Lato wielkiej wagi - Jennifer Weiner - ebook + książka

Lato wielkiej wagi ebook

Jennifer Weiner

3,9
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Lato wielkiej wagi to błyskotliwa, a zarazem poruszająca powieść o złożoności relacji między kobietami, o pułapkach, jakie zastawia życie w świetle jupiterów i w internecie, a także o niezłomności ludzkiego ducha. To także dowcipna, wzruszająca opowieść o rodzinie, przyjaźni i odkrywaniu tego, co jest najważniejsze. Sześć lat po kłótni, która zakończyła ich przyjaźń, Daphne Berg doznaje szoku, gdy Drew Cavanagh, piękna i kwitnąca jak dawniej, pojawia się znowu w jej życiu i prosi o ogromną przysługę. Przez ten czas Daphne nie zamieniła z Drew ani słowa, nie obserwuje jej nawet w mediach społecznościowych, dlatego gdy eksprzyjaciółka prosi ją, by została pierwszą druhną na jej ślubie, który ma być towarzyskim wydarzeniem lata, Daphne dosłownie odbiera mowę. Drue zawsze miała wszystko – poza umiejętnością podtrzymywania przyjaźni. Daphne jednak nie jest już tamtym usłużnym cieniem, którym była w liceum. Prowadzi teraz życie, które kocha, rozwijając się zawodowo jako instagramowa influencerka plus size. Wpuszczając znowu do swego życia wytworną, ponętną Drue, podejmuje ryzyko, które jednak może wynagrodzić zaproszenie do spędzenia weekendu w nadmorskiej rezydencji na Cape Cod. Drue prosi i błaga, roztaczając wizję poznania fajnych facetów tak długo, aż Daphne czuje się znów bezsilna wobec syreniego śpiewu swojej dawnej przyjaciółki. Niezwykle przyjemna mieszanka plażowej lektury z zagadką morderstwa, romansem i pikantnymi scenami z życia bogaczy. (…) To idealna propozycja na lato. Zapomnijcie na chwilę o całym świecie i dobrze się bawcie.– „Minneapolis Star Tribune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 502

Oceny
3,9 (16 ocen)
6
6
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasia_pl74

Dobrze spędzony czas

Poplątanie z pomieszaniem, ale fajnie się czyta.
00
nnymphetamine

Dobrze spędzony czas

W sumie to właściwie nie do końca wiem, jak ocenić tę książkę, bo właściwie mieliśmy w niej wszystko, jak gdyby autorka nie mogła się zdecydować, co tak w ogóle chce napisać: wątek plus size (który, niestety, nawet dla plussize'owej mnie wydawał się często przegięty i nużący, podobnie jak skupianie się, niepotrzebne i bez jakiejś specjalnej wagi dla fabuły, na niedoskonałościach bohaterów i opisywanie tego z drażniącą częstotliwością), jakaś tam miłość dawna i nowa, mamy kryminał, część highschoolową i pierwszą część totalnie od czapy - dość długo miałam poczucie, że chyba dostał mi się jakiś wybrakowany e-book, połatany z dwóch różnych książek O_o Przede wszystkim to zrobiono krzywdę tej opowieści, dobierając w polskim wydaniu tak mylącą okładkę, jak tylko można było (sugerującą jakieś lekkie romansidełko-czytadełko; angielskie wydania mają rysunkową i bardziej neutralną okładkę, do tego niezbyt fortunne moim zdaniem tłumaczenie oryginalnego tytułu "Big Summer"). Bardzo czekałam na te...
00
Crooleeck806

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy pomysł zręcznie opisany 🤩
02
Klaudiazatorska

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka. super zwrot akcji. dla mnie morderstwo akurat tej postaci było zaskoczeniem. z całego serca polecam. przede wszystkim autorka daje też sporo do przemyśleć jak czują się osoby plus size. książka idealna na letnie popołudnie
02

Popularność




Big Summer

Copyright © 2020 by Jennifer Weiner, Inc.

Originally published by Atria, a Division of Simon & Schuster, Inc.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Violetta Dobosz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Pixabay/Pexels

Zdjęcie autorki: © Andrea Cipriani Mecchi

Redakcja: Agnieszka Hałubiec

Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-8230-393-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Prolog1994

Nim dobiegł końca drugi tydzień września, północne ramię półwyspu Cape Cod zwane Outer Cape w zasadzie opustoszało. Turyści spakowali manatki i rozjechali się do domów. Na drogach nie było ruchu. Cudowne plaże wyglądały na całkiem opuszczone. Szkoda. Do września, zwłaszcza dzięki sierpniowym upałom, ocean zdążył się nagrzać akurat na tyle, że dało się w nim popływać. A ścieżki wijące się wśród wydm i torfowisk porośniętych żurawiną i krzewami borówki, miejsca, w których w szczycie sezonu nie dało się opędzić od podrywających facetów, teraz były zupełnie wyludnione. Za to na krzewach wisiało mnóstwo dojrzałych jagód. Idąc z Aidanem z domu na plażę, mogli po drodze napełnić kieszenie i nazbierać dzikich śliwek. Oboje nieśli blaszane wiaderka i za bohaterką pewnej dziecięcej książeczki recytowali Brzdęk! Stuk! Puk!, gdy śliwka za śliwką uderzały o metalowe dno.

Oszalejesz tam, powiedział jej ojciec, kiedy Christina spytała, czy może zamieszkać w letnim domku przycupniętym na brzegu wydmy w Truro. Tam jest za pusto. Zbyt samotnie. Nie ma się z kim spotkać, nie ma co robić. Ale jej nie odmówił. Z upływem pierwszych tygodni, a potem miesięcy Christina polubiła tę samotność i ciszę, i ukośne promienie późnopopołudniowego słońca ogrzewające deski podłogi, na której spał jej rudy kot.

Po wyjeździe letników mogła przebierać w miejscach parkingowych przy Commercial Street, kiedy jechała z Aidanem do Provincetown. Jeśli zachowywał się grzecznie na zakupach w spożywczym, kupowała mu loda w rożku u braci Lewis albo malasadę w piekarni portugalskiej. Zdążyła już poznać wszystkie osobliwości domku. To, jak drzwi pęczniały w deszczową pogodę, to, jak trzeszczał dach, gdy jego więźba pracowała nocą. W czasie burz wychodziła na taras i patrzyła, jak błyskawice tną niebo nad zatoką Cape Cod. Stojąc w deszczu, który obmywał jej twarz, wyobrażała sobie, że jest na dziobie statku i sama z synkiem pokonuje wody wzburzonych mórz.

Czasami tak się właśnie czuła. Jej matka nie żyła. Siostry i brat, wszyscy starsi od niej o co najmniej dziesięć lat, zawsze byli dla niej obcymi ludźmi, których widywała tylko w święta. Ojciec zaś zdumiał się, kiedy go zapytała o możliwość zamieszkania w domku, po czym wpadł w szał, gdy poznał powód.

– Tato, jestem w ciąży – oznajmiła.

Twarz mu najpierw pobladła, a potem pokryła się niezdrowymi, czerwonymi plamami. Wargi poruszały się bezgłośnie, gdy piorunował ją wzrokiem.

– I zamierzam urodzić to dziecko. Wychowam je sama.

Kiedy wściekły zapytał, czyje jest, Christina odpowiedziała po prostu:

– Moje.

Wydzierał się na nią, ślina tryskała mu z ust, kiedy naciskał, żeby podała mu imię mężczyzny, z którym się puściła, żeby się przyznała, czyją jest dziwką. Obrzucił ją wszystkimi wyzwiskami, których się spodziewała, i dorzucił kilka, które ją zaskoczyły. Powiedział:

– Złamałaś mi serce.

Ona jednak się nie odzywała, w milczeniu, ze spokojem wysłuchiwała jego wrzasków i gróźb. W końcu, tak jak się spodziewała, ochłonął.

Dobrze. Jedź. I wszystkiego najlepszego, wymamrotał, po czym wręczył jej klucze, spis telefonów do dozorcy i hydraulika, do odbiorcy śmieci i faceta, który doglądał pieca. Została w Bostonie do porodu i zaraz po tym, jak zagoiły się szwy, wyruszyła z maleństwem do Truro, podążając najpierw krętą drogą numer sześć, która zwężała się na moście w Sandwich i poprowadziła dalej, mijając Hyannis, Dennis i Brewster, Harwich i Orleans, Eastham i Wellfleet. W Truro Christina skręciła w porytą koleinami polną dróżkę kończącą się na klifie, na którym stał domek. Martwiła się, że Aidan będzie po drodze marudził albo płakał, tymczasem on nawet nie zasnął. Siedział w swoim foteliku z otwartymi oczami jak mądra stara sowa, dopóki nie pokonała wyboistej dróżki i nie zaparkowała na skrawku zaniedbanego trawnika.

– Jesteśmy w domu – oznajmiła, biorąc go na ręce.

Miał dopiero trzy tygodnie, ale zdawało jej się, że zrozumiał.

Dom nie był duży. Ot, typowe letnisko bez centralnego ogrzewania i zmywarki, z porwanymi moskitierami na oknach i prostą prysznicową słuchawką przy wannie zamiast prawdziwego natrysku. Powycierana pościel, zdekompletowane serwetki i kuchenne szafki pełne zdobycznych kubków i szkła z wyprzedaży garażowych sprawiały, że domek do pięt nie dorastał okazałym, rozległym letnim rezydencjom budowanym wysoko na wydmach przez bogaczy, którzy właśnie odkryli Truro. Christinie nigdy to nie przeszkadzało. Kochała każdą niedoskonałość tego miejsca. Jego niskobudżetowość i panujący w nim spokój były dokładnie tym, czego potrzebowała po Nowym Jorku. Nie spełniły się przestrogi ojca i udało jej się zaprzyjaźnić z kilkoma osobami, które pomogły zaizolować ściany i pokazały, jak za pomocą wełny stalowej pozatykać dziury, będące każdej zimy zaproszeniem dla mysich rodzin. Kupiła grzejniki elektryczne, na skrzypiącej podłodze ułożyła dywaniki o grubym warkoczowym splocie i znalazła ciepłe wełniane koce na łóżka. Nauczyła się zdobywać to, czego potrzebowała: wymieniała pomidory z przydomowego ogródka na miód w słojach i drewno na opał, napisała tekst przysięgi małżeńskiej w zamian za kaszmirowy koc, zredagowała ogłoszenie w zamian za bladoniebieski wazon. Z letniska uczyniła prawdziwy dom, budując życie wypełnione rutyną i rytuałami, wokół których kręciła się codzienność jej i jej synka. Na śniadanie owsianka z miodem lejącym się z czerpaka, wiśniowe lody na patyku z Jams po dniu na plaży, trzy bajki na dobranoc, dwie z książek i jedna wymyślona.

Tamtego wieczoru, gdy Aidan zasnął, Christina owinęła się w miękką kaszmirową chustę z frędzlami, nalała sobie kieliszek wina i boso wyszła na taras, żeby posłuchać wiatru. Panowała ciemność, a mocno wiejąca od morza bryza niosła ze sobą lodowaty chłód. Po południu było ponad dwadzieścia stopni, tak ciepło, że można by popływać, jednak w wietrze dało się już wyczuć nadciągającą zimę.

Weszła do środka i przeszła przez zagraconą kuchnię, w której minęła rzędy słoików z przetworami. Gdy Aidan był w przedszkolu, przez cały ranek zaprawiała pomidory, fasolkę szparagową i marynowała wyhodowane przez siebie warzywa. Minęła następnie pokój dzienny, a w nim wiklinowe kosze wypełnione klockami Aidana i wypaczone półki mieszczące spłowiałe, napęczniałe od wilgoci książki w broszurowych oprawach. W kącie stało jej biurko, jeden z kilku porządnych starych mebli, które były w cenie domu, a na środku blatu – schowany pod oprawionym w ramkę plakatem dawnego Paryża – leżał zamknięty laptop.

W sypialni upewniła się, że Aidan śpi, po czym nachyliła się i powiodła kciukiem po krągłości jego policzka. Skończył dopiero cztery latka, ale już zaczął tracić tę swoją dziecięcą pulchność, która sprawiała, że gdy go do siebie tuliła, czuła, jakby trzymała w ramionach bochenek ciepłego chleba. Skóra na jego policzku jednak wciąż była tak gładka jak tamtego dnia, kiedy pierwszy raz wzięła go na ręce. Mój skarbek, pomyślała, a oczy zapiekły ją od łez. Gdy się urodził, omal nie zwariowała przez samotność i hormony, przez bolesność w miejscu założonych szwów i mleko kapiące z piersi, ilekroć Aidan zapłakał. Wszystko to doprowadzało ją do łez, podobnie jak trudne położenie, w którym się znalazła. Zwłaszcza to położenie. Sama tego chciałaś, przypomniał jej ojciec Aidana, gdy znalazł czas, żeby wpaść. Miałaś wybór. To prawda. Wpakowała się w tę sytuację całkiem świadomie, wmawiając sobie, że szklanka jest w połowie pełna, nie pusta, i że kawałek czyjegoś męża jest lepszy niż brak faceta w ogóle. Kiedy się dowiedziała, że jest w ciąży, odebrała to jako niespodziewany dar, jako cud. Kimże była, by powiedzieć „nie” zrodzonemu w niej nowemu życiu i temu, jak zmieni ono jej własny los?

Pewnego razu ojciec Aidana, gdy byli jeszcze razem, powiedział jej, że odejdzie dla niej od żony. Puściła wodze fantazji i wyobraziła sobie każdy szczegół ich wspólnego życia, wspaniałego, olśniewającego życia w Nowym Jorku, ale nim Aidan skończył cztery latka, te mrzonki stały się odległą przeszłością. Nigdy mu nie wierzyła – tak naprawdę. W głębi duszy, tam, gdzie mogła być ze sobą szczera, zawsze wiedziała, w jakiej jest sytuacji. Pragnął ucieczki, zabawy, przygody, nie planował niczego na stałe. Nigdy nie zostawiłby żony ani jej pieniędzy.

Ale miała Aidana. Swojego królewicza, swoją perełkę, swoją największą radość. Nawet gdyby we dwoje mieli głodować na ulicy, i tak byłaby szczęśliwa. Aidan przynosił jej stokrotki i kwiaty dzikiej marchwi w zaciśniętej pulchnej piąstce albo zapiaszczone lśniące muszelki grzechoczące na dnie wiaderka. Po śniadaniu zostawiał na jej policzku delikatne, słodkie od miodu całusy i nazywał ją swoją piękną mamą.

Pewnego dnia wróci do miasta i pospina te wątki swojego życia, które tam zostawiła. Odwiedzi swoich dawnych wydawców i wciśnie im jakiś bajer, odnowi dawne przyjaźnie i pośle Aidana do szkoły. Może znów się zakocha, a może nie. I jeśli nawet koniec końców nigdy nie zostanie tą olśniewającą damą ze swych młodzieńczych wyobrażeń, będzie wiodła życie, które uczyni ją szczęśliwą.

Christina schyliła się i zaczęła śpiewać:

– Ptaszku czarny, który nocą śpiewasz pieśń, ranne skrzydła rozłóż i w niebo się wznieś. Odważ się… czekałeś całe życie na ten właśnie dzień1.

Zbliżała się do zakończenia pisanej opowieści, ale tego wieczoru nie miała pomysłu. Tego wieczoru, siedząc w chuście na ramionach w ciemnej sypialni synka i wsłuchując się w wiatr zawodzący wokół domu, myślała: Nigdy bym nie przypuszczała, że mogę być taka szczęśliwa. I jeszcze: Zawsze właśnie tak miało być.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

2018

– O mój Boże, strasznie cię przepraszam. Spóźniłam się?

Leela Thakoon wpadła do kawiarni z przewieszoną na ukos torebką, która obijała się o biodro, z zapinanym na suwak pokrowcem na ubrania na prawym ramieniu i wyrazem skruchy na twarzy. Srebrzyście lawendowe włosy związane wysoko w kucyk, okrągła twarz, drobna figura i wściekle czerwona szminka sprawiały, że wyglądała dokładnie tak jak na Instagramie. Może tylko wydawała się nieco starsza i bardziej zmęczona, co da się chyba powiedzieć o każdym śmiertelniku, który idzie przez życie, nie korzystając z dobrodziejstwa filtrów przeciwsłonecznych.

– Nie spóźniłaś się. To ja przyszłam wcześniej – odrzekłam i podałam jej rękę.

Nie mogłam sobie wyobrazić niczego gorszego niż to, żebym przyszła na spotkanie podenerwowana, zgrzana i zziajana. Poza uczuciem fizycznego dyskomfortu dręczyłaby mnie świadomość, że potwierdzam swoją osobą to, co wszyscy podejrzewają na temat grubych kobiet – że są to leniwe kanapówki, które nawet na pierwsze piętro nie wejdą bez zadyszki.

Dziś chciałam wyglądać jak najlepiej, dlatego o szóstej rano zrobiłam sobie trening, a potem przez godzinę stygłam, gdyż bolesne doświadczenie nauczyło mnie, że po każdej godzinie ćwiczeń potrzebuję pół godziny, żeby przestać się pocić. Zjawiłam się w wybranej przez Leelę kawiarni dwadzieścia minut przed czasem, by wybadać lokal, wybrać najlepsze miejsce i spróbować roztoczyć wokół siebie aurę spokoju, opanowania i kompetencji – #freelancerka, pomyślałam. Jeśli uda mi się nawiązać tę współpracę, będę zarabiała więcej jako influencerka niż jako niania na kawałek etatu, może nawet więcej, niż przynosi konto mojego psa. Nie będę jeszcze mogła się utrzymać tylko dzięki pracy online, ale znacznie się do tego celu zbliżę. Rano na jodze, kiedy wyznaczaliśmy intencję, pomyślałam: Proszę, niech to się stanie. Proszę, niech się uda.

– Napijesz się czegoś? – spytałam.

Przede mną stał już mój ulubiony letni napój, kawa parzona na zimno z kleksem śmietany i dodatkową porcją lodu.

– Nie, dziękuję – odrzekła Leela, wyjmując z torby metalową butelkę na wodę dla maniaków ekologii.

No cóż, pomyślałam. Dobrze, że chociaż kawę dostałam w szkle, a nie w plastiku.

– Tak się cieszę, że mogę cię poznać.

Leela powiesiła pokrowiec z ubraniami na oparciu krzesła, przygładziła i tak już gładkie włosy, usiadła i zakładając nogę na nogę, uśmiechnęła się do mnie promiennie. Miała na sobie luźne spodenki, podwinięte wysoko i ściągnięte mocno paskiem wokół wąskiej talii, a do nich obszerny top z szerokimi, rozcinanymi rękawami obnażającymi szczupłe ręce. Złocista skóra – tak złocista, że mnie nie udałoby się nigdy osiągnąć takiego odcienia, choćbym się nie wiem ile opalała – lśniła od słońca, którym Leela pewnie rozkoszowała się podczas wypadu na Tahiti albo Oahu. Wokół szyi miała fantazyjnie ułożony szalik spięty dużą, wysadzaną kamieniami broszką. Wyglądała jak drobnej postury obojnaczy elf. Albo jakby ktoś machnął różdżką i powiedział: „Harcerzyk, ale niech będzie drobny, uroczy i modny”. Byłam pewna, że przynajmniej część swojego stroju nabyła w sklepie dobroczynnym z używanymi rzeczami, którego sama nigdy bym nie znalazła. A resztę kupiła na stronie, której nigdy bym nie odkryła, albo od projektanta, o którym nigdy nie słyszałam, szyjącego w rozmiarach, w które za nic bym się nie zmieściła, i w cenie przewyższającej miesięczny czynsz za moje mieszkanie. Cały czynsz, nie tylko tę połówkę, którą faktycznie opłacałam.

Leela otworzyła butelkę i taksowała mnie spojrzeniem. Nie spieszyła się z przejściem do rzeczy. Ja też piłam powoli kawę i starałam się nie wiercić nerwowo, przeczekując poczucie zagrożenia, które ogarniało mnie, ilekroć znalazłam się twarzą w twarz z kimś tak stylowym i uroczym jak Leela Thakoon. Miałam na sobie jeden ze swoich ulubionych letnich zestawów: bladożółtą lnianą tunikę do bioder założoną na prosty biały T-shirt, do tego oliwkowe legginsy z guzikami przy mankietach i jasnobrązowe sandały na platformach. Z dodatków założyłam długi naszyjnik ze sztucznego szylkretu, złote kolczyki w kształcie dużych kół i oversizowe okulary przeciwsłoneczne. Włosy – barwy zwyczajnego brązu – upięłam w kok na czubku głowy tak, by wyglądały jak ułożone od niechcenia, choć tak naprawdę potrzebowałam dwudziestu minut i trzech różnych produktów do stylizacji, żeby osiągnąć taki efekt. Postawiłam na prosty makijaż, użyłam tylko kremu tonującego, żeby wyrównać koloryt cery, tuszu do rzęs i połyskującego różowego błyszczyku – jakbym chciała powiedzieć: dbam o siebie, ale nieprzesadnie. W dawnym życiu ubierałam się po to, by się ukryć, paletę kolorów ograniczając do czerni i tylko od czasu do czasu pozwalając sobie na granat. Teraz nosiłam rzeczy kolorowe i takie, które nie były zbyt luźne czy bezkształtne, wybierałam raczej te, które podkreślały moją figurę i w których dobrze się czułam. Co rano fotografowałam swój „strój dnia”, oznaczając projektantów albo miejsca, w których kupiłam poszczególne rzeczy, na Instagramie i na swoim blogu zatytułowanym Sprawy Wielkiej Wagi. Dbałam o to, żeby prezentować na tych zdjęciach idealne fryzurę i makijaż, szczególnie jeśli miałam na sobie ubrania, które mi podarowano, albo jeszcze lepiej takie, za których włożenie mi zapłacono. Wiązało się to z pewnymi wydatkami na strzyżenie, koloryzację i dodawanie włosom objętości, a do tego z częstymi wyprawami do Sephory i wieloma godzinami oglądania na YouTubie makijażowych tutoriali, dopóki nie znalazłam swojego stylu, z którego mogłam korzystać już bez pomocy internetu. Zainwestowałam i miałam nadzieję, że mi się to opłaci.

Jak na razie zapowiadało się dobrze.

– O mój Boże, spójrz tylko na siebie – powiedziała Leela, w zachwycie splatając dłonie.

Paznokcie miała niepomalowane, przycięte krótko, na półokrągło. Kilka było nadłamanych i chyba nadgryzionych.

– Wyglądasz słitaśnie!

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi – nie sposób byłoby się powstrzymać – i zaczęłam się zastanawiać, czy mówi szczerze. Doświadczenie, ograniczone wprawdzie, ale coraz bogatsze, podpowiadało mi, że ludzie związani z modą bywają teatralni i wylewni, uwielbiają przesadzone pochwały, które nie zawsze są do końca szczere.

– Co więc mogę ci powiedzieć o swojej kolekcji? – spytała, wyjmując z torebki notes marki Moleskine, wieczne pióro i małą szklaną buteleczkę z atramentem. Położyła to wszystko obok butelki z wodą.

Starałam się nie gapić. Miałam wprawdzie pytania dotyczące ubrań i naszej współpracy, ale tak naprawdę chciałam dowiedzieć się więcej o samej Leeli. Wiedziałam, że jest mniej więcej w moim wieku i że pracowała trochę jako modelka, trochę jako aktorka, zaprzyjaźniła się z paroma obrzydliwie bogatymi dzieciakami i zaczęła sama przygotowywać swoje stylizacje. Przyjaciele zapoznali ją z celebrytami i Leela zaczęła tworzyć stylizacje także dla nich. W ciągu kilku lat zyskała w mediach społecznościowych przeszło sto tysięcy znajomych i fanów, którzy śledzili jej wpisy i oglądali zdjęcia pięknych ludzi ubranych w piękne stroje, w pięknych zakątkach na całym świecie. Nim zapowiedziała swoją autorską kolekcję, miała już grupę potencjalnych nabywców, ludzi, którzy widzieli, jak jej klientki wylegiwały się na dziobie jachtu w robionych na szydełku bikini, nabytych od handlującego przy plaży straganiarza, którego Leela odkryła w Brazylii. Albo szły po czerwonym dywanie odziane w ręcznie wyszywaną koralikami suknię, albo ubrane w proste rzeczy z przewiewnego lnu rozdawały książki z obrazkami uśmiechniętym dzieciom w ubogich wioskach na całym globie.

Kiedy Leela wprowadzała na rynek swoją markę, którą nazwała Leef, podkreśliła, że jej kolekcja będzie „rozmiarowo inkluzywna”. Nie chciała sprzedawać ubrań wyłącznie kobietom w typowym rozmiarze, większym dziewczynom rzucając jedynie ochłap w postaci wypuszczonej z opóźnieniem kolekcji kapsułowej albo, co gorsza, zupełnie nas ignorując. Co więcej, w materiałach wideo, które oglądałam, i we wzmiankach prasowych, które zamieściła na swojej stronie, Leela wydawała się szczera, kiedy mówiła, że: „Nie jest to fair, by projektanci spychali na margines całą grupę kobiet, oferując jej wyłącznie buty, torebki i apaszki, tylko dlatego, że ludzie dzierżący akurat modową władzę uznali, iż są one za duże albo za małe, by nosić ich ubrania”. Amen, siostro, pomyślałam. „Moje ubrania są dla każdej kobiety. Dla nas wszystkich”. Brzmiało nieźle, ale wiedziałam, że może to być pusty slogan. Obecni projektanci, którzy woleliby raczej umrzeć, niż przytyć parę kilo lub szyć ubrania dla kieszonkowych piesków niż dla grubych ludzi, też potrafili wygłaszać słusznie brzmiące frazesy i wykonywać słusznie wyglądające gesty. Musiałam zobaczyć na własne oczy, czy Leela jest szczera.

– Powiedz mi, co sprawiło, że zainteresowałaś się ubiorami – poprosiłam.

– Cóż, trochę to trwało, zanim postawiłam na modę – odrzekła Leela, posyłając mi swój czarujący uśmiech. – Zawsze ciągnęło mnie do… chyba można to nazwać różnymi formami autoekspresji. Gdybym potrafiła lepiej pisać, zostałabym pisarką. Gdybym potrafiła lepiej malować albo rzeźbić, zostałabym artystką. No a moi rodzice oczywiście wciąż nie mogą przeboleć, że nie studiuję medycyny.

Dostrzegłam, jak po jej pięknej twarzy oprócz figlarnego rozbawienia przemyka smutek, złość czy jeszcze inna emocja, która jednak znikła, zanim zdążyłam ją nazwać, zmazana przez kolejny uśmiech. 

– Liceum to była masakra. Wiesz, jakie wredne bywają dziewczyny. Minęło trochę czasu, zanim wzięłam się w garść, ale jakoś przeżyłam. I zrozumiałam, że wiem, w jaki sposób zestawiać ze sobą ubrania. Wiem, jak wziąć koszulkę za dziesięć dolarów i założyć ją do spódnicy za dwa tysiące, tak by wszystko wyglądało jak przemyślana całość.

Kiwałam głową, jakbym i ja miała szafę pełną spódnic za dwa tysiące i innych elementów przemyślanych całości.

– Znalazłam więc sposób, żeby rozpocząć pracę jako stylistka. I przekonałam się – rzekła, wzruszając ramionami i prostując się na krześle – że kobiety wciąż nie mają tylu możliwości, ile mieć powinny.

Podniosła jeden palec, od kostki do kostki pokryty cieniutkimi jak nitka złotymi pierścionkami.

– Jeśli nie nosisz jednego z wąskiej gamy rozmiarów, nic nie będzie na ciebie pasowało. – Podniosły się kolejne palce. – Jeśli jesteś nie do końca sprawna ruchowo, nie zawsze uda ci się znaleźć rzeczy bez haftek, guzików czy suwaków. Jeśli jesteś młoda albo masz ograniczone dochody, jeśli chcesz nosić ubrania etycznie wyprodukowane przez ludzi, którzy są w stanie z ich wytwarzania się utrzymać, to nie chcę, żebyś kiedykolwiek musiała iść na kompromis – ciągnęła z szeroko otwartymi oczami i żarliwością na twarzy. – Jeśli chcesz fajnie wyglądać, nie powinnaś być zmuszona do kupowania od firm wyzyskujących siłę roboczą.

Złapałam się na tym, że kiwam głową, a w głębi duszy żałuję zakupu każdej sztuki z masówki sprzedawanej w sieciówkach takich jak Old Navy czy H&M.

– Kiedy zaczęłam się przyglądać temu, co jest dostępne, stało się dla mnie jasne, że… że chcę projektować własne ubrania – ciągnęła Leela. – Wiem, jakie to wspaniałe uczucie, ty pewnie też je znasz, gdy składasz elementy jakiejś stylizacji i… – Przerwała, by podnieść do ust zetknięte kciuk i palec środkowy i je cmoknąć, czyniąc banalny gest, który w jej wykonaniu wydał mi się uroczy. – I wszystko po prostu pasuje, rozumiesz?

Skinęłam głową. Rozumiałam. Gdy tylko zaczęłam wyszukiwać ubrania, które dobrze leżą i wyglądają na ciele, które mam, a nie na takim, które chciałabym mieć, poznałam dokładnie to uczucie, o którym teraz mówiła Leela Thakoon.

– Uważam, że każda z nas zasługuje, by tak się poczuć. Nawet ta, która nie przystaje do szablonu chudej, białej, długowłosej blondynki. Nawet ta, która ma piegi albo zmarszczki, albo szerokie stopy, albo nosi inny rozmiar na dole i zupełnie inny na górze.

Położyła dłoń tuż nad sercem, jakby ślubowała wierność inkluzywnej modzie.

– Wszystkie mamy prawo czuć się pięknie.

Spojrzała mi prosto w oczy, a ja skinęłam i złapałam się na tym, że mrugam, by powstrzymać niespodziewane łzy. Zazwyczaj trudno byłoby mi wykrzesać z siebie tyle sympatii dla kobiety, której największy kłopot z ubraniami polegał na tym, że były na nią za duże. Nogawki u spodni zawsze można podłożyć, a sukienki zwęzić. Zawsze można też wybrać sobie coś w dziale dziecięcym, gdzie wszystko jest tańsze, za to kiedy się jest plus size, niewiele da się zrobić, jeśli oferta jakiegoś projektanta kończy się na rozmiarze, na który się nie łapiesz. Mimo wszystko szanowałam Leelę za to, jak starała się zbudować więź, zaakcentować, że nawet podróżujące po całym świecie drobne ślicznotki otoczone wianuszkiem sławnych przyjaciół nie zawsze pasują do szufladki z napisem „piękna”.

– Oto i powód! – Uśmiechnęła się do mnie promiennie i spytała: – Co jeszcze mogę ci powiedzieć?

Odpowiedziałam uśmiechem i zadałam otwarte pytanie, którym kończyłam wszystkie podobne rozmowy:

– Czy jest coś jeszcze, o czym według ciebie powinnam wiedzieć?

Było.

– Przede wszystkim nie współpracuję z zakładami wyzyskującymi siłę roboczą – zaczęła Leela. – Każda rzecz, którą sprzedaję, jest wyprodukowana w USA przez zrzeszonych w związkach zawodowych robotników otrzymujących godziwą zapłatę.

– To cudownie – odpowiedziałam.

– Wykorzystujemy materiały wytworzone z naturalnych, ekologicznie pozyskiwanych surowców, głównie z bawełny, bambusa i mieszanek bawełny z lnem, pomyślane tak, by wchłaniać pot i wilgoć i wytrzymać pięćset cykli w pralce.

Zamilkła, czekając na moje potaknięcie.

– Co tylko się da, poddajemy recyklingowi. Mamy też w planach program rozliczeniowy, dzięki któremu będzie można wymienić znoszoną odzież na zniżkę przy kupnie czegoś nowego. Proces produkcji i dystrybucji mamy zaprojektowany tak, by pozostawić po sobie jak najmniejszy ślad węglowy, a ponadto z roku na rok zamierzamy go jeszcze redukować.

– To też wspaniałe – stwierdziłam i znowu poczułam się zaskoczona tym, jak bardzo mi to, wbrew moim intencjom, zaimponowało.

– Naszą firmę prowadzą kobiety i obowiązuje w niej niehierarchiczna struktura zarządzania. – Uśmiechnęła się lekko, ale z wyraźnym zadowoleniem. – Co prawda jesteśmy teraz tylko ja i moja asystentka, więc nie ma z tym problemu, ale nie zamierzam niczego zmieniać, kiedy się rozrośniemy. Na razie mamy mały zasięg – powiedziała ze zniewalającym uśmiechem – jednak kiedy go poszerzymy, nie „jeśli”, lecz „kiedy”, zamierzamy kierować się inkluzywnością w takim stopniu, w jakim to tylko będzie możliwe. Mam na myśli rasę, płeć, wiek, pochodzenie etniczne i rozmiar. Chcę tworzyć ubrania dla wszystkich.

– Genialnie – rzekłam i naprawdę tak myślałam.

– Co najlepsze – kontynuowała Leela, wyciągając rękę i bez zachęty z mojej strony ściskając mnie za przedramię – każda rzecz z mojej kolekcji jest tak smakowita. – Zerwała się z miejsca, podniosła pokrowiec z ubraniami i podała mi go, trzymając oburącz. – Proszę. Przymierz.

– Ale jak to, teraz?

– Proszę. Byłby to dla mnie taki zaszczyt – powiedziała, uśmiechając się coraz szerzej.

W kawiarni była na szczęście dość przestronna łazienka o ścianach wyłożonych wzorzystą tapetą w stylu Williama Morrisa. Z luksusowym mydłem i kremem do rąk, i pachnącą werbeną świeczką migoczącą na stoliku zrobionym z drewna z odzysku, stojącym obok umywalki. Smakowita, pomyślałam lekko rozbawiona. Brzmiało to jak nowe zaszyfrowane określenie używane do opisywania grubasów, podobnie jak „rubensowskie kształty”. Ale postanowiłam je zaakceptować. Zawsze gotowa byłam zaakceptować życzliwy gest, będący wyrazem dobrych chęci i tolerancji, tak odmienny od chamstwa, które naznaczyło już wiele dni w moim dotychczasowym życiu.

Rozpięłam suwak pokrowca. Według materiałów promocyjnych każdy element kapsułowej kolekcji został nazwany imieniem kobiety obecnej w życiu Leeli. Wszystkie były zaprojektowane tak, by do siebie pasowały. Każdej rzeczy można było użyć w bardziej eleganckiej albo swobodniejszej stylizacji i każda miała za zadanie „zapewnić kobiecie ubiór od poranka w biurze aż po wieczór przez siedem dni w tygodniu”. Było to nierealne marzenie. Z dość ograniczonego doświadczenia wiedziałam, że z ciuchami tak się nie da. Spodnie do jogi wciąż wyglądały jak spodnie do jogi, nawet kiedy włożyło się je z marynarką i poszło do biura; sukienka weselna pozostawała sukienką weselną, nawet kiedy się ją podłożyło albo przefarbowało, albo narzuciło się na nią rozpinany sweter i wyskoczyło tak do spożywczaka.

Postanowiłam, że zachowam otwarty umysł, po czym wyciągnęłam z pokrowca pierwszy wieszak i strzepnęłam sukienkę. Miała krój litery A, rękawy długości trzy czwarte i marszczenie pod biustem. Tkanina, jedwabista w dotyku mieszanka bawełny z jakimś elastycznym syntetykiem, wydawała się lekka i oddychająca, choć jednocześnie była dość ciężka, by ładnie się układać. Co jednak najlepsze, była granatowa w białe grochy. Uwielbiałam grochy.

Zdjęłam legginsy i bluzkę, ściągnęłam sukienkę z wieszaka, zamknęłam oczy i pozwoliłam, by tkanina zsunęła się po mojej głowie i ramionach, spłynęła po piersiach i biodrach, rozwijając się z jedwabistym świstem. Odwróciłam się do lustra i wstrzymałam oddech.

Wszystkie kobiety – no dobrze, pewnie tylko te noszące większe rozmiary… a może tylko ja tak mam? – znają ten moment, gdy włożą nową rzecz i zapną guziki albo zasuną suwak, lecz nie widzą jeszcze, jak ta rzecz wygląda, czy raczej jak same w niej wyglądają. Ten moment, gdy liczy się tylko wrażenie, dotyk tkaniny na skórze, jej kontakt z ciałem, świadomość, że coś lekko otula w pasie albo że rękawy są idealnej długości. I ta chwila absolutnej wiary, czystej, niezmąconej niczym nadziei, że właśnie ta sukienka, ta bluzka, ta spódnica dokona przemiany, sprawi, że będzie się wyglądać zgrabnie i ładnie, że będzie się godną miłości, szacunku i wszystkiego tego, czego się najbardziej pożąda. To doznanie niemal religijne, ta wiara, to przekonanie, że kawałek jedwabiu, dżinsu albo dzianiny bawełnianej ukryje wady, a podkreśli zalety i uczyni cię jednocześnie widzialną i niezauważalną. Po prostu jeszcze jedną normalną kobietą, kobietą, która zasługuje na to, czego pragnie.

Otworzyłam oczy, strzepnęłam dół sukienki i spojrzałam na siebie w lustrze.

Zobaczyłam, jak moja rumiana cera lśni na tle granatu i jak tkanina układa się wdzięcznie na biuście, nigdzie się nie napinając. Dekolt w szpic odsłaniał odrobinę rowka między piersiami, wszyty w talii pasek obejmował moje ciało w najwęższym miejscu, a klosz sukienki wykończony śliczną delikatną falbanką, której wcześniej nie zauważyłam, rozszerzał się ku dołowi i kończył tuż pod kolanami. Rękawy były wąskie, a mimo to wygodne – mogłam podnieść i opuścić ręce, wyciągnąć je jak do uścisku, a mankiety przez cały czas pozostawały na swoim miejscu między łokciami a nadgarstkami, co stanowiło jeszcze jedną optyczną sztuczkę, dzięki której moje ramiona wydawały się dłuższe – podobnie jak dzięki odpowiedniej długości spódnicy okazało się, że mam nogi.

Podziwiałam sukienkę i to, jak w niej wyglądałam. Obracałam się to w prawo, to w lewo i oglądałam ze wszystkich stron na tyle, na ile pozwalało lustro. Wyobrażałam już sobie, jak będzie wyglądać z dużym naszyjnikiem ze sztucznych pereł albo z filigranową ametystową obróżką, gdy włosy zepnę w kok albo kiedy je rozpuszczę. Mogłabym do niej nosić buty na płaskich podeszwach, pomyślałam. Mogłabym wkładać espadryle albo koturny, albo szpilki. Mogłabym chodzić w niej do pracy, w sportowych butach i swetrze… albo w szpilkach i naszyjniku wybrać się na randkę… albo zwyczajnie pójść do parku, usiąść na ławce i popijać kawę. Tak jak obiecała Leela, materiał oddychał. Sukienka poruszała się razem ze mną, nigdzie mnie nie opinała ani nie gniotła, ani nie cisnęła. Wyglądałam w niej korzystnie, co w moim pojęciu oznaczało, że nie wydawałam się wprawdzie szczupła ani odmieniona, ale byłam najlepszą wersją siebie. Wprawiała mnie w dobre samopoczucie, dzięki niej nawet stałam bardziej wyprostowana. I… przesunęłam dłońmi w dół po bokach. Kieszenie. Miała też kieszenie.

– Niebywałe – szepnęłam.

– Puk, puk! – zawołała wesoło Leela. – Pokaż się już, pokaż, gdziekolwiek jesteś!

Raz jeszcze spojrzałam w lustro i wyszłam z łazienki. W oświetleniu kawiarni sukienka prezentowała się jeszcze lepiej i udało mi się dostrzec drobne detale, takie jak subtelne marszczenie po bokach stanika, maleńka kokardka u podstawy dekoltu, wyhaftowany ząbkowany szlaczek na mankietach.

– I co o niej sądzisz?

Pomyślałam, że zagram wstydliwą. Pomyślałam, że zagram wylewną jak większość związanych z modą ludzi. W końcu jednak postawiłam na szczerość.

– Jest niesamowita. Moja nowa ulubiona sukienka.

Klasnęła w dłonie, a jej śliczna twarz się rozpromieniła.

– Tak bardzo się cieszę! Ta sukienka, nazywamy ją Jane, to trzon całej kolekcji. Są jeszcze spodnie… i bluzka… – Splotła dłonie i przyłożyła je do serca. – Przymierzysz je dla mnie? Pięknie proszę? Widziałam je dotąd tylko na naszej wysportowanej modelce. To pierwsza okazja, bym je ujrzała, no wiesz, w świecie rzeczywistym.

Zgodziłam się. Ku mojej ogromnej radości każda rzecz była równie wygodna i równie przemyślana jak Jane i tak samo jak w Jane, w każdej z nich dobrze wyglądałam. Spodnie o szerokich nogawkach i wysokim stanie, nazwane Pamela, były szykowne i zupełnie nie przypominały kiczowatych pantalonów noszonych przez babcie podczas rejsów wycieczkowcami. Biała bluzka, nosząca imię Kesha, miała gorsetowe przeszycia i sprytne zapięcie na haftki, dzięki któremu nic się nie rozchylało. W zasadzie nie cierpiałam marynarek, w których zawsze wydawałam się kwadratowa i wielka jak szafa, ale Nidia miała bardzo długi tył, była uszyta z elastycznej mieszanki czesanej bawełny, a rękawy w pięknym kolorze śliwki zostały ozdobione cudnymi suwaczkami.

Ostatnią rzeczą w pokrowcu był kostium kąpielowy, nazwany Darcy. Podniosłam wieszak i przełknęłam głośno. Stroje kąpielowe chyba zawsze będą moją zmorą. Mimo że upłynęło tak wiele czasu i tak wiele zrobiłam, żeby pokochać swoje ciało – a przynajmniej zaakceptować te jego części, których nie umiałam pokochać – wciąż kuliłam się na myśl o cellulicie będącym jak wyboje na moich udach, o pelikanach pod ramionami i wypukłym brzuchu.

Kostium był trochę w stylu retro. Miał spódniczkę, ale nie sięgającą do kolan ciężką płachtę, którą pamiętałam ze strojów kąpielowych rzadko zakładanych przez moją matkę, tylko uroczą falbankę muskającą mi uda w najgrubszym miejscu. Dasz radę, dodałam sobie otuchy, po czym włożyłam strój na majtki i poprawiłam ramiączka.

Jeszcze jeden głęboki wdech i spojrzałam w lustro. Ujrzałam swoje uda, tak białe, że zdawały się świecić w półmroku. Ujrzałam rozstępy i fałdy tłuszczu na plecach. I wypukłość brzucha. Zamknęłam oczy, potrząsnęłam głową i powiedziałam sobie: takie mam ciało i już.

– Daphne? – zawołała Leela. – Wszystko w porządku?

Nie odpowiedziałam. Głęboki wdech – nakazałam sobie. Głowa do góry. Nałożyłam czerwoną szminkę i wsunęłam stopy w sandały na platformach. Zmusiłam się do uśmiechu. W końcu spojrzałam znowu i tym razem zobaczyłam kobietę o lśniących włosach i mocno czerwonych ustach. Kobietę, która rzuci się na głęboką wodę, będzie się uśmiechać do aparatu i żyć pełnią życia, bo ma do tego świata takie samo prawo jak wszyscy.

Trzymając się tej myśli, otworzyłam drzwi. Leela, która na każdą wcześniejszą stylizację czekała, przebierając nogami z niecierpliwości, tym razem znieruchomiała. Jej dłonie, które znów przyciskała do piersi, opadły.

– Ojej – wyszeptała cicho. – Ojej.

– Jest idealny – rzekłam i pociągnęłam nosem.

– Idealny – powtórzyła za mną, też pociągając nosem, a ja wiedziałam, że nie tylko znalazłam wymarzony strój kąpielowy i inne ciuchy jak ze snów, ale też dostałam pracę.

Przebrałam się we własne rzeczy i natychmiast wróciłam do stolika. Leela, rozpromieniona, wyciągnęła do mnie rękę.

– Chciałabym cię zatrudnić jako jedyną twarz i figurę Leef Fashion.

Dłoń miała ciepłą, uścisk pewny, spojrzenie szczere, a uśmiech promienny.

– Chętnie przyjmę tę propozycję. Tylko że…

Leela patrzyła na mnie, w jej spojrzeniu były otwartość i wyczekiwanie.

– Dlaczego ja? – spytałam. – To znaczy, dlaczego nie ktoś… no wiesz… naprawdę wielki?

Gra słów niezamierzona, pomyślałam i poczułam, jak się rumienię.

Leela siedziała przez chwilę w milczeniu, z przechyloną na bok głową i opadającymi na policzek srebrzystymi włosami.

– Moim zdaniem budowanie kampanii jest jak tworzenie świetnej stylizacji – powiedziała w końcu. – Bierzesz jedną rzecz stąd, drugą stamtąd. I wszystko musi pasować. Gdy zastanawiałam się nad tym, kto by pasował do mojej marki, wiedziałam, że chcę kogoś takiego jak ty, kto dopiero zaczyna. Chcę dokonać czarów wobec kogoś, kogo będę lubiła, kogoś, kto stoi na początku drogi. Chcę kogoś prawdziwego – podsumowała. – Przynajmniej na tyle prawdziwego, na ile to jest możliwe w social mediach. A ty jesteś prawdziwa, Daphne – stwierdziła Leela. – Właśnie to ludzie w tobie uwielbiają, dlatego cię obserwują. Od tamtego pierwszego filmiku, w którym recenzowałaś plan treningowy… BodyBest?

– BestBody – mruknęłam.

Co za nonsens. Firma przysłała mi plan treningowy. Za sześćdziesiąt dolarów dostałam broszurkę pełną sloganów takich jak – „Już teraz zapewnij sobie najlepszą figurę na plażę”, „Zostań superlaską” albo „Nic nie smakuje lepiej niż mocne doznania”, którym towarzyszyły zdjęcia szczupłych, niesamowicie wysportowanych modelek z mięśniami brzucha przypominającymi tarkę do prania i nogami do nieba, demonstrujących poszczególne ćwiczenia. Wykonałam cały plan, caluśkie dwanaście tygodni. Nagrywałam się, jak robię przysiady z wyskokiem i burpeesy, chociaż byłam czerwona na twarzy i spocona, a niektóre części mojego ciała obwisały i kołysały się przy wspinaczce poziomej czy pajacykach (żadna z modelek nie miała w nadmiarze niczego, co by mogło zwisać albo się kołysać). Uważnie dobierając słowa, stworzyłam recenzję, w której odniosłam się i do stopnia trudności ćwiczeń, i do napastliwego języka, który mnie rozpraszał, przy czym, jak wiedziałam, był nieskuteczny. „Badania pokazują, że próby odchudzenia grubasów poprzez zawstydzanie nie działają. Zresztą pomyślcie – przecież gdyby działały, większość grubych kobiet pewnie już dawno znikłaby z tego świata”– napisałam.

– Masz w sobie autentyczność, która się ludziom podoba. Jesteś po prostu… – Znowu przechyliła głowę. – …bezkompromisowo sobą. Ludzie odbierają cię jak swoją przyjaciółkę – powiedziała Leela, patrząc mi prosto w oczy. – Daleko zajdziesz, Daphne, a ja chcę, żebyśmy tam zaszły razem. – Wyciągnęła znowu spokojną dłoń. – Co mi zatem odpowiesz?

Wysupłałam na twarz uśmiech. Byłam wniebowzięta, słysząc jej pochwały, widząc, jaka jest przekonana, że daleko zajdę. Myślałam też o recenzji BestBody i o tym, że tak naprawdę tamte ćwiczenia doprowadzały mnie do łez, tak bardzo brzydziłam się sobą, że chciałam pociąć swoje uda i brzuch nożem. Nie napisałam tego, rzecz jasna. Nikt nie miał ochoty na taką szczerość. Zdążyłam się już nauczyć, że z internetem rzecz nie polega na tym, by być „bezkompromisowo sobą” czy pokazywać się zupełnie bez żadnych filtrów, ale by opanować sztukę przedstawiania się w taki sposób, by tak to wyglądało. Posty należało szpikować odpowiednią ilością prawdy… z czego z kolei wynikało, że w gruncie rzeczy nigdy nie byłam w nich prawdziwa. Im więcej miałam obserwujących, tym częściej myślałam o tej sprzeczności; im bardziej obserwujący chwalili mnie za odwagę i autentyczność, tym mniej odważna i autentyczna wydawałam się sobie w prawdziwym życiu.

Leela wciąż na mnie patrzyła – srebrzystowłosa i wyczekująca – uścisnęłam więc jej dłoń.

– Wchodzę w to.

Uśmiechnęła się i podskoczyła z radości niczym szczęśliwy mały elf, który właśnie dostał podwyżkę od Świętego Mikołaja. Przybiłyśmy interes i zaczęłyśmy omawiać warunki – ile mi zapłaci za jaką liczbę zdjęć i filmików zamieszczonych w jakim przedziale czasu i na jakich platformach. Dyskutowałyśmy o tym, jaka pora dnia jest najlepsza do zamieszczania postów, i o scenerii, jaką najbardziej lubią jej odbiorcy.

– Pozowane zdjęcia są super. Kolorowe tło. Ściana z ciekawą fakturą albo mural. Ale ludzie mody uwielbiają filmy – orzekła Leela z powagą księdza objaśniającego szczegóły arcyważnego obrzędu. – Lubią widzieć ubrania w ruchu.

– Rozumiem – odrzekłam, dosłownie nie mogąc usiedzieć z niecierpliwości.

Nie mogłam się doczekać, aż ten dzień dobiegnie końca, aż wrócę do domu i pokażę się w nowych strojach swojej współlokatorce. Zobaczę, jak wyglądają z moimi butami i naszyjnikami, zastanowię się, gdzie będę je mogła nosić i jak wydobyć z nich to, co najlepsze.

– Aha, i oczywiście lepsze będą ujęcia na dworze niż te we wnętrzach. Czy masz jakieś plany na lato? – spytała Leela. – Wyjeżdżasz gdzieś?

Odetchnęłam głęboko, starając się zachować neutralny wyraz twarzy.

– Jadę na wesele na Cape Cod. Znasz Drue Cavanaugh?

Idealnie białe zęby Leeli przygryzły dolną wargę.

– To jego córka, prawda? Córka Roberta Cavanaugha? Ta, która wychodzi za gościa z Single Ladies?

– Ta sama. Chodziłyśmy razem do liceum, dlatego mam być na jej ślubie.

Leela klasnęła w dłonie, uśmiechając się radośnie.

– Doskonale. Wprost idealnie.

Rozdział 2

Miałam przed sobą kilka godzin wolnego przed rozpoczęciem pracy, więc przeszłam się po Park Avenue w stronę zamożniejszych dzielnic, podążając z tłumem dojeżdżających do pracy. Mijałam drogie mieszkania i butiki, by w końcu skręcić do Central Parku. Byłam podekscytowana:Będę miała tylu nowych fanów i obserwujących! Wtem ogarnęło mnie przerażenie: Będę miała tylu nowych fanów i obserwujących! Wzrost zainteresowania oznaczał, że ludzie będą mi się baczniej przyglądali i częściej będą mną pogardzali. Dotyczyło to każdej kobiety w internecie, ale mnie chyba w stopniu szczególnym. Grubaski przyciągały specyficzny rodzaj trolli. Dla niektórych ludzi twój wygląd był odpychający i nie przepuścili żadnej okazji, żeby ci o tym powiedzieć. Byli też tacy, którzy swojemu obrzydzeniu nadawali pozory troski: „Nie przejmujesz się swoim zdrowiem? Nie dbasz o nie?”.

Kiedy podniosłam wzrok, wcale się nie zdziwiłam, widząc, że stopy zaniosły mnie z powrotem do miejsca, gdzie się to wszystko zaczęło. Za dnia okna Dive 75 pozostawały nieoświetlone, a drzwi na głucho zamknięte. W wyglądzie tego miejsca nie było niczego szczególnego, ale w pewnym sensie to tu się narodziłam. Była to scena mojego największego upokorzenia i największego triumfu.

Wpatrywałam się w drzwi dosyć długo. W końcu wyciągnęłam telefon, odpaliłam Instagram, weszłam w swoje relacje, obróciłam ekran tak, by widzieć własną twarz, i kliknęłam „Na żywo”.

– Cześć, dziewczyny!

Przechyliłam głowę, by kamera łapała mój lepszy profil i napięłam biceps, żeby nic mi nie majtało pod ręką podczas machania.

– I chłopaki! Wiem, że też tam jesteście.

Wiedziałam, że obserwują mnie także mężczyźni. Niewielu. Podejrzewałam, że ci, którzy rzeczywiście lubili i komentowali moje posty, to nie tyle fani, co zboczeńcy, choć może to tylko moja paranoja.

– Dajcie znać, czy rozpoznajecie to miejsce.

Podniosłam telefon, żeby pokazać szyld baru. Od razu zobaczyłam zasypujące ekran serduszka, kciuki i emotki wyrażające brawa, a także komentarze reagujących na bieżąco fanów – „O ja cię!” i „Wróciłaś tam”, i „Mistrzyni!”.

– Tak, to ten bar, w którym wszystko się zaczęło.

Zobaczyłam więcej klaszczących dłoni, więcej fajerwerków, serpentyn i animowanego confetti.

– A dzieje się teraz wiele dobrego – obwieściłam. – Dostałam niesamowitą wiadomość. Nie mogę wam wyjawić jaką, przynajmniej na razie, ale mogę powiedzieć, że zdobycie się na szczerość, na prawdziwość, na to, by się nie ukrywać, ale postarać się pokochać albo chociaż, wiecie, zaakceptować siebie w tym ciele, które mam, było najlepszą decyzją w moim życiu.

Uśmiechnęłam się na widok czerwonych serduszek, imprezowych kapelusików i komentarzy „Uwielbiam cię!” i „Jesteś moją bohaterką”.

– Jeśli nie znacie tej historii, zajrzyjcie do wizytówki mojego profilu, kliknijcie w link do mojego kanału na YouTubie i obejrzyjcie pierwszy zamieszczony przeze mnie filmik. Na pewno go znajdziecie.

Z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy oddałam się wspomnieniom tamtego wieczoru, który wszystko zmienił, wieczoru, który spędziłam w tym barze i podczas którego postanowiłam, że przestanę być dziewczyną na diecie i zacznę być po prostu dziewczyną.

Zaczęło się od tego, że zgodziłam się pójść z koleżankami potańczyć. Normalna rzecz dla większości dziewiętnastolatek w Nowym Jorku, które przyjechały na ferie wiosenne na drugim roku studiów. Mają mnóstwo wolnego czasu i porządnie sfałszowany dowód, ale dla mnie każda z tych rzeczy – bar, koleżanki, tańce – była osiągnięciem, drobnym zwycięstwem nad głosem siedzącym w mojej głowie, odkąd skończyłam sześć lat, mówiącym mi, że jestem gruba, odrażająca, niegodna miłości, niegodna przyjaźni, niegodna funkcjonowania w przestrzeni publicznej. Niegodna nawet wyjścia na dwór – dziewczyna, która wyglądała tak jak ja, nie zasługiwała na to, by się bawić.

Przez większość czasu słuchałam tego głosu. Ubierałam się tak, by ukryć swoje ciało, opanowałam każdą sztuczkę, dzięki której mogłam się wydać mniejsza. Przyzwyczaiłam się do przewracania oczami, które widywałam, i pełnych oburzenia westchnień, które słyszałam – w rzeczywistości albo tylko we własnych urojeniach – siedząc obok kogoś w autobusie albo, co gorsza, idąc między rzędami siedzeń w samolocie. Poznałam każdą sztuczkę, dzięki której mogłam zająć jak najmniej miejsca i nie prosić o wiele. Przez pierwsze dwa lata studiów spotykałam się z tylko z jednym chłopakiem, Ronaldem Himmelfarbem. Ronald, czy jak go w myślach nazywałam Wan Ron, był miły, wysoki i szczupły i miał cerę w sinawym odcieniu odtłuszczonego mleka. Jego twarz z profilu przypominała ptasi dziób, a przy tym był wąski w barkach i ogólnie wątłej postury. Robił specjalizację z informatyki, przedmiotu, o którym nic nie wiedziałam i zupełnie nie byłam w stanie się nim zainteresować, choć bardzo się starałam uważać, kiedy Ron o nim mówił. Tak naprawdę nawet mi się nie podobał, ale był jedynym facetem, który się mną zainteresował. Nie miałam wyboru; jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Moje życie w znacznej mierze było jak lot w strefie oczekiwania. Przez większość czasu ćwiczyłam, liczyłam kalorie albo punkty, ważyłam jedzenie, desperacko dążąc do przemiany, do odnalezienia szczupłej kobiety, która jak wiedziałam, gdzieś we mnie istniała. Poza pilnowaniem diety moim jedynym zajęciem było rękodzieło. Moja mama była artystką i nauczycielką plastyki i w ciągu kilku lat pod jej okiem i dzięki własnej wytrwałości opanowałam sztukę robienia na drutach, szydełkowania, haftu i decoupage’u, wszystkiego, czego tylko mogłam się nauczyć, by stworzyć coś pięknego własnymi rękami. Najbardziej lubiłam filcowanie igłowe: raz po raz wbijałam igłę w wełnianą kulkę, a z każdym ruchem uchodziła ze mnie precyzyjnie odmierzona dawka złości – no i pewna liczba kalorii. W wieku szesnastu lat założyłam na Etsy sklep internetowy, w którym sprzedawałam swoje szaliki i torebki, zdobione domki dla ptaków, filcowe gołębie i żyrafy. Miałam też blog, profil na Instagramie i kanał na YouTubie, gdzie prezentowałam swoje prace tym kilkudziesięciu osobom, które zechciały je oglądać. Sama nigdy się nie pokazywałam, nikt nie widział ani mojej twarzy, ani ciała. Mówiłam sobie: Jak tylko zrzucę dziesięć kilo. Dwanaście kilo. Dwadzieścia. Dwadzieścia pięć. Jak tylko będę mogła się ubrać w normalnym sklepie i nie będę musiała kupować dużych rozmiarów; jak tylko nie będę się wstydziła pokazać w szortach albo koszulce na ramiączkach, albo w stroju kąpielowym. Wtedy pójdę potańczyć. Popływać. Na plażę. Wtedy zacznę chodzić na jogę, polecę samolotem, wybiorę się w podróż dookoła świata. Wtedy ściągnę wszystkie aplikacje randkowe i zacznę poznawać ludzi. Ale tamtego konkretnego wieczoru byłam już taka zmęczona czekaniem, zmęczona ukrywaniem się, że pozwoliłam, by dziewczyna, którą uważałam za najbliższą przyjaciółkę, namówiła mnie na wyjście na drinka i tańce.

Ubrałam się z wielką starannością, włożyłam czarne dżinsy, te, które najlepiej na mnie leżały, a do nich czarny top ze sporym dekoltem odsłaniającym rowek między piersiami w nadziei, że czerń mnie wyszczupli, a cycki odwrócą uwagę każdego mężczyzny, który na mnie spojrzy, od całej reszty mojej osoby. Przez lata praktyki byłam w stanie unieść u nasady i wyprostować swoje brązowe włosy i nałożyć makijaż prawie bez oglądania się w lustrze. Włożyłam zmniejszający stanik z dodatkowymi fiszbinami, buty na niewielkich obcasach, pod dżinsy wciągnęłam modelujące majtki i za pomocą konturowania wyeksponowałam, ale nie nadmiernie, kości policzkowe. Czułam się dobrze – może nie wspaniale, ale dobrze. Tak przygotowana spotkałam się na ulicy ze swoją najlepszą przyjaciółką Drue i jej kumpelkami Ainsley i Avery. Wszystkie trzy piskiem wyraziły swoje uznanie.

– Daphne, wyglądasz odjazdowo! – powiedziała Drue.

Ona sama, rzecz jasna, wyglądała bosko, zupełnie jak gwiazda Fashion Week w szpilkach z czerwonymi podeszwami, dodających jej kilka centymetrów wzrostu, w skórzanych legginsach opinających jędrne uda i w kusym szarym sweterku odsłaniającym odrobinę brzucha.

Przed drzwiami Dive 75 stała kolejka. Drue minęła ją, jakby nigdy nic, swobodnym krokiem podeszła do bramkarza i szepnęła mu coś do ucha. Ściskałam w spoconej dłoni fałszywy dowód, ale bramkarz nawet o niego nie zapytał, tylko od razu wpuścił nas do środka.

W kącie lokalu znalazłyśmy wysoki stolik z czterema rozchwianymi stołkami barowymi. Drue zamówiła kolejkę lemon dropów.

– Pierwsze i ostatnie drinki, za które dziś zapłacimy – powiedziała, puszczając oko.

Lemon drop nie znajdował się na liście niskokalorycznych napojów, której nauczyłam się na pamięć tamtego popołudnia, ale sączyłam go z przyjemnością. Wódka była zimna jak lód, cierpka i słodka, a kryształki cukru oblepiające brzeg kieliszka zgrzytały mi w zębach. W barze panował przytulny półmrok, a w głębi, w boksach i na kanapach, ludzie zajadali nachosy i grali w Monopol albo Connect 4. Po pierwszym drinku przyszedł drugi, potem trzeci. Wśród przyjaciółek i otaczających mnie dźwięków muzyki czułam radość i odprężenie. Było mi tak przyjemnie, jak tylko mogło być dziewczynie, której druty wbijały się w piersi, a gruby elastik uciskał brzuch, gdy Drue wyszeptała:

– Daphne, tylko nie patrz, ale wydaje mi się, że masz wielbiciela.

Natychmiast się odwróciłam i zaczęłam wypatrywać w ciemności.

– Nie patrz! – powtórzyła Drue, niby mnie szturchając i chichocząc.

Przy stoliku zaraz za nami siedziało czterech facetów, a jeden z nich, młody, rudowłosy i piegowaty, w granatowym swetrze, rzeczywiście patrzył prosto na mnie. Drue za moimi plecami pomachała.

– Lake! Lake Spencer! O ja cię!

– Znasz go? – spytałam, gdy faceci zaczęli się wokół nas tłoczyć, przysuwać stołki i dostawiać swój stolik do naszego.

Drue wzięła chłopaka za rękę.

– Lake to jeden z przyjaciół mojego brata Tripa. Lake, to jest Daphne. Daphne to jedna z moich najlepszych przyjaciółek.

– Cześć – rzuciłam.

– Cześć – powiedział Lake, pokazując głową mój pusty kieliszek. – Jeszcze jeden?

Przypomniał mi się wierszyk przypisywany Dorothy Parker: „Chętnie wypiję martini./ Nie więcej niż dwa./ Po trzecim jak nic spadnę z krzesła,/ po czwartym będziesz mnie brał”.

– Chętnie – odrzekłam, czując, jak ogarnia mnie zuchwałość, gdy Drue z aprobatą kiwała głową.

Koleś zniknął, a Drue oplotła mnie ramionami.

– Podobasz mu się – niby szepnęła, a tak naprawdę krzyknęła mi do ucha.

– Dopiero co mnie poznał – zaprotestowałam.

– Ale cię obserwował – stwierdziła Drue i czknęła. – Leci na ciebie. Mówię ci. Jak wróci, zaproś go do tańca!

Skuliłam się. Po drugiej stronie stolika Ainsley i Avery rozmawiały z dwoma młodymi mężczyznami, podczas gdy dwóch innych wpatrywało się w Drue, najwyraźniej nie mogąc się doczekać, aż skończy gadać ze mną i poświęci im całą swoją uwagę. W końcu wrócił Lake z moim drinkiem w dłoni. Wzięłam łyk i zsunęłam się ze stołka z nadzieją, że robię to z wdziękiem, a przynajmniej że nie wyglądam przy tym jak tresowana foka, ześlizgująca się z pudła po śledzia, rzuconego jej przez tresera. Muzyka grała tak głośno, że czułam wibrowanie w kościach.

– Zatańczymy? – wrzasnęłam do Lake’a, a on podniósł oba kciuki i się uśmiechnął.

Na parkiecie szybko się przekonałam, że taniec w jego wydaniu polega na podskakiwaniu w rytmie, który nijak się miał do granego utworu. No cóż, pomyślałam, po czym zaczęliśmy wykrzykiwać jedno przez drugie najważniejsze fakty ze swoich życiorysów. Dowiedziałam się, że koleś jest na ostatnim roku filozofii w William’s College, że jego rodzina spędza wakacje w Hamptons niedaleko miejsca, w którym odpoczywa ze swoją rodziną Drue, że nie tylko przyjaźni się z Tripem, ale też jego siostra debiutowała w towarzystwie razem z Drue. Skóra Lake’a między plamami ciemnych piegów miała odcień mleka; jego nos był jak ostrze i rozszerzał się tylko przy nozdrzach. Rudawe włosy miał gęste i sztywne, pełno w nich było wichrów, tak że pewnie nie pozwalały nad sobą zapanować, choćby nie wiadomo jak dobrze były ścięte. Kiedy się rozluźnił, na jego twarzy pojawił się niemal znaczący uśmieszek. Nie był zbyt atrakcyjny. Ale czy akurat ja mogłam wybrzydzać? Wydawał się zainteresowany tym, co miałam do powiedzenia, a przynajmniej starał się sprawiać takie wrażenie, i nie zauważyłam, by jego wzrok wędrował do którejś z ładniejszych dziewczyn na parkiecie. Tańczyliśmy i rozmawialiśmy, właściwie to on mówił, a ja słuchałam i zastanawiałam się, co będzie, kiedy zegar wybije godzinę zamknięcia, a barman nieuchronnie zawoła: „Nie musicie iść do domu, ale tu nie możecie zostać!”.

– Sorki – powiedział Lake z uśmiechem. – Muszę iść w ustronne miejsce.

Niespecjalnie podobało mi się określenie „ustronne miejsce”, ale niech tam. Lake odszedł, lecz pozostał przy mnie zapach jego kolońskiej. Ciepła i pikantna woń, która przywiodła mi na myśl tamten jedyny dzień mojej przynależności do skautek. Mama zapisała mnie do lokalnej drużyny po tym, jak w końcu zauważyła, że wiele czasu spędzam, malując, dziergając i czytając, za to rzadko przebywam z rówieśnikami. Chociaż spróbuj, Daphne, może się z kimś zaprzyjaźnisz!, powiedziała. Drużyna spotykała się w kamienicy w Upper West Side. Dwanaście dziewcząt siedziało w kręgu na podłodze salonu i wtykało goździki w pomarańcze, robiąc kule zapachowe na Dzień Matki. Nawet mi się tam podobało, zwłaszcza gdy drużynowa pochwaliła spiralny wzór, który wykonałam. Starałam się nie zwracać uwagi na inne skautki spoglądające na mnie ukradkiem, szepczące i chichoczące. Kiedy zbiórka się skończyła, drużynowa otworzyła drzwi swojego mieszkania, a dziewczęta wypadły na korytarz i ze śmiechem popędziły do windy. Jedna z nich krzyknęła: Uwolnić orkę! Nie umiałam się zmusić, by odwrócić głowę i sprawdzić, czy drużynowa jeszcze tam stoi i czy słyszała. W domu oznajmiłam mamie, że więcej tam nie pójdę. Było nudno, powiedziałam. Tamtego wieczoru przed pójściem spać bez końca szorowałam dłonie w wodzie tak gorącej, że ledwo mogłam wytrzymać, żeby pozbyć się z palców zapachu goździków. Pragnęłam zapomnieć o tym straszliwym wewnętrznym bólu i o uczuciu potwornej ciężkości, jakbym nałykała się kamieni – uczuciu nierozerwalnie związanym ze świadomością, że nie jest się lubianą.

Wróciłam do stolika, a Drue chwyciła mnie za rękę.

– O rany! Naprawdę mu się podobasz! – zapiszczała i odstawiła minitaniec.

Trochę mnie zabolało to jej zaskoczenie, że jakiś chłopak się mną zainteresował, ale i tak byłam zadowolona i rozbawiona jej wygłupami. Jak zawsze.

– Jakie z niego ciacho! – zapiała z zachwytu Aisnley.

– I w dodatku jest od nas starszy! – krzyknęła Drue. – Chodźcie, pójdziemy przypudrować nosy.

Wszystkie cztery wzięłyśmy się pod ręce i ruszyłyśmy. Byłam przeszczęśliwa, przyjemnie szumiało mi w głowie i czułam się niemal ładna w tych swoich dżinsach i z dużym dekoltem. Załatwiłam się, umyłam ręce, poprawiłam szminkę na ustach i wyszłam, podczas gdy Ainsley i Avery mizdrzyły się jeszcze przed lustrem.

Znalazłam się na korytarzu. Po prawej stronie miałam bar i parkiet, który był teraz jednym kłębowiskiem ciał wijących się w rytm dudnienia basów. Po lewej znajdowały się drzwi z napisem „Wyjście ewakuacyjne”… a przy nich stali Drue i Lake. Ledwo dotarło do mnie, że tam są, gdy usłyszałam słowo „pasztet” i zobaczyłam, jak Drue kręci głową.

– Chłopie, czy ty w ogóle masz lustro? – syczała na niego. – Myślisz, że czeka na ciebie któraś z Kardashianek?

Lake, kuląc ramiona, wymamrotał coś, czego nie zrozumiałam. Drue znów pokręciła głową, wyraźnie zirytowana.

– Wysłałam ci jej zdjęcie. Mówiłam ci. Nie zachowuj się jak ciota.

Stuknęła go w bark, wcale nie dla zabawy, lecz najwyraźniej tak, żeby zabolało.

„Pasztet”. Wiedziałam, co to słowo oznacza w tym kontekście. Wcale nie chodziło o potrawę ze zmielonego mięsa, ale o brzydką dziewczynę, którą jakiś ochotnik zgadza się zająć, poświęca się, żeby jego koledzy mogli się rzucić na bardziej smakowite kąski.

Czułam, jak zaczynam dygotać, moim ciałem wstrząsało drżenie wywołane wstydem. Słyszałam rozmowę Ainsley i Avery, która brzmiała, jakby obie były pod wodą, ich słowa niosły się głuchym echem, zupełnie niezrozumiałe. Przecież zrzuciłam pięć kilo!, szeptał żałośnie cichutki głosik w mojej głowie. Oczywiście to za mało, zawsze za mało. Mogłabym zrzucić dziesięć kilo, dwadzieścia, nawet pięćdziesiąt. Nic by nie wystarczyło, żeby zrobić ze mnie dziewczynę pasującą do kręgu znajomych Drue Cavanaugh.

Zamknęłam oczy. Myślałam, żeby pójść do domu, poczuć chłodne nocne powietrze na rozpalonej twarzy. W domu nie włączę światła, tylko wejdę prosto do kuchni, wyciągnę z zamrażalnika kubełek lodów Ben & Jerry’s, z chlebaka paczkę precli, a potem usiądę w ciemności i będę jeść. Śmietankowa słodycz i słona chrupkość zdławią ból i upokorzenie, wypełnią mnie tak, że nie będzie miejsca na nic więcej, ani na złość, ani na wstyd, ani na nic. Ben i Jerry, dwaj faceci, którzy nigdy mnie nie zawiedli, pomyślałam.

I wtedy wyhamowałam.

Wyhamowałam i zadałam sobie pytanie: Co zrobiłam nie tak? Kogo krzywdzę? Czy zasłużyłam na to tylko dlatego, że zdobyłam się na odwagę, by wyjść z domu, pójść potańczyć i spróbować się zabawić? Jestem gruba. To prawda. Ale też jestem dobrym człowiekiem. Jestem życzliwa i zabawna; jestem szczodra; staram się traktować ludzi tak, jak sama chciałabym być traktowana. Jestem pracowita. Jestem dobrą córką. I dobrą przyjaciółką.

Wymieniałam w myślach inne swoje zalety, gdy Lake i Drue w końcu mnie zauważyli. Spostrzegłam zaskoczenie, które przemknęło po twarzy Lake’a, i złożyłam usta w pokrzepiający uśmiech. Lake też się uśmiechnął, wziął mnie za rękę i poprowadził na parkiet. Zanim się na nim znaleźliśmy, didżej zaczął grać jakąś wolną piosenkę z tekstem o aniołach, ogniu i prawdziwej wiecznej miłości. Lake nieśmiało położył dłoń na moim barku. Miałam wrażenie, że musi się wziąć w garść, by drugą dłoń umieścić między moją talią a stanikiem. Wyobraziłam sobie jego wewnętrzny monolog: W porządku. To tylko chwila. Nie będzie tak źle. Poczujesz się może, jakbyś ściskał gąbkę. Coś ciepłego i galaretowatego, trochę jak łóżko wodne. Spojrzał na mnie swoimi wielkimi brązowymi oczami i wydobył na twarz ciepły uśmiech, uśmiech, który mógł ujść za pełen czułości i obietnicy. I wtedy zadziałał być może alkohol doprawiony wstydem i świadomość, że Drue była jakoś w tę aferę zamieszana, ale postanowiłam, że tym razem – choćby miał to być ten jeden jedyny raz – nie wezmę wszystkiego na klatę z uśmiechem na ustach.

Popatrzyłam na swoje nogi, swoje potężne, silne nogi, nogi, które przemierzyły tysiące kilometrów nowojorskich chodników, nogi, które pokonały setki kilometrów na ruchomych bieżniach, orbitrekach i rowerach stacjonarnych, które przez lata godzinami robiły przysiady, wykroki i kopnięcia na różnych zajęciach, na boksie, aerobiku czy ćwiczeniach przy drążku. Nogo, poznaj Lake’a, pomyślałam, po czym uniosłam prawą stopę i stąpnęłam nią ciężko na jego palce.

Oczy i usta Lake’a otworzyły się szeroko. Wydał z siebie wrzask, a raczej wysoki, dziewczęcy pisk.

– Ty tłusta suko! – wydarł się. – Nadepnęłaś mi na stopę!

Muzyka umilkła. Przynajmniej w mojej wyobraźni. W wyobraźni dotarł do mnie zgrzyt rysowanej igłą płyty, a potem zapadła absolutna cisza. Wszyscy obecni na parkiecie wpatrywali się w Lake’a, jak skakał na lewej nodze i ściskał prawą stopę, próbując zabić mnie wzrokiem… a gdy zaczęłam mówić, wszystkie oczy zwróciły się na mnie.

– Wiesz co? – zaczęłam. – Jestem gruba, ale to nie znaczy, że masz mnie traktować jak śmiecia.

Głos mi drżał. Dłonie miałam lodowate i czułam suchość w ustach, a serce waliło mi w rytmie na trzy, podczas gdy każda komórka w ciele wrzeszczała: Uciekaj, uciekaj stąd, ludzie się gapią, ludzie widzą! Tym razem jednak nie posłuchałam. Zostałam na miejscu. Oparłam dłonie na biodrach i odrzuciłam w tył włosy. Poczułam się jak postać z filmu – rozzuchwalona, gruba przyjaciółka gwiazdy, która w końcu ma swoje pięć minut – przesunęłam ręką od szyi w dół, muskając po drodze piersi i biodra, aż do ud.

– Nie należy ci się z tego ani odrobina – powiedziałam. – Nie zasługujesz na mnie.

Ktoś zabuczał:

– Uuu.

Ktoś inny zawołał:

– Wyrzygaj mu, laska!

A jeszcze ktoś, możliwe, że z obsługi za barem, zaczął uderzać dłonią o dłoń. Najpierw była to tylko jedna osoba, po chwili jeszcze jedna, i jeszcze, aż odniosłam wrażenie, że wszyscy w lokalu klaszczą, biją mi brawo, a z Lake’a się śmieją. Wtem spostrzegłam, że jedna z dziewczyn na brzegu parkietu trzyma telefon i wszystko nagrywa. Moje serce fiknęło koziołka, jakbym właśnie pokonała wzniesienie kolejką górską i zorientowała się, że jestem poza wagonikiem. Co się stało, to się nie odstanie, pomyślałam i z całą godnością, jaką zdołałam z siebie wykrzesać, przeszłam przez parkiet, minęłam drzwi i znalazłam się w mroku.

Byłam w połowie drogi do skrzyżowania, gdy dogoniła mnie Drue.

– Ej! – krzyknęła.

Nie odwróciłam się. Położyła dłoń na moim barku i szarpnęła mnie, żebym się odwróciła.

– Ej! Co to, do cholery, było?

– Może ty mi powiesz? – odrzekłam i się odsunęłam.

– Słuchaj, przykro mi. Próbowałam oddać ci przysługę.

Zrobiłam wielkie oczy.

– Czy mam ci podziękować?

Drue była w szoku. Chyba dlatego, że nigdy się jej nie sprzeciwiłam, nigdy nie poskarżyłam się na to, jak mnie traktowała, podobnie jak nigdy nie nadepnęłam na stopę żadnego faceta.

– Nie prosiłam cię o pomoc – powiedziałam i odwróciłam się do niej tyłem.

Złapała mnie za ramię i w świetle ulicznej latarni popatrzyła z twarzą wykrzywioną wściekłością.

– Ale jej potrzebowałaś. Spotykasz się z kolesiem, który nawet ci się nie podoba, i to po tym, jak przez całe liceum nawet się z nikim nie pocałowałaś.

– No i?

– No i albo jesteś lesbijką, czego nie wykluczam, albo kochasz się we mnie…

Wydałam z siebie mało uprzejmy dźwięk.

– Albo – ciągnęła Drue – potrzebowałaś swatki.

– Jak już mnie chciałaś swatać – wycedziłam przez zaciśnięte zęby – to trzeba było mnie najpierw spytać.

– Po co? Przecieżbyś się nie zgodziła.

– A skoro uznałaś, że i tak postawisz na swoim – mówiłam dalej – to mogłaś się chociaż postarać, żeby koleś nie był kompletnym dupkiem.

– Cóż, nie miałam szczególnie wielkiego wyboru! – krzyknęła Drue. – Myślisz, że faceci ustawiają się w kolejce do…

Zamilkła. Ale za późno.

– Do kogo? – spytałam. – Do grubych dziewczyn? Do dziewczyn bez funduszy powierniczych? Do dziewczyn, których ojcowie nie pojawiają się na okładkach „Forbesa”?

Zacisnęła wargi i się nie odezwała.

– Nie chcę twojego współczucia – powiedziałam.

Adrenalina wciąż buzowała mi w żyłach, ale czułam już nadciągający zjazd, a tuż za nim podążał mój stary przyjaciel wstyd.

– Mam cię dość. Zostaw mnie w spokoju.

Odwróciłam się i zaczęłam się wlec w stronę domu. Uszłam może dziesięć metrów, gdy Drue krzyknęła:

– Wszystkim nam było cię po prostu żal!

Słowa te ugodziły mnie jak dzida wbita między łopatki. Proszę, a zatem prawda, którą od zawsze podejrzewałam, wyszła w końcu na jaw. Poczułam, jak się wzdrygam, kulę ramiona, ale postanowiłam, że się nie odwrócę.

– Jesteś grubym, małym zerem, nawet do Lathropa poszłaś tylko dlatego, że rodziny takie jak moja zapewniły pieniądze, by tacy jak ty mogli się tam uczyć.

Policzki piekły mnie od wstydu, a palce zacisnęły się w pięści, ale nie mogłam zaprzeczyć. Niczemu. Byłam gruba. Uczyłam się w Lathropie dzięki stypendium. Jej rodzina była bogata, moja nie i w porównaniu z nią byłam nikim.

– Masz szczęście, że w ogóle chciałam z tobą rozmawiać! – wrzasnęła piskliwie Drue.

Oj, zdaje się, że to była obustronnie korzystna relacja, pomyślałam. Ona poświęcała mi uwagę, przynajmniej czasami. W zamian pisałam za nią prace, przepisywałam na komputerze zadania domowe, dochowywałam jej tajemnic. Wysłuchiwałam jej niekończących się opowieści o chłopakach i ciuchach, i o tym, którzy chłopcy woleliby ją w których ciuchach. Kryłam ją, kiedy nie przyszła na lekcje albo przyszła, ale tak skacowana, że nie była w stanie funkcjonować.

Nie powiedziałam tego. W ogóle nic nie odpowiedziałam ani się nie obejrzałam. Szłam dalej. Mijając kolejne skrzyżowania, myślałam, że spróbuje mnie dogonić, powiedzieć, że jest jej przykro, że jestem jej najlepszą przyjaciółką, że wcale nie myśli tego, co wygadywała. Przez cały czas nastawiałam uszu, by wychwycić stukot szpilek na chodniku. Ale Drue nie przyszła.

Byłam kilka przecznic od domu, gdy poczułam, jak zaczyna mi wibrować telefon w kieszeni. Nie wyjęłam go, ale zrobiło mi się niedobrze, gdy wyobraziłam sobie, jak filmik, na którym wydzieram się na kolesia, wędruje z wiadomości do wiadomości, z Facebooka na Twitter. Twarz mi płonęła, a w brzuchu bulgotały alkohol i cukier. Miałam wrażenie, że krew we mnie pali się żywym ogniem, a ciało trawi pożar wstydu i złości, ale i czegoś jeszcze, czegoś innego, czegoś, co dopiero po półgodzinie marszu udało mi się rozpoznać jako dumę, może nawet coś w rodzaju poczucia słuszności. Choć raz postanowiłam się bronić, nie bacząc na konsekwencje.

Weszłam po cichu do mieszkania rodziców. Zamiast do kuchni, nie włączywszy światła i poruszając się bez trudu w ciemności, udałam się do swojego pokoju. Dopiero tam zapaliłam lampę i rozejrzałam się, próbując spojrzeć na wszystko tak, jakbym widziała to pomieszczenie pierwszy raz.

Pod jedną ze ścian stał stolik, który znalazłam na ulicy, z pomocą taty przyniosłam go na górę, oczyściłam z farby, wyszlifowałam i pomalowałam na kolor kości słoniowej. Pośrodku blatu, w kobaltowym wazonie pyszniły się jaskrawopomarańczowe gerbery. Do stolika dosunięte było drewniane krzesło, które sama odmalowałam, z poduszką uszytą przeze mnie ze skrawków tkanin marki Marimekko o wściekle różowej i pomarańczowej barwie. Patrzyłam na wazon, na kwiaty, na dywan z trawy morskiej na drewnianej podłodze, na świecącą w kącie lampę z polerowanego mosiądzu i wyobrażałam sobie, że spogląda na to obca osoba, zastanawiając się, co to za dziewczyna, która ma dość szczęścia, by mieszkać w takiej ślicznej przestrzeni. Zawsze miałam nadzieję, że pewnego dnia spotkam mężczyznę, który doceni te moje zdolności, mężczyznę, który będzie mnie chwalił, mówił mi, jaka jestem kreatywna, jakie mam świetne oko, jak przytulnie, kolorowo i wygodnie urządziłam nasz dom i jak to dzięki mnie wszystko jest takie piękne.

Zdjęłam majtki modelujące, odarłam się ze spandexu, i wyrzuciłam go do kosza na śmieci. Zaraz po majtkach wylądował w nim usztywniany stanik. Włożyłam luźną koszulkę na ramiączkach, duże bawełniane figi i najwygodniejsze spodnie od piżamy, jakie miałam. W łazience związałam włosy gumką scrunchie i zdarłam z twarzy makijaż. Po powrocie do pokoju usiadłam przed laptopem i wpisałam w wyszukiwarkę „akceptacja własnego ciała”.

Na monitorze pojawiła się setka linków. Do artykułów. Do blogów. Do wpisów na Twitterze oznaczonych jako @TwojaGrubaPrzyjaciółka, @grubadietetyczka i @FeministkaPlusSize. Do stron, które można by zatytułować „Zdrowie w każdym rozmiarze”. Do ciałopozytywnych kont na Instagramie. Do snapów prezentujących dziewczyny o rozfalowanych udach i fałdach na brzuchu, dziewczyny ukazujące światu wszystko to, co ja starałam się ukryć. Duże dziewczyny, niektóre w moim rozmiarze, czasem mniejsze, czasem większe, w strojach kąpielowych i bieliźnie, ćwiczące jogę, pozujące na pokładach wycieczkowców, na plażach i w „Sports Illustrated” w numerze z kostiumami kąpielowymi.

Palec zawisł mi nad klawiaturą, a serce waliło jak młotem. Pomyślałam: Masz przed sobą drzwi. Możesz je zamknąć i zostać tutaj, na zewnątrz, sama, albo możesz przez nie przejść i dołączyć do wszystkich tych dziewczyn.

Zamknęłam oczy i uspokoiłam dłonie. Gdyby ktoś jeszcze rano zapytał mnie, kim jestem, może powiedziałabym, że studentką, początkującą artystką, córką albo przyjaciółką; wielbicielką powieści o miłości, filcowania igłą, buldogów francuskich i komiksów Lyndy Barry. Ale w przypływie absolutnej szczerości przyznałabym, że jestem osobą na diecie. Budziłam się rano i planowałam, co zjem i jakie ćwiczenia potem wykonam, żeby to spalić. Wieczorem kładłam się spać, wyrzucając sobie, że za dużo było tego pierwszego, a za mało drugiego, i obiecywałam, że nazajutrz będzie inaczej. Jednak siedząc wtedy przy biurku, stwierdziłam, że mam dość. Postanowiłam odtąd jeść, żeby odżywić swoje ciało, i ćwiczyć, żeby czuć się silną i zdrową, postanowiłam raz na zawsze porzucić myśl o tym, że kiedyś będę szczupła, i przeżyć życie w tym ciele, które mam. Postanowiłam też tu i teraz zgubić pięćdziesiąt trzy zupełnie zbędne kilogramy, przysięgając, że już nigdy nie zobaczę się z Drue Lathrop Cavanaugh.

Nie było łatwo, kiedy zaczynałam jako Grubaska.

Po wieczorze spędzonym w barze, leżąc rano w łóżku, przypomniałam sobie zdanie z jednej ze stron o „zdrowiu w każdym rozmiarze”, zdanie, które przeczytałam tamtej nocy. „Zapytaj swoje ciało, czego pragnie”. Ale skąd moje ciało miało to wiedzieć? Już od tak dawna nie jadłam tylko dlatego, że miałam na coś ochotę.

– No dobrze – powiedziałam sama do siebie.