulgą, gdy wyjechała do szkoły, choć nie wiem, czy będzie miała z niej jakiś pożytek.
– Drożdżówki są idealne – wtrąciła Sybil.
– Tak, kochana, ale czy kiedykolwiek oczekiwano od ciebie, że upieczesz drożdżówki? Przynajmniej uczą w tej szkole dziewczyny, jak rozmawiać z kandydatkami do służby. Ale po co im takie rzeczy jak marszczenie komży? Mówię serio, naprawdę! Kiedy im się to przyda?
– Nieoceniona umiejętność, jeśli wyjdziesz za duchownego.
– Uważam, że Nora najpewniej to zrobi – oświadczyła Villy.
– Byłaby cudowną żoną, prawda? Miła, dobra i taka rozsądna.
Mogły być zgodne przynajmniej w kwestii cnót przypisywanych niezbyt urodziwym dziewczętom.
– Ale Louise jest zbyt samolubna – dorzuciła Villy. – Jak myślisz, gdzie się podziewają dzieci? Przykazałam im, żeby wróciły na podwieczorek.
– Które dzieci?
– Lydia i Neville. Chyba cały czas spędzają w Home Place, bo prawie ich tu nie widać.
– Oboje byli wściekli, że umieszczono ich tutaj z maluchami… – zaczęła Sybil, ale Villy jej przerwała.
– Tak, wiem. Nie chciałam, żeby zostało tu miejsce dla Zoë i Ruperta, bo pomyślałam, że przebywanie z naszymi dziećmi będzie dla niej bardzo trudne.
– Masz całkowitą rację. Biedna mała Zoë. Ewakuacja Hotelu Dzieci do nas też niezbyt jej pomoże, prawda?
– Faktycznie – przyznała Villy. – Ale czy ona nie jest…
– Myślisz?
– Nie wiem. Edward powiedział Rupertowi, że najlepiej postarać się o drugie, a Rupert się z tym zgodził, więc to możliwe.
– No tak… – Sybil nie wspomniała, że Rupert zapytał Hugh, co o tym sądzi, a Hugh poradził mu, żeby dał Zoë pół roku na pogodzenie się ze stratą, i Rupert uznał to za dobry pomysł.
Villy pochwyciła jej spojrzenie.
– Przypuszczam, że zasięgnął rady Hugh i usłyszał coś dokładnie przeciwnego – powiedziała.
– Jak na to wpadłaś?
– Kochany stary Rupert – mruknęła Villy, zbierając naczynia po podwieczorku.
– Mimo wszystko uważam, że byłoby lepiej, gdyby po prostu zapytał Zoë – podsumowała Sybil.
* * *
Zoë otrzymała zadanie, by zerwać ogromne ilości dojrzałych śliwek, których było zatrzęsienie.
– Nie wolno pozwolić, żeby się zmarnowały – oznajmiła Duszka tego ranka. – A zatem, kochana Zoë, jeśli ogołocisz drzewka w ogrodzie przy kuchni, będziemy jeść tarty ze śliwkami, a resztę zabutelkujemy. Uważaj tylko na osy.
Zoë znalazła w szklarni największy kosz i drabinę, ustawiła ją pod murem ogrodu i metodycznie ogołacała każde rozpięte na treliażu drzewo. Było to lepsze niż szycie z ciotkami czy cotygodniowe pisanie bezsensownych listów do matki, która bawiła u swojej przyjaciółki na wyspie Wight. Od ubiegłego roku Zoë próbowała być milsza dla matki, poświęcać jej więcej uwagi, ale doszła do wniosku, że jedyne, na co ją stać, to nie być niemiłą.
Od czerwca, kiedy straciła dziecko, pogrążyła się w tak głębokiej apatii, że czuła się lepiej w samotności. Nie musiała się starać być „bystra”, jak to nazywała; nie musiała zmagać się ze współczuciem czy życzliwością, od których tylko wpadała w rozdrażnienie albo zbierało jej się na płacz. Wydawało jej się, że do końca życia będzie znosić niezasłużone uprzejmości, udzielać nieszczerych odpowiedzi, być ciągle postrzegana w niewłaściwym świetle, a także, jak przewidywała, zgodnie z oczekiwaniami „ochłonąć” po tym, co ją spotkało i co wszyscy poza nią odbierali jako naturalną tragedię. Ciąża okazała się tak uciążliwa, jak wcześniej to sobie wyobrażała; nic nie działo się tak, jak jej mówiono. Poranne mdłości, które miały jej dokuczać tylko trzy miesiące, trwały przez cały czas i wcale nie ograniczały się do poranków. Przez ostatnie cztery miesiące bolały ją plecy, więc żadna pozycja nie była wygodna, a w nocy musiała co dwie, trzy godziny korzystać z toalety. Spuchły jej kostki, w zębach pojawiły się niezliczone ubytki i po raz pierwszy w życiu doświadczała nudy i niepokoju w równych proporcjach. Ilekroć czuła się naprawdę znudzona, choć nie na tyle, by zająć się czymś interesującym, narastał w niej niepokój. Jeśli nosi dziecko Philipa, czy będzie do niego podobne? Czy wszyscy od razu poznają, że to nie Rupert jest ojcem? Jakie byłyby jej uczucia do dziecka, gdyby musiała udawać, że spłodził je jej mąż, a ona by wiedziała, że jest inaczej?
W tamtym czasie pragnienie, by wyznać prawdę, nawet gdyby miały spaść na nią gromy, pragnienie, by zwierzyć się komuś, nawet gdyby nie uzyskała przebaczenia, było przemożne, ale mu nie uległa. Była tak bardzo przygnębiona, że właściwie odsuwała od siebie myśl, że przecież może to być dziecko Ruperta. Rupert był dla niej taki miły! Niezmiennie czuły i cierpliwy w czasie jej mdłości, częstego płaczu, ponurych napadów użalania się nad sobą i rozdrażnienia (jak mógł ją rozumieć, skoro nic nie wiedział?), jej powtarzanych przeprosin za to, że jest beznadziejna (wtedy, gdy poczucie winy było wprost nie do zniesienia). Robił, co mógł, by ją wspierać we wszystkim, co musiała znosić przez kolejne miesiące, aż w końcu urodziła w domu, pod okiem położnej, z której usług zawsze korzystała rodzina.
Cierpiała długie godziny, a później Rupert, który cały czas był przy niej, przyniósł wykąpanego noworodka, by włożyć go w jej ramiona.
– Proszę, kochanie. Czyż nie jest piękny?
Spojrzała na małą główkę z burzą czarnych włosów, na pomarszczoną drobną, żółtą twarzyczkę – urodził się z ostrą żółtaczką – okoloną koronkowym białym szalem zrobionym przez Duszkę. Spojrzała na wysokie czoło i wydatną górną wargę – i już wiedziała. Popatrzyła na Ruperta, który miał twarz szarą ze zmęczenia, i nie mogąc znieść niewinności jego niepokoju, troski i miłości, zamknęła oczy, gdy popłynęły z nich piekące łzy. Była to chwila najgorsza ze wszystkich: nie wyobrażała sobie, że będzie musiała mierzyć się z jego dumą i radością.
– Jestem strasznie zmęczona – szepnęła i zabrzmiało to jak jęk.
Położna zabrała dziecko i oznajmiła, że matka musi odpocząć. Rupert pocałował Zoë i została sama. Leżała sztywno, nie mogąc zasnąć, przekonana, że już nigdy nie uwolni się od tego trawiącego ją kłamstwa: ta mała obca istota będzie rosła, coraz bardziej podobna do Philipa, którego zaczęła już nienawidzić. Naszła ją straszna myśl, że tylko śmierć dziecka mogłaby ją uwolnić. Albo moja, pomyślała, bo nieco lepiej jest życzyć śmierci sobie niż komuś. Nie minął tydzień, a dziecko zmarło. Od początku było chore, ledwie się ruszało, nie chciało pić jej mleka, a jeśli piło, to wymiotowało i kwiliło niemal bez przerwy, prawie nie śpiąc – z powodu kolki, mówili. Później położna wspomniała jednak o skręconym jelicie i stwierdziła, że od początku nie miało szans.
To Rupert powiadomił Zoë o śmierci syna (nie chciała wymyślać dla niego imienia); jego udręka była ostatnią straszliwą rzeczą, jaka nią wstrząsnęła, zanim pogrążyła się w czarnej melancholii. Było po wszystkim. Ogromne pragnienie i ból doskwierały jej przez wiele dni, dopóki nie straciła mleka. Miała rozstępy na pięknych piersiach, z których kiedyś była bardzo dumna, ale tym się nie przejmowała; nie dbała już zupełnie o nic. Jej ulga była zbyt niebezpieczna, by ją zaakceptować – czyż nie chciała, żeby dziecko umarło? – i Zoë trwała w izolacji, skrywając to, co chciała wyznać jedynej kochającej ją osobie. Długo dochodziła do siebie; cały czas była zmęczona, przesypiała długie noce i popołudnia, po czym budziła się wyczerpana swoim odrętwieniem. Otaczała ją życzliwość całej rodziny, ale – co dziwne – tylko Clary zrobiła wyłom w murze, który Zoë wzniosła wokół siebie.
Któregoś popołudnia Zoë obudziła się na kanapie w salonie i zobaczyła, że jej pasierbica ostrożnie stawia na stoliku obok niej tacę z herbatą.
– Upiekłam kilka babeczek – powiedziała Clary. – Moich pierwszych. I nie jestem pewna, czy są smaczne.
Nie były: twarde jak skała i zaskakująco ciężkie.
– Liczy się myśl – rzuciła machinalnie Zoë.
Atmosfera była przesycona raczej letnią dobrą wolą niż serdecznością.
– Tak, ale tylko dla tego, kto to pomyśli, prawda? – zauważyła Clary. – Chociaż to może dobrze, że ludzie nie znają wielu naszych myśli. Ja na przykład życzyłam ci śmierci. Nie przejmuj się, to było dawno temu. Myślenie o tym… oczywiście tylko czasami… było dla mnie niedobre, ale gdybyś o tym wiedziała, dla ciebie byłoby gorzej. Nienawidziłam cię za to, że nie jesteś moją mamą. Ale teraz jestem szczęśliwa, że nigdy nie próbowałaś nią być. Mogę uważać cię za przyjaciółkę.