Lato przed zmierzchem - Doris Lessing - ebook

Lato przed zmierzchem ebook

Doris Lessing

0,0

Opis

[PK]

 

Kate Brown to kobieta po czterdziestce, żona i matka czworga dorosłych już dzieci, dla których gotowa była do największych poświęceń. Niespodziewanie dla siebie samej podejmuje pracę jako tłumaczka konferencyjna. Ma szansę sprawdzić swoje zdolności organizacyjne na polu zawodowym, podróżuje po świecie, odnajduje się w całkowicie odmiennej rzeczywistości. Czy w takim razie Kate może mówić o pełnej satysfakcji? 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:  
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DORIS LESSING

DORIS LESSING

„Żywność dla świata”

Urlop

168 nocy zajęta była analizowaniem i przyglądaniem

Mieszkanie Maureen

Maureen, widząc twarz Kate, wzięła ją za ramię; dr

Spis rzeczy

DORIS LESSING

Lato przed zmierzchem

DORIS LESSING

„Żywność dla świata”

Urlop

168 nocy zajęta była analizowaniem i przyglądaniem

Mieszkanie Maureen

Maureen, widząc twarz Kate, wzięła ją za ramię; dr

Spis rzeczy

DORIS LESSING

Lato przed zmierzcham

Przełożyła

Barbara Rewkiewicz-Sadowska

Tytuł oryginału: The Summer Before the Dark Copyright © Doris Lessing 1973 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Wydanie II, poprawione i uzupełnione Warszawa 2008

W domu

Stała na schodkach prowadzących z kuchni do ogrodu, ze złożonymi rękami, czekając.

Czy rozmyślała? Nie była tego pewna. Starała się uchwycić i obnażyć pewną myśl, aby móc się jej przyjrzeć i ją zidentyfikować. Od pewnego już czasu przymierzała myśli tak jak sukienki zdejmowane z wieszaka. Pozwalała, aby z ust jej spływały słowa i zwroty wyświechtane jak rymy kołysanek, gdyż w przełomowych momentach pewne postawy są całkiem stereotypowe, podyktowane przez zwyczaj. „O tak, pierwsza miłość...! Dorastanie jest zawsze bolesne...! Moje pierwsze dziecko, wiecie, jak to jest... Ale byłam przecież zakochana...! Małżeństwo jest kompromisem... Nie jestem już taka młoda, jak kiedyś...”. Naturalnie dobór tego czy innego uświęconego zwrotu rzadko kiedy ma coś wspólnego z osobistymi uczuciami, raczej z pozycją człowieka w społeczeństwie lub z ludźmi, z którymi akurat się przebywa. Prawdziwe uczucia można wyczytać z czyjegoś nieświadomego uśmiechu na twarzy, ze sposobu, w jaki gorycz napina mięśnie ust, lub z westchnienia, jakie wydobywa się z czyjejś piersi po wypowiedzeniu słów: „Nie chciałabym być znowu dzieckiem!” Te zwroty, które mogłyby być ukute w jakiejś szczególnie efektownej kampanii propagandowej, mają taką siłę, że prawdopodobnie wielu ludzi wciąż powtarza: „Młodość jest najlepszym okresem życia” łub: „Miłość jest treścią życia kobiety”, do chwili aż ujrzą siebie w lustrze w czasie wypowiadania tych słów lub uchwycą reakcję na twarzy przyjaciela.

Stała na schodkach prowadzących z kuchni do ogrodu, ze złożonymi rękami, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku.

Z powodu strajku prawie przez cały dzień nie było prądu. Tim, jej najmłodszy, i córka Eileen wczesnym rankiem wyjechali autem na wieś, zebrali chrust w le-sie Epping, po czym, traktując to wszystko jak świetną zabawę, rozpalili ognisko na wyżwirowanej ścieżce i umieścili nad nim trójnóg zrobiony z żelaznych prętów, które znaleźli w głębi garażu. To ognisko, gotowanie na nim, przyglądanie się płomieniom, żarty na ten temat dostarczyły im zabawy na cały dzień. Dla niej jednak to wszystko było irytujące. Dwadzieścia minut minęło, nim czajnik zaczął syczeć; od lat nie pamięta, aby słyszała syczenie czajnika. Elektryczność w minutę doprowadza wodę do wrzenia, a śpiew czajnika jest nieuchwytny.

A może była niewrażliwa? Może Tim i Eileen, którzy przecież byli dorośli, liczyli dziewiętnaście i dwadzieścia dwa lata życia, nie bawili się tym wszystkim tak bardzo, jak by się to wydawało, może udawali tylko, kierując się uczuciem stadnym? Czy ich zachowanie nie jest w gruncie rzeczy ekwiwalentem któregoś z dawnych zwrotów, konwencją, której ludzie nie potrafią się pozbyć dla dobra sprawy, obojętnie jakiej?

A więc zupełnie tak jak i u niej.

Coraz bardziej, to prawda, uświadamiała sobie przykry fakt, że to wszystko, co robi, i wiele z tego, co myśli, zostało po prostu, jak suknie, wyjęte z szafy i nałożone, a co więcej, że to, co naprawdę czuje, jest jeszcze czymś innym.

Opuściła ręce, zrobiła kilka kroków w kierunku absurdalnej kuchenki na środku ścieżki, podłożyła kilka gałązek pod czajnik, wiszący na kawałku zagiętego żelaza w trójnogu, i wsłuchała się w jego śpiew: czy nuta jego się zmienia? Pomyślała, że tak. Jeśli, jak to groziło, wyłączenia prądu nastąpią i jutro, będzie rozsądniej zdobyć kuchenkę campingową lub coś w tym rodzaju. Takie harcerskie urządzenia nie są złe, ale gdyby padało... mówią, że strajk będzie trwał jeszcze przez pewien czas. Te serie przerw w dostawie prądu nastąpiły bardzo szybko po poprzednich. Wydawało się, że kryzysy energetyczne - ograniczenia ogrzewania, światła, paliwa - będą coraz częstsze, a więc byłoby chyba rzeczą rozsądną zrobić jakieś zapasy? Być może Tim i Eileen mieli rację: zapas drzewa to dobry pomysł.

Wróciła znowu na swój stopień, oparła się o ścianę i splotła ramiona.

Na świecie i w kraju miały miejsce takie zdarzenia jak wojny, strajki, powodzie, trzęsienia ziemi, które uważano za dopust boży. Za granicą istniało przekonanie - irracjonalne lub nie - że te zdarzenia, niegdyś intensywne i rzadkie (może wcale nieistniejące, może wytwory fałszywych wyobrażeń?), zajmowały teraz główne miejsce w doświadczeniach każdego człowieka, tak jakby atmosfera jakiejś odległej i katastroficznej gwiazdy zawładnęła naszą biedną planetą. Było oczywiste, jeśli zaczynało się o tym myśleć, że te kataklizmy dotykają coraz większej liczby ludzi: inwazje, wojny, walki domowe, epidemie, głód, powodzie, trzęsienia ziemi, zatrucia gleby, jedzenia i powietrza. Postawy, jakie przyjmowano wobec tych kataklizmów, były jeszcze bardziej stereotypowe. Nikt nie posuwał się poza: „Musimy coś zrobić w tej sprawie” lub „Och, co za nieszczęście, niestety!” Nie ma wielu niuansów takich stwierdzeń jak: „Moja rodzina zginęła w obozie koncentracyjnym” lub „Czworo moich dzieci zmarło z głodu”, lub „Moja siostra i jej dziecko zostali zabici przez żołnierzy”. Wydawało się jednak raczej, że stereotypy towarzyszące wypadkom publicznym były uczciwsze niż te, które stosowano w życiu prywatnym. „Och, co za nieszczęście, niestety!”

Zauważyła, że czajnik uspokajał się, więc sięgnęła ręką do kuchenki za sobą, aby unieść duży porcelanowy dzbanek, w którym była już kawa. Stała, trzymając go w ręku, obok ogniska, i czekała, aż para zacznie stukać pokrywką czajnika.

Nonsensem było oceniać rzeczy w kategoriach wzlotów i kryzysów; zarówno zdarzenia osobiste, jak i publiczne były przecież sprawami ciągnącymi się w czasie. Narastały wolno... Dopiero po miesiącach, a zazwyczaj latach, ktoś mógł powiedzieć: „O Boże, całe moje życie się zmieniło”, mówiąc o miłości, nienawiści, małżeństwie, pracy. „Moje życie zmieniło się, ponieważ ja się zmieniłam”.

Para uderzyła teraz energicznie o pokrywkę czajnika, ulatniając się przez dziobek naczynia.

Chwyciła rączkę czajnika przez ściereczkę i zalała kawę syczącą, gotującą się wodą. Postawiła czajnik tuż obok ogniska, nie na trawniku, aby nie zostawić na nim żółtego, okrągłego śladu, po czym odsunęła od ognia nadpalone patyki; gdyby padało, musi pamiętać, aby schować je z resztą drew pod dach. Nie była skaut-ką, nie umiała więc rozpalić ognia z mokrego drewna.

Wzięła czajnik w jedną rękę, a dzbanek w drugą i weszła z ogrodu do kuchni.

„Byłam w tyglu, zostałam doszczętnie zmiażdżona...” Nie bez pewnej satysfakcji mówiło się i odczuwało takie rzeczy. Czyż naprawdę nie był to fakt nadzwyczajny? Czy świadomość dokonania nie była czymś nadzwyczajnym? Bo przecież odczuwali to zarówno ludzie będący wśród tych (stosunkowo nielicznych) mieszkańców świata, którzy wyznawali pogląd, że życie człowieka nie jest ważniejsze niż życie robaka, jak ci wyznający dawne poglądy, że to, co robimy, ma wagę, ponieważ znaczymy coś w oczach Boga. Lub bogów. Dlaczego jednak miałby ktoś się przejmować, że on, ona zmienili się, nauczyli się czegoś, dojrzeli, dorośli, jeśli on lub ona są robakami? Lub nawet motylami? Bez wątpienia bowiem istnieje przekonanie - prawdopodobnie najgłębsze ze wszystkich - iż najistotniejsze jest to, że poprzez życie uczymy się. Czy to przekonanie należy przypisywać nawykowi, przeżytkom wcześniejszych, bardziej prymitywnych czasów? Czy poczuciu własnej ważności robaka? Jednak ono istnieje, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, nawet jeśli Bóg został wypędzony lub uznany za martwego. Ale komu robak będzie składał sprawozdania?

Jesteśmy tym, czego się nauczymy.

To często wymaga długiego i trudnego czasu.

Na nieszczęście nie ma również wątpliwości, że mnóstwo czasu, mnóstwo trudu schodzi na nauczenie się bardzo niewielu rzeczy...

Czy czuła to rzeczywiście? Tak, czuła.

Dlatego, że była przygnębiona? Czy była przygnębiona? Być może. W pewnej mierze była; odczuwała coś boleśnie, coś, na czym nie mogła położyć ręki.

Postawiła dzbanek z kawą na tacy, na której były już filiżanki, spodeczki, łyżeczki, cukier i sitko. Podniosła tacę i przed wyniesieniem jej z kuchni popatrzyła za siebie na stół, na którym piętrzyły się stosy naczyń z obiadu. Były tam również naczynia ze śniadania. Może poprosić Tima, aby znów rozniecił ogień, zagotował czajnik i zawołał ją, kiedy będzie już dostatecznie dużo wody na zmywanie? Nie, lepiej nie; w takim nastroju, w jakim jest teraz, lepiej będzie, jak później wszystko sama zrobi.

Wyszła przez drzwi kuchenne i poprzez trawnik pięknie zabarwiony stokrotkami, lecz wymagający już strzyżenia, podążyła w kierunku drzewa w ogrodzie. Tą osobą, która ostrożnie niosła tacę i myślała o zmywaniu naczyń, nie przerywając swoich osobistych rozrachunków, była Kate Brown. Mówiąc ściślej, Catherine Brown lub pani Michaelowa Brown... W tej chwili Kate życzyła sobie, aby niezależnie od tego, na jakim teraz etapie życia się znajduje, móc przeżyć ten okres jak najprędzej, gdyż miała wrażenie, że trwa on bez końca. Jeśli trzeba było patrzeć na życie, oceniając momenty najważniejsze czy szczytowe, to od dłuższego

10 czasu w jej życiu nie zdarzyło się nic; nie mogła też oczekiwać niczego innego, jak przechodzenia od pełnej aktywności gospodyni domowej do inercji starości.

Czasami, jeśli człowiek ma szczęście, jakiś proces narasta, przeżycia się zagęszczają. Dla Kate właśnie to lato miało się stać takim okresem zagęszczonych, intensywnych i skoncentrowanych przeżyć.

Czego mogła jeszcze doświadczyć? Chyba niczego więcej poza po prostu starzeniem się: tego dziedzictwa i kontynuacji procesu dorastania. Jest to naturalnie udziałem każdego - „O Boże, jak ten czas płynie...! Ani się obejrzysz, jak życie przeleci... Dojrzałość, oto, co mi zostało”. I tak dalej. Ale w wypadku Kate ten proces wcale nie miał trwać dziesięć czy dwadzieścia lat i być procesem ledwo zauważalnym, przejawiającym się tylko w desperackich próbach zatrzymania przypływu - poprzez farbowanie włosów, kontrolowanie swojej wagi, staranne podążanie za modą, tak aby być elegancką, lecz nie ubraną głupio jak podlotek. Starzenie się jest prawie dla każdego człowieka kwestią lat, chyba że powala go nieszczęście, ziemia usuwa mu się spod nóg, woda zatapia miasto, bomby zabijają jego dzieci, a serce obojętnieje na życie. Najpierw jest się młodym, potem dojrzałym, ale trudno określić moment przejścia z jednego stanu w drugi. Potem jest się starym i człowiek nie zdaje sobie sprawy, kiedy to nastąpiło. Zmiany - o tak, bardzo istotne - zachodzą w nastawieniu do ludzi wokół nas, lecz my prawie nie jesteśmy tego świadomi, ponieważ lody tak wolno zsuwają się w dolinę. Dla większości ludzi problem zamyka się w zdaniu: „Niestety, nie jestem już tak młody jak niegdyś”.

11 Lecz dla Kate Brown cała sprawa miała zakończyć się w kilka miesięcy. Bo chociaż wszystko, co przeżywała, wydawało się rzeczą tak osobistą i wszystko uderzało w nią samą - w jej cierpliwość, jej dobry nastrój, jej czas - w istocie to chyba nacisk czegoś zupełnie innego, nacisk otoczenia czy sfery, na jej mało znaczące życie, miał spowodować tę raptowność przeżywanych zmian. W każdym razie nie ona sama, nie jej cechy charakteru miały kształtować wypadki tego lata.

Wtedy kiedy już wszystko było poza nią, z pewnością nie chciałaby innego toku zdarzeń; nie potrafiłaby jednak z góry dokonywać wyboru, ponieważ brakowało jej doświadczenia w wybieraniu i wyobraźni. Nie, nie mogła pragnąć tego, co miało się zdarzyć, chociaż stojąc pod drzewem z tacą w ręku, myślała intensywnie: czas idzie naprzód i naprzód! To właśnie jest złe: musi istnieć coś, co mogłabym teraz dostrzec, co mogłabym teraz zrozumieć, jakaś linia postępowania, którą mogłabym wybrać...

Wybrać? Czy kiedykolwiek wybieram? Czy kiedykolwiek wybierałam?

Stała pod drzewem i trzymała pełną tacę, tak jak robią to kobiety od setek lat. Umieściła tacę na ogrodowym stole zrobionym z jakiegoś materiału, który wymyślono w ostatnim dziesięcioleciu. Stół wyglądał jak z żelaza, ale był tak lekki, że można go było unieść dwoma palcami, tak stabilny, że nie przewracał się, nawet jeśli postawiło się coś bardzo ciężkiego na jednym brzegu.

Nie wybierała tego stolika; został wybrany dla niej, tak jak i plastikowe filiżanki robiące wrażenie porcelanowych.

12

Cofnęła się na środek trawnika i zanim nabrała powietrza, aby zawołać w stronę okien na piętrze, uświadomiła sobie wyraźnie, co zobaczy jej mąż, kiedy wychyli się przez okno, aby krzyknąć: „Idziemy!”

Kobietę stojącą na trawie, w białej sukni, białych pantoflach, z różowym szalem na szyi.

Tu właśnie istniało dla niej pole do świadomego i rozmyślnego wyboru: jej wygląd wynikał z wyboru, z doskonałego wyczucia, co jest odpowiednie dla tej mieszczańskiej, willowej dzielnicy, dla jej pozycji tu, jako żony swojego męża. I, naturalnie, jako matki swoich dzieci.

Jej suknia pochodziła z półek magazynu „Jolie Madame”, była twarzowa i niekrzykliwa. Do tego pantofle i pończochy. Jej włosy - i tu dochodzimy do punktu, gdzie najwięcej energii włożyła w wybór - a więc jej włosy ułożone były w grube miękkie fale wokół twarzy, na której pozwoliła sobie zostawić kilka piegów na czubku nosa i na policzkach. Jej mąż zawsze twierdził, że podobają mu się te piegi. Włosy miała rude, jednakże nie za bardzo. Była ładną, zdrową, przedsiębiorczą kobietą.

Stała na trawie, przysłaniając ręką oczy i wołała:

- Michael! Michael! Kawa gotowa!

Za szybą, oślepiającą słońcem, ukazała się niewyraźna twarz, rozległ się okrzyk:

- Idziemy!

Przeszła z powrotem przez trawnik, ubrana w tę swoją suknię odpowiednią na popołudnie w rodzinnym gronie, stąpając uważnie, tak aby trawa nie zostawiła śladów na jej pantoflach. Gdyby mogła wybierać

13 zgodnie ze swoimi chęciami, biegłaby bez pończoch, boso, z włosami opadającymi na ramiona, i miałaby na sobie coś w rodzaju hinduskiego sari czy sarongu.

Nie pozwalała sobie na wygląd ekstrawagancki, ponieważ zauważyła już we wczesnym okresie dorastania dzieci, jak bardzo nie lubiły, kiedy kierowała się popędami własnej natury. Mary Finchley, mieszkająca naprzeciwko nich, ubierała się tak, jak ona sama pragnęłaby się ubierać, gdyby nie miała dzieci i męża; jej dzieci nie znosiły tego stylu i okazywały to wielokrotnie.

Niemniej jednak Kate zawsze zgadzała się z Mary, kiedy ta mówiła: „Dlaczego miałybyśmy ograniczać swoją osobowość, nie powinno się pozwalać dzieciom, aby nas tyranizowały”; w istocie jednak pozwalała na to zawsze, stale ograniczała swoją osobowość. Nie zauważyła jednak, aby jej dzieci były z tego powodu choć trochę lepsze niż dzieci Mary Finchley.

Kate siedziała w cieniu drzewa, tylko nogi wyciągnęła do słońca, tak jakby nie miała na nich pończoch. Przypatrywała się swojemu wielkiemu, kwadratowemu domowi w wielkim ogrodzie. Patrzyła, jakby się z nim żegnała, gdyż ostatnio razem z mężem rozważała plany nabycia czegoś mniejszego. Czy mieszkania? Mogliby teraz, kiedy dzieci będą wkrótce zupełnie dorosłe, kupić dom na wsi i dzielić go z przyjaciółmi - powiedzmy, Finchleyami.

Kate często o tym myślała, ale tak, jakby to miało jeszcze nieprędko nastąpić.

Tymczasem był maj, przed nimi kapryśne i nijakie angielskie lato, a jeśli wybiegało się myślą do jesieni, w życiu rodziny, tego organizmu, który spokojnie

14 pulsował w południowej dzielnicy Londynu - ściślej, w Blackheath - pojawiała się luka. Każdego roku o tej porze, zwłaszcza kiedy dzieci dorosły, następowała jakby eksplozja tej komórki czy organizmu osiadłego w Blackheath, rozrzucająca jego cząsteczki coraz dalej po globie. Było to jak coroczny odlot ptaków, który rozpoczynał się późną wiosną, a kończył przylotem we wrześniu.

W zeszłym roku Michael, który był dość cenionym neurologiem, wyjechał w lipcu na konferencję do Ameryki, po czym skorzystał z propozycji pracy przez trzy miesiące w szpitalu w Bostonie, skąd wrócił dopiero w październiku. Kate pojechała z mężem na konferencję, potem z przyczyn rodzinnych wróciła do Anglii, a odwiedziła go znowu we wrześniu; jej podróże, jak zawsze, związane były z poczynaniami dzieci, co naturalnie było nieodzowne. Całe lato wyjeżdżały one i wracały ze swoich wypraw po Europie.

Tego roku Michael miał pracować przez cztery miesiące w tym samym szpitalu w Bostonie, w ramach wymiany pracowników naukowych. Najstarszy syn, Stephen, dwudziestotrzyletni student ostatniego roku uniwersytetu, wybierał się z przyjaciółmi na czteromiesięczną wycieczkę do Maroka i Algierii. Dwudziestodwuletnia Eileen miała towarzyszyć w podróży ojcu, ażeby odwiedzić przyjaciół, których poznała zeszłego lata na campingu w Hiszpanii. Drugi syn, James, rozpoczynający tej jesieni studia na uniwersytecie, został zaproszony na wyprawę archeologiczną do Sudanu. Jeśli chodzi o nią samą, to zdecydowała się tym razem nie jechać do Stanów. W pewnej mierze postanowiła

15 tak dlatego, że nie chciała krępować swojej córki w jej trybie życia. Również koszty podróży dla trzech osób byłyby zbyt wysokie. A także nasuwało się pytanie, czy nie krępowałaby swojego męża w jego trybie życia... Do tej myśli pasował szczególny uśmiech, raczej grymas, dostosowany do słów: „W każdym małżeństwie trzeba czasem dawać, a czasem brać”; zdawała sobie sprawę, że w tej chwili nie ma ochoty na zbyt dokładne rozważanie tej kwestii.

Tymczasem Tim, chociaż już dziewiętnastoletni i zachęcany przez wszystkich do samodzielności, nie miał żadnych planów. Był, jak zawsze, tym dzieckiem „trudnym” i przysparzającym problemów. Dom w Londynie miał więc być prowadzony dla niego. Oczywiście przez Kate. Nadchodzące miesiące zapowiadały się dla niej tak jak wiele poprzednich wakacji letnich. Będzie bazą dla członków rodziny przyjeżdżających do domu z uniwersytetu lub wpadających tu przelotnie na dzień czy tydzień w drodze dokądś; będzie prowadziła dom dla nich, dla ich przyjaciół, dla znajomych tych przyjaciół. Będzie tkwiła tutaj do dyspozycji każdego.

Myślała o tym z przyjemnością; nie o wizytach rozmaitych osób, ale o prowadzeniu domu, o poczuciu własnej sprawności; myślała również z przyjemnością o letnich zajęciach w ogrodzie, w których była ekspertem. Kiedy oni - to znaczy Kate i Michael - naprawdę opuszczą ten dom, jako para wycofująca się z aktywnego życia, będzie jej wtedy brak nie domu, ale ogrodu, który jest tak piękny, jak może być angielski ogród po dwudziestu latach starań i poświęceń. Wyglądał tak, jakby to nie człowiek sadził w nim rośliny, ale sam ogród

16 stworzył trawniki i kępy lilii, altany z róż i grządki ziół. Ptaki śpiewały tu przez cały rok. Wiatr owiewał go łagodnie. Nie było piędzi ziemi, której Kate by nie znała, nie uprawiała sama - naturalnie z pomocą robaków i pogody.

Siedziała, wdychając zapach róż, lawendy, tymian-ku, i patrzyła, jak jej mąż wychodzi z domu ze swoim znajomym.

Był to Alan Post, który nie miał nic wspólnego z medycyną, lecz był pracownikiem jednej z międzynarodowych organizacji związanej z ONZ. Alan i Michael poznali się w hallu portu lotniczego w Los Angeles, kiedy czekali na samolot opóźniony wskutek mgły. Grali wtedy w szachy, pili whisky i wymienili zaproszenia. Tydzień temu spotkali się przypadkowo na ulicy i razem zjedli lunch. Michael zaprosił Alana na rodzinny lunch w niedzielę.

Gdyby nie przerwy w dostawie prądu, przygotowałaby tradycyjny angielski lunch niedzielny, nie ze względu na własne upodobania rodzinne, ponieważ nie stosowali się już do dawnych zwyczajów, lecz ze względu na gościa; domownicy często żartowali, że kiedy podejmują licznych przyjaciół z zagranicy, podają zawsze tradycyjne dania, jak wieśniacy ciągnący zyski z turystów. Tego dnia jednak to Eileen, zanim wyniosła się gdzieś z domu, przyrządziła posiłek z pomocą Tima. Zrobiła zimną ogórkową zupę na modłę turecką: krokiety mięsne upieczone nad ogniem i morelowy sorbet, gdyż lodówka działała, zasilana gazem. Wypito potem dużo hiszpańskiego napoju sangria, którego przepis zdobył ich najmłodszy syn zeszłego roku w Hiszpanii.

17

Michael i Alan Post usiedli, kontynuując rozmowę, którą prowadzili już w czasie lunchu i potem na górze, w gabinecie. Nalała kawę do ładnych plastikowych filiżanek, których używała zawsze w ogrodzie, od czasu gdy pies sąsiadów, w pogoni za innym, wskoczył do ich ogrodu i wytłukł najlepszy serwis ustawiony na tacy. Po podaniu kawy i czekoladowych wafli przystroiła swoją twarz w uśmiech pełen uwagi, tak jak wartownik na służbie. Pod przykrywką tego uśmiechu mogła nadal oddawać się swoim rozmyślaniom. Teraz myślała o mężu.

Zawsze kiedy widziała go w takiej sytuacji z kolegą, szczególnie z kimś zza oceanu, czuła, że odchodzi od niej daleko. Nie dlatego, że należał do ludzi zmieniających swój sposób bycia zależnie od towarzystwa, wcale nie; ale gdy był z Alanem, wydawało się, że jakieś mocniejsze i piękniejsze wiatry wieją wokół niego, on sam rośnie, wygląda, jakby za chwilę miał ulecieć w górę... W zeszłym roku w Stanach, kiedy była z nim, czuła, że i ją ogarnia ta świadomość urastania; czuła, że ten człowiek przez tyle lat małżeństwa chował w zanadrzu jakąś siłę, która nigdy nie mogła znaleźć warunków do rozwoju w rodzinie; oczywiście, rozmawiała o tym z Michaelem. Trochę się nawet spodziewała, że może on czasami odczuwa to samo w stosunku do niej, ale myliła się. Teraz myślała, że tego roku będzie przez cztery miesiące bez niej, a tylko od czasu do czasu ze swoją córką; suchy i ironiczny uśmiech, odpowiedni dla tej myśli, ukazał się znowu na jej twarzy. Wiedziała o tym, wypracowała go, wypracowała też uczucia, które ten uśmiech miał odzwierciedlać. Gdyby była po

18 temu właściwa okazja, gdyby na przykład młoda kobieta zadała jej pytanie (nie kobieta w jej wieku, nie Mary Finchley) - mogłaby oprzeć się o poręcz krzesła, przymrużyć ironicznie oczy i powiedzieć: „Może my wszystkie, kiedy jesteśmy młode, zbytnio zawracamy sobie głowę takimi rzeczami - to są małe sprawki, rozumiesz, one są bez znaczenia w prawdziwym małżeństwie!” Wiedziała, że temu uśmieszkowi, który był na wpół grymasem, towarzyszyło uznanie dla samej siebie, a również ulga, jaką odczuwa ktoś po szczęśliwym uniknięciu pułapki czy niebezpieczeństwa... Siedząc teraz pod drzewem i trzymając w ręku dzbanek, aby pokazać, że jest w nim jeszcze dużo kawy, pomyślała z uśmiechem: to są najokropniejsze kłamstwa! Straszne! Dlaczego to robię? Jest tu coś, czego nie chcę widzieć. Czasami, kiedy jestem z Mary, to coś jest przy mnie blisko, nigdy jednak, gdy jestem z kimś innym. Teraz popatrz na to wszystko, spróbuj uchwycić to niewiadome, nie wymyślaj sobie nadal tych historyjek, wszystkich tych postaw - przestań wyjmować te same stare sukienki z szafy... Słuchała, uważnie już teraz, co mówili mężczyźni; miała wrażenie, że ich słowa dotyczą w pewnej mierze jej samej, że już od kilku minut rozmowa toczy się wokół niej.

Konferencja, na którą Alan Post przyjechał do Londynu, napotkała trudności lub raczej - jeden z komitetów tej konferencji. Organizacja, pod której auspicjami toczyły się obrady komitetów, nazywała się „Żywność dla Świata” i zajmowała się problemem, jak odżywia się ludność - co je, a czego nie je. Na skutek serii nieszczęśliwych przypadków - grypy, złamanego

19 żebra, śmierci jakiegoś faceta w Lizbonie - okazało się, że nie ma tłumaczy, i to w momencie kiedy członkowie komitetu zasiedli już wokół stołu, oczekując rozpoczęcia obrad. Otóż nie było rzeczy łatwiejszej niż znalezienie wyspecjalizowanych tłumaczy z francuskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, ale dużo już trudniej było znaleźć ludzi, którzy płynnie mówią po portugalsku i po angielsku i posiadają wystarczające wykształcenie do tej odpowiedzialnej pracy. Musiał to być koniecznie język portugalski, ponieważ komitet zajmował się sprawami kawy, a Brazylia - najważniejszy producent kawy na świecie - używa tego języka. Komitet odroczył obrady do czasu zaangażowania tłumaczy. Dwóch już znaleziono, brakowało jeszcze dwóch. Alan Post i Michael patrzyli na Kate, oczekując, że zgłosi się ochoczo jako ten trzeci. Trzy lata temu Kate przepisała na maszynie na prośbę znajomego, który sam źle pisał, książkę o uprawie i sprzedaży kawy. Wiedziała więc dużo na ten temat. Co więcej, miała zdolności do języków. Znała dobrze francuski i włoski, po portugalsku mówiła doskonale, ponieważ jej ojciec był z pochodzenia Portugalczykiem. Tak się złożyło, że będąc zdolną uczennicą, skończyła szkołę wcześnie i dopiero po trzech latach miała rozpocząć studia na uniwersytecie, co zresztą nie nastąpiło, gdyż poślubiła Michaela. Po ukończeniu szkoły spędziła rok w Laurenco Marques ze swoim dziadkiem, naukowcem. Rozmawiała tam tylko po portugalsku. Jako córka Johna Ferreiry, Portugalczyka naturalizowanego w Anglii, który wykładał literaturę portugalską w Ox-fordzie, zdawała sobie sprawę ze skarbów spuścizny

20 kulturalnej swojego kraju, ale na tym kończyła się jej wiedza; dopiero dziadek zapoznał ją z tym bogactwem, tam też zasmakowała w literaturze portugalskiej, poezji portugalskiej, nasiąkła „duchem języka”.

Czego jeszcze nauczyła się wówczas, w mieście nad brzegiem Oceanu Indyjskiego, w ciągu roku poświęconego całkowicie przyjemnościom? Jej dziadek był człowiekiem staromodnym i takiż był jego stosunek do kobiet. Kate nigdy nie pomyślała nawet o sprzeciwieniu się staremu człowiekowi, którego kochała; a ponadto nie było co się przejmować - przyjechała tu na tak krótko. Ale przez cały ten okres nigdy nie była sama z mężczyzną, chroniono ją przed każdym przykrym doświadczeniem, czy w lekturze, czy w życiu; smakowała tę atmosferę wcale nie nieprzyjemną (na krótki czas), złożoną z elementów tak obcych dla niej, że musiała poznawać każdy z nich osobno. Była chroniona i otaczana nieufnością. Uważana za coś cennego i lekceważona. Pochlebiano jej uleganiem każdej jej zachciance, ale dawano do zrozumienia, że ona, jako kobieta, zajmuje w życiu dziadka ściśle określoną drugorzędną rolę, tak jak i jego żona, i córki. Obraz jej samej w tym czasie... Dziewczyna delikatna jak kamelia, o śnieżnobiałej skórze i bujnych, rudych włosach, ubrana w białą płócienną haftowaną suknię, uszytą w ten sposób, aby eksponować, a zarazem ukryć szyję i ramiona, siedzi na werandzie w bujanym fotelu, który kołysze wolno w tył i w przód, odbijając się stopą. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że jej stopa jest przedmiotem tak podniecającym, iż obecni tam młodzi ludzie nie mogą oderwać od niej oczu i swoich myśli. Wachluje się jedwabnym

21 haftowanym wachlarzem, poruszając dłonią tak, jak nauczyła ją tego stara piastunka, podczas gdy młodzi ludzie, z których każdy prosił dziadka o pozwolenie, by z nią porozmawiać, siedzą półkolem w ogrodowych fotelach, prawiąc jej komplementy. Był to rok 1948. Kate stanowiła rewelację Lourenęo Marques; w pewnej mierze dlatego, że była jednak Angielką i wszystkie jej dobre chęci nie mogły utrzymać jej w ramach, które aprobował dziadek; w pewnej mierze dlatego, że połączenie krótkich rudych włosów i brązowych oczu stanowiło rzadkość w kraju pełnym „seńorit”; poniekąd też dlatego, że surowość jej dziadka była przesadna, tak że postępowanie i stanowisko Kate wydawało się niemal samowolną bądź kapryśną grą, podjętą prawdopodobnie w celu szokowania.

Po powrocie do Anglii wspominała tę parną miejscowość, pełną spraw na wpół ujawnionych, a wśród nich dziwaczne pragnienie stania się taką jak jej babka. Była to piękna kobieta, jak mówili wszyscy; wspaniała matka, doskonała gospodyni, cudowna, cudowna istota - samo ciepło i dobroć - bez żadnej wady; tak, no więc... chociaż to wszystko było prawdą, admiracja tych cnót przyniosła przewidziane, przeciwne skutki i Kate wróciła z portugalskiej Afryki Wschodniej zupełnie zdecydowana wstąpić na uniwersytet, aby studiować literaturę i języki romańskie. Tak więc przyjechała i zamieszkała w Oxfordzie. I wtedy spotkała Michaela, który po dziesięciu latach studiów, przerwanych wojną, rozpoczynał właśnie swoją karierę. Przeniosła się do niego i wkroczyli, pełni zachwytu, w „Pierwszą Fazę”, jak nazwali ten okres małżeństwa.

22

Gdyby nie wyszła wtedy za mąż, chyba stałaby się kimś cenionym w swojej dziedzinie. Może wykładowcą? Kobiety rzadko zostają profesorami. Ale te myśli nie nachodziły jej często: nie uważała dzieci za rzecz nużącą. Ponadto mąż nie odciął jej od swoich zainteresowań, od ciekawych ludzi. Tłumaczyła czasem coś dla niego lub jego kolegów. Raz nawet przełożyła powieść portugalską, co przyniosło jej niewiele pieniędzy, ale dużo chwały. Spotykała ludzi z całego świata, szczególnie kiedy dzieci zaczęły dorastać i sprowadzać do domu wszystkich swoich przyjaciół rozsianych po świecie.

Jeśliby nie wyszła za mąż - ale, wielki Boże, byłaby głupia, gdyby tego nie zrobiła, byłaby głupia, wybrawszy literaturę i języki romańskie... Michael i Alan Post częstowali się kawą i czekali na jej słowa... To, co czuła teraz, było pewnego rodzaju paniką. Świadomość tego stanu pogarszała jeszcze sprawę. Jak niemądrą i irracjonalną rzeczą było to uczucie przerażenia... z powodu czego? Nie mogłaby się zwierzyć z tego nikomu - nawet Michaelowi - ale kiedy stanęła wobec konkretnej propozycji pracy, zupełnie zwykłej pracy, całkowicie leżącej w jej możliwościach, i do tego krótkotrwałej, czuła się jak długoletni więzień, który dowiedział się, że następnego ranka zostanie wypuszczony na wolność.

- Ale nie wiem, jak dam radę - powiedziała. - Tim przez całe lato będzie w domu.

Zauważyła, że twarz męża sztywnieje: częste dyskusje na temat Tima nie zmniejszyły różnicy zdań między nimi. Michael uważał, że ich najmłodszy syn jest zbyt rozpieszczony. Ona zaś, chociaż przyznawała, że może w pewnej mierze mąż ma rację, nie mogła się zgodzić,

23 że właściwym lekarstwem byłoby „wyrzucić go z domu i w ten sposób załatwić sprawę”. Jak to wyrzucić? Dokąd? A cóż ten chłopak zrobił tak złego, że wymagało to podobnie drastycznej kuracji: dąsał się, groził, nienawidził, ale to samo robiły wszystkie dzieci, w rozmaitej formie. Kate uważała, że jeśli wyróżnia Tima, to tylko dlatego, że jej mąż jest w stosunku do niego niesprawiedliwy; zdawała sobie sprawę, że problem jest zbyt emocjonalny, aby móc rozpatrywać go w sposób uproszczony; miała swój pogląd na ten temat, którego broniła w rodzinie i poza nią.

- Ale przecież komitet nie będzie obradował dłużej niż... jak długo, mówiłeś? - spytał Michael swego gościa.

Alan, który zorientował się, że istnieje jakaś kontrowersja między mężem a żoną, odpowiedział, nie patrząc na żadne z nich, ale w przestrzeń, ku domowi, z którego wyłonił się młody człowiek zmierzający w ich kierunku.

- Nie dłużej niż miesiąc, najwyżej.

- Tim idzie - powiedziała Kate z naciskiem, co miało oznaczać: „Nie przy dzieciach”.

Kiedy Tim zjawił się pod drzewem, okazał się starszy, niż wydawał się z odległości z powodu delikatnej budowy ciała i lekkiego chodu. Był nadąsany. Patrząc ostro na matkę, powiedział:

- Ogromnie mi przykro, mamo, ale zmieniłem zdanie. Fergusonowie prosili, abym wybrał się z nimi do Norwegii. Jadą na wycieczkę. Pojadę z nimi, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

24

- Ależ skąd, mój drogi - odparła Kate machinalnie.

- Oczywiście powinieneś pojechać.

Była zachwycona, że nie będzie pozbawiony przyjemności wakacji letnich, tak zachwycona, jakby to ona sama miała jechać do Norwegii; syn w tym czasie rzucił już okiem na ojca, który skinął głową. Potem chłopak uśmiechnął się konwencjonalnie do gościa, jak zupełnie inna osoba, jak przyszły odpowiedzialny mężczyzna, i znowu zmienił się w nadąsane dziecko, spoglądając na matkę i mówiąc:

- A więc w porządku, pójdę teraz się pakować. Wyjeżdżam dziś wieczorem. - I pobiegł do domu, jakby uciekał.

Krzyknęła za nim:

- Tim, nim zaczniesz się pakować, spróbuj zagotować czajnik, potrzebuję gorącej wody do zmywania naczyń. - Ale on nie słyszał, czy może nie chciał słyszeć.

- A więc kiedy będzie pani mogła zacząć, Kate?

- spytał Alan. - Kiedy? Jutro? Och, proszę...

Kate siedziała, milcząc, ale uśmiech jej wyrażał zgodę. Wiedziała, że jest bliska łez. Czuła się tak jak człowiek raptownie tracący grunt pod nogami. Używając przenośni, którą dawno już sformułowała w myślach i rozwijała, czuła, jakby nagle bardzo zimny wiatr zaczął wiać prosto na nią z nieznanych obszarów przyszłości. Powiedziała:

- Naturalnie, chciałabym zaraz zacząć. Czy mogę przedtem zmyć naczynia?

Zaśmiali się, ona również. Wtedy Alan zaproponował:

25

- Czy ktoś nie mógłby zmyć naczyń, a pani tymczasem by zatelefonowała?

Podał jej nazwisko, numer telefonu i towarzysząc jej w drodze do domu, zachowywał miły sposób bycia przypominający poufałość, tak swobodną, że już niemal bezosobową; uznała to za przejaw atmosfery, w którą miała wejść. Ten jego sposób bycia podtrzymywał człowieka na duchu i jednocześnie przynosił odprężenie; stał przy niej w czasie, gdy telefonowała, podpowiadając jej słowa, których powinna użyć, słowa niełatwo przychodzące jej na usta, ponieważ brzmia-ły jak język konferencyjny. Po zakończeniu rozmowy ucałował ją w oba policzki i obejmując ramieniem, zaprowadził z powrotem pod drzewo w ogrodzie. Był przystojnym mężczyzną, mniej więcej w wieku jej Michaela, żonatym, z dorosłymi i dorastającymi dziećmi - człowiekiem, który zarabiał mnóstwo pieniędzy i spędzał całe życie, jeżdżąc z konferencji na konferencję, aby obradować na temat żywności z ludźmi z kilkudziesięciu krajów. Lubiła go. Pomyślała, że to krótkotrwałe odetchnięcie bezosobową atmosferą przyniesie jej uwolnienie od myśli i ulgę. Naprawdę podobało jej się w Alanie wszystko, łącznie ze sposobem, w jaki się ubierał i prezentował innym; nie bardzo lubiła obecny styl ubierania i czesania się męża. Ale lepiej nie myśleć ma ten temat, bo przecież nie to jest ważne.

A jednak czuła się jak człowiek lecący w przepaść, gdyż teraz, kiedy Tim miał nie tu spędzić wakacje, utrzymywanie domu stało się bezcelowe.

Siedzieli znowu pod drzewem w gorące niedzielne popołudnie, chylące się ku zmierzchowi, a męż-

26 czyźni gawędzili o jakichś problemach medycznych w Iranie.

Sprawa wynajęcia domu została załatwiona w kilkunastu słowach.

Kiedyś już toczyły się w rodzinie wielkie dyskusje co do wynajmowania domu i każdy miał własny pogląd na ten temat, którego zawzięcie bronił. Spory trwały dniami i tygodniami.

Teraz powiedziała:

- Nigdy jeszcze nie wynajmowaliśmy domu, prawda?

- No i co z tego? - odparł Michael. - Jakaś rodzina odwiedzająca miasto wynajmie go chętnie, nawet jeśli zostawimy wszystkie rzeczy w szafach.

- Ale gdzie zatrzymają się dzieci, jeśli tak się złoży, że będą w tym czasie przejazdem w Londynie?

- Mogą chyba raz skorzystać z czyjejś gościny.

- Naprawdę, nie sądzę...

- Zatelefonuję do agenta jutro rano - powiedział doktor Brown, gasząc Kate i wprawiając ją w zakłopotanie, gdyż sam pracował od świtu do nocy i wiedziała, że będzie nie mniej zajęty niż ona w swoim komitecie.

Ale dla Kate problemem było to, że czuła się zdymisjonowana, ponieważ sprawa domu została potraktowana jako nieważna.

A co będzie robiła, kiedy zakończą się obrady komitetu? Uznano za rzecz naturalną, że gdzieś tam zamieszka; jak bardzo ustępliwa była teraz i zawsze, od chwili kiedy urodziły się dzieci. Patrząc wstecz na prawie ćwierć wieku swego życia, widziała wyraźnie,

27 że właśnie ta bierność, łatwość przystosowania się do innych była cechą dla niej charakterystyczną. Pierwsze dziecko urodziła, kiedy miała dwadzieścia lat. Ostatnie, kiedy brakowało jej jeszcze sporo do trzydziestki. Ilekroć o tym mówiła, wielu jej zazdrościło; dużo ludzi w wielu krajach uważało, że Brownowie to rodzina godna pozazdroszczenia.

Chłodny wiaterek wiał już wyraźnie, chociaż jeszcze łagodnie; pierwszy raz w życiu nie chciano jej. Była niepotrzebna. Oczywiście od lat już wiedziała, że nadchodzi taki okres życia. Układała nawet plany; będzie studiowała to albo tamto, podróżowała tu czy gdzie indziej, zajmie się tym lub innym rodzajem pracy dobroczynnej. Będąc kobietą rozumną, nie można przecież nie zdawać sobie sprawy, że w wieku średnim, w pełnym rozkwicie zdolności i sił żywotnych, gdy się ma dorosłe dzieci, jest się skazanym na dokumentowanie pewnego stale badanego zjawiska: konieczności skierowania sił żywotnych na jakieś inne cele, o mniejszym ryzyku uczuciowym niż chowanie dzieci; i to dla dobra wszystkich, samej kobiety i jej dzieci. Tak więc, w tym, co nastąpiło, nie było nic zaskakującego. Może powinna była oczekiwać tego wcześniej?

Tak, ale nie oczekiwała, że zdarzy się to tego lata. W następnym roku lub za dwa, ale nie teraz. To, na co się przygotowywała, miało nadejść w przyszłości. Tymczasem nadeszło już teraz. Naturalnie, tylko czasowo, bo dom stanie się znowu ich rodzinnym domem we wrześniu, będzie znów przytulną bazą dla dzieci - coraz rzadszych tu gości. Ale sprawą do rozważenia były nie dzieci, lecz mąż, który zawsze tak bardzo cenił

28 dom i wszystko, co go dotyczyło... Kiedy ostatnio cała rodzina była razem? Wszyscy z powrotem w domu, z uniwersytetu i szkół, z rozmaitych wakacji, podróży i wycieczek? Bardzo dawno temu; trzeba zdać sobie z tego sprawę, jeśli już doszło do takich rozważań.

Faktem było jednak, że ona, ta najważniejsza osoba w rodzinie, miała oto być bez zajęcia od czerwca do września. Nawet bez własnego pokoju. Było to bardzo dziwne uczucie, tak jakby nagle ściągnięto z niej ciepłe przykrycie, tak jakby była zwierzęciem obdzieranym ze skóry.

Naturalnie, nieraz dyskutowała z Michaelem na temat swojej przyszłości, rozmawiali również o jej uczuciach i jego. Omawianie wszystkiego było zasadą, która stanowiła podstawę i podporę ich małżeństwa. Wierzyli, zawsze w to wierzyli, że sprawy niedopowiedziane zaogniają się, a kwestie omówione tracą swoją siłę destrukcyjną. Ich wzajemne stosunki od początku oparte były na tej zasadzie.

Usiłowali zawsze wnikliwie analizować poglądy na samych siebie i na swoje małżeństwo. Włożyli w to dużo przemyślanych starań.

Na przykład w ich wspólnej sypialni stały obok siebie dwie książki - jedna Bertranda Russella Podbój szczęścia, a druga Van der Velde’a Małżeństwo doskonałe', dla Michaela od Kate - książka Russella, a dla Kate od Michaela - Van der Velde’a. Dedykacje na nich brzmiały tak samo: „Za Pierwszą Fazę, z całą miłością”. Upamiętniało to fakt zakończenia jednej fazy ich cudownego romansu i początku małżeństwa. Wiedzieli oboje, że zmiany muszą nastąpić, że uczucie

29 cudowności musi osłabnąć, a ich długie o tym dyskusje zostały podsumowane tą przyjacielską wymianą książek - w dedykacjach: Michaelowi od Kate, dla Kate od Michaela - „Za Pierwszą Fazę”. Otóż biorąc teraz do ręki te książki i otwierając je na stronie z dedykacjami, przyłapaliby się może na ironicznym uśmieszku... tak, przyłapaliby się wzajemnie, co doprowadziłoby ich do szczerego i zdrowego śmiechu (jako że śmiech to zdrowie). Pytanie tylko, skąd w ogóle ten kpiący uśmieszek? Mieli przecież całkowitą rację w ocenie związku, który się kończył, i tego, który zaczynał - solidnego, odpowiedzialnego, zadowalającego małżeństwa. Nie było tu miejsca na kpiący uśmieszek. Czego dotyczył ten ich humor i ta ironia? Podobnie było i z innymi, długimi i szczerymi dyskusjami na temat zmian i punktów zwrotnych. Żadne z nich nie wyrzekłoby się tych rozmów. Lecz Kate przyłapała się już nieraz na myśli, że te fotograficzne odbitki psychologicznych obserwacji, czy, inaczej, manifesty, które towarzyszyły różnym fazom ich małżeństwa, były może niezupełnie tym, czym być powinny?

Przykładowo, dyskusja o zimnym wietrze wiejącym z przyszłości, która odbyła się trzy lata temu; ale od tego czasu nastąpiły rzeczy, które nie zostały odbite na papierze światłoczułym czy sformułowane w deklaracjach sprawozdawczych... „Za - Dziewiątą” czy Za - Dziewiętnastą Fazę”.

Na przykład to, że na wzmiankę o Timie twarz Michaela kurczyła się tak samo jak i teraz, kiedy powiedział: „Zatelefonuję do agenta jutro rano”. Przesuwał ją, Kate, na plan dalszy, odkładał na bok. Tak to

30 odczuła. To właśnie odczuwała, niezależnie od tej czy innej postawy duchowej, tych ubiorów wyjmowanych z szaf, słów, których używała do opisywania swojej sytuacji.

Bez względu jednak na to, w jakiej sytuacji się znalazła, z końcem tego letniego wieczoru wydawało się Kate, że setki nitek jej życia zostało jednocześnie ściągnięte w węzeł. Wiele numerów telefonicznych nabaz-granych na kawałkach papieru, na różnych blankietach z adresami uzasadniało to wrażenie, również i to, że usiłowała przywołać wspomnienia o dziadku siedzącym na werandzie kamiennego domu, w rozległym ogrodzie pełnym krzewów ognistych i lilii. „Catherine! Aby nauczyć się języka, trzeba go wdychać, jak powietrze. Przesiąknąć nim! Żyć nim!”

Stojąc przed próbą swoich umiejętności, gdyż nazajutrz miała tłumaczyć na żywo - z angielskiego, francuskiego i włoskiego na portugalski i odwrotnie - całą noc przesiedziała, na nowo czytając przetłumaczoną przez siebie powieść i odtwarzając w pamięci spacery, rozmowy i posiłki z dziadkiem. Przedtem sprzątnęła resztki z talerzy i zmyła wszystkie naczynia; na szczęście elektryczność włączono znowu około dziesiątej wieczorem. Ranek zastał ją tak głęboko pogrążoną w języku młodości, że gdyby potrąciła kogoś na ulicy, przeprosiłaby go po portugalsku.

„Żywność dla świata”

Wszystko to jednak okazało się niepotrzebne, tak jak i jej nerwowa krzątanina, aby na pierwszym spotkaniu wystąpić w najwłaściwszej sukni, w najodpowiedniejszym uczesaniu - chociaż rozumiała, że trąci to prowincjonalizmem - tak jak i jej wewnętrzne postanowienie, aby sposobem bycia odbiec od postawy pani doktorowej Brown. Kiedy weszła do biura pana Char-liego Coopera, powitał ją:

- Pani Brown? Dzięki Bogu, że znalazła pani dla nas czas. Zaczyna pani dzisiaj, prawda? Doskonale...

Ich przyjaciel i pośrednik w tej sprawie, Alan Post, scharakteryzował ją jako osobę o nadzwyczajnych kwalifikacjach, panią domu, która tylko pod naciskiem perswazji zgodziła się porzucić rodzinę, aby dopomóc w rozwiązywaniu kłopotów wielkiej międzynarodowej organizacji. Znalazła się od razu w specjalnej kategorii pracowników amatorów, narzucono jej pozycję osoby wyświadczającej łaskę.

Okazało się, że z grupy czterech zastępców pierwotnego zespołu wykwalifikowanych tłumaczy znowu odpadło dwóch, z przyczyn rodzinnych i zdrowotnych.

32

— Jakieś przeklęte fatum ciąży na całej sprawie! -wykrzyknął Charlie Cooper. - Ale jestem pewien, że wraz z panią fortuna się odwróci.

Po czym z pośpiechem poprowadził ją szerokim korytarzem o wielu oknach, który lśnił i błyszczał, do wielkiej windy, gdzie wisiał plakat z ciemnoskórą kobietą uśmiechającą się miło w trakcie zbierania ziaren kawy z bardzo zielonych krzaków. A potem znowu szli innym imponującym korytarzem, gdzie minęli komitet do spraw masła i inny komitet do spraw cukru, aż znaleźli się w bardzo wielkim i długim pokoju, w którym na środku stał lśniący, owalny stół, od razu nasuwający na myśl fabrykę produkującą wyłącznie stoły - długie, owalne - na użytek międzynarodowych konferencji.

Komitet rozpoczął już obrady. Na stole pełno było szklanek z wodą, ołówków, długopisów, arkuszy zapisanego i zabazgranego rysuneczkami papieru. Ale krzesła nie stały równo i były puste; wszyscy delegaci znajdowali się na dolnym piętrze i najprawdopodobniej popijali kawę, zajęci jedną z tych najpospolitszych w dzisiejszych czasach rozmów na temat całkowitej nieskuteczności i niekompetencji wszelkich instytucji użyteczności publicznej czy spotkań; te rozmowy będą naturalnie stawały się coraz bardziej zgryźliwe i coraz częstsze w miarę wzrastania liczby ludzi na świecie i coraz gorszego zaspokajania przez te instytucje potrzeb ludzkości. Taktowny Charlie Cooper dopiero teraz powiedział Kate, że oczekiwano jej tego ranka o dziesiątej, tak aby mogła rozpocząć pracę z chwilą otwarcia pierwszej sesji, a nie o dwunastej, jak wskazywał

33 w tej chwili zegar - ale, naturalnie, nie powiedziano jej o tym, to nie jej wina, zawsze się tak sprawy załatwia... tak, niewątpliwie zakomunikowano jej, aby „wpadła o jakiejś porze następnego ranka” - typowe!

Ale czy nie mogłaby zacząć teraz, tak, właśnie w tej chwili, lub raczej kiedy delegaci wrócą ze swojej przymusowej przerwy na kawę; oprócz niej jest dzisiaj w pracy tylko jeden kwalifikowany tłumacz kabinowy na język portugalski.

Kate sądziła, że przychodzi na spotkanie wstępne, zapowiedziała też różnym osobom zainteresowanym, że wróci do domu, aby przygotować lunch i zająć się praniem. Gdyby jednak mogła pójść i zatelefonować... Na twarzy Coopera odbiła się śmiertelna udręka - delegaci za minutę będą na górze, zostali już przywołani z powrotem, właśnie z powodu jej przybycia. Kate poczuła rozdzierający, arcykomiczny ból, kiedy uświadomiła sobie, że oto nadszedł raptowny kres jej wieloletniego uzależnienia od codziennych, wypunktowanych obowiązków. Charlie Cooper zatelefonuje w jej imieniu i po prostu zawiadomi, że pani Brown jest zajęta. Informację tę przekaże córce. Tłumiąc w sobie odruch, aby przesłać Eileen słowa miłości i pokrzepienia, Kate pozwoliła zaprowadzić się do młodej kobiety, która miała wdrożyć ją w nowe obowiązki. Przy każdym fotelu wokół stołu znajdowały się urządzenia do odbioru obcych języków tłumaczonych na własny; głos w drodze od mówcy do słuchacza ulegał przekształceniu na głos Kate, między innymi. Wszędzie znajdowały się przełączniki, z których każdy stanowił wrota do obcego języka. Były również słuchawki. Po obu

34

stronach pokoju w szklanych kabinach widniały dalsze przełączniki, aparaty odbiorcze, słuchawki. Zadaniem Kate będzie siedzenie w jednej z tych kabin, słuchanie przemówień wygłaszanych w języku angielskim, francuskim lub włoskim i tłumaczenie ich natychmiast na portugalski. Będzie musiała mówić głośno do mikrofonu przekaźnika połączonego z uszami ludzi używających portugalskiego - głównie Brazylijczyków nieznających angielskiego lub tych, którzy znając angielski, wolą słuchać wersji przemówień we własnym języku. Będzie sama czymś w rodzaju maszyny: do jej uszu wpływać będą słowa w jednym języku, a z ust wypływać w innym brzmieniu.

Naturalnie, nie będzie siedziała cały dzień w swojej kabinie, mimo że liczba tłumaczy jest niewystarczająca. Przerwy będą częste, odpoczynki dla uzupełnienia sił witalnych podczas tej szalenie wyczerpującej pracy, jak podkreślał to ciągle Charlie Cooper; niebawem wrócił po spełnieniu swej misji zatelefonowania do domu Kate, co potraktował jako tak mało ważne, że nie wymagało wzmianki. Była w kabinie razem z nim; nałożyła słuchawki, z jego pomocą włączała i wyłączała przełączniki. Instruując ją, gryzmolił jednocześnie na bloku listowym pismo do delegatów wyrażające szczere i pełne skruchy przeprosiny za brak odpowiedniej liczby tłumaczy, z prośbą o wyrozumiałość i cierpliwość. Z tym pismem w ręku wybiegł z kabiny, ażeby oddać maszynistce do przepisania. Kate - pozostawiona sama, zdana teraz na siebie - mogła zauważyć wreszcie przez szyby kabiny, że sala konferencyjna oglądana z tego podwyższonego punktu jest bardzo przyjemna. Okna

35 były wysokie. Ściany pokryte boazerią koloru miedzi, z wyraźnie zarysowanym deseniem spiralnych słojów. Podłogę zaścielał ciemny granatowy dywan.

W tym pokoju decydowały się losy i przyszłość milionów zwykłych ludzi - co będą uprawiać i jeść, w co się ubierać i co myśleć.

Charlie Cooper kładł właśnie przy każdym miejscu na stole kartkę papieru ze słowami przeprosin - pismo cudownie rozmnożone w ciągu zaledwie kilku minut - kiedy delegaci weszli do sali, śmiejąc się i gawędząc. Jak szalenie atrakcyjny zespół tworzyli! Wielobarwna grupa przystojnych mężczyzn i kobiet z różnych krajów byłaby wymarzonym materiałem dla filmowca pragnącego nakręcić scenę wyidealizowanego obrazu narodów zjednoczonych. Aktorzy nie zdołaliby chyba oddać tej perfekcji w okazywaniu tak niewymuszonej powagi, tej pewności siebie. Bo takie właśnie wrażenie sprawiali delegaci. Już tylko dzięki temu powstawała wyraźna różnica między nimi a ich pełnomocnikami, sekretarzami oraz różnorodnym personelem. Każdy, czy mężczyzna, czy kobieta, szedł w kierunku swojego fotela, zasiadał w nim, gawędził i śmiał się ze swobodą tak doskonałą, że tylko jedno słowo narzucało się obserwatorowi: władza. Wszystkie ich gesty, wszystkie spojrzenia wyrażały przeświadczenie o własnej użyteczności oraz o wadze sprawy, którą reprezentują.

Niektórzy z delegatów mieli na sobie stroje narodowe. Kilkoro mężczyzn i kobiet przybyłych skądś z Afryki było tak wysokich, pełnych gracji i po królewsku ubranych, że wszyscy inni wydawali się przy nich osobnikami niższych ras; fałdy ich szat, kolczyki,

36 kształt głowy, każdy z tych szczegółów odgrywał swoją rolę. Przecież nawet fałdy ubrania mogą mówić o autorytecie, jeśli nosi je człowiek, którego decyzje są ważne dla ludzi przenoszących worki z kawą na wzgórzach oddalonych stąd o tysiące mil.

Rozpoczęły się obrady; Kate stwierdziła, że jej umysł jak maszyna wykonuje bezbłędnie swą pracę. Kilka momentów paniki, uczucia pustki w głowie i obawy, że ta pustka nigdy nie zniknie, zostały rozproszone dźwiękiem jej własnych słów, uszeregowanych w sposób sensowny, oraz obserwowaniem twarzy ludzi, którzy słuchali. Nikt nie wydawał się niezadowolony z tego, co słyszy; wszystko szło tak jak powinno.

I po nieprawdopodobnie krótkim czasie - okazało się, że były to całe dwie godziny - została zastąpiona przez kolegę, wysłana z sali na odpoczynek i na zjedzenie dobrego lunchu. Wróciła do kabiny z uczuciem pewności siebie, a gdy minęła piąta, czuła się już w tym samym stopniu cząstką tej organizacji, jak przedtem cząstką własnej rodziny. Wróciła do tejże rodziny spóźniona na wieczorny posiłek, aby stwierdzić, że jej córka ugotowała już obiad i że wszystko przebiegało tu bez zakłóceń.

Z końcem tygodnia Kate została wprowadzona w zawiłe sprawy tej gorzkiej i aromatycznej rośliny, której nasiona parzy cały świat i pije w takich ilościach. Nie była w stanie myśleć o niczym innym, a jej dom został sprzątnięty i przygotowany do wynajęcia. Potem został wynajęty do końca września, a rodzina rozjechała się w różne strony świata, bez żadnej pomocy z jej strony. Powiedziała tylko - tonem, który jeszcze

37 tydzień temu byłby pełen niepokoju, ale teraz brzmiał obojętnie: „Ktoś musi się tym zająć, bo ja nie mam czasu”. Ucałowała na pożegnanie męża, trzech synów i córkę, ale do tej pory nie miała jeszcze czasu, aby odczuć jakąś szczególną emocję.

Przeprowadziła się teraz do pokoju w mieszkaniu wynajętym przez jedną z jej nowych koleżanek, która uprzednio pracowała jako tłumaczka, ale została awansowana: obecnie organizowała konferencje. Ta przeprowadzka z domu do tego pokoju, z wszystkimi koniecznymi rzeczami na okres kilku miesięcy, zabrała jej pół godziny i wymagała tylko zapakowania do walizki paru sukien.

Jednakże żadna z tych sukien nie nadawała się do noszenia. Podczas tego tygodnia pobiegła któregoś dnia do sklepu, aby kupić stroje, które jak paszport uprawniałyby ją do nowego życia. Pani doktorowej Brown nie można było nazwać kobietą źle ubraną, ale to nie pani doktorowa Brown została zatrudniona przez organizację „Żywność dla Świata”.

Przed pójściem na zakupy spytała Charliego Coopera, ile będzie zarabiać. Na okrągłej i komicznej twarzy - o stałym wyrazie znękania, jako że pełnił rolę niańki przy tylu komitetach - odbiła się udręka wyrzutów sumienia.

- Boże mój! - zawołał. - Niech mi pani wybaczy! Nie sądzę, aby pani potrafiła się zdobyć... to naprawdę okropne z mojej stromy! Powinienem był pomówić przede wszystkim o tym. Ale to był taki tydzień, naprawdę, gdyby pani tylko zdawała sobie sprawę, jakim jest wybawieniem dla nas.

38

I wymienił sumę, która ją oszołomiła; z trudem powstrzymała się od okrzyku zdumienia. To w ten właśnie zwykły, prawdziwie dżentelmeński sposób pensje tych międzynarodowych urzędników, tych niezastąpionych szczęściarzy, były ustalane, tak jakby nie istniał świat związków zawodowych, zajadłych walk o płace, świat nędzy i męczarni głodu.

Kupiła sobie kilka sukienek, obliczając, że po tych dwóch tygodniach pracy w organizacji „Żywność dla Świata” mogłaby posiadać szafę strojów odpowiednich na komfortowy urlop w jakiejkolwiek miejscowości na świecie. Ale jej dalsze plany ograniczały się do odwiedzenia, być może, starej przyjaciółki w Sussex lub ciotki w Szkocji. W istocie nie myślała o tym, co będzie robiła później.

Następny tydzień był mniej męczący. Praca stała się dla niej zajęciem wykonywanym z taką łatwością jak prowadzenie domu, którym zajmowała się - nie do wiary - zaledwie kilka dni temu. Pracowała automatycznie. W przerwach między sesjami spędzała czas w pokojach recepcyjnych przy kawie, obserwując. Mimo wszystko była tu tylko kimś obcym i nie czuła się uprawniona, by przyłączyć się do tej uprzywilejowanej chmary ludzi. Była emigrantem; wszystko skończy się za tydzień. Siedziała jednak tak, jakby wbrew swoim odczuciom miała prawo do tego - jej nowe suknie ułatwiały to zachowanie; piła wspaniałą kawę i przyglądała się. Był to rodzaj targu. Lub coś w rodzaju wielkiego, wesołego, nieustającego przyjęcia.

Siedziała w sali pełnej ludzi, odprężona wewnętrznie, lecz świadoma tego, co widzi, jak inne pracow-

39 nice międzynarodowej organizacji ubrana stosownie, zachowująca się również odpowiednio do swego stanowiska; pozwalała jednak na to, aby jej życie - czy raczej słowa określające jej myśli o własnym życiu - przepływało przez jej umysł. Czy dlatego, że przez dwadzieścia pięć lat była cząstką tego węzła, jakim jest rodzina, i zapomniała już, iż zwykle życie dla wszystkich poza rodziną jest tak przyjemne, tak niewiele stawiające przed człowiekiem wymagań? Jak dobrze byli tu wszyscy ubrani. Jak lśniła i błyszczała skóra każdego z nich. I w jaki swobodny sposób każdy - kobieta czy mężczyzna - wchodził tutaj, rozglądał się dokoła, napotykając tylko uśmiechy i miłe spojrzenia, a potem siadał sam, machając przyjaźnie ręką, gestem, który mówił: „Potrzebuję chwili samotności” - co było naturalnie respektowane. Lub też wchodząc, rozglądał się po sali obojętnie, nieomal wyniośle, decydując, do której grupy ma się przyłączyć. Nie było tu ani śladu napięcia, które człowiek odczuwał po pięciu minutach przebywania na ulicy poza murami tego chronionego miejsca. Na każdej ulicy czy w sklepie, czy w domu biegły jakieś prądy, krzyżowały się, tworzyły nowe odgałęzienia. Poza tym wielkim gmachem obrad konflikty istniały nieprzerwanie. Ale tutaj? Czy któraś z tych dobrze ułożonych istot ludzkich, upiększonych i wypolerowanych przez pieniądz, cierpiała kiedykolwiek? Czy kiedykolwiek płakała w ciemności? Czy kiedykolwiek pragnęła czegoś, czego nie mogła otrzymać? Oczywiście, że tak, musieli przecież kiedyś doświadczyć tego... ale nie pozostał po tym żaden ślad. Czy kiedykolwiek - ale może nie było to najwłaściwsze

40 pytanie - czy kiedykolwiek któraś z tych osób była głodna?

Trudno by w to uwierzyć. A kiedy pomyślało się o przeznaczeniu tego budynku, o przyczynie, dla której był on stale pełen obradujących ludzi, wszystkie problemy, które ich teraz absorbowały, wydawały się mikroskopijne, nieomal absurdalne. Bo Kate została teraz włączona w te problemy. Sprawy przyjęły obecnie inny obrót; nie była już jak przedtem „kobietą zastępującą tłumaczy, którzy ulegli jakimś wypadkom czy zachorowali”. Była Kate Brown witaną na korytarzach uśmiechem i rozpromienionymi twarzami; zatrzymywano ją coraz częściej, prosząc o radę i informację. Gdzie kupić ten czy inny krem do twarzy lub coś szczególnego do jedzenia; jak dotrzeć do jakiejś restauracji, hotelu, domu mody lub najwłaściwszego miejsca zakupu brytyjskich wyrobów wełnianych czy whisky.

W swoim pierwszym tygodniu, padając wyczerpana na łóżko, miała tylko czas pomyśleć, że stała się funkcją: stała się - była - językiem dla kilkudziesięciu urzędników służby międzynarodowej. Tego tygodnia, leżąc dłużej przed zaśnięciem, ponieważ nie czuła się tak wyczerpana jak przedtem, pomyślała, że jej pierwsza funkcja - rola wyszkolonej papugi - została bardzo szybko wyrugowana przez inną, do której była przyzwyczajona. Pytano ją, tę nowo przybyłą: „Jak robi się to czy tamto, jak znajduje się tę rzecz lub inną?” Naturalnie była już starym pracownikiem, ponieważ większość ludzi zjawiała się tutaj i znikała z tego budynku niekiedy już po kilku dniach.

41

Stała się tym, czym była przedtem: pielęgniarką lub niańką, tak jak Charlie Cooper. Matką. Mniejsza z tym, za kilka dni uwolni się od tego wszystkiego. Nie będzie już papugą z umiejętnością okazywania współczucia w drobnych, nieważnych obsesjach ludzkich; będzie wolna... Kate zauważyła, że ta myśl wprawiała ją w lekkie drżenie. Zauważyła, że zareagowała nagłą refleksją: szkoda, że nie pojechałam z Michaelem do Ameryki. Potem złapała się na myśli: kiedy pojadę z wizytą do Rosę, będę mogła pomóc jej przy dzieciach. Rosę była tą przyjaciółką w Sussex, którą miała ewentualnie odwiedzić.

Ale nie chciała przecież spędzać lata z czyjąś rodziną: to było po prostu tchórzostwem. Przed pójściem spać rozejrzała się po swoim pokoju, notując schludność tego miejsca, swoją obojętność w stosunku do otaczających ją rzeczy, i pomyślała, że tak, to jest dużo lepsze od jej wielkiego rodzinnego domu, od domu Rosę pełnego ludzi, zapchanego, zatłoczonego przedmiotami, z których każdy wywoływał skojarzenia z przeszłości, należał do tej lub innej osoby, miał swoje znaczenie, swoją wagę.

Mały pokoik z łóżkiem, krzesłem, komodą, lustrem - tak, to było lokum, które by wybrała, gdyby mogła wybierać... Zapadła w sen. Później, kiedy sen tej nocy znalazł swoje miejsce w jakiejś całości, stał się pewnym odcinkiem historii czy podróży, którą przeżywała w następnych snach, próbowała przypomnieć sobie coś więcej, jakieś dalsze szczegóły. Ale mimo że pamiętała doskonale jego atmosferę łączącą niepokój i radość w taki sposób, jak nie mogło się to zdarzyć w życiu na

42 jawie, szczegóły uleciały. Obudzona, w ciemności, próbowała uchwycić koniec snu, nim wyśliźnie się z pamięci i zniknie; nad ranem sen stał się jakby początkiem historii epickiej opowiedzianej prosto i bezpośrednio.

Schodziła ze wzgórza w jakimś północnym i nieznanym kraju. Ktoś powiedział: „Popatrz, co to za dziwna rzecz, popatrz, coś ciemnego tu leży”. Pomyślała: ślimak? Oczywiście, że nie, żaden ślimak nie jest tak duży. Była to foka, wyrzucona na brzeg i bezradna wśród wysokich, suchych skał na zimnym wzgórzu. Jęczała. Kate podniosła ją. Była ciężka. Spytała, czy nie stało jej się nic złego i czy może jej pomóc. Gdy foka jęknęła, Kate zrozumiała, że trzeba donieść ją do wody. Zaczęła schodzić ze wzgórza, niosąc fokę w ramionach.

Dzień przed upływem jej dwóch tygodni Charlie Cooper zaprosił Kate na rozmowę przy filiżance kawy. Przyszła i Charlie spytał, czy nie mogłaby pracować jeszcze przez następny miesiąc. Obrady tego komitetu już się kończyły, ale miała się wkrótce rozpocząć następna konferencja.

- A więc spisałam się dobrze? - spytała Kate.

Wiedziała, że tak, jeśli chodzi o sprawy tłumaczenia, ale z gorącego tonu tego urodzonego urzędnika poznała, że chciał powiedzieć coś więcej. Czyż można było się nie liczyć z osobistym urokiem Charliego Coopera? Czy nie zdobyła tej posady właśnie dzięki niemu? Ale jeśli chciało się zrozumieć, co naprawdę ma na myśli i co chce uzyskać, trzeba było odsunąć na bok jego powab. - Och, droga pani, naturalnie. Jesteśmy wprost zachwyceni, że panią znaleźliśmy. Co za szczęście dla

43 nas! I jak to uprzejmie z pani strony, że poświęciła nam pani swój czas. - Zachwycające było to udawanie, że pracuje dla nich z czystej uprzejmości, a nie dla wysokiego wynagrodzenia; jak nieoczekiwane było zetknięcie się z tym dworskim zachowaniem, z tymi dżentelmeńskimi manierami, właśnie tutaj, w tym najnowszym ze współczesnych tworów ludzkich: instytucji międzynarodowej służby publicznej). - Naprawdę, proszę mi wierzyć, Kate - mogę chyba teraz tak mówić do pani, prawda? Tym bardziej, jeśli zrobi nam pani tę uprzejmość i zechce popracować z nami trochę dłużej - a gdybym to ja mógł decydować, to jeszcze przez długi, długi czas. Ale może chciałaby pani porozmawiać na ten temat kiedy indziej? Muszę jednak wyznać, że to nie tylko sprawa wyjątkowych kwalifikacji do tego zajęcia, naprawdę wyjątkowych, bo przecież przystąpiła pani do pracy od razu - niektórzy ludzie potrzebują tygodni ćwiczeń, nim w ogóle są w stanie tłumaczyć na żywo - gdy tymczasem pani, Kate... ale nie... w pani wypadku to coś więcej. Wszyscy podkreślają, jak nadzwyczajnie pomocna była pani dla nich pod każdym względem. Naprawdę, Kate. Pani Kingsmead, ta delegatka amerykańska, nie dalej jak dzisiaj rano mówiła mi, że w ogóle nie wie, jak poradziłaby sobie bez pani cennych wskazówek. Przypuszczam, że to zasługa licznej rodziny? Alan Post mówił mi o tej czarującej młodzieży i jak tam u pani w domu wszystko gładko idzie... Otóż, rzecz w tym, że jeśli ktoś dobrze pracuje w jednej dziedzinie, to tak samo jest i w drugiej, no więc gdyby pani mogła pozostać z nami jeszcze miesiąc, przerzuciwszy się na pracę organizacyjną, byłoby

44 to najszczęśliwsze rozwiązanie. Zbrodnią jest marnowanie tak nieprawdopodobnych talentów na tłumaczenie kabinowe. Pani zdolności w innych kierunkach są równie duże. W pewnym sensie to okropne prosić, aby pani przestała robić to, co wykonuje tak doskonale. Jeśli zgodzi się pani, to pensja, naturalnie, będzie wyższa. Tylko miesiąc - czy możemy liczyć na miesiąc?

Naturalnie wiedziała, że się zgodzi. Jedyną obiekcję stanowiły pieniądze: nie mogła w to uwierzyć. Nie była w stanie zwalczyć w sobie uczucia winy, że jej płaca za pełnienie funkcji wyjątkowo inteligentnej i wymownej papugi ze skłonnościami opiekuńczymi jest prawie tak wysoka jak zarobki jej męża, lekarza neurologa, doktora z wieloletnim stażem i dużym doświadczeniem. (Oczywiście tu, w Wielkiej Brytanii, a nie w Stanach, gdzie zarabiał więcej). A teraz ta sprawa będzie wyglądała jeszcze gorzej; była wprost absurdalna. Musi jednak pogodzić się z faktem, że w tym światku dotychczasowe prawidła, wartości i kryteria nie mają zastosowania. Uczucia Kate w związku z perspektywą zaprzestania pracy demonstrującej jej wyjątkowe kwalifikacje były mieszane. Co właściwie będzie teraz robiła?

Okazało się, że miała robić w pewnym sensie to, co robiła we własnym domu. Zaczęła organizować różne sprawy, spędzać mnóstwo czasu na telefonowaniu, na dopilnowywaniu, aby takie czynniki jak ludzie, miejsca i rzeczy zbiegały się we właściwym czasie... A potem, nagle, nastąpiła komplikacja: panika wywołana przypadkami tyfusu. Zwykły konflikt pomiędzy wymaganiami turystyki a wymogami zdrowia publicznego wprowadził na kilka dni ogólne zamieszanie; zaistniała groźba

45 całkowitego zamknięcia wysp brytyjskich dla ruchu pasażerskiego. Epidemia została opanowana, ale niemal w tym samym czasie rozpoczął się strajk na lotniskach. Gazety przepowiadały, że ten strajk będzie trwał długo. Potem odkryto, że na skutek rozmaitych niedopatrzeń pokoje hotelowe dla czterdziestu przyjeżdżających delegatów nie zostały zarezerwowane dostatecznie wcześnie; był to już przejaw nieudolności przekraczający zwykłą miarę nieuniknionych przypadków, nad którymi wszyscy z zachwytem lamentują. Rozpoczęły się dyskusje na wysokim szczeblu: telefony i telegramy płynęły tam i z powrotem do Nowego Jorku, Londynu, Australii i Kanady... Stwierdzono, że nie istnieje żadna klauzula nakazująca odbycie konferencji w Londynie. Miała to być generalna konferencja ma temat poszczególnych regionów świata - problemu, w jaki sposób uzyskać żywność z obszarów, które produkują ją w nadmiarze, dla tych terenów, które mają jej zbyt mało. Atrakcyjnych i odpowiednich miast było pod dostatkiem - może Paryż? Nie, nie - w lipcu szaleństwo, miasto wypełnione po brzegi. Trudności w zorganizowaniu konferencji odwlekały termin jej rozpoczęcia; była już prawie połowa czerwca. Brano pod uwagę różne miasta europejskie - Rzym, Barcelonę, Zurych - a po dyskusji odrzucano jedno po drugim. Kate myślała ciągle, jako gospodyni domowa, o rachunkach telefonicznych, które narastały przez te wszystkie opóźnienia, propozycje i zmiany decyzji; to, co wydano na same telefony, wystarczyłoby do nakarmienia przez tygodnie tysięcy ludzi. Nie płacono jej jednak, aby rozumowała jak gospodyni domowa, wymagano od niej dużo mniej. Czego? Miała wraże-

46 nie, że spędza zbyt wiele czasu, omawiając te wszystkie sprawy z Charliem Cooperem i innymi urzędnikami. Czuła, jakby ugrzęzła w jakimś organizacyjnym bagnie; nic nie szło naprzód, wszystko opóźniało się, tkwiło w bezczynności. Wciąż tylko gadała. Inni też gadali. Telefonowali ustawicznie do ludzi w różnych krajach

- czy w ten sposób działają zawsze te wielkie organizacje? Jeśli tak, to nic dziwnego, że... „Dlaczego muszą tkwić w Europie?” - pytano. Przecież ci globtroterzy, ci prawie stale podróżujący delegaci, całe życie spędzający na konferencjach przy okrągłych czy owalnych stołach, w jasnych, dobrze wentylowanych pokojach, z widokiem na rozmaite miasta rozciągające się jak dekoracje za wysokimi oknami - ci ludzie nie odczuliby wielkiej różnicy, gdyby znaleźli swoje arkusze papieru, ołówki, długopisy, szklanki z wodą i swoich niezmiennych sekretarzy w Bejrucie czy Nairobi zamiast w Rzymie czy Londynie. A więc północna Afryka? Nie, tam byłoby zbyt gorąco. Może więc powinni udać się na północ

- do Sztokholmu? To chyba miasto o właściwej atmosferze dla spokojnej, beznamiętnej dyskusji? A Oslo? Nie, Skandynawia jest za bardzo wysunięta na północ, lepiej znaleźć jakieś miejsce centralne. Tak, kraje śródziemnomorskie: ale nie Liban czy Syria, nie jakieś państwo arabskie lub takie, które jest zaangażowane w konflikt izraelsko-arabski; Turcja? Tak, to było lepsze -Konstantynopol? Naturalnie! Ale miasto było rozpalone, będzie tam zupełnie tak samo gorąco jak w północnej Afryce czy Rzymie. Słusznie, ale jest ono tak bardzo atrakcyjne i konferencje nie odbywają się tam często, a poza tym dla delegatów wyczerpanych deba-

47 tami stanowić będzie ucztę krajoznawczo-turystyczną: archeologiczną, religijną, kulturalną i folklorystyczną. Jakże nielogiczne jest odrzucenie tylu miast ze względu na to, że są przepełnione i zbyt gorące, a potem zgodzić się na Konstantynopol. To prawda. Może jednak byłoby lepiej pozostać przy Londynie? A strajk? Ludzie przecież mogliby dojechać do Francji, a stamtąd przeprawić się statkiem! Przed wynalezieniem samolotów statki i samoloty doskonale spełniały swoją funkcję, czyż nie? Oczywiście, ale trzeba przyznać, że samoloty i międzynarodowe konferencje pasują do siebie, stały się nieodłączne.

Panika tyfusowa wybuchła na nowo. Charlie Cooper i Kate Brown zasiedli do telefonu, aby przygotować trzytygodniową konferencję pod egidą organizacji „Żywność dla Świata” w Konstantynopolu. Delegaci przebywający jeszcze w swoich krajach zostali poinformowani telefonicznie - co kosztowało niewiarygodne sumy - że Turcja, a nie Anglia, będzie miała zaszczyt goszczenia ich w swojej metropolii.

Jej bezczynne lato miało być wypełnione dzięki temu aż do połowy lipca; gdyby sprawy opóźniły się jeszcze bardziej, może nawet dłużej. Czuła, że nie powinna pozwolić, aby wypadki potoczyły się w ten sposób. Powinna była chyba pomyśleć o swojej sytuacji, o zimnym wietrze. Powinna była zanalizować gwałtowne i niepohamowane wahania w swoich uczuciach do męża. Teraz bowiem, kiedy miała tyle wolnego czasu, odnosiła wrażenie, że nie robi nic albo bardzo niewiele; jej dnie były bardziej puste niż kiedykolwiek dotąd - zdawała sobie sprawę, że jej system emocjonalny dzia-

48 ła w próżni: wszystkie obiekty uczuć znajdowały się daleko, nie były obecne, aby reagować z nią lub przeciwko niej. Jaki jest sens kochać, nienawidzić, pragnąć, oburzać się, odrzucać - wszystko to niekiedy w ciągu jednej godziny - jeśli jest tutaj sama i wolna; było to jak gadanie ze sobą samą, było to coś chorobliwego... Dobrze, że będzie zajęta. Przynajmniej przez następny miesiąc. Wyszła do miasta i kupiła kilka sukienek. Potem kupiła do nich masę dodatków. Nie, nieistotne było, że te stroje różniły się bardzo od noszonych przez nią zazwyczaj. Dużo ważniejszą sprawą było, w jaki sposób je nosiła. Tak jak powiedziałby jej dziadek: „duch, istota rzeczy”.

Stała przed dużymi lustrami w wielu sklepach, patrząc z chłodnym, niezbyt życzliwym zaciekawieniem na kobietę czterdziestoparoletnią, która w dalszym ciągu zachowała tę samą figurę co w młodości, nie mówiąc o drobnych, przejściowych wahaniach w obwodzie talii; kobietę o ładnych kasztanowatych włosach, oczywiście farbowanych, gdyż siwiała szybko. To chłodne zaciekawienie przekształciło się bez trudu w prywatną zmowę między dwiema kobietami - w postawę, z której wywodził się jej kpiący, tak bardzo destrukcyjny grymas. Destrukcyjny, ponieważ przekreślał chyba jej formalny, manifestowany zazwyczaj pogląd na samą siebie. Tak, lepiej unikać długiej wymiany wnikliwych spojrzeń, które zawsze groziły wybuchem nieopanowanego śmiechu. Tak, wiedziała, że czyha na nią bezwstydny śmiech na myśl o tej całej przeklętej sprawie... Ten rodzaj śmiechu, który i jej, i Mary Finchley sprawiał przyjemność (w którym folgowały swojej naturze? używały go jako

49 środka profilaktycznego?) w chwilach, gdy mogły być same, bez mężów i gości.

Nie, musi cofnąć się od lustra, popatrzeć na siebie całą i utwierdzić się w przekonaniu, że oto stoi przed nią przystojna i elegancka kobieta, u progu wieku średniego. Jeszcze u progu - nie miała wcale zamiaru go przekroczyć. Patrząc beznamiętnie na siebie, mogła śmiało stwierdzić, że jej figura, cechy zewnętrzne, nogi, talia, biust, usta, włosy, szyja nie różniły się od tych atrybutów, którymi wabiła ku sobie dziesiątki młodych mężczyzn prawie ćwierć wieku temu, dzięki którym zdobyła swojego męża. Nie były inne; może nawet lepsze, skoro tyle środków chemicznych i leków, i diet, i starań o włosy, zęby, oczy - złożyło się na to dzieło rąk ludzkich; jak wyglądałaby teraz, gdyby na przykład urodziła się w brazylijskich slumsach?

To, co było inne, nie było namacalne. Rzecz leżała tu znowu w pewnej atmosferze, w czymś, co tkwiło w sposób niewidoczny dla oka - w niej samej. Właśnie ta subtelna sprawa „ducha” była powodem, dla którego w młodości ten sam zestaw atrybutów - zęby, oczy, biodra i tym podobne - przyciągał, podczas gdy teraz nie - lub w stopniu nie większym niż właściwości innych kobiet w jej wieku (kobiet z tej mniej licznej grupy, która nie wypadła z gry wabienia w dużo wcześniejszych latach życia, z rozmaitych powodów, przede wszystkim - biedy). „Duch” to z pewnością słowo niewłaściwe; lecz jakie było właściwe - stan? warunki? postawa? Ona również, tak jak piękna, nieomal niewidoczna aureola płomienia świecy, nie wgłębiała się w emanację powabu: Jestem osiągalna, wdychajcie mój

50 aromat i skosztujcie. W jej wypadku powodem był fakt, że przez tak długie lata była żoną i matką niezaintere-sowaną przyciąganiem innych mężczyzn, poza swoim własnym mężem. A jeżeli zdarzało się jej - to nieczęsto i nie na długo.

To wszystko zostało naturalnie przedyskutowane w sposób wyczerpujący i szczery między nią a jej mężem. Musiało być omówione. Od samego początku istniało między nimi porozumienie, równoznaczne z planem, co do tej płaszczyzny współżycia małżeńskiego, tak trudnej, ryzykownej i obwarowanej murami przesądów. Co więcej, cały ten plan był stale aktualizowany, oboje nie pozwalali, aby zniknął... Jednakże Kate zdawała sobie sprawę, że to, co obie z Mary Finchley w czasie swoich spotkań, nazwanych przez nie „sesjami starych mężatek”, uznały za rzecz zupełnie naturalną, stało w całkowitej sprzeczności z jej małżeńskim kodeksem. Dlaczego myślała tak często o Mary? W rzeczywistości reakcja jej długoletniej przyjaciółki na wiadomość o nowej pracy Kate zdenerwowała ją mocno. Mary wybuchnęła wesołym śmiechem, który zawsze wydawał się Kate mało delikatny, i wykrzyknęła: „No, dzięki Bogu za to. Najwyższy czas!”

W każdym razie teraz musiała przeglądać się w tylu różnych lustrach i rozpalić w sobie płomień, aby pobudzić pewne fluidy. Nie, nie takie jak w jej małżeńskiej przeszłości, w krótkotrwałych momentach nieopanowanego pociągu do jakiegoś wyjątkowego mężczyzny (które Mary określała krytycznie jako „świat całkowicie utracony dla żądzy”). Teraz miała zamiar postąpić zupełnie inaczej. Dokładnie tak, jak robi to młoda

51 dziewczyna, która nagle uświadamia sobie swoje możliwości w przyciąganiu mężczyzn. Kate też nastawiła swój wewnętrzny termostat w innym kierunku. Nie wskazywał on: „Ty tam, tak, tak, ty, chodź, zdobądź mnie!” - ale: „Och, jak szalenie atrakcyjni jesteście wszyscy. Gdybym chciała, moglibyście mnie zdobyć, ale to zależy od was”. A zresztą to naprawdę dużo bardziej emocjonujące, właśnie unosić się tak na skrzydłach ogólnego uznania i aprobaty; byłoby rzeczą nieznośną ograniczyć się do jednego wybrańca!

Żadna zamężna kobieta nie robi tego głupstwa. (Z wyjątkiem Mary!). Ale popatrzcie, przez co przeszła jej rodzina z tego powodu - nie, nie można było jej zazdrościć ani jej naśladować; prawdopodobnie nie powinno się nawet słuchać tego, co mówi, jedynie tolerować ją jako zabawną towarzyszkę głośnych sesji śmiechu i pogawędek starych mężatek. Mniejsza zresztą o Mary. Żadna kobieta naprawdę zamężna nie nastawia swego termostatu uczuć w kierunku jakiegoś Toma, Dicka czy Harry’ego. (Dyskutując na ten temat z mężem, zgadzali się ze sobą, co to naprawdę oznacza być żonatym czy zamężną). Kobieta postępuje w ten sposób tylko wtedy, kiedy nie chce utrzymać swojego małżeństwa (lub ma takie nastawienie jak Mary, której życie przez piętnaście lat, to znaczy od kiedy Kate ją zna, było zawsze czymś w rodzaju francuskiej farsy, stonowanej oczywiście przez atmosferę specyficznego spokoju panującą w mieszczańskich dzielnicach Londynu). Kate bowiem naprawdę rozumiała, w pełni zdawała sobie sprawę, że nie każde małżeństwo jest prawdziwe i że te prawdziwe zdarzają się coraz rzadziej. W swoim mał-

52 żeństwie miała szczęście. Naturalnie, jeśli chce się użyć słowa „szczęście” zamiast „własna zasługa” w tym, że jest się (wbrew Mary) w dalszym ciągu kobietą, która potrafi być prawdziwą żoną dla prawdziwego męża. Będąc partnerem w tego rodzaju małżeństwie, człowiek nie może nastawić swojego wewnętrznego termostatu w żadnym kierunku poza tym jednym. Naturalnie nie biorąc pod uwagę tych krótkotrwałych i mało ważnych wypadków, z których Mary szydziła, twierdząc, że dostarczają maksimum cierpienia przy minimum przyjemności... Jeśli nie jest w stanie rozważyć serio sprawy swojego małżeństwa, żeby natychmiast Mary Finchley nie pojawiła się w jej myślach, lepiej już zaniechać wszelkich rozmyślań.