Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa”. Najlepsza książka roku wg magazynów „Vogue” i „New Yorker”. Ian McEwan powraca z nową, ambitną i urzekającą powieścią! Epicka, a jednocześnie kameralna historia życia pewnego mężczyzny, rozpięta na kilka pokoleń i z historycznymi zawirowaniami w tle. Poruszająca opowieść o miłości, stracie, ambicji i pewności siebie. Kiedy świat wciąż dźwiga się po drugiej wojnie światowej, a Europę rozdziela żelazna kurtyna, życie jedenastoletniego Rolanda Bainesa wywraca się do góry nogami. Ponad trzy tysiące kilometrów od opiekuńczych ramion ukochanej matki, uwięziony w niezwykłej szkole z internatem, swoją bezbronnością przyciąga uwagę nauczycielki gry na pianinie, panny Miriam Cornell. Po tej niezwykłej relacji pozostaną mu blizny i wspomnienie miłości, które nigdy nie zblaknie. Gdy znika żona dorosłego już Rolanda, zostawiając go samego z maleńkim synkiem, mężczyzna zmuszony jest skonfrontować się z pełną niepokoju rzeczywistością wokół siebie. Promieniowanie z Czarnobyla rozprzestrzenia się po całej Europie, a Roland, zagłębiając się w historię swojej rodziny, rozpoczyna żmudne poszukiwanie odpowiedzi, które zajmie mu całe życie. Od kryzysu sueskiego po kryzys panamski, od upadku muru berlińskiego po pandemię koronawirusa i zmiany klimatyczne − fale historii unoszą Rolanda, ale częściej musi się z nimi zmagać. Dręczony wyrzutami z powodu niewykorzystanych możliwości i utraconych szans, za wszelką cenę szuka pocieszenia − w muzyce, literaturze, przyjaźniach, seksie, polityce, miłości tragicznie utraconej i w końcu miłości spełnionej. Jego podróż rodzi ważne pytania: Czy możemy przejąć pełną kontrolę nad biegiem naszego życia bez szkody dla innych? W jaki sposób wydarzenia globalne, na które nie mamy wpływu, kształtują nasze życie i nasze wspomnienia? A wreszcie: czego tak naprawdę mogą nas nauczyć traumy z przeszłości? „Lekcje” są kroniką naszych czasów opowiedzianą przez pryzmat życia jednostki – wnikliwymi rozważaniami na temat natury historii i istoty człowieczeństwa. Opowieść epicka, uwodzicielska i głęboko ludzka. Ian McEwan, bestsellerowy autor osiemnastu książek − powieści i zbiorów opowiadań. Laureat Bollinger Everyman Wodehouse Prize; zdobywca National Book Critics Circle Award oraz W.H. Smith Literary Award; dwukrotnie nominowany do Nagrody Bookera, którą otrzymał za „Amsterdam”; wyróżniony nagrodami Whitbreada oraz Somerseta Maughama.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 667
Napisana z epickim rozmachem, a jednocześnie kameralna historia życia pewnego mężczyzny, rozpięta na kilka pokoleń, wpisana w tło zawirowań historycznych ostatniego siedemdziesięciolecia.
Kiedy świat wciąż dźwiga się po drugiej wojnie światowej, a Europę rozdziela żelazna kurtyna, życie jedenastoletniego Rolanda Bainesa wywraca się do góry nogami. Wydarty z opiekuńczych ramion ukochanej matki, samotny w szkole z internatem, przyciąga uwagę nauczycielki gry na pianinie. Po tej niezwykłej, intensywnej relacji pozostaną mu blizny i wspomnienie zagadkowej miłości, które nigdy nie zblaknie.
Gdy znika żona dorosłego już Rolanda, zostawiając go samego z kilkumiesięcznym synem, mężczyzna zmuszony jest skonfrontować się z pełną niepokoju rzeczywistością. Promieniotwórcza chmura z Czarnobyla rozprzestrzenia się na całą Europę, a Roland, zagłębiając się w historię swojej rodziny, rozpoczyna żmudne poszukiwania…
Lekcje są kroniką naszych czasów opowiedzianą przez pryzmat losów jednostki – wnikliwymi rozważaniami na temat natury historii i istoty człowieczeństwa. Mistrzowsko skonstruowana, zapierająca dech w piersiach, uwodzicielska i głęboko ludzka powieść.
Ian McEwan
Jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich,o którym od kilku lat przed ogłoszeniem laureata literackiej Nagrody Nobla mówi się jako o potencjalnym zwycięzcy.Jego dorobek obejmuje 18 książek (powieści i zbiorów opowiadań) oraz scenariusze filmowe. Debiutował w 1978 roku zbiorem opowiadań Pierwsza miłość, ostatnie posługi, za który otrzymał Somerset Maugham Award. Przy kolejnych książkach posypały się następne nagrody: był dwukrotnie nominowanydo Bookera, najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody do literackiej, i w 1998 roku otrzymał ją za Amsterdam. Powieść Dziecko w czasie została uhonorowana Whitbread Prize i Prix Femina Étranger. Pokuta poza nominacją do Bookera otrzymała w 2002 roku kilka znaczących nagród, w tym National Book Critics Circle Fiction Award oraz W.H. Smith Literary Award, długo znajdowała się na szczycie list bestsellerów. Powieść Sobota wyróżniono w 2006 roku James Tait Black Memorial.
Po książki McEwana chętnie sięgali filmowcy – aż jedenaście jego utworów zostało przeniesionych na ekran. Poza kinowym hitem Pokuta z Keirą Knightley i Jamesem McAvoyem należy wymienić między innymi głośną ekranizację powieści Niewinni z Anthonym Hopkinsem i Isabellą Rossellini; Na plaży Chesil z Saoirse Ronan; Dziecko w czasie z Benedictem Cumberbatchemoraz W imię dziecka z Emmą Thompson.
Tego autora
POKUTA
NA PLAŻY CHESIL
UKOJENIE
DZIECKO W CZASIE
NIEWINNI
SOBOTA
AMSTERDAM
CZARNE PSY
PIERWSZA MIŁOŚĆ, OSTATNIE POSŁUGI
W POŚCIELI
SOLAR
SŁODKA PRZYNĘTA
W IMIĘ DZIECKA
W SKORUPCE ORZECHA
MASZYNY TAKIE JAK JA
LEKCJE
Tytuł oryginału:
LESSONS
Copyright © Ian McEwan 2022
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023
Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2023
Redakcja: Anna Walenko
Projekt graficzny okładki oryginalnej © Suzanne Dean
Ilustracja na okładce © Tina Berning
Opracowanie graficzne okładki polskiej: Agnieszka Drabek
ISBN 978-83-6775-814-7
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.comwydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz
Siostrze, Margy Hopkins, i braciom, Jimowi Wortowi i Davidowi Sharpowi
Pierw poczuwamy. Potem opadamy.
James Joyce, Finneganów tren,
przeł. Krzysztof Bartnicki
To było wspomnienie kogoś, kto nie może zasnąć, nie sen. Znów ta lekcja gry na pianinie – pomarańczowe kafle na podłodze, wysokie okno, nowe pianino w pustej salce niedaleko izby chorych. Ma jedenaście lat i próbuje zagrać to, co inni znają być może jako pierwsze preludium Bacha z pierwszego tomu Das Wohltemperierte Klavier, w wersji uproszczonej. On sam nic o tym nie wie. Nie zastanawia się, czy utwór jest słynny, czy mało znany. Nie umieszcza go w czasie i przestrzeni. Nie przychodzi mu do głowy, że ktoś zadał sobie trud, by go napisać. Muzyka po prostu istnieje, jako coś związanego ze szkołą lub mrocznego niczym zimowy sosnowy las, w którym jest sam jeden, w swoim prywatnym labiryncie zimnego żalu. Nigdy nie zdoła z niego wyjść.
Nauczycielka siedzi blisko niego na długim stołku. Wyprostowana, wyperfumowana, sroga, z okrągłą twarzą. Uroda kobiety skryta jest pod jej pozą. Nigdy się nie krzywi ani nie uśmiecha. Niektórzy chłopcy twierdzą, że jest szalona, lecz on w to wątpi.
Popełnił błąd tam, gdzie zawsze go popełniał, a ona nachyliła się i pokazała mu to miejsce. Jej ciepłe silne ramię oparło się o jego bark, jej palce i pomalowane paznokcie znalazły się tuż nad jego kolanami. Czuł straszliwe mrowienie, które rozpraszało jego uwagę.
– Posłuchaj. To łatwy szeleszczący dźwięk.
Ale kiedy sama go zagrała, nie usłyszał łatwego szeleszczącego dźwięku. Jej perfumy obezwładniły jego zmysły, ogłuszyły go. Mdły zapach był podobny do twardego przedmiotu, krągłego rzecznego otoczaka, który wciskał się w jego myśli. Trzy lata później odkrył, że to była woda różana.
– Spróbuj jeszcze raz. – W jej głosie usłyszał ostrzeżenie.
Ona była muzykalna, on nie. Wiedział, że nauczycielka błądzi myślami gdzie indziej, że nudzi ją swoją nieistotnością – kolejny uczeń w szkole z internatem, z dłońmi zabrudzonymi atramentem. Jego palce naciskały nieme klawisze. Widział feralne miejsce na pięciolinii, zanim tam dotarł: to zdarzyło się, nim się zdarzyło, błąd zmierzał ku niemu z wyciągniętymi jak u matki rękami, zawsze ten sam, biorący go w objęcia bez obietnicy pocałunku. Stało się. Jego kciuk był obdarzony własnym życiem.
Słuchali razem, jak fałszywe nuty gasną w syczącej ciszy.
– Przepraszam – szepnął cicho.
Niezadowolenie nauczycielki przybrało formę szybkiego wydechu przez nozdrza, odwrotności pociągnięcia nosem, które słyszał wcześniej. Jej palce odnalazły wewnętrzną stronę jego uda, tuż przy skraju nogawki szarych krótkich spodenek, i mocno uszczypnęły. Wieczorem będzie tam miał owalny fioletowy siniak. Chłodna dłoń przesunęła się pod nogawką do miejsca, gdzie gumka majtek dotykała jego skóry. Zaczerwieniony zerwał się ze stołka.
– Siadaj. Zaczniesz od początku!
Surowość jej głosu wyparła to, co właśnie się wydarzyło. Chwila minęła i już w tym momencie wątpił, czy ją dobrze zapamiętał. Wahał się, po raz kolejny mając do czynienia z wprawiającymi w osłupienie zwyczajami dorosłych. Nigdy nie mówili, co wiedzieli. Ukrywali przed tobą granice twojej ignorancji. To, co się stało, czymkolwiek było, musiało być przez niego zawinione, a nieposłuszeństwo nie leżało w jego naturze. Usiadł więc, spojrzał na ponurą kolumnę zawieszonych na pięcioliniach kluczy wiolinowych i zaczął grać, jeszcze mniej pewnie niż poprzednio. Szeleszczący dźwięk nie mógł zabrzmieć, nie w tym lesie. Zbyt prędko zbliżał się do tego samego feralnego miejsca. Katastrofa była nieunikniona, a świadomość, że do niej dojdzie, tylko to potwierdzała. Durny kciuk opadł w momencie, gdy powinien być nieruchomy. Przestał grać. Dysonans zabrzmiał jak wypowiedziane na głos jego imię. Nauczycielka chwyciła go kciukiem i palcem wskazującym za podbródek i obróciła jego głowę twarzą do siebie. Nawet jej oddech był pachnący. Patrząc mu prosto w oczy, wzięła leżącą na pianinie trzydziestocentymetrową linijkę. Nie zamierzał pozwolić się uderzyć, lecz unosząc się ze stołka, nie zauważył nawet, jak się zamachnęła. Trafiła go w kolano, nie na płask, lecz kantem, i to zabolało. Dał krok do tyłu.
– Masz robić, co każę. Siadaj.
Noga go piekła, ale wiedział, że nie złapie się za bolące miejsce, nie w tej chwili. Popatrzył po raz ostatni na nauczycielkę, na jej piękną twarz, na obcisłą bluzkę z perłowymi guzikami, zapiętą pod samą szyję, na fałdy tkaniny, które rozchodziły się promieniście przy jej piersiach, i na oczy mierzące go stanowczym i niezmąconym spojrzeniem.
Uciekał od niej kolumnadą miesięcy do chwili, gdy miał trzynaście lat i była późna noc. Od paru miesięcy występowała w marzeniach, które snuł przed snem. Tym razem jednak doznanie okazało się inne i gwałtowniejsze, ten chłodny ucisk w podbrzuszu ludzie nazywają chyba ekstazą. Wszystko, dobre czy złe, było nowe i należało tylko do niego. Nie przeżył dotąd nic tak ekscytującego jak przejście tego punktu, od którego nie ma powrotu. Za późno, by się cofnąć, a kogóż to zresztą obchodziło? Zdumiony, po raz pierwszy w życiu spuścił się w rękę. Oprzytomniawszy, wstał po ciemku z łóżka i poszedł do ubikacji, „kibla”, żeby przyjrzeć się bladej galaretce w swojej dłoni, dłoni dziecka.
Tu jego wspomnienia przeszły w sen. Sunąc przez lśniący wszechświat, zbliżał się do widoku z górskiego szczytu na odległy ocean, taki jak ten oglądany przez tłustego Cortesa w wierszu, który cała klasa musiała przepisać za karę dwadzieścia pięć razy. Rozciągające się aż po zakrzywiony horyzont morze, w którym wiły się miliony, miliony stworzeń mniejszych od kijanek. Coraz bardziej się do nich zbliżał, aż w końcu znalazł i zaczął gonić pewnego konkretnego osobnika, płynącego przez tłum, przepychającego się wraz z rodzeństwem gładkimi różowymi tunelami, wyprzedzającego tych, którzy odpadali wyczerpani z wyścigu. W końcu stanął sam jeden przed wspaniałym niczym słońce dyskiem, który obracał się zgodnie ze wskazówkami zegara, spokojny, wszechwiedzący, obojętny. Jeśli to nie będzie on, może być ktoś inny. Kiedy przechodził przez grube krwistoczerwone zasłony, usłyszał dobiegające z oddali zawodzenie i słońce przybrało twarz rozpłakanego dziecka.
Był dorosłym mężczyzną z kacem i pięciodniowym zarostem, poetą, jak lubił o sobie myśleć, który wynurzył się z płycizn snu, poczłapał z sypialni do pokoju dziecinnego, wyjął dziecko z łóżeczka i je przytulił.
Jakiś czas potem siedział na dole w bujanym fotelu, z owiniętym w kocyk dzieckiem śpiącym na jego piersi. Obok, na niskim stoliku, leżała książka o problemach tego świata, którą kupił wcześniej. Wiedział, że jej nie przeczyta. Miał własne problemy. Przed nim były drzwi na taras i w mglisty, mokry poranek patrzył przez nie na wąski londyński ogród i samotną bezlistną jabłoń. Na lewo od niej leżała odwrócona do góry dnem zielona taczka, pozostawiona tam jeszcze w lecie. Bliżej stał okrągły metalowy stolik, od dawna czekający na pomalowanie. Późna i chłodna wiosna zakamuflowała śmierć drzewa, które w tym roku nie wypuściło liści. W trakcie trzytygodniowych upałów, które zaczęły się w lipcu, mógł je jeszcze uratować, mimo zakazu podlewania szlauchem. Miał jednak za dużo innych zajęć, by targać wiadra z wodą przez cały ogród.
Zamknął oczy i odchylił się na oparcie fotela; po raz kolejny nie zapadł w sen, lecz wspominał. Oto preludium, tak jak powinno się je zagrać. Minęło sporo czasu, odkąd tam ostatnio był, znów jedenastoletni, maszerujący z trzydziestoma innymi chłopcami do starego blaszanego baraku. Byli zbyt młodzi, by wiedzieć, jak żałośnie wyglądają, zbyt przemarznięci, by ze sobą rozmawiać. Kolektywna niechęć nadawała ich krokom szczególny rytm, kiedy niczym corps de ballet schodzili w milczeniu po stromym trawiastym zboczu, by stanąć przed barakiem i posłusznie czekać, aż rozpoczną się zajęcia.
Wewnątrz, w samym środku, stała opalana koksem koza i ogrzawszy się, zaczęli rozrabiać. Było to możliwe tutaj, nie gdzie indziej, bo łacinnik, niski i poczciwy Szkot, nie umiał sobie radzić z klasą. Na czarnej tablicy widniało zapisane ręką nauczyciela zdanie: Exspectata dies aderat. Niżej, koślawym chłopięcym pismem: Nadszedł z dawna oczekiwany dzień. W tym samym baraku, jak im powiedziano, w bardziej poważnych czasach mężczyźni szykowali się do wojny na morzu, ucząc się matematyki i umieszczania min. To była ich szkoła życia. Podczas gdy tu i teraz duży chłopak, znany łobuz, podszedł dumnie do nauczyciela i szczerząc zęby, pochylił się i wypiął, żeby łagodny Szkot mógł nieudolnie złoić trampkiem jego groteskowy tyłek. Łobuz został nagrodzony brawami, bo nikt inny nie odważyłby się na coś takiego.
Hałas i bałagan potęgowały się i nagle zaczęto rzucać między ławkami czymś białym, a on przypomniał sobie, że jest poniedziałek i znów nadszedł z dawna oczekiwany, napawający lękiem dzień. Na nadgarstku miał gruby zegarek, który dał mu ojciec. „Nie zgub go”. Za trzydzieści dwie minuty zacznie się lekcja gry na pianinie. Starał się nie myśleć o nauczycielce, bo w ogóle nie ćwiczył. Las był zbyt straszny i ciemny, by wybrać się tam, gdzie kciuk samoistnie opadał na klawisz. Jeśli będzie myślał o matce, to go osłabi. Była daleko i nie mogła mu pomóc, więc ją także odsunął od siebie. Nikt nie sprawi, że poniedziałek nie nadejdzie. Zeszłotygodniowy siniak schodził i czym było wspomnienie zapachu nauczycielki? Nie tym samym co jego wdychanie. Co najwyżej pozbawionym kolorów obrazem, miejscem, odczuciem miejsca lub czymś pomiędzy. Poza lękiem był jeszcze jeden element: podniecenie, które też musiał od siebie odsunąć.
Dla Rolanda Bainesa, chronicznie niewyspanego mężczyzny w bujanym fotelu, budzące się do życia miasto było wyłącznie odległym szumem godziny szczytu, z każdą minutą coraz głośniejszym. Wygnani ze snów i z łóżek ludzie sunęli po ulicach jak wiatr. Tutaj nie miał nic więcej do roboty poza służeniem za łóżko synowi. Na piersi czuł bicie serca niemowlaka, prawie dwa razy szybsze niż jego własne. Ich tętna wpadały we wspólny rytm i go gubiły, ale pewnego dnia oddalą się na zawsze. Później nigdy już nie będą tak blisko siebie. Będzie go znał coraz mniej, a potem mniej niż mniej. Lawrence’a lepiej poznają inni: będą wiedzieli, gdzie jest, co robi i mówi, jakich szuka przyjaźni i miłości. Jak czasami w samotności płacze. Ze strony ojca okazjonalne wizyty, szczere uściski, opowieści o pracy, trochę polityki i do widzenia. Na razie wiedział o nim wszystko – gdzie jest w każdej minucie, w każdym miejscu. Był dla niemowlaka jego łóżkiem i jego bogiem. Długie rozstania są być może istotą rodzicielstwa, lecz w tym momencie trudno je było sobie wyobrazić.
Minęło wiele lat, odkąd rozstał się z jedenastoletnim chłopcem z sekretnym owalnym śladem na wewnętrznej stronie uda. Tamtego wieczoru, po zgaszeniu świateł, przyjrzał się siniakowi, opuszczając w ubikacji spodnie od piżamy i nisko się nachylając. Oto odcisk jej palca wskazującego i kciuka, jej podpis, świadectwo tego, co się stało. Coś w rodzaju fotografii. Nie zabolało, gdy przesunął palcem po skraju sińca, tam gdzie blada skóra zmieniała kolor na niebieski, a potem zielonkawy. Wbił mocno palec w sam środek, gdzie była prawie czarna, i też nie poczuł bólu.
* * *
W tygodniach, które nastąpiły po zniknięciu jego żony, wizytach policji i zabezpieczaniu domu, często próbował opisać udrękę tamtej nocy, kiedy nagle został sam. Zmęczenie i stres cofnęły go do początków, do pierwszych zasad, niekończącej się przeszłości. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby wiedział, co go czeka – liczne wizyty w ponurym urzędzie, czekanie wraz z setkami innych na przyśrubowanych do podłogi ławkach, aż wywołają jego numerek, masa rozmów, w trakcie których starał się o państwowe wsparcie, podczas gdy Lawrence H. Baines wiercił się i gaworzył na jego kolanach. W końcu je uzyskał, stypendium dla samotnego rodzica, rentę wdowca, choć jego żona wcale nie umarła. Kiedy Lawrence skończy roczek, dostanie miejsce w żłobku, a jego ojciec zasiądzie w centrum obsługi klienta albo w podobnym przybytku. Będzie Profesorem Życzliwej Uwagi. Całkiem słusznie. Czyż inni mieli się mozolić, gdy on będzie się zabawiał jakimiś sekstynami? To był układ, umowa społeczna, którą zaakceptował… i której nienawidził.
To, co zdarzyło się dawno temu w małej szkolnej salce przy izbie chorych, było tak samo katastrofalne jak jego obecna sytuacja, ale i teraz, i wtedy radził sobie na pozór dobrze. Tym, co mogło go zniszczyć, było płynące z głębi duszy poczucie, że jest winien. Nachodziło go wtedy, bo był oszukanym dzieckiem, ale dlaczego miał ulegać mu teraz? Obwiniaj ją, nie siebie. Nauczył się treści jej pocztówek i listu na pamięć. Normalnie takie listy zostawia się na kuchennym stole. Ona zostawiła swój na poduszce, niczym gorzką czekoladkę w hotelu. Nie próbuj mnie odnaleźć. Nic mi nie jest. To nie Twoja wina. Kocham Cię, ale to nam wyjdzie na dobre. Prowadziłam złe życie. Proszę, spróbuj mi wybaczyć. Na łóżku, po jej stronie, leżały klucze do domu.
Co to była za miłość? Czy urodzenie dziecka jest złym życiem? Po solidnym drinku skupiał zwykle uwagę na ostatnim zdaniu, tym, którego nie skończyła. Proszę, spróbuj mi wybaczyć, tak jak ja wybaczam sobie, powinna była napisać. Użalanie się nad sobą tej, która porzuciła, wobec gorzkiej klarowności porzuconego. Potęgowało się to po każdej dolewce whisky. Nienawidził jej coraz bardziej; każda myśl była powtórzeniem, wariacją na temat jej samolubnej dezercji. Po godzinie zabójczych rozważań wiedział, że zbliża się do punktu zwrotnego, przełomu w wieczornych rozmyślaniach. Jeszcze jedna szklanka i dotrze na miejsce. Jego myśli zwalniały, a potem nagle się zatrzymywały, niczym pociąg w wierszu, którego ich klasa musiała pod groźbą kary nauczyć się na pamięć. Upalny dzień na stacji w Gloucestershire i cisza, w której ktoś chrząka. I wtedy ponownie to do niego wracało, oczywista refleksja, jasna i wyraźna jak śpiew ptaków za oknem. Był wreszcie pijany i wolno mu było ją kochać, marzyć, że ją odzyska. Jej seraficzne piękno, kruchość drobnych dłoni, głos z leciutkim akcentem po spędzonym w Niemczech dzieciństwie, trochę ochrypły, jakby przed chwilą krzyczała. Lecz przecież nigdy nie krzyczała. Kochała go, więc to musiała być jego wina; jakie to słodkie, że w liście zapewniała, że tak nie jest. Nie wiedział, jaką wadliwą część siebie oskarżyć, musiało więc pewnie chodzić o niego całego.
Ogarnięty pijacką skruchą, wspinał się w słodko-smutnej zadumie po schodach, zaglądał do dziecka i zasypiał, czasami w ubraniu, w poprzek łóżka, po czym budził się w środku nocy, skonany i czujny, wściekły i spragniony. W ciemności podsumowywał swoje cnoty i to, jak wielkiej doznał krzywdy. Zarabiał prawie tyle samo co ona, opiekował się Lawrence’em na zmianę z nią, nawet w nocy, był wierny i kochający, nigdy nie próbował prowadzić życia genialnego poety przyznającego sobie specjalne prawa. A zatem był głupcem i frajerem, i dlatego go rzuciła, prawdopodobnie dla prawdziwego faceta. Nie, to nieprawda, był dobry, był dobry i jej nienawidził. Tym razem na całego. Emocje ponownie zataczały pełen krąg. Żeby spróbować teraz zasnąć, musiał leżeć na wznak, z zamkniętymi oczami, nasłuchując, czy Lawrence nie płacze, a jednocześnie przez godzinę, dwie, trzy, aż do świtu, zatracać się we wspomnieniach, pragnieniach, pomysłach, czasami nawet możliwych linijkach wiersza, których nie miał ochoty zapisywać. Wkrótce po raz kolejny odtwarzał w myślach wizytę policji, podejrzenia, które na niego padły, przesuwanie się radioaktywnej chmury, przed którą zabezpieczył dom, i zastanawiał się, czy nie zrobić tego ponownie. Którejś nocy ten jałowy proces znów cofnął go do lekcji gry na pianinie.
Na lekcjach łaciny i francuskiego dowiedział się o czasach. Były tam zawsze, przeszły, teraźniejszy i przyszły, a on nie zauważał wcześniej, jak język dzieli czas na części. Teraz to wiedział. Nauczycielka gry na pianinie używała czasu teraźniejszego, by opisać bliską przyszłość.
– Siedzisz prosto, podbródek jest podniesiony. Trzymasz łokcie pod kątem prostym. Palce są gotowe, lekko zgięte, nadgarstki luźne. Patrzysz wprost na partyturę.
Wiedział również, czym jest kąt prosty. Znał czasy, kąty, pisownię słowa „teraźniejszy”. To były elementy realnego świata, których miał się uczyć, wysłany tu przez ojca, trzy i pół tysiąca kilometrów od matki. Tymi sprawami zajmowali się dorośli, milionami spraw, a on po kolei będzie je poznawał. Kiedy po łacinie zjawił się, zdyszany i punktualny, na lekcji gry na pianinie, nauczycielka zapytała, czy w tygodniu ćwiczył. Okłamał ją. Potem znów usiadła blisko i owionęła go perfumami. Ślad, jaki zostawiła poprzednim razem na jego udzie, wyblakł i chłopiec nie był do końca pewien, co się wtedy wydarzyło. Ale jeśli spróbuje go znów skrzywdzić, od razu wybiegnie z pokoju. Oświadczenie, że ćwiczył przez trzy godziny, wymagało pewnego tupetu; w piersi czuł falę podniecenia. Tak naprawdę nie ćwiczył w ogóle, nawet przez trzy minuty. Nigdy wcześniej nie oszukał kobiety. Okłamywał ojca, którego się bał, lecz matce zawsze mówił prawdę.
Nauczycielka cicho odchrząknęła, co wskazywało, że mu uwierzyła. Albo że nie.
– No dobrze – szepnęła. – Zaczynaj.
Duży cienki zeszyt z łatwymi utworami dla początkujących był otwarty na samym środku. W zgięciu po raz pierwszy zobaczył trzy spinacze. Ich akurat nie trzeba było grać – ta głupia myśl sprawiła, że prawie się uśmiechnął. Surowa wyprostowana pętla klucza wiolinowego, klucz basowy zwinięty niczym płód królika w jego książce do biologii, czarne nuty, nuty z białym środkiem, które grało się dłużej – dwie brudne pozaginane strony partytury, które były jego kaźnią. Nic z tego nie wydawało się teraz znajome czy choćby nieprzyjazne.
Kiedy zaczął, jego pierwsza nuta była dwa razy głośniejsza od drugiej. Przeszedł niezbyt pewnie do trzeciej i czwartej i zaczął grać szybciej. Najpierw ostrożnie, a potem jakby skradał się chyłkiem. To, że nie ćwiczył, go wyzwoliło. Lewa i prawa ręka były posłuszne nutom i ignorowały dopisane ołówkiem aplikatury. Nie musiał niczego pamiętać, po prostu naciskał klawisze w odpowiedniej kolejności. Nagle zbliżył się do feralnego miejsca, lecz lewy kciuk zapomniał opaść, a potem było już na szczęście za późno – znalazł się po drugiej stronie i sunął gładko przez równy teren nad lasem, tam gdzie światło i przestrzeń były czystsze. Przez chwilę wydawało mu się, że potrafi nawet rozpoznać ślad melodii zawieszonej niczym żart nad maszerującymi równo dźwiękami.
Podążanie w każdej sekundzie za dwiema, może trzema wskazówkami wymagało pełnej koncentracji. Zapomniał o sobie, zapomniał nawet o nauczycielce. Czas i przestrzeń się rozpłynęły. Zniknęło pianino wraz z samym istnieniem. Kiedy się w końcu odnalazł, grając obiema rękami otwarty łatwy akord, to było tak, jakby obudził się z nocnego snu. Ale nie odjął palców od klawiatury, jak nakazywał brevis na partyturze. Akord wybrzmiał i zgasł w pustym niewielkim pokoju.
Nie podniósł palców, nawet gdy poczuł na głowie jej dłoń i kiedy obróciła jego głowę twarzą do siebie. Nic w jej oczach nie zapowiadało tego, co miało się zaraz wydarzyć.
– Ty… – szepnęła cicho.
Wtedy dopiero odjął dłonie od klawiatury.
– Ty mały…
W skomplikowany sposób opuściła i jednocześnie obróciła głowę. Jej twarz zbliżyła się do jego twarzy i zakończyło się to pocałunkiem w usta, długim miękkim pocałunkiem. Ani nie protestował, ani się nie angażował. To działo się, a on na to pozwolił i nie czuł nic, dopóki trwało. Dopiero w retrospekcji, gdy przeżywał na nowo i odtwarzał w samotności ten moment, zdał sobie sprawę, jaki był ważny. Kiedy trwał, jej usta dotykały jego ust, a on czekał odrętwiały, aż to się skończy. A potem coś nagle im przeszkodziło i było po wszystkim. Przez osadzone wysoko okno padł cień. Ona, podobnie jak on, odwróciła się, by tam spojrzeć. Oboje zobaczyli to kątem oka lub wyczuli jednocześnie. Czy to była twarz, twarz i ramię kogoś, kto tego nie pochwalał? Ale przez małe kwadratowe okno widać było tylko chmurę i skrawki bladego zimowego błękitu. Wiedział, że z zewnątrz okno było ulokowane zbyt wysoko, by zobaczył przez nie cokolwiek nawet najwyższy dorosły. To był pewnie ptak, gołąb z gołębnika w dawnej stajni. Nauczycielka i uczeń odsunęli się jednak od siebie z poczuciem winy i choć niewiele wtedy wiedział, rozumiał, że mają teraz wspólny sekret. Puste okno w brutalny sposób przywołało zewnętrzny świat. Rozumiał również, jak niegrzeczne byłoby uniesienie dłoni do warg, by zetrzeć z nich zasychającą ślinę.
Odwróciła się do niego, spojrzała mu głęboko w oczy i miłym, spokojnym głosem, sugerującym, że za nic ma podglądający ich świat, odezwała się, tym razem w czasie przyszłym, którego użyła, by teraźniejszość wydała się racjonalna. I taka się wydała. Nigdy jeszcze nie słyszał z jej ust tak długiej wypowiedzi.
– Za dwa tygodnie, Rolandzie, będziecie mieli pół dnia wolnego. W piątek. Chcę, żebyś uważnie mnie wysłuchał. Przyjedziesz rowerem do mojej wioski, Erwarton. Jeśli jedzie się z Holbrook, mój dom jest za pubem, po prawej stronie. Z zielonymi drzwiami. Przyjedziesz tak, żeby zdążyć na lunch. Rozumiesz?
Pokiwał głową, niczego nie rozumiejąc. To, że ma jechać na lunch wąskimi alejkami i polnymi drogami przez cały półwysep do jej wioski, podczas gdy mógłby zjeść w szkole, nie mieściło mu się w głowie. Nic nie mieściło mu się w głowie. Jednocześnie, mimo całego zmieszania albo właśnie z jego powodu, chciał być teraz sam, chciał poczuć i przemyśleć ten pocałunek.
– Wyślę ci kartkę, żebyś nie zapomniał. Od teraz będzie cię uczył pan Clare. Nie ja. Powiem mu, że robisz wspaniałe postępy. A teraz, młody człowieku, poćwiczymy gamy majorowe i minorowe z dwoma krzyżykami.
* * *
Łatwiej zapytać „dokąd” niż „dlaczego”. Dokąd wyjechała? Roland dopiero po czterech godzinach zawiadomił policję o liście i zniknięciu Alissy. Znajomi uważali, że nawet dwie godziny to za długo. Dzwoń do nich natychmiast! Opierał się, wstrzymywał. Nie tylko dlatego, że łudził się, iż ona zaraz wróci. Nie chciał, by ktoś obcy przeczytał ten list i by jej odejście zostało oficjalnie potwierdzone. Ku jego zdziwieniu funkcjonariusz zjawił się już następnego dnia po zgłoszeniu. Miejscowy posterunkowy sprawiał wrażenie spiętego. Zanotował kilka szczegółów, zerknął na list Alissy i obiecał, że się odezwie. Nic nie działo się przez tydzień; w tym czasie przyszły od niej cztery pocztówki. Detektyw przyjechał niezapowiedziany wczesnym rankiem, małym radiowozem, który zaparkował nieprzepisowo przed domem. Padał ulewny deszcz, lecz policjant nie przejmował się mokrymi śladami, które zostawiał w holu. Detektyw inspektor Douglas Browne, ze zwisającymi niczym lambrekiny policzkami, przypominał z wyglądu dużego przyjaznego psa o brązowych oczach. Siedział skulony przy kuchennym stole naprzeciwko Rolanda. Przy porośniętych ciemnymi włoskami olbrzymich dłoniach Browne’a leżał jego notes oraz pocztówki i list Alissy. Gruby płaszcz, którego nie zdjął, sprawiał, że wydawał się większy, niż był w rzeczywistości, i jeszcze bardziej upodobniał go do psa. Obu mężczyzn otaczały brudne talerze i filiżanki, śmieciowa poczta, rachunki, prawie pusta butelka do karmienia, rozmazane resztki śniadania Lawrence’a oraz jego śliniaczek. To były, jak określił jeden ze znajomych Rolanda, zaślinione lata. Lawrence siedział na wysokim krzesełku, wpatrując się z podziwem w tego olbrzymiego mężczyznę i jego przerośnięte ramiona. W żadnym momencie wizyty Browne nie dał po sobie poznać, że zauważa istnienie dziecka. Roland czuł się lekko urażony w imieniu syna. Nieważne. Łagodne brązowe oczy policjanta utkwione były wyłącznie w ojcu. Roland był zobowiązany odpowiedzieć na rutynowe pytania. Nie mieli problemów małżeńskich, oświadczył to głośniej, niż zamierzał. Żadne pieniądze nie zostały podjęte z ich wspólnego konta. Wciąż trwały wakacje, więc w szkole, w której pracowała, nic nie wiedzieli o jej wyjeździe. Zabrała ze sobą małą czarną walizkę. Była ubrana w zielony płaszcz. Tutaj jest kilka jej zdjęć, data urodzenia, nazwiska i adres rodziców w Niemczech. Na głowie może mieć beret.
Detektywa zainteresowała jej ostatnia pocztówka, z Monachium. Roland nie sądził, by kogoś tam znała. W Berlinie owszem, a także w Hanowerze i Hamburgu. Pochodziła z luterańskiej północy Niemiec. Kiedy Browne uniósł brew, Roland przypomniał mu, że Monachium leży na południu. Może powinien raczej wyjaśnić, czym jest luteranizm. Ale detektyw zajrzał do notesu i zadał kolejne pytanie. Nie, odparł Roland, nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś podobnego. Nie, nie ma kopii jej paszportu. Nie, nie wydawała się ostatnio przygnębiona. Jej rodzice mieszkają niedaleko Nienburga, małego miasteczka, również w północnych Niemczech. Kiedy zatelefonował do nich w innej sprawie, stało się jasne, że jej tam nie ma. Nic im nie powiedział. Jej matka, wiecznie niezadowolona, wybuchłaby gniewem, dowiadując się czegoś takiego o swojej jedynaczce. Dezercja! Jak ona śmiała! Matka i córka często się kłóciły. Ale teściom i jego rodzicom trzeba będzie w końcu powiedzieć. Trzy pierwsze pocztówki od Alissy, z Dover, Paryża i Strasburga, przyszły w ciągu czterech dni. Ostatnia, z Monachium, dwa dni później. Od tego czasu żadnej wiadomości.
Detektyw inspektor Browne ponownie przyjrzał się pocztówkom. Wiadomości były takie same. Wszystko w porządku. Nie martw się. Ucałuj ode mnie Larry’ego. xx Alissa. Ich identyczność, podobnie jak nieczułe zakończenie, mogła świadczyć o obłędzie albo wrogości. Mogły być prośbą o pomoc albo formą zniewagi. Ten sam niebieski flamaster, żadnych dat, nieczytelny stempel pocztowy. Z wyjątkiem Dover, takie same widoki miejskich mostów na Sekwanie, Renie, Izarze. Dużych rzekach. Odpływała na wschód, coraz dalej od domu. Poprzedniej nocy, na skraju snu, Roland wyobraził ją sobie jako utopioną Ofelię z obrazu Millaisa, unoszącą się w gładkiej czystej toni Izary nieopodal Pupplinger Au, z nagimi pływakami leżącymi na trawiastych brzegach niczym foki na plaży; płynącą na plecach przez Monachium, głową do przodu w dół rzeki, cicho i niepostrzeżenie, mijającą Englischer Garten, wpadającą do Dunaju, a potem sunącą przez Wiedeń, Budapeszt, dziesięć krajów z ich burzliwą historią, wzdłuż granic Cesarstwa Rzymskiego, ku białemu niebu i niekończącym się moczarom przy ujściu do Morza Czarnego, gdzie kochali się kiedyś za starym młynem w Letei, a niedaleko Isaccei widzieli stado hałaśliwych pelikanów. Zaledwie dwa lata wcześniej. Czaple purpurowe, ibis kasztanowaty, gęś gęgawa. Przedtem w ogóle nie znał się na ptakach. Tamtego wieczoru, nim zasnął, odpłynął z nią do miejsca dzikiego szczęścia, do źródła. Ostatnio musiał się mocno koncentrować, by pozostać dłużej w czasie teraźniejszym. Przeszłość była często łącznikiem między pamięcią a niespokojnymi fantazjami. Składał to na karb zmęczenia, kaca, dezorientacji.
– Kiedy moja żona miała mnie dosyć, wyrzuciła mnie z domu – oznajmił pocieszającym tonem Douglas Browne, zaglądając do notesu.
Roland chciał coś powiedzieć, ale Lawrence przerwał mu, głośno skrzecząc. Chciał wziąć udział w spotkaniu. Roland wstał, wyjął syna z krzesełka i posadził go sobie na kolanach. Możliwość przyjrzenia się nieznajomemu olbrzymowi pod innym kątem, twarzą w twarz, na nowo uciszyła dziecko. Wpatrywał się w detektywa intensywnie, śliniąc się, z otwartą buzią. Nikt nie może wiedzieć, co dzieje się w umyśle siedmiomiesięcznego dziecka. Jest niczym mroczna pustka, szare zimowe niebo, na którym wrażenia – dźwięki, widoki, dotyk – wybuchają niczym fajerwerki w łukach i girlandach pierwotnego koloru, natychmiast zapominane, natychmiast zastępowane przez inne i zapominane ponownie. A może niczym basen, do którego wszystko wpada i znika tam, lecz jednak zostaje, nieodwracalnie obecne, ciemne kształty w głębokiej wodzie, oddziałujące swoją grawitacją nawet osiemdziesiąt lat później, na łożu śmierci, w ostatnich wyznaniach, ostatnim płaczu za utraconą miłością.
Po odejściu Alissy wypatrywał u syna oznak żalu i traumy i odnajdywał je na każdym kroku. Dziecku musi brakować matki, a gdzież indziej, jeśli nie w pamięci? Czasami Lawrence zbyt długo milczał. Zszokowany, odrętwiały, z formującą się w ciągu kilku godzin w niższych rejonach świadomości tkanką bliznowatą, jeśli takie miejsce i taki proces w ogóle istnieją. Zeszłej nocy płakał zbyt mocno. Rozgniewany brakiem czegoś, choć zapomniał, co to było. Nie chodziło o pierś. Był karmiony butelką od samego początku; tak postanowiła matka. To było częścią jej planu, myślał w gorszych momentach Roland.
Detektyw inspektor oderwał się od notesu.
– Rozumie pan, że jeśli odnajdziemy Alissę, nie będziemy mogli panu powiedzieć, gdzie jest, bez jej zgody.
– Możecie mi powiedzieć, czy żyje.
Browne kiwnął głową i przez chwilę się zastanawiał.
– Kiedy okazuje się, że zaginiona żona nie żyje, zabójcą jest na ogół małżonek.
– W takim razie miejmy nadzieję, że żyje.
Browne wyprostował się i odchylił lekko na oparcie krzesła, udając zaskoczenie. Po raz pierwszy się uśmiechnął. Wydawał się przyjaźnie nastawiony.
– Wygląda to tak. Facet uśmierca ją, pozbywa się ciała, powiedzmy, w New Forest, kopiąc płytki grób w ustronnym miejscu, zgłasza zaginięcie i co dalej?
– Co?
– Wtedy się zaczyna. Nagle uświadamia sobie, że była cudowna. Tak bardzo się kochali. Tęskni za nią i zaczyna wierzyć we własną historyjkę. Żona rzeczywiście uciekła. Albo załatwił ją jakiś psychopata. Facet płacze, wpada w depresję, wścieka się. Nie jest mordercą, nie kłamie, teraz tak tego nie widzi. Żona odeszła i on tak to odczuwa. A nam wydaje się to autentyczne. Wydaje się szczere. Ciężko takich rozgryźć.
Głowa Lawrence’a opadła na pierś ojca i mały zapadł w drzemkę. Roland nie chciał, żeby detektyw już wychodził. Kiedy to zrobi, trzeba będzie posprzątać kuchnię. Uporządkować sypialnię, zrobić pranie, wymyć plamy w holu. Zrobić listę zakupów. Jedyne, czego chciał, to zasnąć.
– Nadal jestem na etapie tęsknoty – powiedział.
– To dopiero początek, proszę pana.
Obaj zaczęli się cicho śmiać. Jakby to było zabawne i byli starymi znajomymi. Rolanda ujęła obwisła fizjonomia inspektora i jego łagodne zakłopotane spojrzenie świadczące o niewymownym znużeniu i zużyciu. Szanował impuls detektywa, by mu się zwierzyć.
– Dlaczego pana wyrzuciła? – zapytał Roland po krótkim milczeniu.
– Za dużo pracowałem, za dużo piłem, codziennie do późnej nocy. Ignorowałem ją, ignorowałem dzieciaki, trzech uroczych chłopców. Miałem na boku kochankę, o której ktoś jej powiedział.
– Znaczy należało się panu.
– Też tak pomyślałem. Stałem się jednym z tych gości, co mają dwa domy. Słyszy się o nich. W starym nie wiedzą o nowym, nowy jest zazdrosny o stary, a facet biega od jednego do drugiego, jakby miał w tyłku rozpalony pogrzebacz.
– A teraz jest pan w tym nowym.
Browne westchnął głośno przez nozdrza, odwrócił wzrok i podrapał się po karku. Piekło, które tworzymy sobie sami, jest interesującym konstruktem. Każdy przynajmniej raz w życiu je sobie urządził. Życie niektórych nie składa się z niczego więcej. To tautologia, że zadawane sobie samemu cierpienia stanowią przedłużenie charakteru. Lecz Roland często o tym myślał. Buduje się machinę tortur i do niej wchodzi. Pasuje doskonale i ma w ofercie całą gamę cierpień: od wykonywania pewnych specyficznych profesji, przez upodobanie do alkoholu i narkotyków, po zbrodnię połączoną z lękiem, że cię złapią. Innym wyborem może być surowa religijność. Cały system polityczny może się opierać na narzuconej samemu sobie udręce – spędził kiedyś trochę czasu we wschodnim Berlinie. Małżeństwo, machina dwuosobowa, oferuje możliwości w rozmiarze king size, najrozmaitsze warianty folie à deux. Wszyscy znają jakieś przykłady, a machina Rolanda była bardzo zmyślna. Jego dobra przyjaciółka, Daphne, wyłożyła mu to pewnego wieczoru, na długo przed odejściem Alissy, kiedy przyznał, że od kilku miesięcy czuje się przygnębiony. „Radziłeś sobie świetnie w szkole wieczorowej, Rolandzie. Tyle przedmiotów! Ale we wszystkim, czego próbujesz, chcesz być najlepszy na świecie. Fortepian, tenis, dziennikarstwo, teraz poezja. Wyliczam jedynie to, o czym wiem. Kiedy tylko odkrywasz, że nie jesteś najlepszy, rzucasz to i nienawidzisz samego siebie. Podobnie jest ze związkami. Chcesz zbyt dużo i szukasz kogoś nowego. Albo ona ma dość tego dążenia do perfekcji i cię wyrzuca”.
– Więc czego pan tak naprawdę chce? Żony czy tej nowej? – sformułował na nowo pytanie Roland.
Lawrence załatwiał się bezgłośnie przez sen. Odór nie był taki przykry. Jedno z odkryć wieku średniego: jak szybko zaczynamy tolerować gówno tych, których kochamy. To generalna zasada.
Browne poważnie zastanawiał się nad pytaniem. W roztargnieniu potoczył wzrokiem po kuchni. Zobaczył bałagan na półce z książkami, stos czasopism, połamany latawiec na szafce. Oparł łokcie o stół, spuścił głowę i masując obiema dłońmi kark, wpatrywał się przez chwilę w sosnowe słoje blatu. W końcu się wyprostował.
– Tak naprawdę chcę mieć próbkę pańskiego charakteru pisma. Cokolwiek. Wystarczy lista zakupów.
Roland poczuł, jak wzbiera w nim i opada fala mdłości.
– Myśli pan, że to ja napisałem te pocztówki?
Błędem było odpuszczenie sobie po ciężkiej nocy śniadania. Choćby kromka chleba z masłem i miodem, żeby zabezpieczyć się przed hipoglikemią. Był zbyt zajęty Lawrence’em. A potem ręce mu tak drżały, że zrobił sobie o wiele za mocną kawę.
– Może być liścik do mleczarza.
Browne wyciągnął z kieszeni płaszcza sfatygowany skórzany futerał na pasku. Chrząkając i wzdychając, zaczął z niego wydobywać aparat fotograficzny, co wymagało przekręcenia metalowej śrubki, zbyt małej na jego grube paluchy. To była srebrno-czarna stara leica 35 milimetrów, z wgnieceniami na korpusie. Zdejmując pokrywkę z obiektywu, detektyw nie spuszczał oczu z Rolanda i zacisnął usta w uśmiechu.
W końcu wstał, z pedanterią ułożył w rządku cztery pocztówki i list i sfotografował z dwóch stron każde z nich.
– Te nowe superczułe filmy to coś cudownego – powiedział, chowając aparat z powrotem do kieszeni. – Widać na nich wszystko. Interesował się pan fotografią?
– Kiedyś owszem – odparł Roland. – Jako dziecko – dodał oskarżycielskim tonem.
Browne wyciągnął z drugiej kieszeni płaszcza plastikowe torebki i chwytając po kolei za sam róg każdej pocztówki, wsunął je do czterech przezroczystych kopert, po czym szczelnie je zamknął, zaciskając ich krawędzie. Do piątej włożył list zostawiony na poduszce. To nie twoja wina. Następnie usiadł i ułożył z nich zgrabny stosik, wyrównując dużymi dłońmi brzegi.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko, zabiorę je ze sobą.
Serce Rolanda biło tak mocno, że zaczynał czuć się wypoczęty.
– Mam coś przeciwko.
– Odciski palców. Są bardzo ważne. Dostanie pan wszystko z powrotem.
– Mówią, że na komisariatach giną różne rzeczy.
Browne uśmiechnął się.
– Przejdziemy się teraz po domu. Potrzebujemy próbki pana charakteru pisma, jakiejś sztuki garderoby żony, czegoś, na czym byłyby tylko jej odciski palców, i… Czego jeszcze? Aha, próbki jej charakteru pisma.
– Już pan ją ma.
– Chodzi mi o coś z przeszłości.
Roland wstał, trzymając w ramionach Lawrence’a.
– Angażowanie pana w sprawy osobiste było chyba błędem.
Detektyw ruszył już w kierunku schodów.
– Być może – mruknął.
– Muszę najpierw zająć się dzieckiem – powiedział Roland, kiedy znaleźli się w wąskim korytarzu na piętrze.
– Zaczekam tutaj.
Ale kiedy pięć minut później wrócił z Lawrence’em na biodrze, zastał Browne’a w swojej sypialni, ich sypialni. Detektyw pomniejszał ją w grubiański sposób swoimi gabarytami, stojąc przy oknie, obok małego biurka, przy którym pracował Roland. Niemowlak, jak poprzednio, wbijał w policjanta zdumiony wzrok. Przy przenośnej maszynie do pisania marki Olivetti leżały egzemplarze trzech najnowszych wierszy Rolanda i jego notatnik. W wychodzącej na północ sypialni panował półmrok i detektyw przechylał do światła trzymaną w ręce kartkę.
– Pan wybaczy. To są prywatne rzeczy. Jest pan cholernie wścibski.
– Dobry tytuł. Glamis sen zabił1 – przeczytał półgłosem Browne. – Glamis. Piękne imię dla dziewczyny. Walijskie. – Odłożył kartkę i ruszył wąskim przejściem między łóżkiem a ścianą w stronę Rolanda i Lawrence’a.
– To nie moje słowa, a imię jest właściwie szkockie.
– Więc niezbyt dobrze pan sypia?
Roland puścił to mimo uszu. Alissa pomalowała meble w sypialni na jasnozielony kolor i naniosła na nie przez szablon niebieski wzorek z dębowych liści i żołędzi. Otworzył szufladę, żeby Browne mógł do niej zajrzeć. Swetry Alissy ułożone były równo w trzech rzędach. Różne używane przez nią zapachy stworzyły mieszankę o bogatej historii. Moment, kiedy spotkali się po raz pierwszy, nakładał się na ten, gdy rozmawiali ze sobą po raz ostatni. Perfumy i jej nagła obecność to było dla niego zbyt wiele. Cofnął się, jakby poraziło go światło.
Browne bez wysiłku się pochylił, wyjął najbliższy sweter z czarnego kaszmiru i wsunął go do jednej ze swoich plastikowych toreb.
– A próbka mojego pisma?
– Już ją mam. – Detektyw wyprostował się i poklepał schowany w kieszeni aparat. – Pański notatnik był otwarty.
– Zrobił to pan bez mojego pozwolenia.
– Spała z tej strony? – zapytał Browne, wskazując wezgłowie łóżka.
Roland był zbyt wściekły, żeby odpowiedzieć. Na szafce nocnej z jej strony była czerwona spinka do włosów z zaciśniętymi ząbkami, a pod nią broszurowe wydanie książki; Browne chwycił ją z brzegu i podniósł. Pnin Nabokova. Delikatnie otworzył i zajrzał do środka.
– To jej notatki?
– Tak.
– Czytał pan tę książkę?
Roland pokiwał głową.
– Ten egzemplarz?
– Nie.
– To dobrze. Moglibyśmy wezwać techników, ale na tym etapie gra jest niewarta świeczki.
Roland powoli się opanowywał.
– Myślałem, że epoka odcisków palców powoli się kończy – rzucił, chcąc, by zabrzmiało to jak luźna uwaga. – Przyszłością są geny.
– Modne bzdury. Za mojego życia tego nie zobaczymy. Ani za pańskiego.
– Naprawdę?
– Ani za czyjegokolwiek życia. – Detektyw wskazał głową schody. – Musi pan zrozumieć jedno. Gen nie jest rzeczą. Jest ideą. Ideą na temat informacji. Odcisk palca jest rzeczą, śladem. – Obaj, wraz z dzieckiem, zeszli po schodach. Na parterze Browne się odwrócił. Pod pachą miał przezroczystą torbę ze swetrem Alissy. – Nie zjawiamy się na miejscu przestępstwa, żeby szukać abstrakcyjnych idei. Szukamy śladów realnych rzeczy.
Lawrence po raz kolejny im przerwał. Machając ręką, wydał z siebie głośny okrzyk, który zaczął się od zwarto-wybuchowej spółgłoski, b albo p. Następnie wskazał mokrym palcem ścianę. Roland zakładał, że taki dźwięk jest praktyką przed trwającym całe życie mówieniem. Język musiał się szykować do wszystkiego, co kiedykolwiek wypowie.
Browne przeszedł przez hol. Roland podążył za nim.
– Mam nadzieję, że nie sugeruje pan, że to jest miejsce przestępstwa – powiedział ze śmiechem.
Detektyw otworzył frontowe drzwi, wyszedł z domu i odwrócił się do Rolanda twarzą. Za nim stał zaparkowany dwoma kołami na krawężniku mały samochód, jasnozielony morris minor. Smutne opadające policzki policjanta oświetliło poranne światło. Jego mądrości nie były przekonujące.
– Miałem kiedyś sierżanta, który powtarzał, że tam, gdzie są ludzie, zawsze jest miejsce przestępstwa – oznajmił.
– Brzmi jak kompletny nonsens – skomentował Roland.
Ale Browne zdążył się już odwrócić i chyba go nie usłyszał. Ojciec i syn patrzyli, jak idzie zarośniętą chwastami krótką alejką do zepsutej ogrodowej furtki, która nigdy się nie zamykała. Detektyw stał jeszcze przez pół minuty na chodniku, szukając w kieszeniach kluczyków. W końcu znalazł je i otworzył drzwi od strony kierowcy. A potem jednym zgrabnym ruchem wykręcił wielkie ciało, wsunął się do małego auta i zatrzasnął za sobą drzwi.
* * *
Dzień Rolanda, chłodny wiosenny dzień w 1986 roku, mógł się zatem rozpocząć i to mu ciążyło. Domowe obowiązki, bezsensowność i ten nowy element, wredna, paskudna świadomość, że jest się podejrzanym. Jeśli rzeczywiście nim był. Prawie jak poczucie winy. Czyn, zabójstwo żony, przywarł do niego niczym zaschnięte na buzi Lawrence’a resztki śniadania. Biedactwo. Razem patrzyli, jak detektyw czeka, by włączyć się do ruchu. Przy furtce rosła przywiązana do bambusowego kijka patykowata sadzonka. Drzewko robinii. Sprzedawca ze szkółki zapewniał, że rozkwitnie w kłębach spalin. Stojącemu w progu domu Rolandowi wszystko, co go otaczało, wydawało się narzucone. Jakby wylądował w życiu opuszczonym przez kogoś innego i nic nie było wynikiem jego własnego wyboru. Dom, którego w ogóle nie chciał kupować i na który nie było go stać. Trzymane w ramionach dziecko, którego nigdy nie oczekiwał i nie miał potrzeby kochać. Pojazdy mijające zbyt wolno furtkę, która należała teraz do niego i której nigdy nie naprawi. Krucha robinia, o której kupnie sam nigdy by nie pomyślał, ale sadził ją z optymizmem, którego już nie odczuwał. Wiedział z doświadczenia, że jedynym sposobem wyjścia ze stanu dysocjacji jest wykonanie prostego zadania. Pójdzie do kuchni, umyje twarz synowi i zrobi to w czuły sposób.
Ale kiedy zatrzasnął za sobą frontowe drzwi, uświadomił sobie coś innego. Myśląc już tylko o jednym, wspiął się z Lawrence’em po schodach do sypialni i podszedł do biurka, by spojrzeć na otwarty notatnik. Nie mógł sobie przypomnieć ostatniego wpisu. Dziesięć wierszy opublikowanych w czasopismach literackich w ciągu ostatnich piętnastu miesięcy – notatnik świadczył o tym, jak poważnie podchodzi do sprawy. Nieduży, w ledwie widoczne szare linie, z granatowymi twardymi okładkami i zielonym grzbietem. Nie pozwoli, by stał się dziennikiem, w którym opisywałby szczegółowo rozwój dziecka, fluktuacje własnych nastrojów lub wymuszone refleksje na tematy publiczne. To byłoby zbyt pospolite. Jego materiał miał być najwyższej próby. Chodziło o to, by śledząc niewyraźny ślad wyrafinowanej idei, dotrzeć do ognistego punktu, nagłej iluminacji, w której ukazywała się pierwsza linijka wiersza i tajny klucz do następnych. Zdarzało się to już wcześniej, ale samo pragnienie, by się powtórzyło, niczego nie gwarantowało. Nie pomagało to, że miał jasny umysł. Nic nie pomagało. Musiał siedzieć i czekać. Czasami dawał za wygraną i zapisywał kartki banalnymi refleksjami albo fragmentami tekstów innych pisarzy. Ostatnia rzecz, jakiej by chciał. Przepisał z Montaigne’a akapit o szczęściu. Szczęście go nie interesowało. Wcześniej fragment listu Elizabeth Bishop. Pomagało to udawać, że coś robi, ale nie mógł się oszukiwać. Seamus Heaney powiedział kiedyś, że obowiązkiem pisarza jest zameldowanie się przy biurku. Kiedy tylko Lawrence zasypiał w ciągu dnia, Roland meldował się, czekał i często zasypiał z głową na biurku.
Notatnik leżał otwarty, tak jak go zostawił detektyw inspektor Browne, po prawej stronie maszyny do pisania. Nie musiał go przesuwać, żeby zrobić zdjęcia. Padające przez okno światło było zimne i jednolite. Tekst znajdował się na parzystej stronie: jego odmienione chłopięce lata, odwrócony bieg życia. Pamięć, spustoszenie, czas. Z pewnością szkic wiersza. Kiedy wziął z biurka notatnik, Lawrence wyciągnął po niego rączki. Odsuwając go dalej, Roland sprowokował pisk protestu. Za maszyną do pisania leżała, zbierając kurz, piłeczka do gry w piątki. Nigdy w to nie grał, ale codziennie ściskał ją, by wzmocnić nadwyrężony nadgarstek. Poszedł z Lawrence’em do łazienki, żeby obmyć mu twarz i umyć piłeczkę. Niemowlak będzie mógł wbić w nią dziąsła. Zadziałało. Położyli się razem na łóżku, na wznak, ojciec i syn tuż obok siebie. Mały chłopiec, trzy razy krótszy od ojca, na zmianę żuł i ssał. Fragment nie był taki, jak Roland go zapamiętał, bo teraz czytał go oczami policjanta. Tekst nie zmienił się przez to na lepsze.
Gdy to zakończyłem, wcale się nie opierała. Wiedziała, co zrobiła. Kiedy zagłada zawisła nad światem. Leży pogrzebana, lecz w bezsenną noc wyłania się z mroku. Siada blisko na stołku przy pianinie. Perfumy, bluzka, czerwone paznokcie. Żywa jak zawsze, choć we włosach ma ziemię z grobu. Ach, te gamy! Straszliwa mara. Nie odejdzie. To po prostu zła chwila, teraz potrzebuję spokoju. Musi pozostać martwa.
Przeczytał to dwa razy. Obwinianie obu kobiet było perwersją, ale to zrobił: pannę Miriam Cornell, nauczycielkę gry na pianinie, która wtrącała się w jego sprawy, w nowatorski sposób pokonując czas i przestrzeń; oraz Alissę Baines, z domu Eberhardt, ukochaną żonę, która założyła mu podwójnego nelsona, gdziekolwiek była. Nie pozbędzie się Douglasa Browne’a, póki Alissa nie potwierdzi, że żyje. Co do wzbudzenia podejrzeń policjanta Roland winił także siebie. Czytając fragment po raz drugi, uznał, że charakter jego pisma wyraźnie różni się od tego na pocztówkach i liście. Czyli nie było najgorzej. Ale było źle.
Obrócił się na bok, by spojrzeć na syna. Oto odkrycie, którego dokonywał zbyt wolno: w ostatecznym rozrachunku Lawrence był bardziej pociechą niż obciążeniem. Piłeczka straciła już swój urok, wypadła z trzymających ją rączek i leżała obśliniona na kocu. Szaroniebieskie oczy spoglądały ze skupieniem w górę. Średniowieczni artyści przedstawiali widzenie jako skierowany na zewnątrz promień światła padający z umysłu. Roland podążył za tym promieniem w kierunku nakrapianych płytek sufitowych, które miały chronić przed pożarem, oraz poszarpanej dziury tam, gdzie wisiał niegdyś żyrandol poprzedniego właściciela. Wielkopański gest w niskim pokoiku o wymiarach trzy na cztery metry. Dokładnie nad sobą zobaczył nagle długonogiego pająka, pełznącego głową w dół w stronę rogu pokoju. Tyle determinacji w tak małej główce. Po chwili pająk zatrzymał się i zakołysał na cienkich jak włos nogach, jakby słuchał ukrytej melodii. Czy istnieją eksperci, którzy wytłumaczyliby, co takiego robił? W pobliżu nie było żadnych drapieżców, których trzeba by unikać, żadnych innych pająków, które można by uwieść lub zastraszyć, niczego, co by mu przeszkadzało. Mimo to czekał na coś, tańcząc w powietrzu. Kiedy pająk ruszył dalej, Lawrence zainteresował się czymś innym. Obrócił nieproporcjonalnie dużą głowę, zobaczył ojca i wprawił w ruch kończyny; prostował i zginał nogi, i wymachiwał rękami. Oddawał się temu z pełnym zapamiętaniem, komunikował coś, a nawet pytał. Wpatrując się w Rolanda, ponownie wierzgnął nogami, a potem na jego ustach pojawił się wyczekujący uśmieszek. I co ty na to? Pragnął być podziwiany za swoje wyczyny. Żeby tak się popisywać, siedmiomiesięczne dziecko musiało mieć jakieś pojęcie o umysłach podobnych do jego własnego, o tym, jak wywołać na kimś wrażenie oraz jak miło i przyjemnie jest zasłużyć sobie na podziw innych. Niemożliwe? A jednak Roland miał tego przykład. Zbyt skomplikowane, by to rozwikłać.
Zamknął oczy i poddał się uczuciu powolnego wirowania. Och, jak dobrze byłoby zasnąć, gdyby dziecko usnęło także, gdyby mogli pospać razem choć przez pięć minut. Ale zamknięte oczy ojca sprawiły, że wszechświat Lawrence’a stał się nagle lodowatą mroczną pustką, w której pozostał jedynym stworzeniem, przemarzniętym, wyrzuconym na pusty brzeg. Wziął głęboki oddech i wydał z siebie przenikliwy krzyk skargi i rozpaczy. Dla nieumiejących mówić bezradnych istot ludzkich bardzo pomocne są gwałtowne zmiany emocji. Prymitywny model tyranii. Prawdziwych tyranów często porównuje się do małych dzieci. Czy radości i smutki Lawrence’a były rozdzielone najcieńszą choćby gazą? Bynajmniej. Były zwinięte ciasno razem. Kiedy Roland wstał z łóżka i podszedł wraz z dzieckiem do szczytu schodów, przywrócony został stan ukontentowania. Lawrence przylgnął do ucha ojca. Gdy szli na dół, sondował jego małżowinę niezdarnymi pchnięciami języka.
Nie minęła jeszcze dziesiąta. Zapowiadał się długi dzień. Już teraz był długi. Mokre plamy na tanich edwardiańskich płytkach w holu przypomniały Rolandowi o detektywie. Tak, wyglądało to źle. Ale można było przynajmniej od czegoś zacząć. Rozpocząć proces eliminacji. Wziął mop, nalał wody do wiadra i zaczął rozmazywać brud po podłodze. Tak czyści się większość brudów: wygładza się je, aż staną się niewidoczne. Zmęczenie obracało wszystko w metaforę. Domowe obowiązki uczyniły go odpornym na uroki i wymogi światowego życia. Dwa tygodnie temu doszło do wyjątku. Sprawy międzynarodowe zaatakowały jego przeszłość. W trakcie nalotu na Trypolis w Libii amerykańskie samoloty zbombardowały jego dawną podstawówkę, lecz nie udało im się uśmiercić pułkownika Kaddafiego. Czytając relację z przemówienia Reagana albo Thatcher lub jej ministrów, Roland czuł się wykluczony; wyrzucał sobie, że go to nie interesuje. Ale to był moment, by zacisnąć zęby i wykonać zadania, które sobie wyznaczył. Lepiej było za dużo nie myśleć. Zarządzać zmęczeniem i troszczyć się o sprawy podstawowe: dziecko, dom, zakupy. Od czterech dni nie czytał gazet. Z kuchennego radia, które grało cicho przez cały dzień, dochodził czasem energiczny, naglący głos, domagający się jego uwagi. Idąc z wiadrem i mopem, próbował go ignorować. „Do ciebie mówię”, mruczał głos. „Zamieszki w siedemnastu więzieniach. Kiedy interesowałeś się światem, obchodziły cię takie rzeczy… Wybuch… sprawa wyszła na światło dzienne, kiedy szwedzkie władze doniosły o radioaktywnej…” Szybko przeszedł dalej. Nie zatrzymuj się, nie przysypiaj, nie zamykaj oczu.
Po holu zabrał się do porządków w kuchni. Lawrence siedział w swoim krzesełku, zajadając obranego banana i się nim bawiąc. Rolandowi udało się z grubsza oczyścić zlewozmywak i stół. Zaniósł syna na górę. W sypialni i pokoju dziecka zaprowadził co najwyżej kosmetyczny porządek, ale osuwanie się w chaos zostało powstrzymane. Świat wydawał się odrobinę bardziej racjonalny. U szczytu schodów czekała jeszcze na niego sterta rzeczy do prania. Alissa nie była w tym lepsza niż on. Właściwie… ale nie, dziś nie będzie o niej myślał.
Później Lawrence wypił całą butelkę mleka i zasnął, a Roland zajrzał do sypialni. Nie po to, by się przespać, lecz żeby dokonać kilku zmian w wierszu o bezsenności. Glamis. W jakiś nieokreślony sposób – musiał być nieokreślony, bo przecież Roland nie wiedział na ten temat zbyt wiele – opowiadał o konflikcie w Irlandii Północnej. W 1984 roku on i jego irlandzki znajomy z Londynu, Simon, bujający w chmurach nuworysz, który wzbogacił się na sieci siłowni, spędzili trochę czasu w Belfaście i Derry. Simon chciał założyć po obu stronach linii demarkacyjnej szkółki tenisa dla dzieci. Szukali odpowiednich miejsc i lokalnego wsparcia. Byli niewinnymi idiotami. Śledzono ich, albo tak im się zdawało. W pubie w Knockloughrim jakiś facet na wózku inwalidzkim – uznali od razu, że postrzelono go w kolano – poradził im, żeby „uważali na siebie”. Zangielszczony ulsterski akcent Simona wszędzie budził niechęć. Nikt nie był zbytnio zainteresowany dziecięcym tenisem. Brytyjscy żołnierze, którzy nie wierzyli w ich opowieść, przez sześć trwających wieczność godzin przetrzymywali ich na drogowej blokadzie. W tamtym tygodniu Roland prawie nie zmrużył oka. Padało, było zimno, jedzenie było okropne, pościel w hotelu wilgotna, wszyscy palili jak smoki i wyglądali upiornie. Przypominało mu to senny koszmar i powtarzał sobie, że jego strach nie wynika z paranoi. Ale wynikał. Nikt nie tknął ich palcem, nikt im nawet nie zagroził.
Martwił się, czy jego wiersz nie zawdzięcza zbyt wiele Karze Seamusa Heaneya. W tym, jak postać zatopionej w bagnie kobiety przywołuje jej irlandzkie zdradzieckie siostry, ofiary wytarzane w smole za zadawanie się z wrogiem, podczas gdy poeta patrzy na to, jednocześnie oburzony i współwinny, bo jest w stanie zrozumieć. Co mógł mieć do powiedzenia o konflikcie w Irlandii Anglik, outsider, po tygodniu ostrożnego przyglądania się z boku? Nowy pomysł polegał na tym, by wiersz skupił się na jego ignorancji i bezsenności. Na tym, jaki był zagubiony i wystraszony. Wyłonił się jednak kolejny problem. Wystukany na maszynie szkic wiersza trzymał wcześniej w rękach Browne. Roland przeczytał tytuł, usłyszał w myśli obojętny głos detektywa i Glamis sen zabił przestało mu się podobać. Słabe, zbyt złowieszcze, ściągnięte z Szekspira. Po dwudziestu minutach odsunął wiersz, by rozważyć nowy pomysł. Otworzył notatnik. Fortepian. Miłość, pamięć, krzywda. Ale tu także wdarł się detektyw. Naruszona została prywatność. Niewinny pakt między myślą a kartką, ideą a ręką, został zerwany. Albo skażony. Intruz, ktoś nastawiony wrogo, sprawił, że Roland zwątpił w celność własnych sformułowań. Musiał przeczytać sam siebie cudzymi oczami i bronić się przed możliwym niezrozumieniem. Zażenowanie było śmiercią notatnika.
Odsunął go od siebie, wstał i przypomniał sobie, w jak poważnej sytuacji się znalazł. To wystarczyło, by z powrotem usiadł. Zastanów się. Od jej odejścia minął zaledwie tydzień. Dość tej słabości! Był manieryczny, a powinien być zdecydowany. Jakiś poetycki autorytet stwierdził, że napisanie dobrego wiersza jest ćwiczeniem fizycznym. Miał trzydzieści siedem lat, był silny, wytrwały i to, co zostało napisane, nadal należało do niego. Poeta nie pozwoli się stłamsić policjantowi. Z łokciami na biurku i brodą opartą na dłoniach pouczał się w ten sposób do chwili, gdy Lawrence obudził się i zaczął płakać. Dzień pracy się zakończył.
Kiedy wczesnym popołudniem Roland ubierał małego przed wspólnym wyjściem na zakupy, ptaki awanturujące się przy rynnie z tyłu domu nasunęły mu pewną myśl. Na dole, z Lawrence’em na biodrze, sprawdził biurkowy kalendarz, który trzymał przy telefonie w holu, na stercie książek telefonicznych. Nie dotarło do niego, że jest już maj. Trzeci maja, skoro była sobota. W małym zakurzonym domku robiło się coraz cieplej. Otworzył okno na parterze. Włamywacze mogą tu wejść, kiedy będzie robił zakupy. Nie znajdą niczego, co można by ukraść. Wychylił się na zewnątrz. Motyl, paź królowej, opalał się na ceglanym parapecie. Niebo, które Roland ignorował od kilku dni, było bezchmurne, w powietrzu unosił się zapach skoszonej w pobliżu trawy. Lawrence nie potrzebował kurtki.
Wychodząc z domu, z dzieckiem w wózku, Roland nie był pozbawiony trosk. Ale jego ograniczone życie nie wydawało się aż tak ważne. Były inne życia, większe zmartwienia. Idąc ulicą, starał się pogodnie bagatelizować własną sytuację; jeśli straciłeś żonę, żyj bez niej, znajdź sobie inną albo czekaj, aż wróci – nie było innej opcji. Sutry mądrości podpowiadały, by zbytnio się nie przejmować. On i syn dadzą sobie radę. Jutro pójdą na kolację do przyjaciół, dziesięć minut spacerem. Lawrence zaśnie na sofie, obstawiony poduszkami. Daphne była starą przyjaciółką i powierniczką Rolanda. Ona i Peter świetnie kucharzyli. Mieli trójkę dzieci, najmłodsze w wieku Lawrence’a. Będą tam i inni znajomi. Zaciekawi ich najnowszy rozwój wydarzeń. Wizyta Douglasa Browne’a, jego styl zadawania pytań, płytki grób w New Forest, oburzające wścibstwo, mały aparat w kieszeni, to, co powiedział jego sierżant – owszem, Roland mógł zrobić z tego komedię obyczajową. Browne stanie się nowym Dogberrym z Wiele hałasu o nic. Zbliżając się do pasażu handlowego, uśmiechnął się na myśl, jak to rozbawi jego znajomych. Będą podziwiali jego hart ducha. Niektórym kobietom mężczyzna opiekujący się samotnie dzieckiem może wydać się kimś atrakcyjnym, a nawet heroicznym. Mężczyźni uznają go za frajera. Ale był dość dumny z tego, że w pralce prały się teraz brudne rzeczy, że podłoga w holu była umyta, a dziecko zadowolone i nakarmione. Kupi kwiaty z ocynkowanego wiadra, które mijał dwa dni temu. Dwa pęki tulipanów, które postawi na kuchennym stole. Sklep był tuż przed nim, bardziej kiosk niż kwiaciarnia, ale skoro już tam wejdzie, kupi gazetę. Był gotów stawić czoło niespokojnemu światu. Jeśli Lawrence pozwoli, przeczyta ją w parku.
Nie sposób było kupić gazety, nie zerkając na nagłówek. Radioaktywna chmura zbliża się do Wielkiej Brytanii. Słyszał już wcześniej w mamroczącym kuchennym radiu wzmianki o wybuchu. Czekając, aż zapakują mu kwiaty, zastanawiał się, jak to jest wiedzieć coś w najogólniejszych zarysach i jednocześnie wypierać to, obchodzić szerokim łukiem, a potem doświadczać szoku, gdy sprawa staje się ewidentna.
Pchając wózek, wyszedł ze sklepu i kontynuował zakupy. Normalny ruch na ulicy wydawał się złowieszczo zwolniony. Roland myślał, że schowa się do mysiej dziury, ale świat go odnalazł. Nie jego. Lawrence’a. Drapieżny industrialny ptak, bezlitosny orzeł w służbie maszynerii losu przybył, by porwać dziecko z gniazda. Głupi rodzic, szczycący się wstawieniem brudnych naczyń do zlewu, zmianą pościeli w łóżeczku i kupnem tulipanów do kuchni, odwracał wzrok w drugą stronę. Gorzej, uparł się, by odwracać wzrok w drugą stronę. Myślał, że jest uodporniony, bo wcześniej zawsze był. Wyobrażał sobie, że jego miłość ochroni dziecko. Ale publiczne zagrożenie jest wielkim wyrównywaczem. Dzieci są tak samo zagrożone jak inni. Roland nie był pod tym względem ani trochę bardziej uprzywilejowany. Tkwił w tym bajzlu z całą resztą i musiał słuchać publicznych komunikatów, mało przekonujących zapewnień liderów, którzy jak zwykle traktowali obywateli z góry. To, co w wyobrażeniu polityków było dobre dla mas, nie musiało być dobre dla każdego, zwłaszcza dla niego. Ale on był członkiem mas. I zostanie potraktowany jak idiota, którym zawsze był.
Zatrzymał się przy skrzynce pocztowej. Jej specyficznie czerwony kolor i królewskie insygnia Jerzego V już teraz były pamiątką z innej epoki, symbolem śmiesznej wiary w ciągłość, którą miało zapewnić wysyłanie wiadomości. Wsadził kwiaty do zawieszonej na rączce wózka torby i rozłożył gazetę, by ponownie przeczytać nagłówek. Był utrzymany w tonie science fiction, śmiertelnie poważnym i apokaliptycznym. Oczywiście. Chmura od początku wiedziała, dokąd zmierza. Żeby dotrzeć tutaj z sowieckiej Ukrainy, musiała minąć inne państwa, które mniej się liczyły. Chodziło o to, co dzieje się w okolicy. Zszokowało go, jak wiele wiedział już wcześniej o tym, co się stało. Stopienie się rdzenia w elektrowni jądrowej, wybuch i pożar w odległym miejscu o nazwie Czarnobyl. Niżej na pierwszej stronie informowano o zamieszkach w więzieniu – powiew dawnej normalności. Pod płachtą gazety widział pokrytą meszkiem głowę Lawrence’a, obracającą się, gdy mały śledził wzrokiem każdego mijanego przechodnia. Nagłówek nie był tak alarmujący jak wydrukowany tuż pod nim mniejszą czcionką podtytuł. Przedstawiciele służby zdrowia zapewniają, że nie ma większego zagrożenia. No jasne. Tama nie przecieka. Zaraza się nie rozprzestrzenia. Prezydent nie jest poważnie chory. I w demokracji, i w dyktaturze najważniejszy jest spokój.
Cynizm dobrze go chronił. Skłonił go do podjęcia środków zaradczych, dzięki którym poczuje, że nie jest bezimiennym członkiem mas. Jego dziecko przeżyje. Był inteligentnym człowiekiem i wiedział, co robić. Do najbliższej apteki miał niecałe sto metrów. Przez dziesięć minut stał w kolejce. Lawrence niecierpliwił się, wiercił, napinał krępujące go paski wózka. Jak wiedzieli tylko dobrze poinformowani, jodek potasu chroni wrażliwą tarczycę przed promieniowaniem. Szczególnie narażone były dzieci. Przyjaźnie nastawiona aptekarka uśmiechnęła się i stoicko wzruszyła ramionami. Cała jodyna się wyprzedała. Już poprzedniego dnia wieczorem.
– Wszyscy dostali na jej punkcie kręćka, kochany.
W dwóch pobliskich aptekach powiedziano mu to samo, choć w mniej życzliwy sposób. Starszy facet w białym fartuchu nie krył irytacji: czy nie przeczytał wywieszki na drzwiach? Trochę dalej Roland kupił sześć półtoralitrowych butelek wody i solidną torbę, by móc je tam włożyć. Zbiorniki zostaną napromieniowane, wody z kranu trzeba będzie unikać. W sklepie przemysłowym nabył kilka paczek plastikowej folii i kilka rolek taśmy samoprzylepnej.
W parku, kiedy Lawrence zacisnął w piąstce drugiego tego dnia banana i zasnął, Roland zaczął przerzucać strony gazety. U brytyjskich studentów, którzy przylecieli na Heathrow z Mińska, wskaźnik napromieniowania był pięćdziesiąt razy wyższy od normy. Mińsk leżał trzysta dwadzieścia kilometrów od miejsca katastrofy. Polski rząd odradzał picie mleka i spożywanie nabiału. Radioaktywny wyciek pierwsi wykryli Szwedzi z odległości tysiąca stu kilometrów. Sowieckie władze nie ostrzegły własnej ludności przed skażoną żywnością i wodą. Tutaj nigdy nie mogłoby się to zdarzyć. Ale się zdarzyło. Wyciek w Windscale był trzymany w tajemnicy. Trzeci sekretarz sowieckiej ambasady w Sztokholmie pytał szwedzkie władze, czy wiedzą, jak poradzić sobie z pożarem grafitowego rdzenia. Szwedzi nie wiedzieli i skierowali Rosjan do Brytyjczyków. Publicznie nie było wiadomo nic więcej. Francja i Niemcy oświadczyły, że ich ludność nie jest zagrożona. Ale lepiej nie pić mleka.
Dokładny przekrojowy rysunek elektrowni jądrowej na rozkładówce pokazywał, jak do tego doszło. Rolandowi zaimponowało, że gazeta tak szybko tak wiele się dowiedziała. Gdzie indziej przypominano, że eksperci od dawna ostrzegali przed tego typu reaktorem. Na dole strony był przegląd brytyjskich elektrowni, które korzystały z takich samych reaktorów. Wstępniak zalecał przerzucenie się na energię wiatrową. Felietonista pytał, co się stało z polityką głasnosti Gorbaczowa. Od początku była oszustwem. W listach do redakcji ktoś pisał, że wszędzie, gdzie mamy do czynienia z energią jądrową, na Wschodzie i na Zachodzie, czynniki oficjalne kłamią.
Kobieta siedząca po drugiej stronie szerokiej asfaltowej alei przecinającej park czytała bardziej popularną gazetę. Roland widział nagłówek. Katastrofa! Cała ta historia, nagromadzenie szczegółów, zaczęła go przyprawiać o mdłości. Jakby zjadł za dużo tortu. Nudności popromienne. Minęły go dwie kobiety pchające przed sobą staroświeckie dziecięce wózki na resorach. Usłyszał, jak jedna używa określenia „stan wyjątkowy”. Wszyscy byli oszołomieni, bo mówiło się tylko o jednym. Kraj zjednoczył się w niepokoju. Zdrowy impuls nakazywał ucieczkę. Gdyby miał pieniądze, wynająłby dom w jakimś bezpiecznym miejscu. Ale gdzie? Mógłby też kupić bilet do Stanów, do Pittsburgha, gdzie miał znajomych, lub do Kerali, gdzie on i Lawrence mogliby żyć za bezcen. Co by o tym pomyślał detektyw inspektor Browne? Roland zdał sobie sprawę, że musi porozmawiać z Daphne.
Prognoza pogody na ostatniej stronie gazety mówiła o wietrze z północnego zachodu. Większa część chmury była już w drodze. Musiał czym prędzej zataskać wodę do domu i zacząć uszczelniać okna. Będzie w dalszym ciągu odgradzał się od świata. Do domu miał dwadzieścia minut spacerem. Kiedy wyjmował z kieszeni klucz do frontowych drzwi, Lawrence obudził się i bez żadnego powodu, tak jak to mają w zwyczaju małe dzieci, zaczął ryczeć. Sztuczka polegała na tym, by jak najszybciej wziąć go na ręce. Roland rozpiął niezdarnie paski, wyjął z wózka wrzeszczące zaczerwienione dziecko i cały spocony, wtargał do domu wózek, wodę, kwiaty, taśmę i folię. Wchodząc do środka, zobaczył leżącą na podłodze kolejną pocztówkę od Alissy, piątą. Wiadomość miała tym razem więcej słów. Zostawił ją tam, gdzie leżała, i zabrał Lawrence’a i zakupy do kuchni.
1 William Szekspir, Makbet, przeł. Józef Paszkowski.
Przyjechał z rodzicami do Londynu z północnej Afryki pod koniec lata 1959 roku. Mówiono, że nadeszła wtedy „fala upałów” – marne trzydzieści dwa stopnie Celsjusza i od razu „spiekota”, nowe słowo dla Rolanda. Traktował to ze wzgardą, dumny mieszkaniec miejsc, gdzie światło o poranku było oślepiająco białe, bijący od ziemi żar walił cię w twarz i milkły cykady. Mógłby o tym opowiedzieć krewnym. Ale mówił to tylko sobie. Tutaj, w Richmond, ulice w pobliżu mieszkania jego przyrodniej siostry Susan były uporządkowane, wydawały się nieprzemijalne. Kolosalne płyty chodnikowe i krawężniki, zbyt ciężkie, by je podnieść lub ukraść. Gładkie czarne jezdnie, bez piasku i łajna. Nie było psów, wielbłądów i osłów, nie było krzyku i trąbiących przez pół minuty klaksonów, nie było załadowanych melonami wózków, daktyli zwisających z gałęzi palm ani bloków lodu topiących się pod jutą. Nie było zapachu jedzenia na ulicy, nie było szumu i zgiełku, a także smrodu spalonego oleju i spalonej gumy z warsztatów pod markizami, gdzie regenerowano opony. Żadnych wezwań do modlitwy, wyśpiewywanych przez muezinów z wysokich minaretów. Tutaj jezdnie były lekko wybrzuszone, jakby biegły pod nimi grube czarne rury schowane pod ziemią. Robią tak po to, żeby z drogi mógł spływać deszcz, wyjaśnił ojciec, i to miało sens. W niezaśmieconych brukowanych rynsztokach Roland spostrzegł ciężkie żelazne studzienki. Tyle trudu, by zbudować kilka metrów zwyczajnej ulicy, i nikt tego nie doceniał. Kiedy próbował wytłumaczyć istotę czarnej rury matce, Rosalind go nie zrozumiała. Rurą jeździ metro, odparła, The Tube. Jego podziemna część nie sięgała Richmond. Ruch po widzialnej części jego czarnych rur odbywał się równo i bez nerwów. Nikt nie próbował wyprzedzać innych.
Po południu ich pierwszego dnia „w domu” wybrał się z ojcem, kapitanem Robertem Bainesem, do angielskich sklepów. Światło było złociste i gęste. Jeśli chodzi o kolory, dominowały głęboka czerwień i zieleń – słynne autobusy i jaskrawe skrzynki pocztowe, nad którymi rosły wysokie kasztanowce i platany, a niżej żywopłoty, trawniki, pasy zieleni i chwasty w szparach między płytami chodnika. Czerwieni i zieleni nie powinno się oglądać razem, powiedziała matka. Te kontrastujące ze sobą kolory kojarzyły się z niepokojem, z napięciem w plecach, które sprawiało, że gdy szli, pochylał się do przodu. Za dwa dni miał pojechać z rodzicami sto dziesięć kilometrów od Londynu, żeby obejrzeć swoją nową szkołę. Semestr zaczynał się dopiero za kilka dni. Innych chłopców jeszcze tam nie było. Cieszyło go to, bo myśląc o nich, czuł ucisk w żołądku. Słowo „chłopcy”, chłopcy en masse, nadawało im władzę, zbójecką przewagę. Kiedy ojciec określił ich mianem „chłopaków”, stali się w myślach Rolanda wyżsi, bardziej żylaści, nieprzyzwoicie silni. W mieście oddalonym o dziesięć kilometrów od szkoły – jego szkoły – on i rodzice mieli odwiedzić sklep, żeby kupić mu szkolne ubranie. To również sprawiało, że czuł ucisk w żołądku. Szkolnymi kolorami były żółty i niebieski. Lista rzeczy obejmowała kombinezon, kalosze, dwa różne krawaty i dwie różne marynarki. Nie powiedział rodzicom, że nie wie, jak używać takich ubrań. Nie chciał ich rozczarować. Kto mógł mu powiedzieć, do czego służy kombinezon, czym są kalosze, co znaczy „tweed Harrisa ze skórzanymi łatami” i kiedy trzeba to wkładać, a kiedy zdejmować?
Nigdy jeszcze nie nosił marynarki. Zimą w Trypolisie wkładał czasami sweter zrobiony na drutach przez matkę, ze wzorem w warkocze z przodu. Dwa dni przed tym, jak wsiedli do dwusilnikowego samolotu, którym przez Maltę i Rzym polecieli do Londynu, ojciec pokazał mu, jak wiązać krawat. Potem Roland kilka razy zademonstrował rodzicom, że potrafi to robić. Nie było to łatwe. Wątpił, by pamiętał, jak wiąże się krawat, kiedy obok innych chłopców, setek stojących w rzędzie wysokich „chłopaków”, stanie przed olbrzymimi lustrami, podobnymi do tych, które widział kiedyś na fotografiach pałacu w Wersalu. Będzie tam sam jak palec, przedrzeźniany, w sytuacji bez wyjścia.
Wyszli z domu, żeby ojciec mógł sobie kupić papierosy i żeby wyrwać się z dwóch małych pokoików, w których Susan mieszkała z mężem i malutką córeczką. Matka Rolanda złożyła już łóżka polowe i odkurzała niezakurzony dywan. Dziewczynka, której wyrzynały się dwa mleczaki, nie przestawała płakać. Było jasne, że „mężczyźni” powinni się w takiej sytuacji wynieść z domu. Przez mniej więcej piętnaście minut szli ramię w ramię do głównej alei, przy której był pierwszy ze sklepów i rosły olbrzymie kasztanowce. Roland przywykł do wysokich eukaliptusów z zakurzonymi suchymi, szeleszczącymi liśćmi i łuszczącą się korą, drzew, które wydawały się konać z pragnienia. Uwielbiał wysokie palmy nachylające się do ciemnobłękitnego nieba. Londyńskie drzewa były bogate i dostojne jak królowa, tak samo wiecznotrwałe jak skrzynki pocztowe. Z tym wiązała się pewna poważniejsza obawa. Chłopaki, kombinezon i cała reszta były przy niej niczym. Liście kasztanowców, podobnie jak linia śródziemnomorskiego horyzontu i litery na czarnej tablicy w podstawówce w Trypolisie, kryły sekret, którego nie mógł wyznać nikomu. Psuł mu się wzrok. Jeszcze przed rokiem widział wyraźniej, kiedy zmrużył oczy. Teraz to nie pomagało. Coś było z nim nie tak i bał się o tym myśleć, bał się myśleć, do czego to doprowadzi. Do ślepoty. To było kalectwo i porażka. Nie mógł powiedzieć rodzicom, bo obawiał się, że sprawi im zawód. Wszyscy widzieli wyraźnie, a on nie. To był jego wstydliwy sekret. Zabierze swoją przypadłość do szkoły z internatem i tam będzie się z nią samotnie zmagał.