Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
W swojej kolejnej po Biblii jadowitego drzewa powieści Barbara Kingsolver stworzyła hymn na cześć spontanicznej dzikości natury, oddając w niej bogactwo różnorodności duszy ludzkiej i świata przyrody. Przeplatają się tu trzy historie o ludzkich namiętnościach, które rozgrywają się na tle barwnej mozaiki życia zwierząt i ludzi zamieszkujących zalesione góry i walczące o przetrwanie małe farmy w południowych Appalachach. Węzłem skupiającym te wątki jest legowisko kojotów, które właśnie pojawiło się w tym regionie. Deanna Wolfe jest samotnikiem, biologiem pracującym w tamtejszym Parku Narodowym jej baza to drewniany kamping położony w odludnej części gór. Nagle pojawia się tam młody myśliwy, Eddie Bondo. Wkracza on w prywatny świat Deanny, wprowadzając zamieszanie w jej ustabilizowaną egzystencję. Kilka kilometrów dalej, na farmie w dolinie rozgrywa się drugi wątek, którego bohaterką jest Lusa Maluf Landowski. Lusa wykształcona dziewczyna z miasta wyszła za mąż za farmera. Niespodziewanym zrządzeniem losu zostaje zdana na samą siebie w tym obcym dla niej miejscu i musi dokonać wyboru czy zaakceptować panujące tu reguły, czy też opuścić należącą teraz do niej ziemię. Nieopodal żyje para starszych, zwaśnionych sąsiadów, którzy uprawiają swe pola i toczą nieustanne dysputy na temat Boga, pestycydów i złożoności (niegdyś w ogóle przez nich nie dostrzeganej) świata. Podczas jednego, wilgotnego lata, kiedy przyroda wybucha bujnością, wszyscy oni odnajdą poczucie wspólnoty z fauną i florą, uświadamiając sobie, iż ludzie są tylko częścią życia na Ziemi.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Biblioteka Publiczna Dzielnicy Wola m. st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 633
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Barbara Kingsolver spędziła młodość w Kentucky. Zanim została pisarką, studiowała na wydziale biologii. Jest autorką powieści, zbiorów krótkich opowiadań, poezji, esejów. Do najpopularniejszych książek Kingsolver należą: Biblia jadowitego drzewa, Pigs in Heaven, Animal Dreams, The Bean Trees, Hight Tide in Tucson. Prace pisarki publikowane były także w wielu literackich antologiach i periodykach.
Jej artykuły z dziedziny kultury, polityki i historii naturalnej ukazywały się w magazynach „The New York Times", „The Nation", „National Geographic" i innych.
Z przepychem, który cechuje najlepsze prace Barbary Kingsolver, Lato namiętności charakteryzuje się oryginalnością tematu i demonstruje równowagę narraqi i idei, czego potrafi dokonać tylko znakomity pisarz.
Barbara Kingsolver
Tłumaczyła Hanka Beliczyńska
KAMELEON
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Prodigal Summer
Copyright © 2000 by Barbara Kingsolver All rights reserved
Copyright © 2004 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
Redaktor serii
Tadeusz Zysk
Information about the poetry, translations, and literary criticism of Aaron Kramer (published 1938-1998) is available on the website www.aaronkramer.com. Aaron Kramer’s personal papers are archived at the Special Collections Library of the University of Michigan.
ISBN 83-7298-200-7
Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 [email protected]
Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA” 45-301 Opole, Małopolska 18
Dedykuję Stevenowi, Camille i Lily oraz dzikiej przyrodzie, gdziekolwiek jeszcze taka jest
PODZIĘKOWANIA
siążka ta wyrosła z ziemi obficie błogosławionej -Z V przez moich przyjaciół i sąsiadów z Wirginii. Szczególnie jestem wdzięczna Necie Findley, jej nieżyjącemu już mężowi Billowi i ich synowi Joe za okazaną mi przyjaźń, za opowieści i poczucie humoru, które wzbogaciły moje życie i tę powieść. W moim przedsięwzięciu ma również swój udział Fred Hebard z American Chestnut Foundation, który udzielił mi wielkiej pomocy i przekazał wiedzę na temat drzew; program fundacji mający na celu zwiększenie populacji kasztana amerykańskiego jest oczywiście bardziej planowo i fachowo przeprowadzany niż ten, który stworzyłam dla tej powieści — pewnego dnia amerykańskie lasy znowu będą porośnięte tymi kasztanowcami. Dziękuję również wam, Dayle, Paige i Kyla — rodzino naszej rodziny. Jestem wdzięczna Jimowi i Pam Watsonom za przejażdżki, dowcip i dobrą wolę; pannie Amy — za spokój ducha; tobie, Randy Lowe — za dobre rady; oraz Cooperative Extension Service — za odpowiedzi na być może najdziwniejsze pytania, jakie im kiedykolwiek zadano. Bill Kittrell, pracownik Nature Conservancy, udostępnił mi wiele wartościowych informaqi i spostrzeżeń, podobnie jak Braven Beaty, Kristy Clark, Steve Lindeman i Claiborne Woodall. Nie mogę nie wspomnieć tu o zaciągniętym na całe życie długu u Felicii Mitchell za jej przyjaźń i wprowadzenie mnie w poezję wyprzedaży podwórkowych, a szczególnie za zabranie mnie na farmę tego pierwszego wieczora, kiedy mało brakowało, żebym tam nie dotarła.
Jestem wdzięczna tak wielkiej liczbie przyjaciół i znajomych, że trudno byłoby wymienić ich tu wszystkich po imieniu, ale wspomnę o kilku. Są to szczególnie: Emma Hardesty — dzięki za lata naszego życia; Terry Karten — za wiarę w literaturę bez względu na wszystko; Jane Beim — dziękuję za ułatwienie mi kontaktu z szerszą publicznością; Walter Tha-bit — za lekcje arabskiego; Frances Goldin — za przepisy kulinarne, składnię jidysz, niezawodny instynkt, bezwarunkową miłość i dużo więcej, niż można wyrazić słowami. Jestem wdzięczna rodzinie Aarona Kramera, która wspaniałomyślnie umożliwiła mi zacytowanie niezwykłego wiersza Aarona Epitalamium ze zbioru The Thunder of the Grass (International Publishers, New York); odkrywając piękno i rozmach pracy jego życia jako pisarza z pasją i sumieniem społecznym, poczułam, że znalazłam bratnią duszę. Podziękowania zechcą przyjąć: Chris Cokinos — za piękną książkę Hope Is the Thing with Feathers; Carrie Newcomer — za niewidzialne nitki; W.D. Hamilton — za odwagę i bystrość; Edward O. Wilson — też za te rzeczy, ale i za oddanie. Dan Papaj zwrócił moją uwagę na wspaniałe tajniki łuskoskrzydłych i pomógł rozwiązać inne zagadnienia. Także Robert Pyle pomógł mi odpowiedzieć na pytania dotyczące motyli i ciem. Z artykułu Mike'a Finkela The Ultimate Survivor („Audubon", maj-czerwiec 1999) dowiedziałam się o nowym punkcie widzenia na temat kojotów. Paul Mirocha zamienił moje mgliste sugestie na graficzny wygląd wyklejki w sztukę [w oryginale]. Serdeczne podziękowania za komentarze, w różnych fazach powstawania, mojego rękopisu, niech przyjmą: Steven Hopp, Emma Hardesty, Frances Goldin, Sydelle Kramer, Terry Karten, Fenton Johnson, Fred Hebard, Felicia Mitchell, i dziękuję za entuzjazm pracownikom wydawnictwa HarperCollins — to wszystko bardzo mi pomogło. Jeśli mimo tych ekspertyz pojawiły się w mojej książce jakieś błędy merytoryczne, to wyłącznie z mojej winy.
Stwierdzam z przekonaniem, że szczególny sposób patrzenia na świat — zatopiony głęboko w zielonej roślinności — zawdzięczam swoim rodzicom, dzięki którym wychowałam się w takim miejscu — między farmami i dziką przyrodą. Jak również mojemu bratu Robowi, nauczycielowi i współkonspi-ratorowi w łapaniu węży i tropienie śladów. Moja siostra Ann tak otworzyła swoją duszę, by mnie wspierać, że można to porównać do rozłożonych skrzydeł. Moje córki, Camille i Lily, są takimi ekspertkami w świecie radości, wdzięku i cudów, że codziennie zanurzają mnie w nowej rzeczywistości. Dziękuję Stevenowi, którego doskonałe ucho i pewna ręka zawsze mi towarzyszyły podczas pisania tej książki, jak są przez całe nasze wspólne życie. Jestem wdzięczna losowi za wybór partnera i trudno mi uwierzyć w moje szczęście.
Epitalamium
Przyjdźcie tu wszyscy niezaspokojeni, jak władca w samotnym gabinecie — nieme ptaki, sztuczne kwiaty na tapecie, szafy pełne umarłych snów i cieni!
Chodźcie, stare ulice uprzątniemy, gdy narzeczona zwiędłe liście zmiecie, czekając jego, co wiosną przyleci, tak i my go czekamy utęsknieni
Wymiećmy cienie szczurami zarosłe, z serc usuńmy rozpacze, co wstydem nas ranią — przystrojoną kwiatami, witającą wiosnę łożnicę małżeńską uczyńmy przystanią. Gdy on przyjdzie nieme ptaki zaczną piosnkę, gdy on przyjdzie, zgasłe sny zmartwychwstaną!
Aaron Kramer
Rozdział I
DRAPIEŻNIKI
oruszała się ze swobodą ruchów, jakiej nabiera się, r żyjąc samotnie na odludziu. Ale pojęcie samotności jest tylko ludzkim przeświadczeniem. Każdy jej cichy krok był jak grom dla owadów żyjących pod stopami. Każdy wybór zmienia świat wokół. Wszystkie tajemnice mają świadków.
Gdyby ktoś ją teraz obserwował — na przykład ukryty w lesie myśliwy — zobaczyłby, jak szybkim krokiem podąża po wznoszącej się w górę ścieżce i złowrogo patrzy pod stopy, mógłby pomyśleć, że jest to rozzłoszczona kobieta, która tropi coś nienawistnego.
Ale pomyliłby się. To prawda, była sfrustrowana, lecz tylko dlatego, że tropi w błocie ślady zwierzęcia, którego nie potrafi zidentyfikować, a przywykła do tego, że zawsze była pewna. Gdyby jednak zadała sobie trud, by zbadać stan swego umysłu w ten wilgotny, słoneczny poranek, mogłaby stwierdzić, że jest szczęśliwa. Uwielbiała powietrze po ulewnym deszczu i odgłos spadających liści wypełniający las szumem, jak dźwięk metalowej miotełki uderzającej o talerze perkusji, który sprawiał, że głowa pustoszała ze słów. Jej ciało poruszało się według własnych, niczym nie krępowanych zasad; długie nogi poruszały się tak szybko, że trudno byłoby jej dotrzymać kroku. Co jakiś czas przy kucała na ścieżce i badała odbite na listowiu zwierzęce ślady. Za każdym razem, kiedy się schylała, warkocz gruby jak jej ręka spadał przez ramię i dotykał ziemi. Jej ciało odczuwało przyjemność z poruszania się na otwartej przestrzeni, na zewnątrz ciasnej chaty, której drewniane ściany wskutek długotrwałych wiosennych opadów obrosły mchem i nieco się pochyliły. Zmarszczone brwi były jedynie wyrazem pełnego skupienia. Dwa lata życia w odosobnieniu sprawiły, że — jak osoba niewidoma — kompletnie zobojętniała na wygląd swej twarzy.
Przez cały poranek podążała śladami zwierzęcia ścieżką w górę, zręcznie omijając rododendrony, i teraz wchodziła w stary las, który nie został wycięty tylko dzięki temu, że rósł na bardzo stromym zboczu. Ulewny deszcz ostatniej nocy przedarł się przez gałęzie i zmył ślady nawet tu, na wierzchołku wzgórza osłoniętego baldachimem z konarów hikory. Z odcisków na lśniących berberysach porastających poszycie leśne wywnioskowała, jakiej wielkości mogło być zwierzę, i serce jej mocniej zabiło. Czyżby znalazła to, czego szukała od dwóch lat? Do całkowitej pewności brakowało jednak kilku szczegółów, zwłaszcza prawie niedostrzegalnych śladów pazurów spoza poduszki łapy, które odróżniają zwierzęta rodziny kołowatych od rodziny psowatych. Deszcz w pierwszej kolejności zmył właśnie te nikłe ślady i mimo usilnych starań nie mogła nic dostrzec. Zdała sobie sprawę, że poza odciskami łap musi poszukać innych znaków pozostawionych przez zwierzę, ale była wytrwałym tropicielem i nie martwiło jej to w ten cudowny, wilgotny poranek jak w raju. Niewykluczone, że pozostały jakieś odchody zwierzęcia (co też mógł rozmyć deszcz) lub inny znak, charakterystyczny dla tego gatunku. Niedźwiedzie zostawiają ślady pazurów na korze drzew, czasami nawet ją nadgryzają — nie był to zatem niedźwiedź. Stworzenie miało rozmiary owczarka niemieckiego, ale z pewnością nie było to zwierzę domowe. Jeśli byłyby to ślady psa, to w tym lesie i w taką pogodę mógł być to tylko dziki i wygłodniały pies.
Doszła do miejsca, w którym ślady wskazywały, że zwierzę okrążyło pień kasztana prawdopodobnie po to, by zaznaczyć go swym zapachem. Dokładnie obejrzała pień. Był to stary, poszarpany olbrzym, próchniejący od czasu swej śmierci przez ścięcie siekierą lub zarażenie grzybem Endothia para-sitica. Ten zmurszały pień stał się podłożem dla muchomorów, których delikatne kapelusze w jaskrawopomarańczowym kolorze wyglądały jak otwarte parasole. Zapewne ulewa zniszczyłaby te delikatne twory, musiały zatem wyrosnąć kilka godzin po deszczu, pobudzone amoniakiem z odchodów wcześniej przechodzącego tędy zwierzęcia. Badała to miejsce przez dłuższy czas, nieświadoma swego uroczego profilu, kształtu nosa i brody ani ruchów swej lewej ręki, którą odgarniała włosy opadające na oczy i opędzała się od komarów. Co jakiś czas przykucała obok pnia, podpierając się na mchu czubkami palców, by utrzymać równowagę, i przybliżała twarz do spróchniałego drzewa. Obwąchiwała go.
— Kot — spokojnie powiedziała do siebie. Nie jego miała nadzieję tu znaleźć, ale mimo wszystko to przyjemna niespodzianka odkryć ślady rysia na tym wzgórzu. Pomyślała, że te góry, pokryte mokradłami i porośnięte lasem, mogą być doskonałym miejscem do życia dla zwierząt z rodziny ko-towatych, chociaż one najczęściej zamieszkują wapienne, klifowe brzegi rzeki wzdłuż granicy stanów Wirginia i Kentucky. A tymczasem na jednego natrafiła tutaj. To tłumaczyło płaczliwe zawodzenie, które słyszała dwie noce temu. Był to przejmujący lament rozlegający się w deszczu, przypominający krzyk kobiety. Wiedziała przecież, że to ryś, ale ten odgłos nie pozwalał jej zasnąć. Nie ma człowieka, którego nie poruszyłby dźwięk brzmiący jak odgłos ludzkiego cierpienia. Na wspomnienie o tym wstrząsnął nią dreszcz. Zachwiała się, podparła rękami i wstała.
Zobaczyła go. Stał i patrzył na nią. Miał na sobie wysokie buty, panterkę i plecak większy niż jej. Jego strzelba nie była zabawką, wyglądała jak podwójna trzydziestka. Zanim zapanowała nad sobą, na jej twarzy z pewnością pojawiło się zdziwienie. Czasami spotykała tu myśliwych, ale to zawsze ona pierwsza ich zauważała. Natomiast ten miał nad nią przewagę. To on ją obserwował.
— Eddie Bondo — powiedział, dotykając palcami ronda kapelusza. Dopiero po chwili zorientowała się, o co chodzi.
— Słucham?
— Tak się nazywam.
— Wielkie nieba — powiedziała, w końcu panując nad oddechem. — Nie pytałam o twoje nazwisko.
— Mimo wszystko powinnaś je znać.
„Nadęty zarozumialec — pomyślała. — A właściwie naładowany. Jak strzelba, gotowy wypalić".
— Po co mi twoje nazwisko? Chcesz opowiedzieć historię, którą będę później powtarzać? — zapytała spokojnie. Tej taktyki nauczyła się od ojca, a właściwie tak postępowali tu wszyscy — zachować spokój w momencie największego zdenerwowania.
— Tego nie powiedziałem. Ale na pewno nie gryzę — uśmiechnął się przepraszająco. Był od niej młodszy. Lewą rękę trzymał na ramieniu i czubkami palców gładził lufę strzelby. — Poza tym nie strzelam do kobiet.
— To dobra wiadomość.
Słowo gryzę wypowiedział z północnym akcentem. Intruz z dalekich stron, który zawadza tu jak kudzu — pnący półkrzew. Niezbyt wysoki, ale muskularny, co widać było nawet przez ubranie oraz po jego nadgarstkach, karku — w całej posturze; miał taką budowę, jakby nieustannie był gotów do działania, tak że nawet w stanie spoczynku wydawał się napięty-
— Widzę, że wąchasz pień — powiedział.
— Prawda.
— Masz jakiś szczególny powód?
— Tak.
— Zdradzisz go?
— Nie.
Ponownie zapanowała cisza. Patrzyła na jego ręce, ale w rzeczywistości przyciągał ją błysk w jego ciemnozielonych oczach. Przypatrywał się jej, tak jakby zainteresowała go wymowa samogłosek w tutejszym dialekcie, w jej tajemniczych „tak" i „nie". Nagle jego usta wykrzywiły się nad prostokątną szczęką i na twarzy pojawiło się zdziwienie. Nigdy przedtem nie widziała twarzy tak przykuwającej uwagę jak ta.
— Nie jesteś zbyt rozmowna — zauważył. — Większość dziewcząt, które znam, trajkoczą przez pół dnia o tym, czego jeszcze nie zrobiły i do czego nie mogą się zabrać.
— Chyba jestem inna niż twoje znajome.
Zastanawiała się, czy go uraziła. Nie miała broni, on miał, aczkolwiek powiedział, że nie będzie strzelał ani gryzł. Stali w milczeniu. Odmierzała tę ciszę przesuwającymi się obłokami i trelami rudego drozdka, który nagle wynurzył się z konarów i zawisł w powietrzu między nią i nieznajomym — jej ofiarą? Nie, raczej intruzem, który wkroczył na jej terytorium. Drapieżnikiem — byłoby zbyt mocnym określeniem.
— Masz coś przeciwko temu, że przez jakiś czas będę ci towarzyszył? — zapytał uprzejmie.
— Tak — warknęła. — Zupełnie nie mam na to ochoty.
Kim on właściwie był, mężczyzną czy chłopcem? Nagle przestał się uśmiechać i wyglądał, jakby zraniło go jej sżbrstkie zachowanie, jak syn złajany przez matkę. Zastanawiała się, jaki przybrać ton, żeby wybrnąć z tej sytuaqi. Doskonale radziła sobie z myśliwymi, którzy zapominali, kiedy kończy się sezon na jelenie — to była jej praca. Ale zazwyczaj tylko o tym z nimi rozmawiała. Wiedziała, że dobre maniery nie były jej mocną stroną nawet wtedy, kiedy żyła w eleganckim domu, zgrabnie umieszczona między mężem i sąsiadami. Palcami odgarnęła do tyłu opadające jej na twarz długie, brązowe, przyprószone siwizną włosy i wplotła palce w warkocz.
— Tropię zwierzę — powiedziała spokojnie. — A jeśli jesteś myśliwym, to dobrze wiesz, że dwie osoby robią więcej hałasu niż jedna.
— Nie masz strzelby.
— Jak widać. W końcu jesteśmy na terenie Państwowego Parku Leśnego, gdzie polowanie jest zabronione.
— Prawda — przytaknął Eddie Bondo. — To wszystko wyjaśnia.
— Powinno.
Nie ruszał się z miejsca i przez dłuższą chwilę mierzył ją wzrokiem. Wystarczająco długo, żeby zrozumiała, że Eddie Bondo to nie chłopak, lecz mężczyzna. Czuła, jak rozbiera ją wzrokiem, ściągając z niej kolejne warstwy ubrania, a potem ponownie je nakłada, w odpowiednim porządku. Ciemnozielona kurtka z nylonu i gore-teksu to służbowe ubranie pracowników Parku Leśnego, a bawełniane spodnie i jedwabne termiczne kalesony były jej. Nie miała pojęcia, co pod tym wszystkim może być interesującego dla faceta. Dawno nikt tego nie widział.
Nieoczekiwanie odszedł. I chociaż wśród konarów drzew nadal rozbrzmiewał śpiew ptaków, powietrze nagle stało się głuche i puste.
Zniknął między rododendronami i nie było żadnych powodów, by myśleć, że kiedykolwiek tu był.
Pozostawił po sobie jedynie płonący na jej szyi rumieniec.
Kiedy kładła się spać, jej myślami całkowicie zawładnął Eddie Bondo. Rano obudziła się z pistoletem służbowym schowanym za paskiem. Właściwie powinna go zawsze mieć przy sobie, dla obrony przy ewentualnym spotkaniu z niedźwiedziem. Uważała, że jest w tym trochę racji.
Od dwóch dni widziała go wszędzie — o zmroku przed sobą na ścieżce, w chacie na tle święcącego za oknem księżyca, w snach. Pierwszego wieczora próbowała się oszukać i zagłębić w lekturze, ale już po chwili starannie się myła gąbką i mydłem, którego zazwyczaj nie używała, ponieważ dla jeleni i innych zwierząt był to jedyny ludzki zapach, jaki znały od myśliwych — czyli była to woń napastnika. Przez dwie noce budziła się zlana potem, zaniepokojona dzikimi, stłumionymi odgłosami nietoperzy parzących się w cieniu okapu werandy. Ich agresywna kopulacja była jak konfrontacja nieznajomych.
Teraz znowu go spotkała w pełnym świetle dnia, obok pnia kasztana, w tym samym miejscu, gdzie poprzednio. Tym razem był bez broni, miał tylko plecak. Natomiast ona miała naładowany, zabezpieczony, ukryty pod kurtką pistolet.
Jak wtedy, kucała przy pniu i badała ślady, ale tym razem była pewna, że jest na tropie tego, czego szukała. Niewątpliwie były to ślady zwierzęcia z rodziny psowatych. Prawdopodobnie samicy, której jamę odkryła dwa tygodnie temu. Samiec czy samica, zwierzę to na pewno zatrzymało się przy tym pniu, może zaintrygowane lub zaniepokojone śladami rysia, a może nie. Jakie miało powody, to trudno odgadnąć człowiekowi.
Stał jak wtedy i uśmiechał się do niej — jakby jej kucanie i podnoszenie się wokół pnia wyczarowało Eddiego Bondo, jakby powstał z nagłego uderzenia krwi do głowy.
— To ty — powiedział. — Inna od wszystkich dziewcząt, jakie znam.
Serce biło jej tak głośno, że zagłuszało jego słowa.
— Wydaje się, że jestem jedyną, jaką znaśż, jeśli przez cały czas kręcisz się na terenie Leśnego Parku Zebulon. A widzę, że tak właśnie jest.
Tym razem nie miał kapelusza, jego czarna rozczochrana czupryna sprawiała, że wyglądał jak wrona podczas mglistej, deszczowej pogody. Zazdrościła mu trochę grubych, błyszczących, prostych włosów, które swobodnie się układały i na pewno nigdy się nie kręciły. Rozłożył ręce.
— Popatrz, kobieto, strażniczko lasu. Nie mam strzelby. Widzisz przed sobą przyzwoitego mężczyznę, który przestrzega prawa.
— To prawda.
— To więcej, niż ja mogę powiedzieć o tobie — dodał. — Obwąchujesz pnie.
— Nie roszczę sobie prawa do powiedzenia o sobie, że jestem przyzwoita czy też że jestem mężczyzną.
Jego promienny uśmiech nieco zbladł.
— To widać — stwierdził.
„Nic mi nie grozi, mam przy sobie broń" — kiedy tak pomyślała, wiedziała, że teraz ma nad nim przewagę. Wrócił. Zmusiła go siłą woli, by ponownie pojawił się w tym miejscu. Tym razem go zatrzyma. Milczał przez minutę, a może kilka. W końcu poddał się.
— Przepraszam — powiedział.
— Za co?
— Że cię niepokoję. Chciałbym ci dzisiaj przez jakiś czas towarzyszyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
— Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?
— Nie dawało mi to spać w nocy. Zastanawiałem się, co taka urocza kobieta jak ty obwąchuje w tym wielkim starym lesie?
Czyli myślał o niej. Nocą.
— Nie jestem Czerwonym Kapturkiem, jeśli to cię niepokoi. Jestem dwa razy starsza od ciebie. — „Dwa razy starsza", tak powiedziała. Ten dawno zapomniany zwyczaj prostych farmerów z gór w Stanach Południowych zakradł się do jej nieumiejętnej konwersacji.
— Nie wierzę — wyznał.
Czekała na coś więcej i usłyszała.
— Jeśli wolisz, będę się trzymał od ciebie w pewnej odległości — powiedział.
Nie chciała, żeby podążał za nią.
— Wołałabym, żebyś szedł przede mną. I proszę, staraj się nie wchodzić na ślady, które tropię. Jeśli je zauważysz, nie depcz ich. — Pokazała mu ślady rysia sprzed trzech dni, a nie świeże ślady, odbite na butwiejących liściach na zboczu ścieżki.
— Tak, proszę pani. Będę uważał. — Nieznacznie ukłonił się, odwrócił i ruszył do przodu. Precyzyjnie omijał ślady zwierzęcia, jak również delikatnie stąpał po listowiu. Zacho-wywal się przyzwoicie. Czekała, aż oddalił się na tyle, że prawie zniknął między drzewami. Wtedy ruszyła do przodu, idąc śladami dwóch samców, mężczyzny i kota. Miała ochotę patrzeć na niego, jak idzie, patrzeć na jego ciało tak, żeby on o tym nie wiedział.
Było późne popołudnie, ściemniało się już po północnej stronie gór, gdzie rododendrony ciasno zarastały każdą szczelinę. W ich cieniu ziemia była gładka, niczym nie porośnięta. Za miesiąc rododendrony pokryje olbrzymia kula różowych kwiatów, jak bukiet panny młodej, jakby zbyt wykwintnych w tym dzikim lesie, w tych samotnych górach, ale na razie ich pąki są jeszcze uśpione. Teraz z wilgotnej ziemi przebijały się tylko psi ząb i inne dzikie wiosenne kwiaty, które muszą pospiesznie przeżyć swoją krótką egzystenqę — od pierwszych ciepłych dni maja, kiedy poprzez nagie gałęzie przedzierają się promienie słońca, do czerwca, gdy poszycie leśne pogrąża się w cieniu. W dolinie u podnóża gór, gdzie znajdują się farmy, wiosna zaczyna się już w pierwszym tygodniu maja, ale tu, na wysokości 1200 metrów, dzikie kwiaty pojawiły się dopiero teraz. Główki tych pełnych nadziei kwiatów były tak na-pęczniałe, że słychać było, jak miażdżyli je pod stopami. Za kilka tygodni, kiedy drzewa gęsto pokryją się liśćmi, kwiaty zginą w ich cieniu. Wiosna stopniowo będzie posuwać się coraz wyżej, po drodze obudzi niedźwiedzie i w końcu wybuchnie jak płomień, który wchłoną ciemne iglaste lasy na szczytach Gór Zebulon. Ale teraz wiosna jest najbardziej nienasycona. Wszędzie, gdzie spojrzeć, coś walczy o czas, o światło, o pocałunek pyłku, o połączenie spermy i jaja, o przetrwanie.
Dwa razy się zatrzymał, raz przy pokrytym kwiatami krzaku azalii, przypominającym płonący krzew, i raz bez widocznego dla niej powodu. Ani razu jednak się nie odwrócił. Myślała, że może uważnie słucha jej kroków, a może nie. To i tak nie miało znaczenia.
Kiedy doszli do miejsca, skąd kilkudniowe ślady rysia prowadziły w górę, Deanna poczekała, aż jej towarzysz się oddali i zniknie z pola widzenia. Wtedy zeszła stromym zboczem w dół na jeden z dobrze jej znanych szlaków służb leśnych. Jej zadaniem było utrzymywanie tych szlaków. W ciągu spędzonych tu miesięcy uporządkowała ich sto pięćdziesiąt kilometrów, a może więcej. Ten, którym teraz szli, nigdy nie zarastał, ponieważ prowadził od jej chaty do miejsca, z którego roztaczał się jej ulubiony widok. W pewnym momencie świeże ślady, które dotąd biegły obok starych śladów rysia, skręcały w bok i teraz tutaj znowu się pojawiły. Prowadziły dokładnie tam, gdzie przypuszczała — w dół, do miejsca jej ostatniego odkrycia. Dzisiaj jednak nie pójdzie tym tropem. Dwa tygodnie się powstrzymywała, żeby tu nie przychodzić. To było czternaście długich dni, które wydawały się latami. Postanowiła przyjść tu ósmego maja, by się przekonać, że to, co widziała, jest prawdą. Ale oczywiście teraz tego nie zrobi. Dołączy do Eddiego Bondo w jakimś innym miejscu, w razie gdyby ją śledził.
Zeskoczyła z wzniesienia do wapiennego wąwozu, w którego szczelinach kaskadami rosły paprocie. Plączącą, wapienną skałę pokrywały ciemne smugi po wiosennych strumieniach spływających teraz wszędzie z gór, zbyt długo dręczonych deszczami. Doszła do najstarszego w całym paśmie gór zagajnika, w pobliżu którego tryskało źródło strumienia. Pod wielkimi iglastymi drzewami leżały suche szpilki, tworząc idealnie równe koła, co wyglądało jak draperia pod świąteczną choinką. Stała tu i wsłuchiwała się w sprzeczkę znajomych jej sikorek: „Nje nje nje". Nagle usłyszała trzask. Pomyślała, że to on. Śledzi ją? Czekała na skraju ciemnego lasu, aż się sam pojawi.
— Zgubiłeś ślady rysia? — zapytała.
— Nie. Zgubiłem ciebie.
— Jak widzę, nie na długo.
Teraz miał na głowie kapelusz z nisko spuszczonym rondem, co utrudniało czytanie w jego oczach.
— Dzisiaj nie tropiłaś śladów kota? — spytał.
— Nie.
— Chciałbym wiedzieć, czego naprawdę szukałaś.
— Chyba jesteś bardzo niecierpliwy?
Uśmiechnął się zwodniczo.
— Co cię właściwie interesuje, moja pani?
— Kojoty.
Zobaczyła błysk w jego oczach. Mogła przysiąc, że rozszerzyły mu się źrenice. Przygryzła dolną wargę, żeby już nic nie mówić. Chyba zapomniała, jak rozmawiać z ludźmi, jak unikać odpowiedzi na pytanie i nie zdradzać tego, co istotne.
— Rysie, niedźwiedzie, lisy — wymieniła jednym tchem, żeby ukryć wzmiankę o kojotach. — Właściwie wszystko, co tu żyje, a zwłaszcza drapieżniki.
Poruszyła się w miejscu, czekając. Czuła swoje palce w butach. Czy on coś powie? Nadal milczał, więc zapytała:
— Wydaje mi się, że kiedy widziałam cię tu ostatni raz, interesowały cię jelenie?
Nieznacznie wzruszył ramionami. Sezon na jelenie skończył się przed kilkoma miesiącami. Nie da się złapać przez pracownika służb leśnych, z oznaką.
— Dlaczego najbardziej interesują cię drapieżniki? — zapytał. *
— Bez powodu.
— Rozumiem. Po prostu to twoja słabość. Niektórzy obserwują ptaki, inni kolekcjonują motyle, a kobietę taką jak ty interesują pożeracze mięsa.
Mógł przypuszczać, że to sprowokuje ją do rozmowy; oka-że łaskawość obcemu.
— Drapieżniki znajdują się na szczycie łańcucha pokarmowego. Taki jest powód — powiedziała oschle. — Jeśli z nimi wszystko jest w porządku, to znaczy, że wszystko jest dobrze z ich ofiarami, czyli i c h pożywienie jest dobre. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że w łańcuchu pokarmowym czegoś brakuje.
— Naprawdę?
— Tak. Obserwacja drapieżników powie ci, co musisz wiedzieć o zwierzętach roślinożernych, na przykład jeleniach, o roślinności, o populacji owadów i małych drapieżników, takich jak ssaki owadożeme i gryzonie. O wszystkim.
Zauważyła, że przygląda się jej z zakłopotaniem. Przywykła do widoku jankesów, których mózgi pracują pełną parą, kiedy starają się pogodzić akcent prostych farmerów z południowo-wschodnich stanów z oznakami wyższego wykształcenia. W końcu zapytał:
— I co w gruncie rzeczy powinno się wiedzieć o ssakach owadożemych i gryzoniach?
— Gryzonie mają większe znaczenie, niż myślisz. Także chrząszcze i robaki. Wydaje mi się, że dla myśliwych las to zoo. Jak sądzisz, kto żywi te zwierzęta i sprząta klatki? Bez robaków i termitów chodziłbyś po uszy w suchych gałęziach, szukając szczeliny, przez którą mógłbyś strzelić.
Ściągnął kapelusz, onieśmielony jej nagłą chęcią rozmowy.
— Oddaję honor wszystkim robakom i termitom.
Spojrzała na niego.
— Chcesz mnie sprowokować? Niezbyt często rozmawiam z ludźmi i zapomniałam, jak odczytywać ich intencje.
— Teraz byłem, jak to się mówi, potwornie upierdliwy. — Zwinął swój bawełniany myśliwski kapelusz i włożył w pętlę przy plecaku. — A wcześniej byłem zbyt głośny. Przepraszam.
Wzruszyła ramionami.
— Pytaj o wszystko, co chcesz wiedzieć, to nie jest żaden sekret. To moja praca. Państwowa posada, za którą mi płacą. Co prawda niedużo, ale nie narzekam.
— Za co, za przepędzanie intruzów takich jak ja?
Uśmiechnęła się.
— To też należy do moich obowiązków. I utrzymywanie szlaków, a w sierpniu, kiedy jest szczególnie sucho i istnieje duże zagrożenie pożarami, powinnam siedzieć na wieżach strażniczych i kontrolować okolicę, czego nie robię. Zazwyczaj chodzę i obserwuję, co się dzieje w lesie. To moje główne zajęcia.
Popatrzył w górę na choiny kanadyjskie.
— Pilnujesz porządku w raju. Trudne zadanie.
— Tak. Ktoś musi to robić.
Teraz, uśmiechając się wprost do niej, upolował ją. Wszystkie poprzednie uśmieszki były tylko ostrzeżeniem przed tym jednym.
— Musisz być mądra, jeśli załatwiłaś sobie taką pracę.
— Nie wiem, czy mądra. Do tego potrzebna jest pewna szczególna osobowość. Musisz lubić to otoczenie.
— Nie miewasz tu wielu gości?
— Ludzi nie. Ale w lutym odwiedził mnie niedźwiedź.
— Spędził z tobą cały miesiąc?
Zaśmiała się, co ją bardzo zdziwiło. Kiedy ostatni raz śmiała się głośno?
— Ale nie na tyle długo, żeby zdewastować moją kuchnię. Była wczesna odwilż i chyba obudził się bardzo głodny. Na szczęście nie było mnie w domu, kiedy wpadł z wizytą.
— Zatem żyjesz tu sama z niedźwiedziami? Czym się żywisz, orzechami i jagodami?
— Nie, raz w miesiącu zarząd parku przysyła dżipem chłopaka, który przywozi mi prowiant, przeważnie są to puszki. A przede wszystkim sprawdza, czy jeszcze żyję i jestem na stanowisku, żeby nie wysyłali czeków do banku, gdybym umarła.
— Rozumiem. W takim razie masz chłopaka raz w miesiącu.
— Boże, nie — powiedziała i skrzywiła się. — Przysyłają tu jakiegoś dzieciaka. Najczęściej jak przyjeżdża, nie zastaje mnie. Nigdy nie pamiętam, kiedy ma się pojawić. Zostawia mi wszystko w chacie. Prawdę mówiąc, to on chyba trochę się mnie boi.
— W rzeczy samej, ciebie nie można się bać.
Wytrzymała jego wzrok tak długo, jak potrafiła. Patrząc na jego dwudniowy zarost piaskowego koloru, czuła, jaki może być dotyk jego skóry. Myśl ta spowodowała w jej ciele nieoczekiwany ból. Kiedy znów ruszyli szlakiem, trzymała się pięć, sześć kroków za nim. Był cichy. Nie należał do osób, które przestrzeń między dwojgiem ludzi muszą wypełniać rozmową, co bardzo jej odpowiadało. Mogła wsłuchiwać się w śpiew ptaków. W pewnej chwili stanęła i zdziwiło ją, że on natychmiast zrobił to samo. Odwrócił się do niej, stał nieruchomo z opuszczoną głową i też się wsłuchiwał.
— Co? — zapytał po chwili.
— Nic. Ptak.
— Jaki?
Czekała i skinęła głową na dźwięk wysokiego, brzęczącego trelu.
— Ten, który teraz śpiewa, to gajówka magnoliowa. Interesujące.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie było ich tu od lat trzydziestych, kiedy zupełnie wycięto lasy w tych górach. Teraz las odrósł i one zaczęły się rozmnażać.
— Skąd wiesz, że się rozmnażają?
— Nie mogę tego udowodnić, ponieważ zakładają gniazda tak wysoko, że tylko Pan Bóg może je znaleźć. I tylko słychać śpiew samca obwieszczającego swoje potrzeby.
— Zdumiewające — powiedział Eddie Bondo.
— Ależ nie. Wszystko, co teraz słyszysz w lesie, to nic innego jak samce, które komunikują swoje potrzeby.
— Zdumiewające jest to, że potrafisz tyle powiedzieć o nich, słysząc dźwięki, których ja prawie nie rozróżniam.
— To nie takie trudne. — Zaczerwieniła się. Była zadowolona, że tego nie zauważył, bo akurat się odwrócił i szedł przed nią. Kiedy ostatni raz dostała rumieńców? „Chyba przed laty" — pomyślała. A teraz, dwa razy podczas dwóch spotkań z nim. Czerwienienie się i śmiech to rzeczy, które pojawiają się tylko w relaqach między ludźmi. To forma komunikaqi?
— Obserwujesz też ptaki — stwierdził. — Nie tylko drapieżniki.
— Myślisz, że te maleństwa nie są drapieżnikami? Popatrz na to z punktu widzenia gąsienicy.
— Spróbuję.
— Ale one nie są na szczycie łańcucha pokarmowego jak duże złe wilki.
— Wydaje mi się, moja pani, strażniczko lasu, że to właśnie one najbardziej cię interesują. Duże złe wilki.
— W obecnych czasach to byłoby naprawdę nudne.
— Chyba tak. Kto w tej okolicy zastrzelił ostatniego wilka, Daniel Boone?
— Prawdopodobnie. Tak, w tych czasach zastrzelono ostatniego szarego wilka.
— A są jeszcze inne gatunki?
— Tak. Szarego wilka każdy zna. Ale tu żył jeszcze inny, mniejszy, zwany czerwonym wilkiem. Wytrzebiono je jednak, zanim jeszcze wybito wszystkie wielkie wilki.
— Mały wilk? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
— I nie usłyszysz. Już zniknął z tej planety.
— Wybito je?
Zawahała się. •
— Zależy, co przez to rozumiesz. Jest takie miejsce na bagnach luizjańskich, gdzie podobno od czasu do czasu można go zobaczyć. Ale te, które udało się złapać, wszystkie były skrzyżowane z kojotami.
Mówili ściszonymi głosami. Kiedy rozmawiali, on cały czas szedł przed nią, co bardzo jej odpowiadało. Doceniała, że był tak zadziwiająco cichym i szybkim piechurem. W życiu nie spotkała człowieka, który potrafiłby dotrzymać jej kroku. „Poruszasz się, jakbyś zbiegała z miejsca zbrodni" — tak określał to jej mąż. „Czy nie potrafisz chodzić z gracją jak inne kobiety?" Niestety, nie potrafiła i był to kolejny jego argument przeciwko niej. Została poddana testowi „kobiecości", w którym jak w procesie czarownic z góry była skazana na porażkę.
— Wspomniałaś, że widziałaś tutaj kojoty — Eddie Bondo nacierał łagodnie.
Kojoty: małe złote duchy wytrzebionych czerwonych wilków powróciły. Chciałaby w tym momencie zobaczyć jego twarz.
— Mówiłam coś takiego?
— Prawie, ale nie dosłownie.
— Powiedziałam, że ich szukam — skwitowała. Umiejętność prowadzenia wymijającej rozmowy wróciła. Mówić dużo i nie powiedzieć wszystkiego. — Jeśliby się okazało, że tu żyją, interesujący byłby ich wpływ na inne mieszkające tu zwierzęta. To coś nowego.
— Może dla ciebie. Nie dla mnie. Widziałem ich więcej niż gwiazd na niebie.
— Naprawdę? — Szedł przodem, dlatego nie mogła wywnioskować, co naprawdę myśli i czy mówi prawdę. — Chodziło mi o to, że byłoby to coś nowego w tej okolicy. Nie było ich tu ani za Daniela Boone'a, ani w czasach Indian.
— Nie?
— Nie. Nie pozostał żaden ślad, że kiedykolwiek tu żyły. Dopiero kilka lat temu postanowiły rozszerzyć swoje terytorium na południowe Appalachy. Nikt nie wie dlaczego.
— Ale założę się, że taka mądra kobieta jak ty potrafi podać jakieś naukowe wyjaśnienie.
„Może — pomyślała — ale nie chcę". Podejrzewała go o to, że wie znacznie więcej na ten temat. To i tak jednak nie miało znaczenia; sekret postanowiła zachować dla siebie.
— To zjawisko występuje nie tylko tutaj — dodała, jednocześnie nie mogąc dłużej słuchać swego trajkotania. „Inna od wszystkich dziewcząt, jakie znasz, to teraz uważaj". — Kojoty pojawiły się w każdym kontynentalnym stanie Ameryki. Nawet widziano je w centrum Nowego Jorku. Ktoś zrobił zdjęcie kojota przebiegającego między taksówkami.
— Pędził do metra?
— Chyba raczej chciał złapać szczura.
Postanowiła milczeć i poczuła satysfakqę z tej decyzji, powstrzyma się wewnętrznie, jakby mocno zaciągała sznurki na szmacianej torebce, w której ukryta jest jej tajemnica. Sekret będzie trzymała w torebce, jednocześnie obserwując bacznie szlak i nasłuchując. Będzie również starała się odwrócić uwagę od niego, od jego pociągających zwierzęcych ruchów, lśniących czarnych włosów i pośladków widocznych przez dżinsy. Właściwie ten facet był jednym wielkim mięśniem, gdziekolwiek by na niego spojrzeć.
Patrzyła na drzewa pełne dopiero co wyklutych złoto-oków. Wydawało się, że wypełniają powietrze między konarami. Prawdopodobnie po deszczu zrzuciły łuski. Nagle były wszędzie. W promieniach słonecznych wysoko w konarach drzew tańczyły drżące, spełniając po osiągnięciu dojrzałości swoją poważną misję — żyć przez jeden dzień w słońcu i ko-pulować. Po okresie życia jako powolnie pełzające po liściach mięsożerne larwy teraz przybrały nową skrzydlatą postać, a ich zrzucone łuski leżały w błocie zniekształcone i puste. Jak cielesne duszki pospiesznie poszukiwały partnera, by złożyć jaja i dostąpić wieczności.
Na szczycie wzniesienia szlak nagle kończył się skalnym urwiskiem. Ten widok stromej wapiennej ściany opadającej setki metrów w dół, po której trudno byłoby się wdrapać nawet wiewiórce, zawsze zapierał jej dech w piersiach. Kiedy pierwszy raz znalazła się w tym miejscu, biegła — nie był to jej normalny szybki marsz, ale jogging — o czym wtedy my-ślała? Mało brakowało, a spadłaby w tę przepaść. W początkowym okresie swej pracy tutaj poruszała się niezwykle szybko, zupełnie niekobiecymi długimi krokami, jakby zbiegała z miejsca zbrodni. To było w lecie dwa lata temu. Setki razy powracała myślą do tej makabrycznej chwili, kiedy z całych sił starała się zatrzymać. Upadając, pokaleczyła sobie nogi i twarz. Żeby nie spaść w przepaść, przytrzymywała się młodych drzewek, które prawie wyrywała z korzeniami. I tak po prostu, w mgnieniu oka, bez żadnych świadków, jej życie mogło się zakończyć w tym miejscu. Myślała o tym bardzo często, przerażona kruchością tej chwili, która była jak słaba linka łącząca przyczepę, spajającą jej życie od tamtego krytycznego momentu z resztą, która po nim nastąpiła. Dzisiaj był kolejny dzień, którego mogła już nie przeżyć — błogosławieństwo promieni słońca na twarzy i możliwość oglądania tego wspaniałego widoku; stworzonej przez Boga zielonej ziemi rozciągającej się u stóp góry jak długi zielony pofałdowany dywan, który tworzyły łączące się ze sobą pola uprawne i pastwiska w Dolinie Zebulon.
— To twoje rodzinne stronny? — zapytał.
Kiwnęła przytakująco głową, zdziwiona, że zgadł. Wspinając się tu, przez to naznaczone przez złotooki popołudnie, przez godzinę szli w milczeniu. Widać stąd było srebrną wstęgę Jajecznego Potoku i miejsce, gdzie jak cztery palce i kciuk zbiegał się z potokami: Gorzkim, Gęsim, Walkera i Czarnym, w którym leżało miasteczko Egg Fork. Była to niespójna aranżacja małych zabudowań, wyglądających stąd jak rozrzucone po ziemi pudełka z landrynkami. Jej serce patrzyło na to z innej perspektywy; widziała tam w dole sklep Czarnej Ody, gdzie eskimoskie ciastka lodowe leżały pod kruchymi kawałkami lodu w chłodziarce; sklep żelazny Małych Braci, w którym na zakurzonej ladzie stał słoik z darmowymi lizakami — całe dzieciństwo na dłoni jednej doliny. Widziała jadącą wolno pod górę ciężarówkę z bydłem autostradą nr 6, w połowie drogi między sadem Nannie Rawley i farmą, która kiedyś należała do niej i do jej ojca. W promieniach słońca nie widać było stąd ich domu, jakkolwiek mrużyła oczy.
— Ale to na pewno nie jest twoje rodzinne miasto — powiedziała.
— Skąd wiesz?
Zaśmiała się.
— Ze sposobu, w jaki mówisz, a poza tym w Zebulon Coun-ty nie ma rodziny o nazwisku Bondo.
— Znasz każdą duszę w tej okolicy?
— Każdą duszę i jej psa — odpowiedziała.
Jastrząb z czerwonym ogonem wzniósł się wysoko i leciał z prądem powietrza, piskliwie pohukując, co było wyrazem zachwytu i radości. Szukała na niebie drugiego. Zazwyczaj tak ze sobą rozmawiają w czasie parzenia się. Kiedyś widziała parę kopulującą w locie, zmagającą się w uścisku i jednocześnie zataczającą w powietrzu pętlę i pikującą z wysokości dziesiątków metrów w dół. Widząc to, wstrzymała oddech z emocji i zdumienia, chociaż wiedziała, że w odpowiednim momencie rozłączą się i ponownie wzniosą w górę, że tak pogrążeni w namiętności nie skończą bezsensownym śmiertelnym upadkiem.
— Jak się nazywa to miejsce? — zapytał.
Wzruszyła ramionami.
— Po prostu dolina. Dolina Zebulon, jak te góry. — Z pewnością śmiałby się z nazwy Egg Fork1, dlatego ją pominęła.
— Nigdy nie chciałaś stamtąd wyjechać? — zapytał.
— Czyżbyś widział mnie tam na dole?
Przyłożył ręce do oczu, wypatrując czegoś na dole, jak w bajkach robią to Indianie.
— Nie — stwierdził.
— Więc o co chodzi?
— Miałem na myśli tę okolicę. Te góry.
— Kiedyś stąd wyjechałam i wróciłam. Nie tak dawno.
— Jak lasówka magnoliowa.
— Tak.
— Rozumiem dlaczego — powiedział i pokiwał głową.
Dlaczego wyjechała, dlaczego wróciła, co on wie? Zastanawiała się, jak to miejsce wyglądało dla kogoś obcego. Ponieważ wiedziała, jak to brzmi dla ludzi z miasta, nauczyła się głośno nie wymawiać nazwy swej rodzinnej miejscowości. Ale jakie wrażenie robi ten widok na kimś z zewnątrz, czy możliwe, że nie jest piękny? W rzeczywistości był to tylko długi rząd pól uprawnych, ścieśnionych, przytulonych do siebie w wąskiej dolinie między górami, na których stali, i pasmem Clinch Peak rozciągającym się z drugiej strony, którego kręty grzbiet porośnięty był ciemnym lasem. Teraz między tym i tamtym pasmem gór było tylko niebieskie powietrze i jeden jastrząb.
— W dolinie są owcze farmy — powiedział Eddie Bondo.
— Tak. Poza tym są farmy mleczne i pola tytoniu.
Patrząc na Clinch Peak, pokryty łąkami i gęstym lasem, pogrążyła się w myślach, dotykając ich jak gładkich kamieni ukrytych głęboko w kieszeni. Rok temu, na wiosnę, jeden z właścicieli farmy mlecznej odkrył w lesie, powyżej swego pastwiska, legowisko kojotów. Matka, ojciec i sześć młodych. Według lokalnych plotek, wszystkie już nie żyją. Nie wierzyła w to. Wie, jak ludzie w Zebulon lubią plotkować, i wiedziała, że kojoty to prawie nieśmiertelne stworzenia. „Matka i ojciec" to było wyobrażenie farmerów, gdyż nie wiedzą o tym, że rodzina kojotów składa się z samicy alfa i podległych jej sióstr. Samice decydują, że tylko jedna z nich się rozmnaża.
Kiedy czternaście dni temu znalazła jamę kojotów na swojej górze, miała ochotę krzyczeć z zachwytu. To na pewno była ta sama rodzina, musiało tak być. Ta sama rodzina zaczynająca od początku. Kojoty wybrały na legowisko jamę pod korzeniami wielkiego powalonego dębu, w pobliżu Gorzkiego Potoku, w połowie zbocza wzgórza. Natrafiła na ich kryjówkę przypadkowo. Pewnego ranka chodziła po lesie z kanapką w kieszeni, obserwując pierwsze oznaki wiosny. Schodziła zboczem w dół i dopiero po trzech kilometrach znalazła szorstkolistne niebieskie dzwoneczki Wirginia, kwitnące wzdłuż strumienia. Usiadła wśród nich, jadła kanapkę i obserwowała przez lornetkę ptaki, pipile, gdy zauważyła, że w jamie pod korzeniem coś się rusza. Było to wielkie zaskoczenie — czyżby w końcu, po dwóch latach poszukiwań? Resztę dnia przeleżała na ziemi porośniętej zimozielonymi roślinami i wstrzymując oddech, jak zakochana nastolatka, czekała na jakiś ulotny znak. W końcu zobaczyła wchodzącą do jamy samicę — złota sylwetka zanurzająca się w mroku. Słyszała czy też czuła, że reszta rodziny jest gdzieś w pobliżu. Nie odważyła się podejść bliżej, żeby zobaczyć małe. Te przebiegłe damy były bardzo czujne, łatwo można je przestraszyć, a wtedy uciekną. Ta, którą widziała, była karmiącą matką z pełnymi wymionami. Inne to jej siostry pomagające w karmieniu młodych. Im mniej farmerów w Ze-bulon County wie o tej rodzinie, tym lepiej.
Nagle obecność Eddiego Bondo przerwała jej myśli. Rękawy ich kurtek dotykały się, szepcząc sobie sekrety. Powróciła do swojego ciała i poczuła, jak mięśnie jej twarzy napinają się i nieruchomieją. Patrzyła w dolinę, ale w rzeczywistości kątem oka usiłowała zobaczyć jego profil. Czy zdawał sobie sprawę, że dotyk rękawa jego kurtki tak dziko ją pobudził, jakby to było jego nagie ciało? Jak to się stało? Nie pamiętała już ludzkiego dotyku — czy naprawdę to było to, czego pragnęła? To nie ona podjęła decyzję o rozwodzie, chyba że było prawdą to, co powiedział jej mąż, że życie w lesie było wyborem, którego mężczyzna nie może zaakceptować. Nie miała wpływu na to, że starszy od niej mąż, któremu trudno było pogodzić się z własnym wiekiem, nagle stał się krytyczny w stosunku do żony po czterdziestce. Zdecydowała o podjęciu pracy w Górach Zebulon, gdzie żyła w całkowitej izolacji już od dwudziestu pięciu miesięcy. Stanowiło to dla niej dowód — gdyby ktoś patrzył na to z boku — że w ogóle nigdy nie potrzebne jej było małżeństwo.
— Piękne — powiedział.
Zastanawiała się co? Spojrzała na jego twarz.
Omęopatrzył na nią.
kiedykolwiek widziałaś wspanialszy widok? A^-Mhji^dy — przyznała. Jej rodzinna ziemia.
-
Sj /. j
Czubki palców Eddiego Bondo dotykały jej palców i nagle tak po prostu chwycił ją za rękę, jakby był to jedyny właściwy komentarz do roztaczającego się u ich stóp piękna. Dreszcz, jak błyskawica rozłupująca jednocześnie dwa drzewa, przeszył jej uda. Jej ciało zaczęło się tlić, a raczej płonąć.
— Eddie Bondo — próbowała wymówić to głośno, nie patrząc na niego, tylko w pustą niebieską przestrzeń. — Znam cię krótko, ale możesz się dzisiaj zatrzymać u mnie, jeśli nie chcesz spać w lesie.
Nadal trzymał jej palce.
Ponownie ruszyli szlakiem, lecz teraz połączyła ich nowa więź, która powstała tak nagle. Szli obok siebie, trzymając się za ręce, ożywieni jak nowo narodzone zwierzęta z własnej woli, której siła popychała je do przodu. Czuła, jakby jej wszystkie zmysły się podwoiły, obserwując go i jednocześnie starając się patrzeć jego oczami. Przechodząc pod niższymi gałęziami, wolną ręką unosił je nad jej głową, żeby się nie odbijały i nie uderzały jej. Szli blisko siebie i nagle dostrzegli, jaki cud sprawiły dwa miesiące deszczu i dwa cieplejsze wiosenne dni. Podściółka leśna gęsto pokryła się grzybami, żółtymi, czerwonymi, brązowymi, różowymi, białymi, o różnych małych i wielkich kapeluszach. Ich nagle wyrosłe blaszkowa te ciała w delikatnych oraz jaskrawych kolorach malowniczo układały się na podłożu i wspinały się po pniach drzew. Bulwiaste kapelusze wychylały się przez zbutwiałe liście, oznajmiając, że w lesie nastał wiosenny czas płodnego erotyzmu oraz początek świata. Przyklękła, żeby pokazać mu nasięźrzał pospolity — małe żółte kwiatki z nieśmiało podkręconymi w tył płatkami i liśćmi cętkowanymi jak grzbiet węża mokasyna miedziogłowego. Schylił się i dotknął innego kwiatu.
— Popatrz na ten — powiedział.
— Spójrz na tamten — odpowiedziała jak echo, prawie szeptem. — To obuwik królowej. — Mała różowa orchidea, która wiedziała, że powinna właśnie tu rosnąć, w ziemi osłodzonej przez sosny. Przeszła obok, żeby jej nie zniszczyć, i zobaczyła ich więcej — kilkadziesiąt delikatnie pofałdowanych owalnych torebek sztywno trzymających się na łodygach i zwróconych ku wierzchołkowi góry. Zacisnęła usta i odwróciła wzrok od tej wielkiej ilości różowych woreczków przypominających mosznę.
— Kto wymyślił taką nazwę? — zapytał rozbawiony. Wy-buchnęli śmiechem. Ciekawe, kto uważał, że ta roślina wygląda jak damski pantofel, a nie jak męskie jądra. Oboje dotykali ostrożnie delikatnych żyłek na ciele orchidei, zadziwieni ich zimną roślinną powierzchnią.
— Tędy z pewnością wchodzą pszczoły — powiedziała, dotykając otworu pod koroną wąskich płatków, przez który zapylający je owad wchodził do wnętrza kwiatu.
Pochylił się i oglądał kwiat z bliska, a jego czarne włosy prawie dotykały jej czoła. Zdziwiło ją jego zainteresowanie kwiatami i własna silna fizyczna reakcja na bliskość tego młodego ciała. Czuła na jego włosach i na karku zapach leśnej wilgoci. Przeniknął ją tępy ból, bardziej przypominający pragnienie niż głód. Serce biło jej mocno i zastanawiała się, czy oferując mu suche miejsce do spania, naprawdę tylko o to jej chodziło? Zdała sobie sprawę, że nie jest pewna, czy zdoła spędzić wieczór i całą noc tak blisko niego, w małej «chacie, pragnąc go i jednocześnie powstrzymując się, by go nie dotykać. Czy zdoła przeżyć kolejne odrzucenie, jakiego doznała pod koniec swego małżeństwa, kiedy jej mąż, wchodząc do sypialni, patrzył jakby przez nią, szukając okularów lub kluczy, nawet jeśli była naga. Jej ciało było dla niego tylko przeszkodą, jak ktoś na teatralnej widowni, kto zasłania scenę. Na pewno była za stara, żeby robić z siebie idiotkę. Przecież Eddie Bondo był jeszcze chłopcem, nie miał nawet trzydziestu lat.
Usiadł i patrzył na nią zamyślony, ponownie ją zaskakując tym, co powiedział.
— Coś takiego rośnie na torfowiskach, na północy.
Niepokoiły ją jego nowe oblicza, zmiany modulacji głosu, widok jego palców, kiedy dotykał kwiatów, wiedza o torfowiskach, których ona nigdy nie widziała. Nie mogła oderwać oczu od prawie białych półksiężyców jego paznokci i dłoni o pięknym kształcie, po których widać było, że przywykły do różnej pogody. Zmusiła się, by coś powiedzieć.
— Czy obuwik królowej rośnie też na północy, w Kanadzie?
— To nie te same kwiaty, ale są podobne i też łapią owady. Pszczoły przyciągane słodkim zapachem wchodzą do środka kwiatu, gdzie wpadają w pułapkę, z której muszą szukać wyjścia. W ten sposób roznoszą pyłek, tam gdzie kwiat chce. Popatrz, podobnie jak tu.
Pochyliła się nad orchideą świadoma swego oddechu, kiedy dotykała małej, wypukłej torebki, przez którą zapylające ją owady musiały wlec swoje ciało, by mogły się uwolnić i odlecieć. Niespodziewanie poczuła przyjemny ból w okolicach kości łonowej.
Jak to możliwe, że pożąda tego obcego? Teraz najrozsądniej byłoby wstać i odejść. Kiedy jednak zbliżył swą twarz do jej twarzy, nie mogła się powstrzymać i dotknęła ręką jego szczęki, a to wystarczyło. Przytulał się do niej coraz mocniej, tak że powoli przechylali się do tyłu, aż w końcu leżeli na ziemi, poddając się sile grawitacji. Pomyślała, że swymi ciałami rozgniatają orchidee, ale natychmiast o tym zapomniała i czuła każdą warstwę ubrań, która oddzielała jego ciało i kości od jej gwałtownie bijącego serca, czuła każdą komórkę skóry jego twarzy, nawet wzgórki i spękania na jego ustach, kiedy ją nimi dotykał. Zamknęła oczy, żeby zmniejszyć natężenie tych doznań, ale zamiast tego ich intensywność jeszcze się wzmogła, tak jak przy zawrotach głowy zamknięcie oczu powoduje ich nasilenie. Otworzyła oczy, żeby zobaczyć, czy to, co się dzieje, jest prawdą — że się całują wśród zimnych liści, spadając w dół jak para jastrzębi, ale nie w powietrzu, tylko staczają się stopniowo po zboczu, miażdżąc nasiężrzały i trujące muchomory. U stóp wzgórza jego ciało spoczywało na jej ciele. Popatrzył w jej oczy, jakby coś za nimi było gdzieś głęboko w ziemi. Ściągnął z jej włosów brązowe bukowe liście i powiedział:
— Popatrz na to. Szkoda, że siebie nie widzisz.
— Od dwóch lat nie używam lustra — odparła ze śmiechem. Pomógł jej wstać i przez kilka minut szli w milczeniu.
— Tą drogą przyjeżdża do mnie dżip z zaopatrzeniem — wyjaśniła, kiedy doszli do szlaku. — Moja baza jest tam w górze, a ta droga w dół prowadzi prosto do miasteczka. Jeśli tego szukałeś.
Zatrzymał się, spojrzał w dół, po czym delikatnie odwrócił ją do siebie. Wziął w rękę jej warkocz i powiedział:
— Chyba znalazłem to, czego szukałem.
Patrzyła na boki, nie dowierzając. Uśmiechnęła się jednak, kiedy zaczął odchylać warstwy jej ubrań, jakby wszystko zaczynało się od tego miejsca nad jej sercem. Zsunął jej kurtkę z ramion do łokci.
— Znaleźć to co innego, niż szukać — odpowiedziała. Poczuła zapach jego włosów i skóry na szyi, kiedy całował jej twarz. To znowu wywołało pragnienie, jak pragnienie napicia się wody, tak przemożne, że żadna żyjąca istota nie zdołałaby się powstrzymać, by je ugasić, jeśli w pobliżu byłaby woda. Uwolniła swoje łokcie z kurtki, która spadła na rozipokłą ziemię. Rozpięła zamek jego kurtki i zdjęła ją, jakby zrzucała z niego skórę. Pomagając tej nowej sytuagi, cokolwiek miałoby się stać. Nie potrafiąc się rozdzielić, objęci, w połowie rozebrani z kurtek, przeszli niezdarnie sto metrów do jej chaty, ciągnąc za sobą plecaki.
Uwolniła się z jego objęć, usiadła na skraju nie obramowanej werandy i zaczęła zdejmować buty.
— Tu mieszkasz?
— Tak — odpowiedziała, zastanawiając się, co jeszcze może dodać. — Ja i niedźwiedzie.
Usiadł obok, położył palec na jej ustach, jakby mówił: „nie rozmawiajmy więcej o tym". Wciąż nie była pewna, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Delikatnie przechylił ją w tył i położył się obok. Głaskał ją po twarzy, potem rozpiął jej podkoszulek i dotykał jej ciała, przesuwając ręce w dół. Kiedy dotykał jej łona, nie krzyczała tylko dlatego, że całował jej usta. Wygięła się w łuk, wyjmując pistolet i odkładając go na podłogę. To wszystko działo się zbyt szybko, jej ciało samo prężyło się do przodu i wtedy cicho krzyknęła, a właściwie był to słaby jęk, i odsunęła się, żeby całkowicie się w nim nie zagubić. Kiedy otworzyła oczy, spostrzegła pistolet leżący na skraju werandy, zabezpieczony, skierowany lufą w dolinę. Lęk całkowicie ją opuścił.
Delikatnie ujęła jego ręce, położyła mu nad głową i przycisnęła do podłogi jak zapaśnik. Usiadła okrakiem na jego udach i patrzyła mu w twarz. Była głęboko zdumiona taką bliskością drugiego człowieka. On uśmiechnął się w swój dziwny, zdawkowy sposób. „Więc to takie proste — pomyślała — i jednak to jest możliwe". Pochyliła się nad nim, smakując końcem języka słoną skórę na jego klatce piersiowej, a potem badając mocno umięśniony, napięty brzuch. Wzdrygnął się pod wpływem jej ciepłego dotyku, dając w ten sposób do zrozumienia, że może wziąć i posiąść całego Eddiego Bondo. To była decyzja ciała, które nie ma wyboru, podobnie jak orchidea czy pszczoła, które są dla siebie niezbędne. I tak zagłębili się w sobie, ona pozwalając mu wejść, gdziekolwiek będzie chciał. Na godzinę przed zmierzchem — kiedy złotooki upajały się ostatnimi promieniami słońca w swym krótkim życiu, wysoko w czystym leśnym powietrzu — łuski ich pustych kurtek leżały splątane ze sobą w błocie, ich ciała o delikatnej skórze kończyły akt poznawania się na podłodze werandy. Wiatr strącał na ich włosy krople deszczu z młodych liści, ale pogrążeni w poszukiwaniu nieskończoności nie odczuwali chłodu.
Kiedy w gęstniejącym mroku wracało spokojne bicie serca, miała wrażenie, że to wszystko trwało wieczność. Leżał i patrzył poprzez nią w ciemny las, najwidoczniej zupełnie nie martwiąc się swym sercem. Zrobiło się już późno, bo słychać było wieczorne trele drozdów. Wiał wiatr, strząsając coraz więcej kropli deszczu z konarów drzew, które odbijały się od metalowego dachu chaty jak kule z pistoletu i parzyły zimnem ich półnagie ciała. Obserwowała kroplę wody, zwisającą na koniuszku jego lewego ucha, okoloną najcieńszym z możliwych złotym kolczykiem. Czy naprawdę był taki piękny, jak jej się wydawało? Czy też był po prostu facetem — kością dla jej wygłodniałego ciała?
Lewą rękę zagłębiał w jej włosy, ale wciąż patrzył w dal, ręka ruszała się sama z siebie, bez jego uwagi. Zastanawiała się, czy miał doświadczenie w pracy ze zwierzętami.
Wracając skądś, gdzie był myślami, popatrzył na jej twarz. — Piękna pani, masz jakieś imię?
— Deanna.
Czekał.
— Tylko Deanna?
— Deanna, reszty nie jestem pewna.
— To ciekawe, kobieta bez nazwiska. w
— Mam nazwisko, ale to nazwisko mojego męża... byłego męża. Czy też o b e c n e g o, ale b y ł e g o. — Usiadła, drżąc, i patrzyła, jak się podnosi i wciąga dżinsy. — Nie masz pojęcia, w jakiej mnie to stawia trudnej sytuaqi. To nazwisko nic dla mnie nie znaczy, ale wciąż przewija się w moim życiu, na prawie jazdy i wszystkich innych dokumentach.
— Wciąż jeszcze — zakpił, uśmiechając się do niej. Zastanawiał się nad tym, co mówiła. — To po prostu samiec. Pozostawia na wszystkim swój zapach.
Szczerze ją rozbawił.
— Tak to właśnie jest. Zaznaczył swoje terytorium na wszystkim, co mam, i odszedł.
Zdumiała się. Eddie Bondo doszedł do brzegu werandy i siusiał. Nie zorientowała się, co robi, do momentu, aż usłyszała krople spadające na berberysy i paprocie.
— Dobry Boże — powiedziała.
Odwrócił głowę i popatrzył na nią zdziwiony.
— Co? Przepraszam. — Jego postać stawała się coraz mniejsza i w końcu znikł.
— Wciąż jesteś na moim terytorium — powiedziała cicho do siebie.
Deanna jako nastolatka była zbyt nieśmiała, by ubierać się tak, jak podobało się chłopcom, a poza tym wychowywała się bez matki i nie miała od kogo się uczyć. Kiedy wstąpiła do college^, była pod wpływem dużo starszych od niej mężczyzn — głównie profesorów — i w końcu poślubiła jednego z nich. Jej wrodzona farmerska małomówność, wzrost i powaga — coś — spowodowało, że utrzymywała kontakty z ludźmi ze starszej generacji. Dlatego nigdy wcześniej nie poznała, co ma do zaoferowania dwudziestokilkuletni mężczyzna. Eddie Bondo znał się na rzeczy i miał energię, żeby realizować to doskonale w praktyce. Nie zmrużyli ani na chwilę oka między zmierzchem i brzaskiem.
Pierwszą myślą, jaka przyszła jej rano do głowy, zanim całkowicie doszła do siebie, było to, co mogła stracić poza — chwilowo — głową. Wiedziała, że coś takiego przydarza się większości kobiet i mężczyzn w jej wieku i większości innych zwierząt. Konfrontacja obcych. A może nie całkiem obcych, ponieważ odbyli pewien rytuał zalotów: prezentaqa, wycofanie, taniec trzydniowej obsesji. Widok śpiącego w jej łóżku mężczyzny wywołał jednoczesne uczucie euforii i głębokiego niepokoju. Zdziwiła się, że jest naga. Zazwyczaj kładła się spać w kilku warstwach ubrań. Obudzona o świcie śpiewem drozdów, czując na ciele dotyk zimnej pościeli, była jak przemieniony z larwy kolorowy motyl, który nie wie, dokąd frunąć.
Z wyglądu jego plecaka wywnioskowała, że nie ma w pobliżu stałego miejsca zamieszkania, że jest na długiej wyprawie. Zastanawiała się ze smutkiem, czy potrafiłaby przebywać z kimś na stałe, ale nieco później myślała inaczej. Cicho stał i bez pośpiechu wyciągał rzeczy z plecaka. Układał je w uporządkowany sposób na podłodze, szukając czystych ubrań i brzytwy. Doszła do wniosku, że kryminalista nie poświęcałby czasu na golenie. Jego plecak okazał się porządnym domem. Była w nim apteczka, spiżarnia i kuchnia. Miał ze sobą wiele jedzenia, nawet mały ekspres do parzenia kawy. Znalazł na ścianie miejsce, gdzie zawiesił lusterko, i dokładnie się golił centymetr po centymetrze. Starała się na niego nie patrzeć. Potem chodził swobodnie po chacie, czuł się pewnie jak zaproszony gość, pogwizdywał, uciszał się tylko wtedy, kiedy czytał tytuły jej książek: Teoria genetyki populacji, Ewolucyjna ekologia — to sprawiało, że na chwilę tracił pewność siebie.
Jego obecność tak wypełniła to małe pomieszczenie, że zabrakło miejsca na przygotowanie śniadania. Potykała się o szafki, szukała rzeczy nie tam, gdzie należało. Odwykła od towarzystwa. Miała tylko jedno drewniane krzesło z oparciem z kilku listewek i na werandzie jeden stary, zawilgotniały dziurawy fotel, z którego wnętrza fibiki wyciągały białe kępki materiału na gniazda. To wszystko, czym dysponowała. Odsunęła krzesło od stołu i postawiła pod ścianą, po przeciwnej stronie. Poprosiła, żeby tam usiadł, by miała trochę miejsca przy gazowym palniku na usmażenie jajek w proszku i zagotowanie wody na kaszę. Po jego lewej stronie stało w nieładzie jej metalowe połowę łóżko, obok nocny stolik zapchany książkami i magazynami, a między nimi lampa naftowa, którą omal nie strącili w nocy w jakimś szalonym pośpiechu, ryzykując spalenie.
Pozostawiony na noc ogień w piecu zgasł i rano było chłodno. To był normalny na tej wysokości czerwcowy chłodny świt, przed nadejściem cieplejszego poranka. Kiedy przyniosła dwa talerze z jajecznicą, wstał i podał jej krzesło. Drżąc, owinęła flanelową nocną koszulą nogi i obserwowała go przez dymiący kubek kawy. Podszedł do okna. Jadł na stojąco i patrzył w dal. Miał może około metra siedemdziesiąt wzrostu. Nie tylko był od niej młodszy, ale też o pół głowy niższy.
— Bez obrazy — zauważyła — ale faceci twojego wzrostu zazwyczaj omijali mnie z daleka.
— Czyżby?
— Tak. Lubili na mnie patrzeć z drugiego końca pokoju. Reagowali tak, jakbym swoim wzrostem chciała ich osobiście urazić.
Przestał jeść i spojrzał na nią.
— Nie obraź się, panno Deanno. Ale chyba zbyt dużo czasu przebywasz z wilkami i robakami. — Zaśmiała się. Uśmiechnął się bokiem, jak wędkarz rzucający przynętę na pstrągi. — My, chłopcy z Zachodu, takie kobiety jak ty nazywamy: „długi łyk wody".
Najwyraźniej naprawdę tak o niej myśli. Miała wrażenie, że nie może się nasycić jej długimi udami, stopami, ramionami, właściwie jej całym ciałem. To było zdumiewające, ale się jej podobało. Niepokoiła ją jego młodość. Powstrzymywała się, by nie zapytać, czy jego matka wie, gdzie on teraz jest. Pozwoliła sobie tylko na pytanie, skąd pochodzi.
— Wyoming — brzmiała jego odpowiedź. Jego rodzina od trzech generacji zajmowała się, jak on, hodowlą owiec. Zadawała sobie pytanie, co o tej porze roku pasterz z Wyomingu robi tu na południu, w Appalachach. Miała złe przeczucia.
Widziała jego pociągającą sylwetkę na tle okna, las za oknem i błyszczącą złotą ćmę io, wiszącą nieruchomo na siatce okna, dla której skończyła się noc poszukiwania partnera lub uprawiania ćmiej miłości. Teraz, poruszona pierwszym ciepłem poranka, szuka miejsca, gdzie mogłaby zwinąć skrzydła i przeczekać bezsensowny dla niej dzień. Deanna obserwowała, jak ćma powoli pełznie w górę po siatce, na owłosionych, żółtych odnóżach. Nagle drgnęła, otworzyła skrzydła i odsłoniła czarne oczy umieszczone na tylnym skrzydle, co znaczyło, że obserwowała napastnika, po czym pofrunęła do bezpieczniejszej kryjówki. Deanna poczuła ten sam impuls — zniknąć — uciec od tego ryzykownego partnera zgarniętego z jej lasu.
Pasterz z Zachodu. Wiedziała, jaki był ich stosunek do kojotów; to było powszechnie znane, może nawet była to największa wendeta człowieka na zwierzęciu. Również tutaj, w bardziej cywilizowanych okolicach Missisipi, sytuaqa nie była lepsza. Farmerzy, między którymi dorastała, zabijali kojoty, jeszcze zanim nauczyli się wymawiać ich nazwę. Tym strachem zarażono ludzką świadomość przez wieki, opowiadając bajki; dajcie człowiekowi we władanie miejsce, a on oczyści je z wilków i kojotów. Europejczycy wybili kojoty już wieki temu, nawet te żyjące w najbardziej niedostępnych górach i może nawet te miejsca były już teraz legendą. Od trzeciej klasy szkoły podstawowej, kiedy Deanna Wolfe nauczyła się recytować ślubowanie i przeczytała w encyklopedii hasło „wilk", pokochała Amerykę, ponieważ był to na tyle młody kraj, że ludzie nie zdążyli jeszcze wybić wszystkich wielkich drapieżników. Ale pracowali nad tym wytrwale.
— Kiedy spotkałam cię po raz pierwszy, miałeś strzelbę. Wyglądała jak podwójna trzydziestka. Co z nią zrobiłeś? — zapytała.
— Schowałem — odparł po prostu. Był gładko «golony, z odkrytym torsem, zadowolony i gotowy do zjedzenia jajecznicy ze sproszkowanych jajek i wszystkiego, co by mu zaproponowała. Jego strzelba była ukryta gdzieś w pobliżu, podczas gdy on chodził boso po jej chacie. Miał piękne stopy o wspaniałym łuku. Była to czysta, naga graqa. Deanna pomyślała, że chyba wpadła po uszy.
Co mogło przyciągnąć pasterza z Wyomingu do południowych Appalachów o tej porze roku? Czyżby Wielkie Górskie Polowanie? Wiedziała, że ostatnie zorganizowano około pierwszego maja — czyli w okresie rozrodu i karmienia, kiedy polowanie na wszystkie zwierzęta jest zakazane, chyba że celem była zamierzona eksterminaga. To przyciągało myśliwych z każdego zakątka, chcących rozkoszować się zabijaniem kojotów.
Rozdział II
MIŁOŚĆ ĆMY
j usa siedziała skulona w fotelu i potajemnie czy-y tała — jak się okazało, tylko tak może czytać żona farmera — kiedy nagle poczuła ostry, upajający zapach, który wstrzymał jej myśli. Ta niezapomniana chwila, w której zmienił się bieg jej życia, zdarzyła się o jedenastej godzinie dziewiątego maja.
Zamknęła oczy, odwróciła twarz w kierunku otwartego okna i głęboko oddychała. Kwitnący wiciokrzew. Zamknęła książkę na palcu wskazującym. Czytała pracę Charlesa Darwina o ćmach i właśnie była pochłonięta opisem dziewiczej Saturnia carpini, której zapach przyciągał chmarę samców, a niektóre z nich nawet pełzały przez komin pana Darwina, żeby dotrzeć do jej klatki. Sterty książek Lusy leżały na podłodze częściowo schowane za starym wyściełanym fotelem, jedynym miejscem w tym domu, które uważała za własne. Kiedy się tu sprowadziła, przesunęła ten dziwny, obity zielonym brokatem fotel z drugiego końca sypialni pod wielkie, wychodzące na południe okno, gdzie było najlepsze światło do czytania. Pochyliła się do przodu i przez zakurzone firanki patrzyła przez okno. W oddali widniał biały podkoszulek Cole'a i rysowała się wygięta do przodu linia jego ciała. Wychylał się, siedząc na traktorze, i zrywał obsypane kwieciem gałęzie wiciokrzewu, który piął się tak wysoko po zewnętrznej stronie cedrów rosnących wzdłuż granicy pola, że zwisał nad polem po drugiej stronie. Może ten pióropusz kwiatów wiciokrzewu był po prostu na jego drodze, a może zrywał go specjalnie dla niej. Lusa lubiła mieć w wazonie nad zlewozmywakiem świeże gałązki, których upojny, słodki zapach przepłaszał z tej kuchni złowrogie duchy kobiet i umożliwiał jej przetrwanie.
Cole orał oddalone o prawie pięćset metrów od domu pole pod uprawę tytoniu. To wydawało się nieprawdopodobne, żeby zapach kwiatów, które zrywał, był tak intensywny, że doleciałby aż do niej, aczkolwiek wiał lekki wiatr, i to dokładnie z tamtego kierunku. Według tutejszej ludności Appalachy oddychały. I to była prawda. Kotlina, do której tuż za ich domem opadało strome zbocze, codziennie rano robiła jeden powolny, głęboki, unoszący się w górę wdech, a wieczorem jeden długi wydech, który wpadl przez okno i unosił się ponad polami, a potem opadał w dół. Codziennie góry robiły jeden głęboki oddech. Kiedy Lusa po raz pierwszy odwiedziła tu Cole'a, słuchała tego z pobłażliwym uśmiechem. Lubiła ludowe opowieści, nawet jeśli nie całkiem zgadzały się z prawdą, jak te o oddechu gór, o wężach z obciętymi głowami dogorywających dopiero po zachodzie słońca, o żółwiach jasz-czurowatych, które jeśli chwyciły człowieka, puszczały go dopiero wtedy, kiedy zrywała się burza. Po ślubie z Cole'em, gdy tu zamieszkała, przekonała się, że Góry Zebulon naprawdę oddychają. Codziennie rano czuła ich powiew na twarzy. Nauczyła się skórą rozpoznawać czas — wiedziała, kiedy poranek zamienia się w popołudnie, wyczuwała wtedy delikatny dech gór na szyi. Przed zmierzchem było to jak namiętne tchnienie kochanka, osłodzone wilgotnością lasu, chłodzące jej kark i ramiona, kiedy przerywała pracę w kuchni, żeby odgarnąć z szyi spocone włosy. Zaczęła myśleć o Górach Zebulon jak o drugim mężczyźnie w swym życiu, potężniejszym i stabilniejszym niż ktokolwiek, kogo dotychczas znała.
Teraz w oddali na polu jej mąż zrywał dla niej kwitnące gałęzie wiciokrzewu. Była tego pewna, ponieważ włożył je między uda i wyściełane siedzenie traktora. Chmura białych kwiatów drgała, kiedy prowadzony przez niego oburącz traktor podskakiwał na zaoranej ziemi. Już prawie skończył pracę w niższych partiach pola. W południe przyjdzie do domu na kawę i posiłek, który nauczyła się tu nazywać „obiadem", i Lusa włoży świeże kwiaty do wody. Może uda im się porozmawiać. Postawi na stole zupę i chleb, a przykre słowa, które padły dziś rano, pójdą w zapomnienie. Niemal codziennie się kłócili, ale dzisiejsza awantura była jedną z najgorszych. Przy śniadaniu prawie podjęła decyzję o wyprowadzeniu się stąd. On chyba też tego chciał. Powiedzieli do siebie najgorsze słowa, jakie znali. Teraz zamknęła oczy i upajała się wpadającym przez okno zapachem. Szkoda, że rano nie obróciła wszystkiego w żart, zamiast walczyć o swoją ulubioną roślinę, której farmerzy nie znosili, kiedy wiła się po ich ogrodzeniach.
W tym tygodniu w lokalnej gazecie, w rubryce poświęconej ogrodnictwu, ukazał się artykuł, jak eliminować wicio-krzew, i to właśnie stało się przyczyną ich kłótni.
— Bądź czujny! Zachodzi potrzeba ponownego opryskania chemicznym środkiem chwastobójczym — czytała na głos, naśladując tutejszy akcent. Wiedziała, że to rozzłości Cole'a. Ale nie mogła się powstrzymać. Autorem tej paskudnej rubryki Ogrodnictwo w Edenie był lokalny przedstawiciel „Extension". Jego główne cotygodniowe rady dotyczyły tego, jak tępić różne gatunki zwierząt i roślin. Nie tolerowała tego, że tutejsza społeczność chce wybić wszystko, co wokół żyje — wykopać dzikie róże, strzelać do sójek w sadach czereśniowych, eliminować gniazda fibików z okapów werand, bo ich pisklęta zanieczyszczały schody. To było hobby mieszkańców Zebulon County, nieodwołalne jak rytuał wiosennych porządków.
— Luso — powiedział — wyśmiewając się z Zebulon, wyśmiewasz się ze mnie.
— Tego nie musisz mi mówić — rzuciła zjadliwie. Jakby siedząc w tej kuchni, gdzie czuła wrogą obecność jego zmarłej matki, mogła zapomnieć, gdzie się wychował. Cole był najmłodszym z sześciorga dzieci Widenerów. Żadna z jego pięciu sióstr nie wyjechała nigdy dalej niż na koniec doliny, w której ich ojciec dał każdej pół hektara ziemi na wybudowanie domu po zamążpójściu, resztę ziemi, czyli dwadzieścia cztery hektary, zostawił jedynemu synowi. Ich rodzinny cmentarz znajdował się tuż za sadem Cole'a. Najwyraźniej przeznaczeniem Widenerów było pozostanie na tej ziemi przez całe życie i wieczność. Dla nich miastem był Egg Fork — pobliska mieścina, która miała kilka tysięcy dusz, dziewięć kościołów i supermarket Krogera. Lusa była jak złowrogi intruz z drugiej strony gór, zLexington — czyli z bardzo daleka. Rzucona między pięć szwagierek, które z każdej strony graniczyły z dróżką prowadzącą do jej skrzynki na listy.
Po tej napaści na Cole'a w milczeniu obserwowała go, jak je śniadanie, potem rzuciła znienawidzoną gazetą i wstała, by zabrać się do pracy. Wyszła z kuchni na tylną werandę po wczorajsze mleko. Wciąż była w pantoflach i nocnej koszuli z kory; niecałą godzinę temu wstali z łóżka. Nad strumieniem nadal unosiła się mgła. Na zasłonie zauważyła drugą ze swych najbardziej ulubionych ciem io, której tylne skrzydła miały niezwykły różowawozłoty kolor, podobnie jak jej włosy. (Jej najbardziej ulubioną ćmą zawsze była Actias luna, eteryczny zielony duch górskich lasów). Lusa rugała ćmę: „Jesteś wyczerpana upojną miłosną nocą, ale czyż miałaś inne wyjście". Z wielkiej rodziny jedwabników szczególnie podziwiała ćmy io i lunę, które przyjmują pożywienie tylko jako gąsienice, a jako dorosłe osobniki nie mają otworu gębowego. „Cóż za niema, romantyczna ekstrawaganga — pomyślała Lusa — głodujące stworzenia ścigając się ze śmiercią, szukają w nocy partnerów".
Ostrożnie niosła pojemnik ze zsiadłym mlekiem, z którego mogła już oddzielić śmietankę. Nie było tego dużo, około trzech litrów. Mieli tylko jedną mleczną krowę. Jej mleko wystarczyło na domowe masło i śmietanę, które bardzo lubił Cole. Teraz doili ją tylko raz dziennie. Lusa zaszokowała wszystkich tym, że wyeliminowała kłopotliwy udój o czwartej rano. Po prostu zamykała na noc w jednej zagrodzie krowę z jej cielakiem. Kiedy na weekend wyjeżdżała do Lexington, wypuszczała je razem na pastwisko i w ogóle nie było konieczności dojenia (czy do tego naprawdę trzeba być naukowcem?). Kiedy potrzebowała mleka, zwierzęta pasły się osobno i wieczorem wymiona krowy były pełne. Siostry Cole'a nie akceptowały tego prostego rozwiązania, ale Lusa była z siebie zadowolona. To nie jej problem, że one w dzieciństwie stały się niewolnicami udoju dwa razy dziennie. Ona miała własny sposób. W niespełna rok nauczyła się sprawnie prowadzić wiejskie gospodarstwo. Cole uwielbiał jej kuchnię, nawet bardziej niż swej matki. Oddzielając teraz przy zlewozmywaku śmietankę i obserwując, jak gładkimi, cienkimi strugami sączy się po brzegach naczynia, przyszło jej coś do głowy. W przydomowym ogródku jest szpinak. Udusi go z grzybami na maśle, doda liść laurowy i śmietanę. To będzie pachnąca, wyśmienita zupa, którą Cole na pewno się zachwyci. Przygotuje ją na południowy posiłek i postara się, żeby zapomnieli o tej kłótni.
Ale Cole jadł śniadanie i nie miał ochoty się wycofać.
— Lusa, dlaczego sama nie piszesz do tej gazety? — prowokował ją. — Pomyśl o tych wszystkich prostakach, których mogłabyś czegoś nauczyć.
— Cole, pozwól mi się skupić na tym, co robię. Czy musi-my się kłócić?
— Nie, moja droga. Jest mi tylko przykro — powiedział, chociaż wcale nie było mu przykro — że nie pochodzę z jakiegoś eleganckiego miejsca, gdzie ludzie trzymają psy w domach, a ogródki mają w skrzynkach na oknach.
— Czy kiedykolwiek przestaniesz tak mówić. Lexington nie jest eleganckim miejscem. Po prostu ludzie piszą tam i czytają o innych rzeczach, a nie o zwalczaniu wiciokrze-wów pnących się po ogrodzeniach.
— Nie muszą się tym martwić, bo nie mają ogrodzeń. Każdy miejski ogródek przed domem, jaki widziałem, kończy się betonowym chodnikiem, na którym i tak nic nie wyrośnie.
„U wielu gatunków ciem — zaobserwował Darwin — samce preferują otwartą przestrzeń, a samice wolą przebywać w miejscach osłoniętych". Czy ona i Cole też byli tylko banalnym biologicznym układem? Czy różne natury samic i samców determinują ich różne zachowania? Podniosła głowę znad wodospadu śmietany i zastanawiała się, jak załagodzić tę napiętą sytuację.
— Tylko w części jestem osobą z miasta — powiedziała spokojnie. Ich kłótnie tworzyły nieprawdziwe barykady, a on zawsze stawiał ją po stronie, której nie wybierała. Jak mu wytłumaczyć, że całe swoje piegowate dzieciństwo spędziła w pułapce miejskiego trawnika, marząc o pastwisku? Że łapała motyle i ćmy, szukała ich w ilustrowanej książce o owadach i dotykała wszystkich obrazków, ale pragnęła zobaczyć te, które żyją w bardziej dzikich miejscach?
Strzelił palcami i założył ręce za głowę.
— Lusa, kochanie, dziewczynę można wyrwać z miasta, ale z dziewczyny nie można wyrwać miasta.
— Cholera — powiedziała podniesionym głosem, dając wyraz swemu zdenerwowaniu. Czy naprawdę myślał^że jest taki mądry? Kończąc oddzielanie śmietany, nieuważnie poruszyła cedzidłem do mleka i cała praca poszła na marne. Teraz mleko musi znowu stać kilka godzin, żeby zlać śmietanę. Wylała do zlewu odtłuszczone mleko.
— Po to uczyłam się przez dwadzieścia lat — powiedziała, odwracając się do niego. — Przepraszam, ale moja edukacja nie przygotowała mnie do życia tutaj, gdzie ludzie dzielą zwierzęta na dwa rodzaje: pożywienie i cel do strzelania.
— Zapomniałaś o przynętach.
— Cole, to nie jest zabawne. Czuję się tu samotna. Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo.
Wziął gazetę i otworzył na stronie z cenami wołowiny. Wiedziała, że tak już będzie zawsze, jej samotność pozostanie jej problemem. Obecnie poza Cole'em rozmawiała tylko ze znajomymi z Lexington. Kiedy radził jej, żeby poszukała sobie przyjaciół tutaj, miała od razu przed oczami obraz agresywnych kobiet z oczami samic, które widywała w supermarkecie Krogera, i wtedy dzwoniła do Arlie i Hal, jej byłych współpracowniczek z laboratorium, żeby ponarzekać na życie w małym mieście. Ale ostatnio i to się skończyło, z powodu zawstydzająco dużych rachunków telefonicznych. „Jaki masz problem? — powtarzały. — Jeśli nie jesteś tam szczęśliwa, to się wyprowadź, przecież masz nogi. Wracaj, póki jeszcze możesz odzyskać stypendium".