Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1632 rok, Amsterdam, publiczna egzekucja notorycznego złodzieja Adriaena alias Arisa Kindta. Wieczorem, podczas wykładu anatomii, doktor Nicolaes Tulp dokonuje publicznej sekcji zwłok rzezimieszka. Wśród świadków tego medycznego spektaklu jest Rembrandt van Rijn, który zobrazuje go arcydziełem - swoją przepustką do nieśmiertelności…
Dlaczego Rembrandt z taką determinacją podkreśla godność zmarłego, pozwalając doktorowi Tulpowi dokonać jedynie sekcji przedramienia? Dlaczego na gotowym obrazie domalował Adriaenowi dłoń, którą ucięto mu wiele lat wcześniej? Czy zadecydowała o tym trauma z własnego dzieciństwa? Osobista znajomość zmarłego? A może spotkanie z tajemniczą kobietą noszącą w brzuchu dziecko mordercy?
Zmysłowa podróż ulicami XVII-wiecznego Amsterdamu. Tajemnice najsłynniejszego obrazu Rembrandta odkryte przez konserwatorów dzieł sztuki. Prowokujący, naturalistyczny obraz medycyny i przesądów Złotego Wieku Niderlandów. Piękna historia miłosna.
Subtelna opowieść o sztuce, miłości i śmierci dla fanów Dziewczyny z Perłą i Szczygła
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
Rok wydania: 2016
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Anatomy Lesson
Copyright © 2014 by Nina Siegal
Copyright © Wydawnictwo WAM, 2016
Opieka redakcyjna: Dorota Trzcinka
Redakcja: Zofia Palowska
Korekta: Dariusz Godoś, Monika Kania
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Na okładce: fragment obrazu Rembrandta: Lekcja anatomii doktora Tulpa
zdjęcia: artjazz/shutterstock STEPHEN MULCAHEY/ARCANGEL IMAGES
ISBN 978-83-277-0483-2
WYDAWNICTWO WAM ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003 e-mail: [email protected]
DZIAŁ HANDLOWY tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496 e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447 faks 12 62 93 261e.wydawnictwowam.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com
Dla Josepha, Cameron i Soni
Nieme powłoki uczą. Skrawki ciała, chociaż martwe, z tego właśnie powodu nie pozwalają nam umrzeć. Tu oto zręczną dłonią rozcinając blade kończyny, przemawia do nas swą elokwencją uczony Tulp: „Słuchaczu, naucz siebie! I przyglądając się tym częściom ludzkiego ciała, Uwierz, że nawet w najmniejszej skrywa się Bóg”.
Arcydzieło Rembrandta Lekcja anatomii doktora Tulpa poznałam już w dzieciństwie, bo jego reprodukcja wisiała w gabinecie mojego ojca. Nie wiedziałam jednak, jak się nazywał ten obraz ani jaka jest jego geneza. Gdy byłam na studiach, na seminarium z historii sztuki mieliśmy „przeczytać” jakieś malowidło, to znaczy wydobyć obecną w nim narrację. Mogliśmy wybrać dowolne dzieło. Kiedy nasz wykładowca pokazywał na ekranie kolejne slajdy mogące być jej źródłem, pojawiła się wśród nich znana mi reprodukcja. Pomyślałam wtedy: „To jest to! Nareszcie poznam prawdziwą historię, jaka kryje się za tym obrazem”.
Przeprowadziłam się do Amsterdamu, ponieważ pociągnął mnie pomysł, by napisać powieść, której bohaterem będzie martwy człowiek przedstawiony na obrazie: Adriaen Adriaenszoon, znany także jako Aris Kindt. Zdobyłam grant na badanie epoki, w której żył Rembrandt, mogłam chodzić ulicami, po których on chodził, i chłonąć widoki jego świata. Mieszkałam w domu zbudowanym w 1624 roku. Pracowałam w biurze mieszczącym się w dawnych składach holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. W brukowanych uliczkach opasujących Stare Miasto słychać stukot końskich kopyt, a jeśli zmrużyć odpowiednio oczy, wypełniający je dzisiaj turyści z całego świata przemienią się w żeglarzy i kupców. W archiwach miasta Amsterdamu odnalazłam kartotekę złodzieja recydywisty Arisa Kindta dokumentującą wszystkie jego przestępstwa.
Siedząc któregoś popołudnia przed oryginałem dzieła Rembrandta w Mauritshuis w Hadze i przyglądając się prawie nagiemu ciału na stole sekcyjnym, pomyślałam: „Zanim ten człowiek stał się najważniejszym elementem tej lekcji anatomii, ktoś musiał się o niego troszczyć i nim opiekować. Ktoś dotykał tego ciała, kochał je. Tym kimś była kobieta”. Nazwałam ją Flora. I tu właśnie zaczyna się moja opowieść.
Pierwsze bicie dzwonów zegara Westerkerk, które słychać także w wilgotnej kamiennej celi więzienia w ratuszu w Amsterdamie, wyrywa Adriaena Adriaenszoona ze snu. Jest spocony, a równocześnie dygoce z zimna. Dygoce, bo zimne styczniowe powietrze kąsa go przez lichy skórzany kubrak bez rękawów; poci się z powodu nocnego koszmaru, z którego dopiero co się wyrwał.
Pamięta jedynie zlepek symbolicznych obrazów: psa, ścianę z szeregiem drzwi, starą kobietę z wiadrem pełnym piachu – a strach, od którego pulsują mu skronie, domaga się uparcie, by wrócił do snu i zobaczył jego sens. Coś mówi mu, że za jednymi z tych drzwi kryje się obietnica pocieszenia, łóżko, na którym może się położyć. Ale nie zamknie już oczu, bo i one, i pozostałe zmysły już rejestrują dzień.
Nieopodal słychać stukot końskich kopyt rozbryzgujących kałuże. Słychać rżenie i metaliczny dźwięk podków o bruk. Fragment ulicy, bo tylko tyle widać przez okienko celi, lśni od padającego w nocy deszczu. W powietrzu czuć zapach kamienistej gleby, potu i moczu.
Robi znak krzyża, przypominając sobie miejsce, w którym się znajduje, a potem rozgląda się nerwowo w nadziei, że nie widział tego żaden ze strażników. Przygładza zgrubiałą dłonią włosy i osuwa się na ziemię, oparty o zimną ścianę. Na desce wzdłuż ściany naprzeciwko wciąż śpi jego jedyny towarzysz w celi Joep van de Gheyn, zabójca handlarza rybami. Aris usuwa lewą ręką pot z czoła, a potem pociera owinięty pokrwawionymi bandażami kikut prawej dłoni, by zdusić tętno w obciętej kończynie, drgającej z każdym biciem serca. „Już dobrze, spokojnie” – mówi do siebie, masując dłoń.
Słysząc, jak karylion zegara bije ostatnie tony pełnej godziny poranka, uderza się lekko w policzek, by się do końca rozbudzić. To ostatni dzień jego życia. Z każdym kolejnym biciem zegara jest o krok bliżej szubienicy.
∼ ∼
Na zewnątrz, w chłodnym powietrzu, czuć świąteczny nastrój. Chociaż jest zimno i mokro, a chmury wiszą nisko, tworząc sklepienie nad dachami miasta, ma się wrażenie, że przez ciche kanały i boczne uliczki Amsterdamu płynie niby prąd nieskrywane podniecenie. Niektórzy nazwaliby je żądzą krwi.
W ulicach zalega cisza – pusta, wyczekująca, jak kufel domagający się, by wypełnić go piwem. Gdy przypełzający ze wschodu, od bagnistych moczarów, świt zaczyna rozlewać się po wodzie i nabrzeżach, zjawiają się robotnicy z doków z deskami, żeby zbudować szubienicę. Rzucają deski na plac, niczym części trumny, a potem rozlega się stukot młotków. Nieopodal rozkładają swoje stragany kramarze, by sprzedawać gapiom, którzy przybędą na egzekucję, naczynia z fajansu, wełniane rękawiczki lub świeże pieczywo.
Do drzwi ratusza przytwierdzono kartkę z porządkiem Dnia Sprawiedliwości:
R. Pijnaker, lat piętnaście, otrzyma karę chłosty za kradzież pieniędzy z kasy karczmarza.
Burdelmama S. Zeedijk otrzyma stosowną liczbę razów w kark wałkiem do ciasta za wulgarność, zepsucie moralne i prowadzenie domu rozpusty.
Trzej zmawiający się włamywacze: R. Tolbeit, A. Schellekamp i F. Knipsheer zostaną wychłostani, a na piersiach wypalą im literę A od „Amsterdam”. Potem zostaną wygnani z miasta za bezwstydną próbę włamania się do warsztatu szlifierza diamentów.
Skazany na więzienie H. Peeters zostanie wybatożony i napiętnowany rozgrzanymi włóczniami za ucieczkę i inne złe czyny, a następnie z powrotem dożywotnio uwięziony.
Niemiec E. Eisenstein, odbywający karę w więzieniu Rasphuis, palił tam tytoń, a gdy go upomniano, przeklinał i pluł na strażników. Będzie miał obcięte ucho. Potem wróci do Rasphuis i będzie piłami o dwunastu ostrzach ciął fernambuk dla farbiarni, aż jego dłonie będą tak dobre jak jego uszy.
Wykonanie kary śmierci przez powieszenie na J. v. d. Gheynie, godnym potępienia mordercy dobrego człowieka i handlarza rybami Jorisa van Dungeona.
Wykonanie kary śmierci przez powieszenie na A. Adriaenszoonie, znanym także jako Aris Kindt, złoczyńcy i nierokującym nadziei na poprawę złodzieju.
Adriaen Adriaenszoon, Adriaen, syn Adriaena z Lejdy, alias Aris Kindt, Hans Kindt lub Arend Kint; w różnych miastach, gdzie go aresztowano, używał różnych imion i nazwisk. Skazywano go na wygnanie, a potem znowu aresztowano. Ojciec mówił do niego „Arend”, co znaczyło „orzeł”. Teraz ludzie znają go jako Arisa, ale to nic nie znaczy. „Kindt”, czyli „dzieciak”, to przydomek, który dali mu inni wiele lat temu z powodu drobnej postury oraz dlatego, że kiedy popełniał swoje pierwsze przestępstwa, był jeszcze gibki i miał gładką skórę.
∼ ∼
Aris opatula się szczelnie kubrakiem, przyciskając go jedną ręką, z dłonią na sercu. Jego koszmar rozpadł się już na odrębne kształty: przeraźliwie wychudzone boki wygłodniałego psa, pokój pełen drzwi prowadzących do kolejnych drzwi, jego własne dłonie pomalowane na złoty kolor ściskające poduszkę wypchaną gęsim pierzem. Poduszkę wypchaną gęsim pierzem.
Obok niego chrapie Joep van de Gheyn, zabójca handlarza rybami. Z zawodu jest krawcem, co Aris odbiera jako ukrytą ironię losu, ponieważ sam przez większą część swego dorosłego życia kradł wytworną odzież z pracowni krawieckich. Krawiec śpi jak niemowlę w ramionach matki, z dłońmi przyciśniętymi do pulchnych policzków, niczym w modlitewnym geście, lewą stopą kopiąc niewidzialnego napastnika.
„Idiota” – myśli o nim Aris.
Oparty nadal o ścianę wyciąga nogę ku swemu towarzyszowi i szturcha go mocno pod żebro.
– Będziesz spał, jak umrzesz – mówi.
Sąsiad z celi otwiera oczy, nieświadom szturchańca, i kasłając, budzi się ze snu. Uporczywy kaszel nie opuszcza go, aż do momentu gdy siada wyprostowany i dwukrotnie kicha. Potem wyjmuje z kieszeni kawał brudnej chusty i czyści głośno i energicznie nos.
– No dobra – powiada, mrużąc oczy przed światłem dnia.
Obaj więźniowie siedzą w ciasnej celi, rozespani.
W leniwych oparach pierwszej godziny ostatniego dnia życia przez głowę Arisa przebiega myśl: „Poduszka? Czy kiedykolwiek miał okazję położyć głowę na poduszce z gęsiego pierza?”.
„Flora” – pojawia się w głowie odpowiedź. Kiedy pomagała mu dojść do siebie przez te miesiące po pobiciu. Flora. Była przy nim ze swoimi dumnymi, mocnymi ramionami, piękną, kocią szyją, z rozłożystymi, niosącymi pociechę biodrami. Ujęła w dłonie jego posiniaczoną głowę i wsunęła pod nią poduszkę. Czyż nie było tak?
Flora. Czy Flora tam będzie?
W okazałej, położonej przy kanale rezydencji należącej do doktora Nicolaesa Tulpa bicie dzwonów zegara Westerkerk słychać wyraźniej niż w celi. Doktor Tulp przemierza miarowym krokiem tam i z powrotem biało-czarną marmurową posadzkę salonu, przygotowując się do przemówienia, które wygłosi dzisiejszego wieczoru, a jego żona Margaretha zastępuje mu słuchaczy. Siedzi przed nim wyprostowana na krześle z wysokim oparciem i wyszywa ogromną płachtę adamaszku. Jej dłonie zastygły w tej chwili w bezruchu i geście oczekiwania.
„Cudownie – myśli sobie – mieć tak blisko domu nowy kościół”, aczkolwiek rozlegające się co pół godziny bicie zegara nie do końca jej się podoba. Podoba jej się natomiast, gdy organista gra o pełnej godzinie coś specjalnego, na przykład jej ulubionego kompozytora, Sweelincka. Chciałaby pójść któregoś popołudnia i zobaczyć ten karylion, gdyby tylko udało się przekonać Nicolaesa, żeby jej towarzyszył. Administrator kościoła Westerkerk zaprosił ich już osobiście, co zrozumiałe ze względu na pozycję jej męża, który jednak nie przyjął jeszcze zaproszenia. Ostatnio tak jest zajęty tym swoim politykowaniem, że nie ma czasu dla siebie. Jutro nareszcie dzień wyborów i dzisiaj wieczorem będzie miał sposobność przekonać obecnych włodarzy i rajców miasta, że jest wystarczająco uczony i niewzruszony, by być kimś więcej niż zwykłym urzędnikiem magistratu.
Ma nadzieję, że mąż przyjmie propozycję administratora kościoła. To wspaniałe, że taki okazały kościół wzniesiono tak blisko ich domu, i byłaby to drobna odmiana w rutynie domowych obowiązków i opieki nad piątką dzieci. Może powinna zasugerować Nicolaesowi, że administrator mógłby być przydatnym sojusznikiem w jego kampanii? Kto wie, może byliby pierwszymi mieszkańcami miasta, którzy wspięli się na tę piękną wieżę. Jakiż to widok musi się roztaczać tam, z góry!
Tulp staje w uroczystym wykroku. „Najwspanialsi i najdostojniejsi mężowie Amsterdamu! Czcigodny burmistrzu Bicker, czcigodni mieszczanie, członkowie sądu namiestnika, urzędnicy miejscy, inspektorzy Colegii Medici, lekarze, cyrulicy – zaczyna przemowę lekko drżącym głosem. – Witam na drugiej publicznej dysekcji podczas mojej kadencji praelectora anatomiae Amsterdamskiej Gildii Chirurgów” – mówi dalej, a Margaretha podąża za rytmem modulacji jego głosu, wędrującego to w górę, to w dół, chłonąc jego melodię. Znowu wprawia w ruch igłę, przetykając ją tam i z powrotem przez tkaninę i przyglądając się uważnie tworzącemu się kształtowi tulipana, który ozdobi adamaszkowe kotary, jakie zawisną w sieni domu.
Wzór czerpie ze stojącego w doniczce na kominku admiraela, podarunku dla męża od Roemera Visschera, ofiarowanego w dowód wdzięczności za to, że uwolnił poetę od kamieni żółciowych. Skończyła już wyszywać biel płatków i teraz zabrała się za czerwień. Kwiat nie ma jeszcze łodygi. Zastanawia się, czy jej nie dodać, ale wtedy musiałaby pójść na górę po zieloną mulinę leżącą w koszyku, który w roztargnieniu zostawiła na półpiętrze. Zielona mulina. Powinna była o niej pamiętać. Nie chce przerywać mężowi, który nie śpi już od kilku nocy w oczekiwaniu na ważny dla niego wieczór, ale z drugiej strony, gdyby miała zieloną mulinę, być może udałoby się wreszcie dokończyć wyszywanie tulipana, równocześnie słuchając słów męża.
„Na prośbę mistrzów naszej czcigodnej gildii staję przed wami uniżenie, by przedstawić mój doroczny wykład na temat ludzkiego ciała i konstrukcji natury...”
Zamówił tego nowego malarza z pracowni Uylenburgha, by upamiętnił dzisiejszą dysekcję. Już drugi rok pełni funkcję praelectora anatomiae, wykładowcy anatomii, a taka jest tradycja. Każdy z jego poprzedników, obejmując tę funkcję, zamawiał portret zbiorowy gildii z sobą samym jako najważniejszą osobą na portrecie. Margaretha ma nadzieję, że artysta skoncentruje się na tchnących dobrocią, niemal niewinnych oczach męża, które tak ją w nim pociągnęły i w których wciąż znajduje pociechę, gdy podnosi wzrok znad haftu. Jest doskonałym lekarzem oddanym całym sercem pacjentom, gotów biec do chorego w środku nocy. Jest dobrym człowiekiem. Człowiekiem z charakterem.
Ma także nadzieję, że malarz dobrze uchwyci jego obfitą ciemną czuprynę i gęstą brodę, dzięki której wygląda tak młodo. Ma trochę rozmarzone oczy, chociaż bardzo się stara, żeby jego wzrok wyglądał na poważny i wnikliwy.
Być może malarz zauważy także zręczność jego dłoni, które – jak jej się od zawsze wydaje – mają w sobie coś kobiecego, a to za sprawą długich, pełnych elegancji palców, które zamyślony często przykłada do ust. Nie jest z pewnością typem mężczyzny kochającego ruch na świeżym powietrzu i wysiłek fizyczny. Przez jego cienką skórę prześwitują błękitne żyły i od zawsze jest w nim jakaś eteryczna bladość, która w jej odczuciu czyni go bliższym aniołów. Stara się to maskować, przed wykładami kładąc na policzki trochę jej różu. A przecież mężczyźni, na których chce zrobić wrażenie – wszyscy ci, którzy zgromadzą się dzisiaj wieczorem na jego corocznym pokazie anatomicznym w sali Wagi – nie są warci takiego zachodu.
Margaretha czuje, podobnie jak czuje teraz wyraźnie tępy koniec igły pod kciukiem, że mąż osiągnie w swoim czasie należną mu pozycję w społeczności Amsterdamu. Już jest przecież głównym praelectorem anatomiae tego miasta. On – doktor Nicolaes Pieterszoon Tulp, czasami nazywany z łacińska doktorem Tulpiusem. Widzi, jak bardzo chce to wszystko przyspieszyć. Być może ten portret jest nawet trochę przedwczesny.
Nicolaes odchrząkuje i zaczyna czytać swoje przemówienie jeszcze raz od początku, tym razem starając się obniżyć głos, by nadać mu więcej powagi i autorytetu.
„Najwspanialsi i najdostojniejsi mężowie Amsterdamu! Czcigodny burmistrzu Bicker, czcigodni mieszczanie, członkowie sądu namiestnika – mówi, rzucając kątem oka na żonę, by przekonać się, że cały czas go słucha, aczkolwiek jej palce już teraz poruszają się, wyszywając kolejne ściegi. – Przed wami, dostojni panowie, leży ciało haniebnego złoczyńcy skazanego na śmierć przez czcigodnych urzędników miasta Amsterdamu za swe niegodziwe postępki, który poniósł dzisiaj śmierć na szubienicy...”
Margaretha dodaje trochę czerwonych akcentów do tulipana, zadając sobie w myślach pytanie, czy kotary zdobione wyszywanymi tulipanami to nie pewna przesada. Jest w nich, jej zdaniem, pewna krzykliwość, zwłaszcza teraz, gdy tulipan stał się przedmiotem takiej śmiesznej i szalonej mody.
Kiedy wprowadzili się do tego domu, miał to być drobny żart. Nad drzwiami frontowymi widniał ornament w formie tulipana i dlatego kiedy Nicolaes kupił powóz potrzebny mu na nocne wizyty u chorych, kazał namalować na jego drzwiczkach tulipana. Niebawem zaczęto nazywać go w mieście doktorem Tulipanem i tak już zostało. W końcu przyjął ten przydomek jako swe nazwisko zamiast właściwego Claes Pieterszoon. W mieście mieszkało już kilku Pieterszoonów, ale tylko jeden Tulp.
Od tamtej pory przyjaciele, znajomi i wdzięczni pacjenci często odwiedzali Dom pod Tulipanem z prezentami, w ten czy inny sposób nawiązującymi do tego kwiatu. Były więc wazony w kształcie tulipanów, tulipanowe naczynia, srebrne pucharki w formie tulipanów, no i prawdziwe tulipany, które przysyłali bogatsi pacjenci, umieszczone w glinianych donicach, pełnych dopiero co wyrośniętych cebulek, które służący ustawiali starannie na kominkach pod olejnymi obrazami, także otrzymywanymi w darze i także przedstawiającymi bukiety tulipanów. Margaretha wie, że wszystkie te kwiaty w tej czy innej postaci są dowodem miłości i szacunku, czasami jednak nie może się oprzeć wrażeniu, że nie mieszka w domu, lecz na klombie tulipanów. Machinalnie przeciąga igłę przez adamaszek.
Jej mąż, który ruszył znowu w głąb salonu, teraz wraca, zbliżając się do niej. Nie słuchała go, a on natychmiast to spostrzegł. Margaretha ma nadzieję, że nie będzie miał jej tego za złe, ale widzi wyraźnie, że jest bardzo podekscytowany i szuka jakiegoś sposobu, by przyciągnąć jej uwagę. Kartkuje energicznie napisany przez siebie tekst. Wydaje się, że przyszedł mu do głowy nowy pomysł, bo przełożył plik kartek z jednej ręki do drugiej, a następnie uniósł w górę wolną dłoń i zaczyna gestykulować. Wykonuje dziwne ruchy, wykrzywiając w dość komiczny sposób nadgarstek i palcem wskazującym mierząc w sufit.
„Zwróćcie uwagę na ruch mojej prawej dłoni – próbuje jeszcze raz. – Ręka z przeciwstawnym kciukiem, jak pokazał nam to wielki Galen, charakteryzuje wyłącznie rodzaj ludzki. Czemu zawdzięczamy ten przydatek odróżniający nas od innych prymitywnych stworzeń niebędących ludźmi?”
Przerywa, po czym zwraca się do niej.
– Słyszałem, że jest możliwe, iż i szympansy mają przeciwstawny kciuk, chociaż to jeszcze niepotwierdzone. Mam o tym wspomnieć, czy to tylko wprowadzi zamieszanie? – Zastanawia się przez chwilę, gładząc brodę, po czym znowu unosi w górę dłoń.
Margaretha z trudem powstrzymuje uśmiech, który już, już miał wykwitnąć jej na wargach na widok męża obracającego dłonią w powietrzu w dramatycznym geście, niczym bombastyczny mówca z izby retoryki De Egelantier. On chyba tego nie zauważa, bo odwraca się raptownie na pięcie i znowu kierując się w głąb salonu, opuściwszy głowę, mruczy coś do siebie pod nosem. Gdy staje znowu przy niej, trzyma pięść przyciśniętą do czoła i przez długą chwilę milczy. Ona spogląda na adamaszek, bo wydaje jej się, że krzywo wszyła czerwona nitkę.
– Nie wydaje ci się zastanawiające, że tyle negatywnych rzeczy kojarzymy z lewą ręką? – mówi nagle Margaretha zamyślonym głosem do męża, przerywając trwającą od dłuższej chwili ciszę. – Pomyśl tylko: lewe interesy, dwie lewe ręce... A jak ktoś jest leworęczny, to boimy się, że potrafi odprawiać czary.
Podnosząc głowę, napotyka poirytowany wzrok męża, który opuszcza dłonie, rozsypując przy tym część kartek.
– Kochanie, czy ty w ogóle słuchasz, co mówię? – Wyciąga rękę w jej stronę, potrząsając trzymanym w dłoni tekstem przemówienia. – Muszę się tego nauczyć na wieczór. A jeszcze nie skończyłem pisać. Przyniosę wstyd sobie i całemu naszemu domowi!
Margaretha widzi żałosne spojrzenie męża. Słyszała, jak nocą w swojej alkowie za ścianą budził się co najmniej trzy razy. Powinna była zagrzać mu mleka, a przynajmniej podarować sobie myślenie o zielonej mulinie i dywagacje o lewej ręce.
Wbija igłę w adamaszek na styku przyszłej łodygi i kwiatu, po czym obejmuje dłońmi rękę męża.
– Masz absolutną rację, kochany mężu. Już ci nie przerwę. Zacznij, proszę, jeszcze raz od miejsca, w którym skończyłeś.
Tam, gdzie jest Flora, nie słychać bicia dzwonów; nie słychać nawet odległego zegara na wieży katedry, który bije już po raz czwarty pełną godzinę, od chwili gdy wstał kolejny dzień. Słychać za to szum sitowia, gdy wiatr dmie od drugiej strony Renu. Przykucnęła za domem, wśród wysokiej trawy, trzyma się za brzuch i wymiotuje.
Nudności pojawiły się nagle: skurcz żołądka, w ustach słona żółć i sekundę później torsje. To już szósty miesiąc, a mimo to zawsze rano jest jej niedobrze i wybiega z domu do ogrodu, aby tam zwymiotować.
Gdy wkłada jedzenie do ust, od jego zapachu natychmiast robi się jej niedobrze, jak gdyby wszystko nagle było kwaśne lub zepsute. Udaje jej się jakoś przełknąć tylko gotowane jajko. Od zapachu gotowanego koźlęcia zaraz się krztusi, woń sera jest dla niej nie do zniesienia. Natomiast rano mdłości pojawiają się same i nie trzeba do tego żadnego jedzenia ani zapachu.
I znowu czuje nieznośny ciężar w żołądku, i znowu jest po wszystkim szybciej, niż się spodziewała. Gdy zwymiotuje już całą treść żołądka, kładzie się na wznak i leży. Ciągle boli ją brzuch, lecz wie, że to uczucie niebawem osłabnie. Otwiera oczy i widzi nad głową przestwór nieba. Świt lśnił blaskiem i będzie pogodny dzień – mówi sobie – i teraz, gdy demony opuściły już jej ciało, będzie mogła pracować. Przynajmniej żołądek się uspokoił.
Znowu myśli o Adriaenie i wyobraża sobie jego reakcję, gdy podzieli się z nim tą informacją. Powiedział jej jakiś czas temu, że nie sądzi, by mógł być dobrym ojcem. W ogóle nie uważa, by był z niego jakikolwiek pożytek. Adriaen trochę namieszał w swoim życiu i nie potrafi się ustatkować, ale być może właśnie dziecko spowoduje w nim zmianę. Gdy spojrzy w oczy przepełnione miłością i niewinnością, być może sam dostrzeże własną niewinność.
I wtedy do jej uszu dobiegają jakieś chrapliwe krzyki, a po nich głośny trzask. Podnosi się i siada wyprostowana, nasłuchując. Nie, to bardziej jakby brzęk, jakby ktoś coś potłukł ze złością. Krótki dźwięk, a teraz cisza. Znowu krzyk, głośny brzęk, a potem tupot biegnących stóp. To znowu ci chłopcy. Zbiera się ciężko z ziemi, podtrzymując brzuch, i kieruje się ku frontowi domu. Widzi przez chwilę głowy uciekających wyrostków, a nawet zauważa, jak są ubrani. Bez trudu ich rozpozna, bo zna wszystkich chłopców w tym mieście. Wszystkich chłopców i ich matki.
Wydaje jej się, że krzyczeli coś jakby gekke heg – „durny żywopłot”. Czy to nie dziwne, krzyczeć, zanim rzuci się kamienie? Czy na podwórku coś leży? Sterta gałęzi? „Nic tu nie ma” – przebiega jej przez głowę, gdy skręca w ścieżkę prowadzącą na frontowe podwórko. Dostrzega natomiast chłopca, który wciąż tu stoi, gdy tymczasem jego koledzy znikają w oddali. To mały blondynek z kręconymi kędziorkami. Rozdziawił szeroko usta, jak gdyby ujrzał potwora.
„Wołali heks, nie heg” – uświadamia sobie w tej chwili. „Wiedźma”. Nazwali ją wiedźmą. Durną wiedźmą.
– Stara jędza! – krzyczy w jej stronę chłopiec, a potem ucieka do kolegów.
Flora zatrzymuje się, czując pod stopą ciśnięty przed chwilą w jej stronę kamień. Potem cofa się kilka kroków, ponieważ się obawia, że być może chłopcy wcale nie uciekli. Może po prostu czekają. Może przyczaili się za drzewem i chcą się upewnić, czy jest w domu jakiś mężczyzna, który stanie w jej obronie. Nazwali ją wiedźmą. Zaczęli ją wyzywać chłopcy z sąsiedztwa.
Ale dlaczego? Obrzucano ją już wieloma wyzwiskami, nawet mniej pochlebnymi. Jednak jeszcze nigdy nie była wiedźmą. Poleciały w jej stronę kamienie, a z nimi obelżywe słowa.
Czy kogoś czymś uraziła lub obraziła? Nie potrafiła sobie przypomnieć nic takiego. Odkąd brzuch jej się zaokrąglił, rzadko wychodziła z domu. Sąsiadka z gospodarstwa obok zanosiła zamiast niej jajka na targ i przynosiła jej stamtąd wszystko, czego potrzebowała.
„Może coś wydarzyło się w mieście?” Słyszała pogłoski, że na nowo rozgorzała wojna między remonstrantami i antyremonstrantami, ale co to ma z nią wspólnego? Czy to możliwe, że Hiszpanie wygrali wojny na południu i wrócili? To niewykluczone. Może wrócili Hiszpanie.
Wbiega do domu, by się upewnić, czy nie ma tam czegoś, co może ją pogrążyć. Czego będą szukać? Co wezmą? Czego powinna strzec?
Znowu dobiega ją z zewnątrz jakiś hałas, więc podrywa się raptownie i nieruchomieje. Dźwięk jest cichy, może to tylko wiatr. Nie może jednak tu zostać. A jeśli chłopcy wrócą? A jeśli zjawią się większą gromadą? Kładzie rękę na brzuchu i mówi do niemowlęcia:
– Nic nam się nie stanie. Zabiorę cię tam, gdzie na pewno będzie bezpiecznie.
Nie ma niczego, co mogłaby zabrać z sobą, niczego wartego ocalenia. A poza tym dokąd może uciec? I kto ją ochroni? Gdy Hiszpanie zjawili się ostatnim razem, matka i kuzynki ukryły się w ich kościele. Ale czy teraz ją tam zabiorą? Teraz, kiedy nosi pod sercem bękarta?
Dźwięk odległego dzwonu zegara z Westerkerk zlewa się w De Wallen z donośnym biciem dzwonów kościołów Oude Kerk i Zuiderkerk, rozsadzając czaszkę Jana Fetcheta, który leży w sianie, w sąsieku magazynów Wagi, i próbuje schować głowę pod worek z prosem.
„Jezu Chryste, te dzwony biją, jakby zaraz miał być koniec świata” – myśli, przyciskając jeszcze mocniej do uszu worek. Tymczasem z siana wyłania się obok niego, niczym Posejdon z morskich odmętów, jakaś postać. Mężczyzna przygląda się jej i rozpoznaje fałdy spódnicy i halkę, przez które przedzierał się tej nocy, rozpięty stanik i blond włosy wylewające się spod białego czepca.
– Ooo, ma poupée – mruczy rozanielonym głosem kobieta, zarzucając mu ramiona na szyję. – Tu jesteś, mój przystojny skarbie. Chodź w moje ramiona!
– O pani! – odpowiada jej bełkotliwie i wygrzebując się z siana, próbuje odepchnąć ją od siebie. – Nawet nie wiem, jak masz na imię.
– Nie rozśmieszaj mnie – odpowiada mu lekko zachrypłym głosem kobieta, z wargami spierzchniętymi od snu. – Nie rozśmieszaj mnie, proszę – powtarza i na potwierdzenie swych słów wydaje z siebie suchy, gardłowy śmiech przypominający kaszel starego muła.
– Słowo daję, że nie wiem – powtarza Fetchet, odpychając od siebie kobietę. – Którą to godzinę bił zegar? Miałem być na nogach o pierwszej. Już jestem spóźniony i, przebacz mi, Boże, ale niczego nie pamiętam z ostatniej nocy.
Podniósłszy się wreszcie, widzi, że nie ma na sobie spodni i przez kilka długich chwil grzebie w sianie, próbując je znaleźć. Głowa mu pęka. Przyciska dłoń do skroni, żeby w ten sposób złagodzić ból. W ustach ma taki smak, jakby zjadł szczura. Gdy chucha na dłoń, czuje w nozdrzach odór kanału.
Leżąca obok ulicznica dalej śmieje się rubasznie, jakby jego zachowanie miało być kolejnym żartem. Kiedy jednak w końcu mężczyzna znajduje spodnie, podnosi się i siadając wyprostowana, odzywa się już zupełnie trzeźwym i rzeczowym głosem:
– Jesteś mi winien siedem stuiverów. – I żeby nadać większą powagę swym słowom, odgarnia loki z twarzy i przytrzymuje włosy ręką niczym ognistą koronę, mrużąc równocześnie żółte oczy i spoglądając nań groźnie.
– To by się zgadzało – odpowiada Fetchet, wciąż przyciskając prawą rękę do skroni, a wolną dłonią próbując wciągnąć drugą nogawkę. Nie będąc w stanie zawiązać jedną ręką tasiemek od spodni, odejmuje prawą dłoń od skroni i wydaje z siebie równocześnie bolesny jęk. Spodnie znowu mu opadają. Schyla się, przetrząsa kieszeń i znajduje wypchaną sakiewkę pełną pieniędzy, które zarobił, dostarczając do Gildii Chirurgów wszystko, co potrzebne na dzisiejszą ucztę po lekcji anatomii. Rzuca ją kobiecie, ale ta nie potrafi jej złapać i sakiewka ląduje z brzękiem na deskach. – Weź, ile chcesz.
– Schowaj lepiej ten swój chudy tyłek – odpowiada niewiasta, po czym sięga po sakiewkę i odlicza sobie należną sumę, mrucząc pod nosem: – Skoro tak, wezmę sobie trochę więcej. – Potem podpełza do niego, potrząsając głową to w jedną, to w drugą stronę i odrzucając włosy niczym koń grzywę. Fetchet wyrywa jej sakiewkę z ręki, zanim zwędzi mu kolejną monetę, narzuca na ramiona pelerynę, schodzi po drabinie z sąsieku i przez pełną kupców halę z wagą kieruje się do wyjścia, a tymczasem kobieta, naciągając ubranie, woła za nim:
– Wracaj, a prześpię się z tobą jeszcze raz, za darmo!
Znalazłszy się na zewnątrz, na ruchliwym placu przed Wagą, Fetchet czuje na twarzy powiew rześkiego powietrza i wpycha do kieszeni sakiewkę. Mijając przywiązane do koryta konie stojące szeregiem przed budynkiem, nabiera wody z pojnika i przechylając głowę z głośnym gulgotem, przepłukuje usta. Wypluwa wodę i wyciera ręce o grzywę jednego z koni, który wierzga spłoszony. Ladacznica nie daje za wygraną, wybiega za nim na plac, dogania go i chce na nim wymusić pożegnalny pocałunek. Odpycha ją, mówiąc:
– Wystarczy, już zapracowałaś na swój zarobek.
Ona jednak całuje go w usta. Kiedy się wreszcie od niego odkleja, Fetchet widzi, jak odchodzi niespiesznym krokiem, uśmiechnięta i rozmarzona, jak gdyby dopiero co zaczęła się między nimi płomienna miłość. Kiedy macha mu jeszcze z oddali pulchną dłonią na pożegnanie, on czuje cisnącą się z żołądka do gardła żółć. Wie dobrze, że to skutek zbyt dużej ilości wypitego piwa.
Tym razem zanurza w korycie całą głowę, czeka, aż strużki lodowato zimnej wody spłyną mu po twarzy, i szoruje dłońmi usta. Dygoce przy tym, ale wreszcie zupełnie się rozbudza. Gdy rozprostowuje bolące plecy, słyszy dobiegające z drugiej strony placu wołanie chłopca na posyłki.
– Wielmożny pan nazywa się Jan Fetchet, prawda?
– A kto pyta? – odpowiada Fetchet.
– Mam tu wiadomość od pana Rotzaka, marynarza ze statku „Lwica” Kompanii Wschodnioindyjskiej, dla handlarza osobliwościami Jana Fetcheta. Tamten handlarz wskazał mi pana. Czy pan nazywa się Jan Fetchet, wielmożny panie? A jeśli nie, to może mi pan powiedzieć, gdzie go znajdę?
Nazwisko Rotzak jest Fetchetowi świetnie znane. To jeden z marynarzy, który zaopatruje go w cuda i osobliwości z różnych zakątków świata.
– Tak, chłopcze, trafiłeś na tego Jana. Czy pan Rotzak zapłacił ci już za fatygę?
– Zapłacił, wielmożny panie – odpowiada chłopiec, kładąc kartkę z wiadomością na dłoni Fetcheta. Potem przestępuje niecierpliwie z nogi na nogę, czekając, aż Fetchet zaznajomi się ze zwięzłą i konkretną informacją.
– W takim razie weźmiesz teraz i zaniesiesz dwie wiadomości – mówi po chwili Fetchet do posłańca. – Jedna będzie do Rotzaka, a druga do mistrza van Rijna przy Sint Antoniesbreestraat, malarza kierującego akademią w domu Hendricka van Uylenburgha.
Chłopiec z obojętnym wyrazem twarzy zapisuje dwie wiadomości, które dyktuje mu Fetchet, pokazuje, by je zaaprobował, i wyciąga rękę po należną mu zapłatę. Fetchet sięga do swej wciąż pękatej sakiewki i wręcza chłopcu dwa doity. Ten kłania się nisko, obraca na pięcie i rusza biegiem przez zatłoczony plac. Po chwili znika Fetchetowi z oczu.
„A teraz do roboty – myśli Fetchet. – Mięso od rzeźnika, ser z targu serowego, chleby od piekarza, warzywa ze straganu i trup od kata”. Kiedy zabójca handlarza rybami Joep van de Gheyn będzie dyndał na stryczku, wystarczy, że go odetną i spadnie prosto do wozu Fetcheta. „Biedny, nieszczęsny Joep – myśli Fetchet, opuszczając Nieuwmarkt. – No ale przynajmniej znalazł się ktoś w Amsterdamie, kto jest większym łajdakiem niż ja”.
– No i proszę – odzywa się stojący przy oferującym najniższe ceny straganie przy Kalverstraat Kartezjusz na dźwięk zegara z wieży kościoła Westerkerk, który niesie się w wąskiej alejce wśród jatek. – Zegar znowu bije, a to znaczy, że już od pół godziny targujemy się o to jagnię.
Na dźwięk zegara rozlega się z bocznego zaułka muczenie krów.
– Niesłychane – zauważa Kartezjusz – zwierzęta lepiej znają się na czasie niż ludzie.
– Zgadzam się całkowicie z wielmożnym panem – odpowiada rzeźnik, opasły mężczyzna o rumianych policzkach, z grzywą siwych włosów. – Jak to mówią, lepszy przyjaciel niż grosz w trzosie.
Kartezjusz nie jest pewien, czy rzeźnik mówi poważnie, czy w jego słowach pobrzmiewa sarkazm. On w każdym razie nie spotkał jak dotąd Holendra, który wybrałby przyjaciela miast guldena. Zegar bije po raz ostatni, a on tymczasem zastanawia się, bo nie wie, co powinien odpowiedzieć.
– No to zostańmy przyjaciółmi – mówi wreszcie.
Rzeźnik uśmiecha się, demonstrując dużą szparę między przednimi zębami.
„Miasto pełne remonstrantów i niewierzących, a ciągle po katolicku biją dzwony – nachodzi Kartezjusza refleksja, gdy odlicza należność rzeźnikowi. – Buntują się przeciw Kościołowi, zbudowali swą stolicę na kulcie wszechwładnego guldena, a godziny dalej im odmierza zegar z kościelnej wieży. No ale z drugiej strony, bardzo dobrze się powodzi tym amsterdamczykom. Tylko że wszystko strasznie drogie i człowiek o każdą rzecz musi się targować”. Liczy jeszcze raz leżące na dłoni monety. Dałby głowę, że minęły niecałe dwa tygodnie, kiedy płacił temu samemu rzeźnikowi połowę tego, co ma zapłacić dzisiaj.
Chwileczkę. Służący wspominał mu, że zmienił się przelicznik z liwrów na guldeny, a jemu zapłacono dopiero co za jego Medytacje w liwrach. Służący powiedział jeszcze, że rynek jest na fali. Tak chyba powiedział, „na fali”. Wszyscy tu mówią kupieckim żargonem.
Teraz był już naprawdę skonfundowany. A może w rzeczywistości wychodzi na skąpca? A może jest odwrotnie i tydzień temu zapłacił dwa razy więcej, niż powinien? Światowej sławy matematyk René Descartes, nie mogąc poradzić sobie z tak banalnie prostą sprawą, wręcza rzeźnikowi wszystkie trzymane w dłoni monety.
– Masz rację, dobry człowieku – mówi. – Nie będziemy marnowali życia na targowanie się.
Rzeźnik przytakuje z uśmiechem wyższości i włożywszy pieniądze do kieszeni, rusza w głąb straganu po zwierzę. Kartezjusz, zły na siebie, dochodzi do wniosku, że powinien nauczyć służących, żeby chodzili do rzeźnika zamiast niego. Lepiej sobie radzą z prostymi rachunkami w tym pieniężnym chaosie. No ale z drugiej strony, to strasznie uciążliwe, gdy trzeba im ciągle przypominać, że kiedy posyła ich do rzeźnika, nie chodzi mu wcale o mięso.
Kiedy rzeźnik sprawia zabite jagnię, matematyk schyla się, by podnieść z ziemi stuivera, który wypadł mu z sakiewki.
– Monsieur Descartes! – Słyszy w tej chwili za sobą i równocześnie czuje, jak ktoś klepie go zdecydowanie po plecach. – Widzę, że powrócił pan z bagien do metropolii. A przynajmniej nie przypomina pan już strojem wieśniaka.
Człowiek wypowiadający te słowa góruje zdecydowanie wzrostem nad drobnym Francuzem, który musi podnieść głowę, by spojrzeć mu w twarz. Gdy jego wzrok kieruje się ku górze, rejestruje elementy wykwintnego ubioru prawdziwego holenderskiego strojnisia: czarne, francuskie, jedwabne trzewiki przyozdobione czarnymi kwiatami, białe pończochy i culotte, lniany kaftan z bufiastymi rękawami, i szamerowaną pelerynę, rozpiętą, jakby jej właściciel wcale a wcale nie odczuwał holenderskiego chłodu, na głowie zaś mężczyzny kapelusz z szerokim rondem ozdobiony... no tak, wzrok Kartezjusza nie mylił! – pawim piórem.
– Dzień dobry, mijnheer Visscher – odpowiada francuski filozof, nie mogąc sobie przypomnieć imienia mężczyzny. – A co pana, człowieka wysokiego urodzenia, sprowadza do tego krwawego zaułka, jeśli mogę spytać?
– Powinienem zapytać o to samo pana, przyjacielu. Niecodziennie człowiek natyka się na filozofów w jatce. Moje alibi jest takie, że tędy mi najbliżej do Sint Antoniesbreestraat, gdzie mam spotkanie ze znawcami sztuki w akademii Uylenburgha. Ma tam do nas mówić malarz, którego imię jest dzisiaj na ustach wszystkich, jakiś Harmanszoon czy ktoś taki. Zna go pan?
– Nie wydaje mi się.
– Zrobił najpewniej wrażenie na Huygensie swoimi scenami biblijnymi i teraz wziął się za portretowanie mieszczan. Prawdę mówiąc, tak zorganizowałem sobie dzień, by uniknąć rozgardiaszu dzisiejszego święta. Na ulicach pełno cudzoziemców.
Te słowa bolą Kartezjusza, który wszak sam jest cudzoziemcem, podejrzewa jednak, że ze strony dandysa była to niezamierzona uszczypliwość.
– Moje wytłumaczenie to jak zwykle moja praca. Prowadzę otóż amatorskie badania anatomiczne, które mają mi pomóc w poszukiwaniu duszy w ciele – odpowiada Kartezjusz i widzi, jak twarz jego rozmówcy krzywi się z obrzydzenia w reakcji na te słowa lub też z tego powodu, że nadaje im pozory naukowości. I dlatego szybko dodaje: – Lubię zapachy i widoki amsterdamskiego rynku, a tutejsi rzeźnicy potrafią się targować.
W tej samej chwili Kartezjusz przypomina sobie imię mężczyzny: Nicholas. Nicholas Visscher. Kartograf oraz kuzyn kupca i poety Roemera Visschera. Wszyscy trzej poznali się ubiegłej zimy podczas któregoś z wystawnych przyjęć w jednym z tych przytłaczających wielkością domów nad Amstelem.
– Skoro o tym mowa, przypuszczam, że ujrzymy pana dzisiaj na wykładzie z anatomii? – ciągnie Visscher. – Jestem pewien, że przypadnie panu do gustu nasz Tulpius, bo to pokrewny panu duch. Powiedziano mi, że będzie mówił o Galenie.
A, Tulp, racja. Kartezjusz już nieraz słyszał, że z pewnością wiele go łączy z praelectorem Amsterdamu, które to porównanie było dlań mocno irytujące. W końcu on, René Descartes, jest wybitnym matematykiem, którego przeznaczenie – czego był pewien – stanowi przemiana scientii, zaś ów praelector to po prostu miejski doktor bawiący się w sekcje zwłok i tyle.
W tej chwili Kartezjusz uświadamia sobie, że wychodząc dzisiaj z gospody Oud Prins, narobił sobie kłopotu. Praelector Amsterdamu, tenże Tulp, istotnie zaprosił go na doroczny wykład z anatomii, on zaś odmówił, wymawiając się tym, że ma zamiar spędzić cały tydzień w Deventer ze swoim przyjacielem, z którym prowadzi badania przyrodnicze, Henrim Renerim. A teraz spotkał go Visscher, który bez wątpienia wspomni mimochodem o tym spotkaniu swemu kuzynowi Roemerowi, który z kolei na pewno wspomni o nim Tulpiusowi, skoro Tulpius to jego lekarz i drogi jego sercu przyjaciel. Wieści rozchodzą się szybko w kręgach elity Amsterdamu.
– Słyszałem wiele pochwał pod adresem waszego praelectora, aczkolwiek nie mieliśmy jeszcze sposobności się poznać – odpowiada Kartezjusz. – Nie przyjąłem jego zaproszenia, bo sądziłem, że będę poza miastem. Inaczej nie przegapiłbym rzecz jasna takiej sposobności. Niestety, nic się już nie da zrobić.
– Ależ co to za gadanie! Przygotuję dla pana miejsce – oświadcza Visscher. – W pierwszym kręgu, tam gdzie będą ludzie szlachetnego stanu. Jestem pewien, że mój kuzyn będzie rad znowu pana zobaczyć. Myślę sobie także, że i pan, i wielki Tulpius znajdziecie wspólny język.
– O ile pamiętam, ma on zamiar podważyć teorię krążenia krwi Williama Harveya – ciągnie Kartezjusz, starając się nadać głosowi miły ton, aczkolwiek wolałby, aby tym razem Visscher powściągnął swą wspaniałomyślność. – Trudno wyobrazić sobie, że serce miałoby być pompą, jak twierdzi Harvey, niemniej te wszystkie jego odkrycia, o których nam donoszą z drugiej strony Kanału, są na pewno ważne. Zbyt jest arystotelesowski w swej logice, jak na mój gust, ale powinniśmy dać mu wiarę.
– Pan się zna na tym wszystkim lepiej niż ja – odpowiada Visscher, jakby dla niego było to bez różnicy. – Ja powiem tylko, że to dobrze, iż jest pan w mieście. Człowiek wykształcony nie powinien zbyt długo przebywać z kozami i wieśniaczkami. – Mruga doń porozumiewawczo, po czym klepie go po plecach, ale tym razem z takim impetem, że Kartezjusz z trudem zachowuje równowagę.
– Pobyt na wsi nie oznacza bezczynności. – Broni się Kartezjusz, chociaż nie musi tego robić. – Pracuję w tej chwili nad responsem dla Goliusa, co może pana zainteresować, gdyż dotyczy to jego obserwacji związanych z refrakcją.
– Istotnie, bardzo bym to chciał przeczytać – odpowiada Visscher. – Ale z drugiej strony, czy znajdę czas? Wszystkie godziny dnia schodzą mi na wynajmowaniu nowych kurierów i ludzi, którzy będą tym wszystkim zarządzać. Kto by pomyślał jeszcze kilka lat temu, że tak się rozrośniemy? Zdaje się, że dzisiaj każdy potrzebuje mapy.
Kartezjusz zastanawia się, co będzie musiał zmienić w swoich planach, by zjawić się wieczorem na wykładzie z anatomii. Miał zamiar cały dzień spędzić w domu, pisząc i dokonując sekcji zabitego jagnięcia. Teraz będzie musiał zrezygnować z jednego bądź drugiego.
W tej chwili, jakby na rozkaz, wraca rzeźnik, niosąc na rękach sprawione jagnię, które kładzie u stóp filozofa.
– Czyżby zamierzał pan przed dzisiejszą wspaniałą ucztą zjeść jeszcze kolację? – dziwi się głośno Visscher.
Słowa Kartezjusza nadmieniającego kartografowi, że też interesuje się anatomią, tłumią krzyki dochodzące z sąsiednich jatek. Jakiś chłopiec, pędzący przed sobą stado owiec, próbuje przepchać się przez tłum ludzi, wrzeszcząc na nich, że stoją mu na drodze. Visscher z dezaprobatą kręci na ten widok głową.
– Ci ludzie niewiele się różnią od zwierząt, którymi się zajmują – oświadcza. – Nic tu po mnie, muszę zmykać. Niech się pan nie kłopocze o bilet na dzisiejszy wykład. Załatwię go panu i spotkamy się na miejscu. Liczymy zatem na pana dziś wieczorem!
– Tak, oczywiście, dziękuję panu – odpowiada Kartezjusz. – Do zobaczenia wieczorem. – Kłania się nisko ruszającemu w swoją stronę Holendrowi.
Tymczasem Rembrandt Harmenszoon van Rijn w swojej pracowni w akademii malarskiej przy Sint Antoniesbreestraat przygląda się uważnie beli lnu, którą kupił dzisiaj rano w dokach od kupca handlującego płótnem żaglowym. Len robi na nim wrażenie – jest mocny, gładki, starannie i drobno tkany, aczkolwiek będzie musiał przyciąć go do rozmiarów płótna, na którym ma zamiar malować. To zbyt duża ilość materiału jak na jeden obraz i znacznie większa płachta płótna niż te, których używał dotychczas. Był to dla niego ogromny wydatek.
Dotąd zazwyczaj kupował dwa pasy inletu i łączył je za pomocą odrobinę grubszej warstwy gruntu, dzięki czemu zaoszczędzał sporo guldenów, tym razem jednak nie chce, by jakieś niewyraźne linie psuły mu ciągłość dzieła. To największe zamówienie, od kiedy przybył sześć miesięcy temu do Amsterdamu, i nie może pozwolić sobie, by zepsuły mu je jakieś drobiazgi.
Słychać dźwięk dzwonów zegara w Zuiderkerk, po drugiej stronie Oude Schans. To zapowiedź, że w każdej chwili mogą się tu zjawić liefhebbers, by jak co tydzień odwiedzić mistrza w jego pracowni. To kolejny uciążliwy obowiązek związany ze stanowiskiem mistrza akademii Uylenburgha. Musi udawać zadowolonego i być bardzo grzeczny, gdy wszystkie te bogate miłośniczki sztuki będą mu się szwendać po pracowni; musi całować ich rękawiczki, uśmiechać się i kłaniać nisko w nadziei, że któregoś dnia raczą łaskawie kupić jakiś obraz.
To go doprowadza do wściekłości. Przyjął stanowisko w akademii Uylenburgha, sądząc, że w tym mieście łatwiej sprzeda swoje obrazy niż w swojej pełnej wiatraków Lejdzie. Tymczasem okazało się, że dołączenie do pracowni Uylenburgha niewiele ma wspólnego z powołaniem na jakieś stanowisko. Przeciwnie, musiał „pożyczyć” swemu marszandowi tysiąc guldenów jako „inwestycję” w pracownię.
Ostatnio dowiedział się także, że technicznie rzecz biorąc, nie ma prawa pracować w Amsterdamie jako mistrz, bo przepisy obowiązujące w tym mieście zabraniają obcym wstępowania do Gildii Świętego Łukasza, czyli gildii malarzy. Aby utrzymać ciągłość swojej praktyki, musiał co najmniej dwa lata pracować dla studia Uylenburgha. Czyli w pewnym sensie terminował w akademii, nim będzie mógł ubiegać się o członkostwo w gildii.
To zaś oznaczało, że na razie Uylenburgh zabierał mu połowę należności z każdego zlecenia w zamian za „koszty utrzymania pracowni, członkostwo w gildii, zakwaterowanie i wyżywienie oraz kontakty”. I żeby prócz tego musieć jeszcze płacić z własnej kieszeni za materiały? Rembrandtowi robi się niedobrze, gdy pomyśli, ile pieniędzy już wydał na wszystko, czego potrzebuje do tworzenia obrazów, począwszy od płótna żeglarskiego, na minerałach kończąc.
Dobre i to, że pod koniec tygodnia pojawi się już część zapłaty za zbiorowy portret, nad którym obecnie pracuje. Czterej członkowie gildii już pozowali, Tulp i dwaj pozostali mają przyjść lada dzień, a jeden z praktykantów, Jacob Colevelt, właśnie omawiał z Uylenburghiem warunki dołączenia do portretowanej grupy. Przy stu guldenach od zwykłych członków gildii plus sto pięćdziesiąt guldenów od głównej osoby na portrecie, czyli doktora Tulpa, będzie z tego – liczył w głowie Rembrandt – co najmniej osiemset pięćdziesiąt guldenów, a może i dziewięćset pięćdziesiąt, jeśli dołączy i Colevelt.
– Chodź tu, Tomas, i pomóż mi podnieść tę belę – wydaje polecenie jednemu ze swoich czeladników, przygotowującemu grunt pod obraz na podstawie przepisu z Italii, z wykorzystaniem dużej ilości czerwonej ochry, do której trzeba było dodać kleju ze skóry królika. Królika zabito o świcie i oddzielono od skóry tłuszcz. Mięso zwierzaka jest teraz w rękach kucharza i będzie z niego dzisiaj wieczorem potrawka.
Czeladnik wyciera nóż o fartuch i podchodzi do mistrza.
– Zaniesiemy to pod sztalugi – mówi Rembrandt. – Na trzy. Raz, dwa, trzy!
Podnoszą długą belę, która jest bardziej nieporęczna niż ciężka, niosą ją na środek pracowni i kładą na posadzce między dwoma sztalugami używanymi przez Tomasa kopiującego dla wprawy jeden z obrazów Rembrandta. Na jednej sztaludze znajduje się oryginał, na drugiej kopia Tomasa.
Gdy już położyli belę na ziemi, Rembrandt prostuje się i przygląda przez dłuższą chwilę pracy ucznia. Treścią obrazu jest wieczerza Chrystusa z uczniami w Emaus, a konkretnie chwila, gdy zmartwychwstały Jezus, który towarzyszył uczniom w wędrówce, nie zdradzając swej tożsamości, objawia im się podczas posiłku. Rembrandt nie jest zadowolony ze swego obrazu, ponieważ uczniowie są na nim w świetle, natomiast Chrystus znajduje się w cieniu, i ma wrażenie, że ten kontrast jest zanadto wymuszony. Ale czy może coś na to poradzić? Tego, co już zrobił, nie da się zmienić. Może wrócić jeszcze raz do tego tematu i namalować go najlepiej, jak potrafi.
Tak czy owak, Tomas robi postępy. Wnętrze gospody daje dobre wrażenie głębi; dwaj uczniowie i Chrystus znajdują się wyraźnie na pierwszym planie. Tomasowi udało się stworzyć na tyle wyraźną perspektywę w tej zatłoczonej przestrzeni, że wydaje się, iż sługa jest daleko na drugim planie, niepowiązany zupełnie z główną akcją obrazu.
– Poczyniłeś spore postępy w ostatnich kilku dniach – mówi młodzieńcowi Rembrandt, widząc, jak ten lekko blednie, gdy mistrz przystaje, by przyjrzeć się jego pracy. – Zwłaszcza rysy twarzy Kleofasa to wyjątkowo dobra robota. – Istotnie, można było wręcz odczuć fizycznie zaskoczenie na twarzy ucznia, uświadamiającego sobie, że ten, którego brał za włóczęgę, zmartwychwstał z grobu trzy dni po ukrzyżowaniu.
– Ciągle jednak widać, że masz problemy ze światłocieniem – ciągnie Rembrandt. – Ten klęczący uczeń jest zbyt jasny, jeśli Chrystus miałby być tak bardzo schowany w cieniu. Musisz zawsze myśleć o postaciach na obrazie w odniesieniu do źródła światła i pamiętać, jak i gdzie pada na nie jego blask, wydobywając ich rysy.
– Tak, mistrzu. Chciałem najpierw nakreślić poprawnie rysy Kleofasa, a dopiero potem pracować nad cieniem.
Rembrandt odnosi wrażenie, że Tomas próbuje się bronić i nie rozumie, iż mistrz go nie tyle krytykuje, co udziela mu ważnej rady.
– To nie jest wyłącznie kwestia techniki, ale narracji – wyjaśnia. – Nie zapominaj, że uczniowie szli z Jezusem w mroku przez wiele godzin, nim dotarli do tej wioski i zasiedli do wieczerzy. Dopiero gdy karczmarz przynosi lampę, następuje objawienie. Najważniejsze jest światło. Światło i otaczająca je ciemność.
Tym razem Tomas pojmuje, o co chodzi Rembrandtowi.
– Tak, mistrzu, rozumiem, co mówisz. Popracuję nad tym. Muszę się jeszcze sporo nauczyć, żeby to opanować.
– Nie zrażaj się, jeśli nie uda ci się od razu namalować tego tak, jak chcesz – dodaje Rembrandt, kładąc rękę na ramieniu Tomasa, by dodać mu otuchy. Przez krótką chwilę przypomina sobie samego siebie sprzed kilkunastu lat, kiedy był w sytuacji tego chłopca. – Potrzeba na to czasu. Nie ustawaj w wysiłkach. – Cofa się kilka kroków. – Bardzo dobrze, ale będziemy musieli zdjąć oba te obrazy, żeby położyć tu ramę nowego. Przeniesiemy twój obraz do bocznej izby i tam możesz nad nim dalej pracować. Tylko pamiętaj! Myśl o tym, skąd pada światło. Dzięki temu uzyskasz potrzebny dramatyzm.
Drugi czeladnik, który ma na imię Joris, stoi przy stole z pigmentami, w rogu pracowni, otoczony ceramicznymi miseczkami i szklanymi pojemnikami zawierającymi zamówione przez Rembrandta minerały: brąz kaselski, umbrę naturalną, karmin koszenilowy, cynober, ochrę żółtą, ochrę czerwoną, a ponadto ołów na biel i dużo, dużo węgla kostnego na czerń. Niektóre z minerałów już wcześniej rozkruszono i czeladnik musi je jedynie zmieszać z olejem lnianym, używając do tego kamiennego kuranta i noża do palety. Inne trzeba utrzeć na drobny proszek, zanim zmiesza się je ze spoiwem.
Malarz cofa się kilka kroków i przygląda własnej wersji wieczerzy w Emaus. Po raz drugi dochodzi do wniosku, że zastosował zbyt mocny kontrast. Nie widać twarzy Chrystusa; widać tylko reakcję Kleofasa, a jest nią wyłącznie strach. Tak odczytał tę historię zapisaną u Łukasza, gdy był młodszy, wyobrażając sobie przede wszystkim wstrząs i przerażenie uczniów widzących człowieka, który powrócił do życia z grobu. Dzisiaj, gdy jest już trochę starszy, wydaje mu się, że źle zinterpretował reakcję Kleofasa. Jego twarz mogła wyrażać zarówno lęk, jak i nabożną cześć, a mogłaby też, przynajmniej częściowo, świadczyć o tym, że Kleofas jest przekonany o boskości Jezusa.
Rembrandt zdejmuje ze sztalugi swoją Wieczerzę w Emaus i niesie ją do bocznej izby, tam, dokąd Tomas zaniósł swoją kopię.
W tej izbie leży na otomanie całkiem naga kobieta, wspierając ramię na stosie poduszek. W rozpuszczone włosy ma wpiętych kilka kwiatów. Kostki przykrywa jej prześcieradło – i to jest całe jej odzienie.
Przygryza wargi, by były czerwieńsze, i nie zwraca uwagi na wchodzącego Rembrandta.
– Ten twój nowy chłopak jest strasznie nerwowy – zwraca się beztrosko do mistrza, nie patrząc wcale na czeladnika dzierżącego szkicownik i węgiel. – Tak mu drżą ręce, że nie wiem, czy uda mu się narysować chociażby jedną prostą kreskę.
Rembrandt, oparłszy swój obraz o ścianę, podchodzi do kobiety i siada obok niej na otomanie. Naciska palcem jej udo, a potem chwyta je dłonią.
– No, tutaj na szczęście nie mamy żadnych prostych linii. – Modelka lekko się wierci, ale nie odsuwa dłoni malarza. – Wszędzie krągłości.
Kobieta chichocze i kładzie się na plecach, a Rembrandt całuje jej piersi, nie przejmując się obecnością uczniów. Potem podnosi się i przygląda się jej badawczo.
– Masz zbyt oliwkową skórę. Dajmy tu trochę pudru. Chcę bladej Danae. Bardzo bladej i dziewiczej.
– Oboje wiemy, że ani nie jestem blada, ani nie jestem dziewicą.
– Ale my, malarze, tworzymy alegorie, moja droga.
W tej chwili słychać stukanie do drzwi.
– Wejść! – woła Rembrandt, prostując się.
– Mistrzu, przyszły już liefhebbers – woła zza drzwi jego służąca Femke.
– Dziękuję, Femke – odpowiada, nie odwracając wzroku.
Femke chrząka niepewnie.
– I jeszcze jedno, mistrzu. Młody Izaak chce, żebym panu powiedziała, iż chciałby wrócić do pracy nad płytami do akwaforty, prosi jednak, żebyś pozwolił mu towarzyszyć sobie teraz w pracowni, jeśli to nie za wcześnie. Aha, i także, panie, chirurg Nicolaes Tulp przyjdzie za godzinę pozować. Jego żona przysyła wiadomość z prośbą, żeby nie trzymał go pan zbyt długo i odesłał jak najszybciej do domu. W mieście będą już tłumy, bo dzisiaj Dzień Sprawiedliwości.
Rembrandt, obróciwszy się, widzi przerażenie na twarzy służącej, która weszła do izby i dygnęła przed nim. Już niby przyzwyczaiła się do jego nagich kobiet, ale wciąż się jeszcze rumieni.
– Spodziewam się tych liefhebbers już od pełnej godziny, więc nie zawadzi im chyba, jeśli poczekają na mnie jeszcze chwilę – odpowiada malarz, aczkolwiek w jego głosie nie słychać złośliwości. Wstaje, otrzepuje rękawy koszuli i oddala się od modelki, świadom zakłopotania Femke. – Nie zatrzymam długo doktora Tulpa, więc wyślij wiadomość do jego żony, żeby ją uspokoić. Powiedz też Izaakowi, że jak sprawdzi prasę do akwaforty, może przyjść na górę, ale tak czy owak kończy nam się chyba wosk. Za godzinę przychodzą malarze i rysownicy?
– Tak, mistrzu – odpowiada Femke. – Będą chcieli zwiedzić pracownię.
– Poproś Sabinę, żeby przygotowała dla mnie odpowiedni ubiór. I uprzedź ich, że do malowania postaci mitycznych wykorzystujemy prawdziwe modelki, tak żeby nasza kobieta nie była dla nich zaskoczeniem.
Na twarzy Femke pojawia się delikatny uśmieszek.
– Czy mam przynieść panu piwa, mistrzu?
– Tak, Femke, mój kufel jest już pusty. A potem zaraz przyślij do mnie liefhebbers.
Femke kłania się znowu, ale miast odejść, stoi ze wzrokiem wbitym w posadzkę.
– Przepraszam, mistrzu, ale jest jeszcze jedna sprawa – mówi wreszcie.
– Co takiego?
– Przyszła wiadomość od tego ordynarnego szczura z doków, którego nazywają Fetchet.
– A czym on ci zawinił, Femke? – śmieje się Rembrandt.
– Mnie niczym, panie. Ale inne dziewczęta opowiadają o nim różne rzeczy.
– To handlarz osobliwościami, Femke, a to znaczy, że musi być z niego ordynarny szczur z doków. Inaczej jakim sposobem wygrzebałby dla mnie wszystkie te egzotyczne dziwactwa, których szukam? – Wyciąga rękę po wiadomość, a Femke podchodzi doń i podaje mu kawałek papieru, trzymając go w ręku jak ogon zdechłej myszy.
Rembrandt bierze go ze śmiechem do ręki i mówi:
– No, teraz to już naprawdę umieram z ciekawości.
Przemierza izbę tam i z powrotem, czytając wiadomość, a potem bierze kawałek węgla, pisze odpowiedź na drugiej stronie kartki i wręcza ją Femke.
– Zgodziłem się, żeby zjawił się u mnie przed południem. Wprowadź go, gdy przyjdzie.
Najpierw jednak musi się jakoś zaprezentować, bo przecież wciąż ma na sobie poplamioną koszulę, w której maluje, i czarne wełniane spodnie do kolan, no i jeszcze kaftan bez rękawów. Może powinien włożyć coś bardziej stosownego, skoro mają zjawić się eleganccy słuchacze. W kącie pracowni, na posadzce, leżą ubrania, które pożyczył jakiś czas temu od Uylenburgha do swojego autoportretu: czarne nakrycie głowy, podbity futrem płaszcz, para długich czarnych rękawic do konnej jazdy, żołnierski ryngraf z pewteru i jaskrawoczerwona, wyszywana opończa. Wszystko to przypomina bardziej kostium niż odzież: zbyt pompatyczne i zatrącające o dziwactwo.
Bierze leżące na stoliku lusterko i przygląda się uważnie swej twarzy. Obraca je delikatnie w jedną i drugą stronę, próbując złapać trochę światła z posępnego nieba. Skóra twarzy wygląda na wyszczypaną mrozem, nos bulwiasty, wargi wąskie i ściśnięte, a na czole zmarszczki, chociaż ma dopiero dwadzieścia sześć lat. Spod rozpiętej koszuli wyłażą kłaczki czarnych włosów porastających pierś, a i podbródek prosi się o brzytwę. Włosy też ma w nieładzie. Zmierzwione, rude, kręcone, tworzą gąszcz, w który nie śmie się zapuszczać żaden grzebień. Rozciera na dłoni odrobinę wosku i przyciska rękoma włosy, próbując w ten sposób nadać im jakiś kształt. „Może jakieś nakrycie głowy rozwiąże problem” – myśli.
Resztą wosku przygładza włosy wyrastające tu i ówdzie na podbródku. Tak jak włosy na głowie, są niesforne i rosną kępkami niczym na wyliniałym psie. Zawsze stara się golić zarost z wyjątkiem spłachetka pod dolną wargą i rudej gęstwiny, która znalazła sobie żyzny grunt nad górną wargą. Znajduje biały szal i owija go sobie dokoła szyi w zastępstwie kryzy, mając nadzieję, że przyda sobie w ten sposób więcej powagi.
Jeszcze jedno spojrzenie w lustro, nim ktoś go na tym przyłapie; w końcu nie bądźmy zbyt próżni.
Joep i Aris siedzą w milczeniu i coraz wyraźniej docierają do ich świadomości odgłosy dochodzące od strony tłumu gromadzącego się na placu przed ratuszem. Odgłosy nasilają się i stają do tego stopnia uporczywe, że aby je zagłuszyć, trzeba zatkać uszy albo zająć się rozmową.
– Będą z nas szydzić i nas przeklinać, hę? – odzywa się pytającym tonem Joep, dawniej krawiec.
Aris podnosi wzrok i spogląda na towarzysza z celi, by upewnić się, czy ten pyta na serio, czy tylko żartuje. Po raz pierwszy, odkąd są razem, zauważa, że Joep to kruchy i drobny mężczyzna o ramionach zapadniętych i skurczonych, tak jakby miały chronić jego klatkę piersiową. A może to z powodu wielu lat, które spędził pochylony nad materiałem z igłą w dłoni.
– Przecież to niepotrzebne – dodaje krawiec z jękiem w głosie. – Już i tak jesteśmy potępieni.
– Nigdy nie chodziłeś patrzeć, jak kogoś wieszają? – pyta Aris.
Krawiec potrząsa głową i marszczy brwi, jak gdyby samo sugerowanie, że mógłby chcieć coś takiego oglądać, brzmiało absurdalnie.
– Byłoby to dla mnie ogromnie niesmaczne.
Aris wybucha śmiechem.
– Co w tym śmiesznego? – pyta Joep.
Widząc powagę i zatroskanie na twarzy krawca, Aris śmieje się jeszcze głośniej.
– A zatem dzisiaj to twoje pierwsze wieszanie. No właśnie, twoje! Czy to nie śmieszne?
Krawiec przesuwa się z chmurną miną na drugi koniec swojej deski, nie widząc nic zabawnego w słowach Arisa.
– Ja brałem udział w wielu Dniach Sprawiedliwości – ciągnie Aris z nutką dumy w głosie. – W Haarlemie to mnie nawet raz przeciągali. Wychłostali mnie, wypalili piętno, założyli pętlę na szyję i zawiesili na linie. Wisiałem tak na widoku przez trzy dni.
Joep, słysząc te słowa, blednie, jak gdyby dopiero teraz uświadomił sobie, że został skazany na śmierć. Zaczyna gmerać nerwowo przy kołnierzu, jego oddech staje się urywany i płytki, a Aris ma wrażenie, że zaraz kichnie, zakasła lub zrobi jedno i drugie.
– Ale sędzia mnie wysłucha, prawda? – pyta Joep, bardziej sam siebie niż Arisa. – Nie broniłem się jak należy, gdy powinienem to robić, ale jeszcze mam czas, prawda?
– Sędzia nie może już teraz dla nas nic zrobić, krawcze. Ale nie kłopocz się. Jeśliś niewinny, jak mi sam mówisz, wkrótce aniołowie przywitają cię w chwale. A jeśliś winny i pogrążony w grzechu jak ja, mile spędzisz czas na wiecznej zagładzie wraz ze mną. Będziesz miał wtedy przynajmniej jakiegoś świadka własnej śmierci i nie będziesz marzł tam sam.
Głos Arisa stał się ochrypły i zmęczony. Nie udało mu się pocieszyć krawca, który wciąż budzi żałość swoim lękiem. Biedak kiwa potakująco głową, wciąż trzymając dłonie kurczowo zaciśnięte na kołnierzu i kołysząc się w przód i w tył.
– Chyba się pomodlę – mówi po chwili zastanowienia.
Aris wzrusza obojętnie ramionami. Krawiec osuwa się powoli z ławki na podłogę, klękając tam, gdzie klękał już kilka razy w czasie swego pobytu w celi. Złożywszy dłonie, ogląda się za siebie, w kierunku Arisa.
– Nie chcesz pomodlić się ze mną?
– Mówiłem ci już, krawcze, że zarzuciłem ten zły zwyczaj jeszcze jako młody człowiek.
– Wiem, że masz swoje porachunki z Bogiem, ale nie zapominaj, że On troszczy się o wszystkie dusze i zawsze nas słucha. Jeśli teraz okażesz skruchę i będziesz żałował za grzechy, wysłucha cię.
– Nie wiem jak Bóg, ale ja słyszę, co dzieje się tam u ciebie w środku, Joep. Nie żałujesz za grzechy. Wciąż przypominasz Bogu, że ma wiedzieć, iż jesteś niewinny. Jakie to odkupienie chcesz zyskać w ten sposób? – Potrząsa głową Aris.
– Bóg zna prawdę. Wie, że nie jestem grzesznikiem. On mnie będzie strzegł.
– W takim razie idź już teraz na szafot. Po co marnować czas!
Aris nie raz i nie dwa był w celi ze skazańcami, którzy deklarowali swą niewinność. I on mówił podobnie, gdy był niewinny, a czasami gdy nie był. Wie dobrze, co to rozpacz. Ten tu krawiec jest tak kruchej postury i tak lękliwy, że trudno sobie wyobrazić, by mógł skrzywdzić muchę, a co dopiero krzepkiego sprzedawcę ryb. Jeśli o niego samego chodzi, to Aris nie ma Bogu nic do powiedzenia. Pogodził się ze swoim losem już dawno temu.
Krawiec zaczyna odmawiać szeptem modlitwę: „O Boże, święty Odkupicielu, który nie chcesz śmierci grzesznika, lecz pragniesz, by się nawrócił i żył, błagam Cię, przez wstawiennictwo Najświętszej Maryi Panny, wysłuchaj mej prośby. Zgrzeszyłem, Panie, pożądałem żony bliźniego swego, ale ty, Boże, który widzisz wszystko, wiesz, że moje grzechy nie wykroczyły poza myśli. O Panie, jeśli mnie teraz słyszysz...”.
Aris, spoglądając na plecy krawca, myśli o plecach swojego ojca, równie często schylonego i na klęczkach, z dłońmi złożonymi pobożnie w błaganiu. Ostatni raz modlił się, klęcząc obok ojca. Ale to było bardzo dawno temu.
„O miłosierny Jezu, który kochasz ludzkie dusze, błagam Cię, przez mękę Twego Najświętszego Serca i przez cierpienia Twej niepokalanej Matki, obmyj krwią swoją grzeszników, którzy mają dziś umrzeć”.
Aris przestaje słuchać krawca. Sam nie starał się wycofać ze swych zeznań. Wiedział, że jego zbrodnia jest zbyt wielka, by mieli go skazywać jeszcze raz na więzienie z przymusową pracą, a poza tym nie był w stanie tak żyć: jak zwierzę w klatce. Raz w Utrechcie, gdy dostał osiem lat, zamierzał zadźgać strażnika, żeby zarobić w ten sposób na sznur. To lepsze niż ścieranie twardego drewna na barwnik w Rasphuis. Zrobiłby to, tylko było mu żal strażników.
„Spójrz, Panie, na grzeszników w tej celi. Zobacz mą niewinność i wybaw grzesznika, który siedzi obok mnie i nie chce prosić Cię o przebaczenie. To jego niewiedza wbija go w pychę. A przecież to człowiek słaby i grzesznik, podobnie jak i ja, Panie, i zasługuje na Twe największe współczucie...”
– Hej, krawcze! – przerywa mu Aris. – Nie strzęp sobie języka z mojego powodu. Zbaw siebie i niech reszta z nas, potępionych, będzie potępiona!
Joep łypie jednym okiem na Arisa, by upewnić się, czy ten się bardzo rozzłościł. Z dłońmi wciąż złożonymi i ze schyloną głową mówi dalej głośnym szeptem: „Błagam Cię o łaskę, byś poruszył serce tego grzesznika, któremu grozi wieczne potępienie w piekle, by się nawrócił i żałował za grzechy. – Wypowiadając żarliwie i z zamkniętymi oczyma swą modlitwę, pochyla jeszcze bardziej tułów i głowę, chcąc uniknąć w ten sposób ewentualnego ciosu Arisa. – Proszę Cię o to, gdyż ufam w Twe wielkie miłosierdzie. Amen”.
Pochyla się jeszcze raz nisko ku ziemi i siada z powrotem na piętach. Potem otwiera oczy i odwróciwszy się w stronę Arisa, spogląda nań, łagodnie się uśmiechając. Ten uśmiech sprawia, że Aris miałby ochotę splunąć na niego lub powiedzieć mu coś okrutnego albo przywołać go do porządku; przypomnieć mu, że są równi, że krawiec niczym się od niego nie różni i że obaj za parę minut zostaną oddani katu.
– Tracisz czas na te swoje modlitwy – zauważa Aris.
– Współczucie nigdy nie jest stratą czasu – odpowiada Joep spokojnym głosem. – Możesz dołączyć do mnie i wstąpić do Jego chwały. Ale najpierw musisz żałować za grzechy. Musisz je wyznać szczerym sercem.
Aris zbywa milczeniem słowa krawca i przesuwa się na skraj ławy, by w ten sposób powstrzymać chęć, aby zdzielić pięścią modlącego się drania. Ale to mu nie wystarcza, więc ostatecznie wstaje z ławy i idzie do kąta celi.
– Skończyłem z tym życiem i jestem gotowy na kata.
– Wciąż możesz spotkać się z Bogiem w Jego chwale – nalega krawiec. – Wyznaj grzechy, a zostaniesz odkupiony.
Aris czuje, jak w mściwym odruchu pulsująca krew płynie mu przez ramię do obandażowanego kikuta. Fantom jego dłoni zaciska się w pięść, paznokcie nieistniejących palców wpijają się w dłoń, która istnieje tylko w jego wyobraźni. Niemniej czuje, jak napinają mu się mięśnie przedramienia, a potem ból tłumionego napięcia. I gdy tak stoi w kącie celi, odwrócony plecami do swego towarzysza, słyszy, jak z głębi korytarza wywołują imię Joepa.
Krawiec podnosi się z godnością i kładzie dłoń na ramieniu Arisa. Gdy ten się odwraca, krawiec ściska mu jego zachowaną lewą dłoń.
– Zobaczę się z tobą na szafocie. Nie zmarnuj tych ostatnich chwil. Jeśli wyznasz wszystko Dobremu Ojcu, twoja dusza pofrunie wprost do nieba i śmiało porzucisz swą ludzką powłokę.
Aris przyjmuje obojętnie słowa współtowarzysza, słysząc coraz wyraźniej kroki zbliżającego się strażnika i pobrzękiwanie kluczy.
– Jeśli nie za siebie – dodaje krawiec, który także słyszy, że idą już po niego – to przynajmniej zmów modlitwę za mnie.
Wreszcie słychać przerażający dla obu więźniów zgrzyt klucza w zamku i strażnicy otwierają drzwi. Joep cofa się, by mogli wejść do celi. Nie stawia oporu, gdy biorą go pod ramiona i wywlekają na korytarz, gdzie zakuwają mu nogi w kajdany.
– Hej, krawcze! – mówi nagle Aris.
Joep odwraca głowę w jego stronę. Aris chce wypowiedzieć jakieś słowa pociechy, coś, co pomoże krawcowi dzielnie wstąpić na szafot. Ale miast tego ostatecznie mruga doń porozumiewawczo, jak jeden skazaniec do drugiego. Joep przybiera taki wyraz twarzy, jakby ktoś właśnie wymierzył mu policzek. Potrząsa z konsternacją głową, a strażnicy wypychają go na korytarz.
Diagnoza stanu obrazu: Rembrandt, Lekcja anatomii doktora Tulpa, 1632
Obraz spoczywa teraz bezpiecznie na dwóch sztalugach, oparty całym ciężarem o szerokie, sosnowe deski. Dobrze, że postanowiliśmy użyć dwóch sztalug zamiast jednej. Gdy przyglądam mu się teraz w pracowni, widzę wyraźnie, że nie było innej możliwości, bo jest ogromny.