65,00 zł
„Ja z latami zacząłem mieć poczucie misji. Misji w tym sensie, że przyszedłem, aby pewne rzeczy powiedzieć, ludzie mają tego wysłuchać, a następnie świat ma być… może nie zbawiony i poprawiony, ale jednak, że się do ogólnej poprawy świata przyczynię” – pisał Stanisław Lem. Czy tak się stało? Czy jakakolwiek literatura może posiadać aż taką moc? A może dzieło Stanisława Lema nie pomogło w naprawie świata, ale ułatwiło niektórym z nas jego odbiór?
„Lem: Reaktywacja. Kongres Lemologiczny” to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Stanisława Lema, wielbicieli literatury, filozofii i futurologii, ale też – a może przede wszystkim – nauki. Autorowi „Solaris” najbardziej bowiem zależało na byciu docenionym przez przedstawicieli nauk ścisłych, sam się za kogoś takiego uważał, określał się mianem „ducha pierwszej klasy”, którym powinni zajmować się byty mu podobne. Tylko trochę żartował. „Lem: Reaktywacja. Kongres Lemologiczny” to w pewnym stopniu spełnienie jego marzenia.
Książka powstała jako efekt organizowanego we Wrocławiu w 2016 Kongresu Lemologicznego. O twórczości Stanisława Lema rozmawiali przedstawiciele różnych dyscyplin – astronomowie, matematycy, informatycy, biolodzy, literaturoznawcy, językoznawcy, filozofowie oraz filmoznawcy. Ale nie tylko, bo jeden z rozdziałów książki to rozmowa autorów, których pisarstwo Lema ukształtowało – w tym ojca polskiego fantasy Andrzeja Sapkowskiego. „Lem: Reaktywacja. Kongres Lemologiczny” to potężna pozycja, która ukazuje wielość kontekstów, w których można analizować Stanisława Lema. To setki stron wiedzy i opinii ekspertów i miłośników. Portret autora, filozofa, futurologa i człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 840
Jedno z największych oczekiwań czy marzeń Stanisława Lema, które nosił głęboko pod sercem, więc „wysypywało się” z niego przy rozmaitych okazjach, można w skrócie opisać następująco: oto światowej sławy uczeni różnych dyscyplin, szczególnie reprezentanci nauk ścisłych, czytają jego książki i dochodzą do wniosku, że na podkrakowskim osiedlu Kliny mieszka genialny samouk, który raz po raz wyprzedza ich badania i trafnie przewiduje rozwój wydarzeń na świecie, więc ogłaszają, że należy uważnie studiować jego dzieła, bo to pozwoli uchronić ludzkość przed nieszczęściami czy wręcz upadkiem.
Ponieważ nawet genialność lepiej prezentuje się w stroju skromności, brzmi to niezbyt fortunnie. Ale tego typu myśli Lem wypowiadał na tyle często, że trudno je uznać tylko za rodzaj prowokacji lub żartu, do których pisarz miał skądinąd skłonność. W Tako rzecze… Lem dowodził:
Jeśli założyć, że jestem duchem pierwszej klasy, to powinny się mną zajmować duchy tej samej klasy. Natomiast osoby, które brały się za moją twórczość, zawsze ściągały mnie w dół. Jeśli więc ktoś pasjonował się Lemem, zaraz potem okazywało się, że jego frapują przede wszystkim latające talerze, a literatura znajduje się na czwartym planie. […] Czy ktoś napisał u nas, że Lem proponuje pewne wizje, które są w literaturze na skalę światową pierwsze, i z tego tytułu należy do grona największych duchów drugiej połowy dwudziestego wieku? A takie rzeczy pisano o mnie na przykład w Ameryce1.
Nie jest to odosobniona pretensja. Podobne skargi wyrywały się Lemowi często, co widać w Świecie na krawędzi2, w czternastogodzinnym zapisie filmowym przygotowanym przez Adama Ustynowicza dla BBC3, w około dwustustronicowych rozmowach z Adamem Makowskim4, w wywiadach z Markiem Oramusem5 oraz zapewne w wielu wypowiedziach prasowych. Niekiedy Lem formułował je wprost, jak w przytoczonym fragmencie, niekiedy w bardziej zawoalowany sposób, ale uczucie niedocenienia to motyw, który się powtarza. Można powiedzieć, że tkwiło ono w pisarzu jak drzazga.
Tymczasem już w latach sześćdziesiątych koncepcje Lema stały się przedmiotem zainteresowania ośrodków naukowych. Pierwszym tego przejawem była dyskusja elity polskich filozofów zorganizowana po opublikowaniu Summy technologiae (1964) w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN; poświęcono jej dużą część podwójnego numeru „Studiów Filozoficznych” (1965, nr 2/3). Równie ważną rolę odegrała późniejsza o pięć lat debata wokół Filozofii przypadku (1968) w Instytucie Badań Literackich PAN z udziałem czołówki polskiego literaturoznawstwa; jej zapis ukazał się na łamach „Pamiętnika Literackiego” (1971, z. 1). Lem brał udział w obu wydarzeniach i – nawet naciskany – znakomicie sobie radził w konfrontacji z uczonymi gremiami. Wypada dodać, że takiej kanonizacji w środowisku humanistycznym nie dostąpił wcześniej żaden polski pisarz. Jak więc widzimy, nie było tak, że twórczością Lema interesowali się tylko tropiciele UFO.
Lemowi najbardziej jednak zależało na tym, żeby jego kompetencje docenili przedstawiciele nauk ścisłych. Dlatego tak ważny, a zarazem symboliczny, był dla niego moment, gdy zaproszono go – jako jedynego nienaukowca – na pierwszą amerykańsko-radziecką konferencję na temat łączności kosmicznej, która odbyła się w 1971 roku w armeńskim obserwatorium astronomicznym w Biurakanie w ramach międzynarodowego superprogramu Communication with Extraterrestrial Intelligence (CETI). Zgromadziła ona tuzów światowej fizyki, astronomii i astrofizyki, w tym laureatów Nagrody Nobla. Jak wiemy, Lem do nich nie dołączył, tylko wysłał referat, bo Polska Akademia Nauk zadbała, by zaproszenie dotarło do niego zbyt późno. Podobnie zresztą postąpiła, kiedy w Niemczech organizowano sympozjum naukowe poświęcone Heglowi. To skądinąd ulubione przykłady pisarza na to, jak lekceważono go w polskich środowiskach badawczych. Tymczasem było pewnie tak jak w życiu: raz okazano mu dowód uznania, a raz potraktowano jak ciało obce. Lem nie umiał tego jednak zapomnieć. Nic więc dziwnego, że często powoływał się na wyrazy estymy ze strony zagranicznych uczonych, szczególnie na przyjaźń gigantów radzieckiej fizyki i astrofizyki, takich jak Siergiej Korolow, twórca sowieckiego programu kosmicznego, Iosif Szkłowski, guru radzieckiej astrofizyki, Nikołaj Kardaszow, dyrektor Instytutu Badań Kosmicznych Akademii Nauk ZSRR w Moskwie, czy Piotr Kapica i Ilja Frank, laureaci Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. Równie bliskie i zażyłe związki łączyły go z radzieckimi kosmonautami Borisem Jegorowem i Konstantinem Fieoktistowem (Woschod 1) oraz Władimirem Komarowem (Woschod 1 i Sojuz 1). Opowiadając o entuzjastycznych i tłumnych przyjęciach w instytutach badawczych w Moskwie, Charkowie czy Petersburgu, odzwierciedlających jego pozycję w prawdziwym świecie naukowym, pisarz rekompensował sobie brak zainteresowania uczonych w kraju. Z życzliwym stosunkiem spotykał się jednak i po drugiej stronie Europy, na przykład ze strony Sebastiana von Hoernera z Niemiec, z którym prowadził regularną korespondencję na tematy fachowe. Ambicję Lema bez wątpienia połechtał też naukowy workshop Project Instrat, zorganizowany w 1983 roku na Freie Universität w Berlinie Zachodnim. Lem opisał go następująco:
Niemcy są niezwykle solidni, więc […] wszystkie moje prace dostępne w języku niemieckim (dziewięćdziesiąt procent tego, co napisałem) poddali analizie komputerowej i sporządzili kolosalny wyciąg całości. Dyskusja wykazała […], że znaczna większość moich koncepcji zdaje się znajdować potwierdzenie w dalszym rozwoju tych gałęzi nauki, których wałkowanie w połowie lat sześćdziesiątych wydawało się jeszcze fantastycznym majaczeniem. Część koncepcji jest już urzeczywistniana, część jest tego bliska, a jeszcze część przeszła ze sfery fantazjowania w sferę hipotez6.
Tego typu konfrontacje twórczości Lema (oraz jego samego) ze specjalistami wielu dziedzin potwierdzały scjentyczny fundament jego artystycznych wizji, a zarazem ich zdolność do promieniowania na naukę. Ale sam pisarz nie czuł się usatysfakcjonowany. W połowie lat osiemdziesiątych skarżył się, że kompetentni znawcy, „omawiając wydarzenia literackie ostatnich trzydziestu, czterdziestu lat, jego nazwiska nie wymieniają”. Oto jak to wyjaśniał:
paradygmatyka mojej twórczości nie idzie ani od romantyzmu, ani pozytywizmu, ale od tego, co jest dwudziestowiecznym dorobkiem myślowym ludzkości. […] Aby dokopać się do rzeczy, o których pisałem, trzeba być podkształconym w tych kwestiach. [A] wszyscy krytycy nadający w kraju ton życiu literackiemu są polonistami. Przynajmniej ogromna większość. Tymczasem ja jestem z innej parafii. […] Kiedy [więc] przychodzi ktoś i powiada, że obwieści rzeczy, o których nie było wiadomo, a które mogą być ważne dla losów świata, lecz trzeba będzie się do ich odbioru porządnie podkształcić, to zaraz przyjmuje się to na bagnety7.
Nawet jeśli twórczością Lema zajmowali się uznani hommes de plume, krytycy i życzliwi literaturoznawcy, to zdaniem pisarza brakowało im merytorycznego przygotowania, by dotrzeć do tego, co jest istotą sprawy, a nie literacką obudową czy artystyczną formą:
krytycy zorientowani w problematyce scjentycznej są w skali globu do policzenia na palcach obu rąk. Ludzie znający się na krytyce literackiej i sprawach współczesnej nauki są dość rzadkimi wypadkami. A nie znając się na tych sprawach, nie można pisać o moich książkach z większym sensem, bo skąd ignorant ma wiedzieć, które koncepcje są moją własnością, które są ekstrapolacją, a które wyciąganiem ostatecznych wniosków z faktycznych ustaleń nauki. Trudno, aby ktoś, kto tego nie studiował, a co gorsza, kogo ta problematyka wcale nie fascynuje, uważał, że to jest coś innego niż wdzięczne bajanie lub bujanie gości8.
Jeśli więc trafi się czasem ten czy ów życzliwy recenzent, rozumował Lem, trudno czerpać z tego przesadną satysfakcję: wybitnego muzyka nie pocieszą komplementy znajomego fryzjera, filozofa nie zadowoli podziw pielęgniarki, a matematycznego geniusza – estyma popularnego poety. Jakkolwiek godne szacunku byłyby ich profesje oraz inteligencja, nie mają oni narzędzi, by oceniać jakość pracy swych idoli, bo nie stosują miar i kryteriów właściwych ich dyscyplinom, tylko zwykły gust lub życzliwe wyobrażenie. Dlatego Lem mówił jasno:
nie satysfakcjonuje mnie żadna […] obfitość laurów, które się na mnie wkłada, lecz to, czy wieńczą mnie nimi osoby, które uważam za kompetentne. Zwracam uwagę na to, czy są to gołosłowne pochwały, […] czy też wypowiedzi osób zorientowanych w problematyce. Przyjemnie zaskoczony jestem dopiero wtedy, gdy jakiś specjalista, pracujący na najbardziej wysforowanym froncie konkretnych badań, powiada, że Lem pisał dwadzieścia lat temu o sprawach, które dziś są tematem zaciekłych dyskusji w obrębie najnowszych osiągnięć nauki9.
Zwróćmy uwagę, jak wciąż powraca u Lema ta sama myśl: jest on prekursorem, wyprzedza swoje czasy, ale jego wkładu w prognozowanie rozwoju myśli naukowej nie dostrzegają ci, którzy z racji swojego zawodu powinni być tym żywo zainteresowani. Lem czuje się rozgoryczony, że nikt nie respektuje jego praw autorskich do wygłaszanych koncepcji, bo stale są one wpisywane w rubrykę „literatura” (co gorzej, „fantastyczna”), nie zaś „nauka”, w związku z czym nie mogą być w pełni rozpoznane i docenione, nie stają się przedmiotem debaty czy choćby uwagi. Tymczasem w jego przekonaniu tezy, które głosi, dotyczą istotnych interesów ludzkości, jej szans i niebezpieczeństw rozwojowych, a nawet zagrożeń jej istnienia.
Oczywiście mówimy tu o głębokim, uwewnętrznionym przekonaniu autora, że jest przez świat nauki ignorowany, a nie o tym, jaka jest obiektywna prawda, bo nie mamy narzędzi do jej weryfikacji. Nie wdając się zatem w niuansowanie, powiedzmy, że Lem czuł się jak dwudziestowieczny prorok, którego nikt nie słucha, podczas gdy on ma światu do objawienia rzeczy ważne, być może najistotniejsze – dotyczące przyszłości planety i jej mieszkańców. Mówił o tym zresztą dość otwarcie:
ja z latami zacząłem mieć poczucie misji. Misji w tym sensie, że przyszedłem, aby pewne rzeczy powiedzieć, ludzie mają tego wysłuchać, a następnie świat ma być… może nie zbawiony i poprawiony, ale jednak, że się do ogólnej poprawy świata przyczynię.
Potem okazało się, że niczego nie można ani w Polsce, ani na świecie poprawić, a co więcej, wcale nie jest tak, że wszyscy ludzie, chodząc po ulicy […], mamroczą pod nosem ważniejsze ustępy moich książek. Oczywiście uroszczenie takie świadczy o obłędzie lub jakiejś innej formie manii wielkości […]. Nie o to chodzi. Lecz faktem jest, że jeśli przedstawiałem pewne rzeczy, to widać moja podświadomość oczekiwała, że zostaną one zakonotowane i przyjęte do wiadomości. […] Prawdopodobnie oczekiwałem tego co […] filozof Chloryan Teorycy Klapostoł [z Cyberiady], który przez siedemdziesiąt lat genialne prawdy obwieszcza, ale pies z kulawą nogą nie zwraca na to uwagi. Jest to niewątpliwie autoportret z dużą domieszką kwasu10.
Z ulgą dostrzegamy, że Lem mówi to z lekką autoironią, nie zmienia to jednak faktu, że istotnie żywi żal do świata, iż głębi jego książek oraz przenikliwości zawartych w nich diagnoz nie dostrzega prawie nikt (co było skądinąd sporą przesadą), a czytelnicy i krytyka traktują jego dzieła jak sztampowe czytadła SF (co również nie było normą). Tymczasem stosunek Lema do tego gatunku był pełen lekceważenia, co przypłacił on skreśleniem z listy stowarzyszenia Science Fiction Writers of America (którego był członkiem honorowym). Mimo to jednak praktycznie do końca życia był pozycjonowany jako typowy, choć ambitny przedstawiciel SF, a mało kto łączył go z cywilizacyjną diagnostyką czy z naukoznawstwem. Nie mogąc tego znieść, Lem wykrzykiwał: „Gwałtu, jestem pisarzem, który w młodości napisał parę głupich powieści science fiction, a potem, widząc, że to jest nic niewarte, zaczął się gwałtownie oddalać w inne rejony, ale wszyscy go wciąż do tej studni spychają”11. Można więc mówić o życiowej pułapce: po pierwsze, Lem został przyporządkowany do kategorii zjawisk kulturowych, z którymi się nie identyfikował (co sprzyjało stereotypizacji odbioru jego twórczości); po drugie, krytycy uparcie ignorowali przemiany modelu jego prozy oraz jej rosnące nasycenie pierwiastkiem naukowym; po trzecie, środowisko uczonych, na których szacunku i uwadze zależało Lemowi szczególnie, doceniało go jako pisarza, ale wpisane w jego prozę i eseistykę koncepcje traktowało z pobłażliwością jako rodzaj fantazji ubranych w scjentyczny kostium.
Lem słusznie skarżył się na to, że jego diagnozy, prognozy, lęki i ostrzeżenia trafiają w próżnię: fascynują się nimi jedynie zjadacze literackiej fikcji, natomiast nie chcą podjąć poważnego dialogu uczeni – w tym także prognostycy12.
Tymczasem Lem faktycznie był umysłem genialnym (co rozpoznano już w jego latach szkolnych), a w latach pięćdziesiątych zdobył tak ogromną wiedzę na wielu polach nauki, że w ciągu kolejnej dekady znalazł się w gronie największych umysłów swojego kraju, ale miał to szczęście i nieszczęście zarazem, że wybrał drogę literacką i swój wizerunek publiczny oraz ogromną popularność zawdzięczał powieściom fantastycznonaukowym, co ustawiło go na czele klasyków tego gatunku. Nawet gdy w połowie lat osiemdziesiątych całkowicie zarzucił powieściopisarstwo, nadal funkcjonował w świadomości społecznej jako prozaik, bo trzy dekady wcześniej zaklasyfikowano go jako popularnego fabularyzatora i prekursora tematyki podboju kosmosu. Tymczasem już od lat sześćdziesiątych Lem przełamywał tradycyjny model science fiction, uprawiając równolegle eseistykę naukową, w której mierzył się z najtrudniejszymi problemami swoich czasów; wykazywał się przy tym wyjątkową przenikliwością w zakresie prognozowania technologiczno-cywilizacyjnych tendencji rozwojowych. Zaklasyfikowany jednak fałszywie jako przedstawiciel prozy popularnej, uparcie był traktowany jako „fantasta”, producent kosmicznych baśni i grotesek, a nie jako myśliciel twardo trzymający się naukowego obrazu świata. Jak pamiętamy z Ewangelii św. Łukasza (4:24), „żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie”. Los Kasandry jest nie do pozazdroszczenia, bo jej przestróg nikt nie słucha, a jeśli już słucha, to traktuje je jako bredzenie zaburzonej kobiety.
Miał zatem Lem powody do goryczy i poczucia odtrącenia, czy ich nie miał, nie zmienia to kwestii, że tak się czuł, choć wiele świadczy o tym, że mocno przesadzał. U kresu życia był głęboko rozczarowany – gatunkiem człowieczym i tym, w jakim kierunku on zmierza, bo miał pewność, że ku przepaści. Jako ocaleniec z Holokaustu, przez jakiś czas po wojnie – przez dekadę, może dwie – liczył na to, że doczeka się wielkiego zrywu nauki światowej na rzecz pokoju i bezpieczeństwa ludzkości, a tymczasem aż do końca życia obserwował ten sam co zawsze cynizm polityków i bezdenną głupotę współczesnych, którzy w pogardzie mieli diagnozy uczonych, pławiąc się w bredniach i odmętach nienawiści do wszystkiego, co wymagałoby większego wysiłku intelektualnego. Patrząc na stos swoich książek, napisanych – jak sądził – ku nauce i przestrodze, doszedł do przykrego wniosku, że mówił na darmo. Chociaż pesymizm i frustrację świetnie potrafił maskować niezrównanym poczuciem humoru, właśnie takim – rozgoryczonym i smutnym – zapamiętałem go z ostatnich spotkań, bo miałem szczęście i przywilej znać go osobiście.
Kiedy więc dziesięć lat po śmierci pisarza, w roku poprzedzającym wrocławską kadencję Europejskiej Stolicy Kultury, zaprosił mnie na rozmowę jej kurator Irek Grin i zapytał, czy miałbym pomysł na wielką imprezę upamiętniającą Lema i jego dzieła, która zamknęłaby całoroczny cykl wydarzeń, nie miałem z tym specjalnego kłopotu, bo wiedziałem przecież, co było największym marzeniem pisarza. Tylko debata wybitnych uczonych reprezentujących specjalności, na których obszarach Lem gościł najczęściej, formułując swoje opinie, prognozy i przestrogi, mogła być wydarzeniem na miarę jego ambicji. Na niczym nie zależało mu tak bardzo jak na weryfikacji tego, czy jego twórczość wypowiada koncepcje mające cechy lub wartość hipotez naukowych. Tego jednak nie mogli orzec badacze, którzy nie znali jego książek lub którzy liznęli je tylko pobieżnie. Istotne było także to, aby nie przyjechali z okrągłymi formułkami, ale z gotowością do dyskusji i sporów, bo na nich opiera się fundament nauki.
Dlatego też Kongres Lemologiczny okazał się zbiorem pasjonujących i żywiołowych paneli dyskusyjnych, a nie sztywną, zrytualizowaną konferencją naukową. I stąd ważną cechą niniejszego tomu jest jego żywy, mówiony i dyskursywny charakter, bo w czasie debat nikt nie wygłaszał niczego z kartek i nie zerkał na ekrany tabletów – nie było przygotowanych z góry referatów, mów i oracji, a moderatorzy ograniczali się do kilkuzdaniowych wprowadzeń, czasem po prostu przywitań, i od razu przechodzili do meritum zagadnień ustalonych dla danej debaty. Dzięki temu wszystkie wypowiedzi pozbawione są typowego dla naukowych konferencji zadęcia i specjalistycznej nowomowy, bo przy spotkaniu ekspertów z tylu – czasem bardzo odległych od siebie – dyscyplin każdy z nich szukał języka możliwie neutralnego i zrozumiałego dla wszystkich, a jednocześnie zachowywał własny, niepowtarzalny styl mówienia, charakter i temperament. To piętno silnych indywidualności, potwierdzone bogatym dorobkiem naukowym, czuje się tu niemal w każdym zdaniu, przejawia się ono w sposobach myślenia, w reakcjach na opinie innych, w zdolności do intelektualnych koncyliacji, w szukaniu punktów wspólnych nawet przy sporych różnicach poglądów. Dlatego też książka ta – mimo powagi i uczoności gremium, które ją tworzy – jest adresowana praktycznie do wszystkich, którym bliskie są proza, eseistyka i felietonistyka Lema.
Ponieważ zgodnie z francuską etymologią „debata” oznacza uczone roztrząsanie oraz rozkładanie problemów na elementy, czyli w istocie postępowanie analityczne, a z natury swojej jest zbiorowym procesem myślowym, do rzadkości należą w tej księdze kaznodziejskie przemowy, mentorstwo i narzucanie innym zdania, bo przecież trzeba było dowodzić, bronić swych opinii, a do tego uwzględniać cudze racje lub sprzeciwy. Stąd wyczuwa się tu ducha greckiej agory, gdzie atmosfera sporu, stanowczość stanowisk, ale też rozumnego kompromisu, należały do zasady.
Jak już wspomniałem, inicjatorem tego wyjątkowego wydarzenia był Irek Grin, dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury, wówczas kurator Europejskiej Stolicy Kultury 2016, pomysłodawcą – niżej podpisany, a ciężar organizacji wzięła na siebie Katarzyna Batorowicz-Wołowiec, szefowa Sekcji ds. Relacji z Otoczeniem Edukacyjnym Uniwersytetu Ekonomicznego, wspomagana przez ówczesnych pracowników ESK: Magdę Brumirską-Zielińską, Zbyszka Fingasa, Katarzynę Janusik, Martę Kiewel, Paulinę Maloy, Rozalię Radecką, Adę Tabisz i Annę Wanik.
Obrady Kongresu Lemologicznego odbywały się we Wrocławiu od 28 do 30 listopada 2016 w kinie Nowe Horyzonty (projekcje filmów oraz debaty I–III), w sali koncertowej Akademii Muzycznej (debaty IV–VI), w auli Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego (debaty VII i VIII), a także w sali teatralno-estradowej Biura Festiwalowego „Impart” (debata IX i koncert).
Wybór uczestników kongresu i przekonanie ich do udziału nie było rzeczą łatwą: trudno jest zgromadzić w jednym czasie i miejscu tak duże, a zarazem reprezentatywne grono wybitności. Szczęśliwie swój udział potwierdzili ci, na których zależało nam najbardziej: Marek Abramowicz, Ernest A. Bartnik, Salvador Bayarri, Jerzy Bralczyk, Jacek Dukaj, Maciej Eder, Tomasz Fiałkowski, Agnieszka Gajewska, Paweł Golik, Irek Grin, Mirosław Hermaszewski, Tatjana Jamnik, Jerzy Jarzębski, Wiktor Jaźniewicz, Michael Kandel, Andrzej Kisielewicz, Krzysztof Kornacki, Andrzej Kübler, Borys Lankosz, Arkadiusz Lewicki, Ewa Lipska, Krzysztof Loska, Tadeusz Lubelski, Jerzy Lukierski, Zbigniew Mikołejko, Jan Miodek, Katarzyna Mołoniewicz, Abel Murcia, Małgorzata Nycz, Mitsuyoshi Numano, Paweł Okołowski, Marek Oramus, Wojciech Orliński, Maciej Parowski, Igor Pietraszewski, Tadeusz Piotrowski, Maciej Płaza, Wolfgang Reisinger, Michał Różyczka, Andrzej Sapkowski, Ayano Shibata, Elżbieta Skibińska, Małgorzata Szpakowska, Joris Teepe, Paweł Tomaszewski, Jerzy Vetulani, Piotr Wojtasik, Wojciech Zemek, Andrzej Zimniak, Michał Zych. Większość spośród pięćdziesięciorga uczestników to uznani badacze z tytułami profesorskimi, pozostali to reprezentanci różnych obszarów kultury. W ogólnej liczbie znaleźli się: astronauci (1), astronomowie i astrofizycy (2), biolodzy (1), fizycy, chemicy, biochemicy i fizykochemicy (6), matematycy (1), lekarze (1), filozofowie (2), literaturoznawcy (7), językoznawcy (4), teatrolodzy (1), filmoznawcy (4), pisarze (8), wydawcy i animatorzy kultury (5), filmowcy (1), dziennikarze i publicyści (2), tłumacze (7), muzycy (5)13. Ponieważ nie wszyscy zdołali zgrać swoje obowiązki z terminem konferencji, sześć osób wzięło udział „zaocznie” (Bayarri, Fiałkowski, Jamnik, Numano, Sapkowski, Shibata), a dwie uczestniczyły zdalnie (Bralczyk, Kandel). Mogę powiedzieć bez fałszywego wstydu: nigdy dotąd tak liczne, uczone i pod każdym względem różnorodne grono nie debatowało o twórczości Lema14.
Mimo obchodzonego w zeszłym roku stulecia urodzin pisarza i szesnastu lat, które upłynęły od jego śmierci, wciąż nie wiemy wielu rzeczy na temat jego życia, a niektóre z nich – mimo przełomu biograficznego, jaki dokonał się w ostatnich latach za sprawą książek Agnieszki Gajewskiej i Wojciecha Orlińskiego15 – są absolutnym tabu i tak już pewnie pozostanie. Sześć lat temu, gdy pozycji tych jeszcze nie było, więc wiedzieliśmy znacznie mniej, było oczywiste, że pierwsze debaty kongresowe muszą być poświęcone właśnie życiu pisarza i jego obrazowi w pamięci współczesnych. Świetnym pretekstem do otwarcia tej nieznanej karty był mający właśnie wówczas swą premierę dokumentalny film Borysa Lankosza Autor Solaris. Jego pokazowi miała towarzyszyć dyskusja z reżyserem i ze scenarzystą, ale z powodów losowych musiała się ona odbyć w innym miejscu, niemniej stała się częścią tego tomu. Jak pokazuje jej przebieg, mieliśmy do czynienia nie z typowym filmem biograficznym, ale z dziełem o aspiracjach artystycznych, które pokazywało żywy stosunek reżysera do pisarza, a przede wszystkim do zagadnień holokaustowych oraz do wyselekcjonowanych – kluczowych i kontrowersyjnych – zdarzeń z życia Lema. Stąd dyskusja nie polegała na potwierdzaniu znanych już faktów i oczywistości, była raczej sporem o ich interpretację, dociekaniem przyczyn takiej, a nie innej kompozycji filmu oraz sposobu jego realizacji. Starły się w niej poglądy i wiedza osób nieźle zorientowanych w życiu pisarza, więc widać, jak różnie na nie patrzą, jak różne mają opinie i reakcje emocjonalne, wreszcie jak dużą w tym rolę odgrywają ich własne doświadczenia i wiedza historyczna. Ponieważ mistrz Lem wiele tajemnic postanowił zabrać do grobu, sporo kwestii zostało otwartych.
Znacznie cieplejsza w charakterze, bo w dużej mierze wspominkowa, była debata II, Lem na żywo – zgromadziła ona osoby, które dobrze znały pisarza, bo się z nim przyjaźniły, współpracowały bądź były z nim spokrewnione. Nic zatem dziwnego, że sentyment przeplata się tu z anegdotą, a pamięć spraw poważnych z zapisem chwil i sytuacji, które prowokują do śmiechu, a niekiedy do zdumienia. Był bowiem pisarz indywidualnością co się zowie – nie tylko o niepospolitej umysłowości, za którą trudno nadążyć, ale i o niebywałym temperamencie, co zwykle znamionuje osobowości nieszablonowe i oryginalne. Wyłania się więc z tych wspomnień człowiek, o którym można mówić godzinami. Widzimy go, gdy w chwilach skupienia twórczego separuje się w swoim gabinecie, skąd godzinami dobiega szybkie jak serie z automatu stukanie czcionek jego maszyny do pisania (nie zdradził jej nawet dla komputera); gdy na Zakopiance dorzyna swojego kolejnego wartburga, przekonany, że ma wrodzony talent rajdowca; gdy wyprowadzony z równowagi (a łatwo wpadał w gniew) wyrzuca z domu ekipę telewizyjnego programu „Tok Szok” z Piotrem Najsztubem i Jackiem Żakowskim na czele; gdy niczym monarcha zarządza swoją spuścizną w Wydawnictwie Literackim i doprowadza redaktorki do płaczu albo gdy w ogródku zaciekle pali swoje brudnopisy, by za jego plecami ktoś nie wydał edycji pirackiej. Na pewno jest to szalenie atrakcyjny rozdział tej książki, prowokujący do zdziwień i wzruszeń, a także do śmiechu.
Nie ma dla pisarza większej nobilitacji jak doczekanie się chwili, kiedy nad jego utworami pochylają się najwięksi polscy lingwiści. A tak właśnie dzieje się w debacie III, Lem i polszczyzna. Już sam tytuł podszeptuje, że pisarz miał na polszczyznę niemały wpływ, a jego romans z ojczystym językiem był na tyle namiętny i głęboki (czyli sięgał w odległą przeszłość), że musiał zaintrygować językoznawców. Nikogo pewnie nie zaskoczy, że uczeni wiele uwagi poświęcili słynnym Lemowskim neologizmom, dowodząc, że ich rozrzutność i łatwość, z jaką pisarz je tworzył, maskuje rozległość ich erudycyjnego „zaplecza” i słowotwórczą złożoność. Ich asocjacyjnego bogactwa oraz skomplikowanej genezy, jak pokazuje dyskusja, nie uświadamiali sobie nieraz nawet badacze języka Lema. Mało kto zresztą wie, że nafaszerowane są nimi nie tylko groteski, ale również powieści quasi-realistyczne i eseistyka. Informacyjnego bogactwa tej debaty nie ma sensu tu rekapitulować, skoro można przeczytać ją samą, dodam więc tylko, że przedstawiono w niej wyniki statystycznych badań porównawczych nad językiem Lema na tle rozwoju polszczyzny, wykazano – widoczną w słownictwie i stylu – różnorodność źródeł inspiracyjnych (od Fajdrosa Platona, przez poezję Rainera Marii Rilkego i bajkę o sierotce Marysi, po dysertacje na temat kosmologii), dowiedziono wreszcie – uderzającej w eseistyce – skłonności pisarza do językowego manieryzmu, pompatycznego gadulstwa oraz językowego „horroru”. Jak widać, nie była to debata prowadzona „na kolanach”, choć nikt z uczestników nie miał oporów, by uznać Lema za mistrza językowych stylizacji.
Jest tajemnicą poliszynela, że Lem nie znosił prawie wszystkich filmów, które nakręcono na podstawie jego prozy, a było ich ponad pięćdziesiąt, i że o ich reżyserach wyrażał się w jak najgorszych słowach. Niektórym, nawet tym wybitnym i światowej rangi (na przykład Andriejowi Tarkowskiemu), mówił prosto w oczy, że są durniami. W debacie IV, Lem na ekranie, doszło do paradoksalnej sytuacji, w której czołowi polscy filmoznawcy bronili ich przed pisarzem, dowodząc, jak bardzo przywiązanie do literackiego kształtu utworów uniemożliwiało Lemowi otwarcie się na ich ciekawe poznawczo i artystycznie adaptacje. Autor Solaris był tak zrażony do filmowców, że nawet jego słynne poczucie humoru i przenikliwość nie pozwoliły mu docenić wartości ich ekranizacji, a prestiżowe nagrody na europejskich festiwalach (na przykład Złoty Asteroid dla Kurta Maetziga na MFF w Trieście za Astronautów, Grand Prix w Cannes dla Andrieja Tarkowskiego za Solaris, Europejska Nagroda Filmowa w Berlinie dla Ariego Folmana za Kongres) tylko potęgowały jego gniew. Jak pokazuje przebieg dyskusji, żaden z panelistów nie przejął się dyskredytującymi opiniami pisarza, bo wszyscy solidarnie – choć na różnych przykładach – udowadniali, że to, co on uważał za zdradę jego tekstów, było nieraz artystyczną koniecznością lub twórczą próbą wyrażenia w języku obrazów tego, co zostało zaklęte w słowach. Co więcej, eksperci dowodzili, że na tle typowej filmowej science fiction adaptacje jego prozy i tak się wyróżniają, a kilka z nich nadaje się wręcz do bogatych egzegez filmoznawczych. Mówiąc więc w skrócie, pokazali, że ekranizacje nurzane przez Lema w błocie stanowią już klasykę dużego ekranu.
Obawiam się, że czytając rozdział V, Lem w kosmosie, jego bohater nie byłby szczęśliwy, bo na pewno uważał, że jego koncepcje dotyczące obrazu wszechświata, perspektyw i form eksploracji przestrzeni międzygwiezdnej oraz wyzwań, z jakimi zmierzą się przyszli astronauci, są absolutnie zgodne z tym, co mówi na ten temat nauka, tymczasem uczestnicy debaty – kwiat polskiej fizyki, astronomii, astrofizyki i kosmonautyki – przejawiali w tej kwestii sceptycyzm. W każdym razie mniej interesowały ich naukowe kompetencje autora Fiaska, a znacznie bardziej jego zdolności literackie. To właśnie z ich powodu wyrażali zachwyt dla jego prozy, nie z powodu imponującej wiedzy pisarza z zakresu astronomii, astronautyki czy kosmologii. Słysząc uwagi na temat pomyłek i przeinaczeń, jakie przytrafiały mu się w opowiadaniach oraz powieściach (na przykład fałszywe lokalizacje ciał i obiektów kosmicznych, dyskusyjne wnioski na temat fizycznych praw rządzących uniwersum), którym dyskutanci nie przypisywali zresztą szczególnego znaczenia, Lem zapewne odczułby przykrość. Nie zrekompensowałyby mu jej wyrazy podziwu dla jego umiejętności budowania napięcia, dynamicznego prowadzenia akcji, stwarzania sugestywnych postaci i mistrzowskich opisów kosmicznych wypraw, nieznanych planet czy konstelacji. Jak dowodzi ta dyskusja, nie ogromna erudycja, ale właśnie geniusz literacki wzbudza największy szacunek uczonych i astronautów. Bo naukowych koncepcji i hermetycznego języka mają oni dość w swoich laboratoriach i instytutach. Możliwość ujrzenia światów za pięćdziesiątym parsekiem przez pryzmat pięknych i sugestywnych słów oraz zdań mają tylko jedną – w prozie Lema.
Myślenie o przyszłości i przymierzanie nauki do jej wyzwań było największą pasją autora Solaris, więc debata VI, Lem jako wizjoner, na pewno sprawiłaby mu przyjemność, zwłaszcza że dyskutują w niej uczeni specjalizujący się w dziedzinach, które pisarz wyjątkowo cenił (fizyka, biologia, genetyka, matematyka, logika, informatyka), a co więcej, wszyscy oni z estymą wyrażają się o jego zdolności prześwietlania wszystkiego, co w zakresie reprezentowanych przez nich nauk znajdowało się w drugiej połowie zeszłego stulecia w centrum uwagi najwybitniejszych uczonych. Jak zgodnie przyznają, tego typu wszechstronność i przenikliwość, przywodząca na myśl Leonarda da Vinci, była możliwa w czasach renesansu, gdy jeden wielki umysł był jeszcze zdolny ogarnąć wiele dyscyplin, ale w XX wieku okazało się to prawie niemożliwe: ze względu na rosnącą specjalizację możliwa stała się już tylko „powierzchowna wiedza o wszystkim albo wiedza specjalistyczna o niczym”. Tymczasem, jak przekonują paneliści, Lem potrafił jakimś szóstym zmysłem rozpoznać na globalnym naukowym kiermaszu koncepcje, które nie były sezonowymi fajerwerkami, tylko zaczątkami kolejnych odkryć. Ale to nie wszystko, bo pisarz umiał je też wyprzedzić swym umysłem i określić, jakie zmiany – nieraz w skali planety – spowodują one w przyszłości. Jakim cudem ten samouk był w stanie docierać myślowo do samego jądra prowadzonych przez uczonych z noblowskimi tytułami badań oraz formułować na ich podstawie wyjątkowo celne prognozy naukowe, których potwierdzenie przychodziło dopiero po latach albo całych dekadach? To już na zawsze pozostanie tajemnicą.
Paradoksalnie jednak ta debata nie jest zbiorową laudacją, bo jej uczestnicy, zachowując umiar i rzeczowość, od czasu do czasu wśród diagnoz pisarza wskazują przewidywania przestrzelone lub zgoła błędne (nawet geniusze niekiedy się mylą), ale godny uwagi jest respekt, z jakim mówią o długodystansowych koncepcjach i przewidywaniach Lema. Zwracają uwagę na jego odporność na różnego typu ideologie, jakie lubią podgryzać naukę (na przykład walka z kreacjonizmem, aplikacje militarne), oraz na niewrażliwość na pokusy popularyzatorstwa, jakim ulegli choćby Alvin Toffler, Richard Dawkins, Herman Kahn czy Raymond Kurzweil. W przeciwieństwie do nich Lem, choć był tylko pisarzem, nigdy nie zdradził nauki czystej, do której miał najwyższy szacunek; precyzyjnie wskazywał, co zagraża jej najbardziej: ambicjonalne zaślepienie, wchłonięcie przez aparat państwowy, kompleksy militarno-przemysłowe, merkantylizacja.
Aby jednak nie kończyć podsumowania tej debaty unisono, warto dorzucić, że miło zabrzmiały w niej akcenty osobiste: wszyscy jej uczestnicy wiele zawdzięczają temu, że w młodości czytali prozę Lema, a dziś – jako uczeni u szczytu kariery – zadają swym studentom jego opowiadania, bo w prosty i zabawny sposób wyrażają one skomplikowane zagadnienia ich dyscyplin.
Diagnostyka, jak wiemy, to domena lekarzy, ale też uczonych, polityków, inżynierów, a nawet mechaników. Rzadko chyba uświadamiamy sobie, że zajmują się nią także pisarze, szczególnie ci o rozbudzonym instynkcie społecznym. Wszak ich książki są papierkiem lakmusowym, który pokazuje, co dzieje się w otaczającym świecie. A stąd już tylko krok do analiz i prognoz. Debata VII, Lem jako diagnosta, przekonuje nas, że roztrząsanie mechanizmów wpływających na życie społeczeństw, a zatem również praw rządzących nauką oraz techniką, to niełatwa sztuka, i że stawianie w tym zakresie udanych diagnoz przypomina chodzenie po linie. Wszyscy dobrze pamiętamy dramatyczne rozmijanie się prognoz światowych ekspertów Klubu Rzymskiego z rzeczywistością, a później – przez kolejne dekady – wszelkiej maści analityków od zagrożeń, opłacanych przez rządy mocarstw. Doskonale wiemy, że nikt nie przewidział światowego kryzysu paliwowego lat siedemdziesiątych, upadku Związku Radzieckiego, przebudzenia ekonomicznego Chin, ataku islamistów na nowojorskie wieże WTC, hybrydowego najazdu Rosji na Krym czy kryzysu uchodźczego. Tym większy respekt muszą budzić takie indywidualności jak Lem, który prognozował nadejście epoki samobójczych zamachów terrorystycznych (Katar) czy diabolicznych strategii kryptowojennych (Biblioteka XXI wieku). Jak podkreślają paneliści reprezentujący nauki medyczne, trafnie przewidział on także – już w latach pięćdziesiątych – upowszechnienie się technik transplantacyjnych, powstanie banków narządów, przestępczy handel organami, stymulację przezczaszkową, rozwój medycyny personalnej i ciągłej, powstanie substancji działających jak pamiętne bemby z Kongresu futurologicznego itd., itd. Oczywiście obecni w tej debacie filozofowie nie byliby sobą, gdyby nie dodali, że równie dobitnie Lem pisał o pułapce, w jaką wtrąciła nas ewolucja naturalna, której mechanizmy selekcji są absolutnym przeciwieństwem humanitas (na przykład eliminacja gatunków i osobników słabszych oraz mniej mobilnych genetycznie), o zadufaniu nauki, która rodzi potężne technologie (choć nie umie oszacować ich niszczycielskiej mocy, co oznacza, że może złożyć ludzkość do zbiorowej mogiły), o rozsypywaniu się transcendentnego obrazu świata, od setek wieków integrującego rodzinę człowieczą, i podklejaniu go lepikiem fałszywych wiar i pseudonauk w celu ukrycia grozy nicości, o tragicznej wreszcie prawdzie, że wszechświat jest bezkresnym diabelskim kotłem, w którym przez miliardolecia miele się zagłada. Jak posępnie stwierdza jeden z panelistów, otacza nas kosmiczny holokaust, w którym życie rodzi się ze zniszczenia tylko na chwilę, by znów obrócić się wniwecz.
Nie da się ukryć, że ta debata ma janusowe oblicze: z jednej strony pokazuje, jak wiele obiecujących perspektyw może przed nami odsłonić genialny umysł, a z drugiej – jak nieprzyjemne prognozy ukrywa w zanadrzu, co uświadamia nam, jakim ciężarem jest taka wiedza.
Debata VIII, Lem w oczach literaturoznawców, przypomina z kolei polowanie na ducha, który raz po raz wymyka się z rąk, więc trudno go przyszpilić celną formułą. Nawet proste pytania o to, do czego była Lemowi potrzebna literatura czy dlaczego przez całe życie pozostawał on wierny science fiction, na której – jak pamiętamy – systematycznie wieszał psy, wywołują u najlepszych badaczy jego prozy rodzaj konfuzji. Niechętnie i nie od razu decydują się na jasne odpowiedzi. Najpierw twierdzą więc, że twórczość literacka służyła pisarzowi do rozważania problemów filozoficznych i etycznych, na przykład roli przypadku w życiu ludzkim, potem zaś – że do budowania postaci-wehikułów, na których barki mógłby złożyć brzemię przeżyć z okresu Holokaustu. Niechętnie też godzą się co do tego, dlaczego pisarz pozostał wierny fantastyce. Jedni utrzymują, że pozwalała mu ona łatwo transmitować własne poglądy; drudzy, że umożliwiała kreślenie sytuacji granicznych i przymierzanie człowieka do wyzwań przyszłości; trzeci, że drogę do pisarstwa realistycznego zablokowała Lemowi cenzura, a fantastyka – jako gatunek w Polsce młody i uznawany przez władze komunistyczne za rodzaj cywilizacyjnej baśni – dawała mu więcej wolności; kolejni wreszcie, że ten model „twardej” SF, jaką uprawiał, pozwalał na wierność naukowemu obrazowi świata i na łączenie prozy z eseistyką.
Jest ciekawe, jak często w tej debacie znosi panelistów na boczne tory i jak opornie poddają się moderatorowi. Zamiast najkrótszą drogą zmierzać do konkluzji, otwierają kolejne „nawiasy”, zastanawiając się nad rolą Holokaustu, socrealizmu, historyzmu, filozofii i groteski albo nad ceną układania się z totalitarną władzą, niebezpieczeństwami bioinżynierii czy istnieniem wrodzonego drygu do fantastyki. To wszystko są kwestie pasjonujące i ważne, ale dlaczego tak okrężnymi drogami paneliści zmierzają do odpowiedzi na proste – zdawałoby się – pytania, postawione na początku debaty? Czy więc jednak były trudne?
Zgodnie z oczekiwaniami szczególnie żywa okazała się debata IX, Lem jako ojciec polskiej fantastyki naukowej, podczas której spotkali się pisarze reprezentujący różne odmiany fantastyki. Już choćby z powodu prowokacyjnej formuły tytułowej paneliści musieli się zastanowić, czy naprawdę „my z niego wszyscy”, a zatem czy Lem na gruncie fantastyki był kimś takim jak Adam Mickiewicz w poezji polskiej, czy może fenomenem osobnym, bez kontynuatorów, jak Cyprian Norwid. Nie zdradzając szczegółów tej twardej dyskusji, można wyjawić, że dla czołowych polskich „fantastów” była to postać tak ważna, a jednocześnie tak odrębna, przytłaczająca i niedostępna, że sama idea jej ojcostwa wzbudziła kontrowersje i opór. Są bowiem pisarze, którzy wychowują kontynuatorów (nieraz całe rzesze), podążających drogami wytyczonymi przez swoich duchowych mistrzów, tymczasem Lem pozostawił po sobie dzieło, którego kontynuować się nie dało, bo było ono myślowo wyeksploatowane do dna, a on sam autorom i fanom fantastyki jawił się jako samotna i groźna góra, która wielkością i kształtem zniechęcała do wspinaczki. Dlatego debata ta nie ma charakteru celebracji, ale raczej samopozycjonowania. Pochwały są w niej więc ostrożnie ważone, osądy surowe, a własny autorytet chroniony. W którymś momencie życia pisarz musi uznać, że jest „dorosły” i nie potrzebuje ręki czy rad rodzica. Wtedy staje się jego rywalem i walczy o ogień na Parnasie. Czy następcy Lema wciąż czują jego obecność za swoimi plecami? Czy mają żal o to, że mistrz nie otworzył przed nimi serca lub sekretów warsztatu? Czy potrafią nazwać to, co po nim – świadomie lub nieświadomie – odziedziczyli? Jak się przekonamy, nie były to łatwe pytania.
Dorobek przekładowy Lema, podsumowany przez Elżbietę Skibińską we wprowadzeniu do debaty X, Lem w oczach tłumaczy, musi robić wrażenie. W roku 2016 obejmował on 1200 wydań w 48 krajach i 45 językach, co zawdzięczamy 250 wydawcom i 300 tłumaczom. Obecnie liczby te są znacznie wyższe, o czym zapewnia Wiktor Jaźniewicz, skądinąd uczestnik dyskusji. Dzięki jego pracom bibliograficznym wiemy, że prozę Lema przełożono już na 60 języków. Jak skorygować pozostałe liczby, nie wiadomo, bo wiele książek pisarza miało wydania pirackie, a zatem nie da się ustalić prawdziwej liczby edycji, nakładów ani tym bardziej oficyn i nazwisk tłumaczy. Tak czy owak, żaden z polskich pisarzy naszych czasów nie doczekał się tak wielu przekładów. A jest to możliwe dlatego, że w różnych częściach świata działa cały batalion jego tłumaczy. W debacie tej reprezentuje ich gwiazdorska siódemka, której Lem zawdzięcza obecność w krajach posługujących się językami: angielskim, hiszpańskim, japońskim, rosyjskim, białoruskim i słoweńskim. Nikogo z jej grona nie wniesiono na wydawnicze salony w lektyce, każdy z nich za młodu – często przypadkowo – odkrył Lema, zachwycił się nim i na własną rękę, z wysiłkiem budował swoją karierę, tłumacząc jego książki. Z tym większym szacunkiem słucha się ich opowieści o pierwszych krokach, o wyzwaniach, jakie postawiła przed nimi ta wyrafinowana, często trudna nawet dla Polaków proza, o skromnych na ogół relacjach z pisarzem, o przemyśleniach na temat sekretów jego językowego warsztatu i o alchemii niezbędnej do tego, by przemienić jego dzieła w książki równie niezwykłe, mądre i piękne dla Amerykanina, Hiszpana, Rosjanina czy Japończyka, wreszcie o filozofii przekładu, do której każdy z panelistów musiał znaleźć własną drogę. Przyjrzenie się twórczości Lema, odbitej w oczach zasłużonych tłumaczy, to przyjemność z gatunku tych, jakich doświadczaliśmy w dzieciństwie, obracając kalejdoskop.
Bez wątpienia szczególnie atrakcyjnym, choć nietypowym wydarzeniem kongresu był zamykający go koncert Lem Session, podczas którego na temat utworów Lema wypowiedzieli się zarówno werbalnie, jak i instrumentalnie wybitni muzycy jazzowi: Igor Pietraszewski, Wolfgang Reisinger (Austria), Joris Teepe (Holandia, USA), Paweł Tomaszewski i Piotr Wojtasik. Wszyscy oni są wiernymi czytelnikami prozy Lema, więc każdy z nich wybrał swoją ulubioną powieść i zaproponował jej muzyczną interpretację. A zatem w trakcie koncertu artyści nie tylko dyskutowali o swoich wrażeniach z lektur, ale również wyrażali je w języku muzyki, co stworzyło niepowtarzalny i piękny spektakl. Trudno go opowiedzieć za pomocą słów. Marzeniem redaktora tej książki było załączenie do niej płyty z tymi nagraniami, ale niestety producent koncertu i agent nie wyraził na to zgody. Tak więc, zgodnie zresztą z istotą jazzu, było to wydarzenie jednorazowe.
Na koniec była jeszcze jedna wisienka na torcie: uczestnicy kongresu zostali zaproszeni na koordynowaną przez Katarzynę Janusik uroczystą kolację, na której serwowano potrawy inspirowane utworami Lema. Niestety nie pamiętam już, które faktycznie znalazły się na stołach, a które pozostały w fazie projektu, ale zachowana wersja menu zawiera między innymi omlet, który uratował życie pilotowi Pirxowi, „pieczone w malignie pismaczki przedrzeźniaczki (Graphomanus spasmaticus Essenbachii)”, „nogę stołową w potrawce”, „marynowane paski od spodni i języki z butów z koźlej skórki” Ijona Tichego, „ekstrakt trawy i buraka pastewnego, namoczony w chlorowanej wodzie i zmielony z rybną mączką z dodatkiem kleju, witamin oraz syntetycznego smaru” (kolejna potrawa bohatera Dzienników gwiazdowych). Dla żarłoków przewidziano „perwersje obżarskie z albumów restauracyjnej pornografii”, a więc „tarzanie się do syta w spaghetti”, „zlizywanie z podłogi pasty truflowej”, a wreszcie picie soku „wprost z sutek kaktusa skrzyżowanego z krową”. Dla psychodietetyków przygotowano „niebylinę z pietalem”, na deser zaś „kawę z ozotem, grzaną na ogienku atomowym” oraz „puchar pełen jonów, rżnięty cudnie w fale prawdopodobieństwa”. Niektóre z tych przysmaków zostały sfotografowane i do dziś można je oglądać na Facebooku16. Kilka z nich reprodukujemy na następnej stronie:
Konieczność opublikowania książki w ramach ESK narzuciło w pierwszym wydaniu tempo pracy, które wykluczało się z uważnością konieczną przy dostosowywaniu żywych debat do norm mowy pisanej i przy autoryzowaniu wypowiedzi przez poszczególnych rozmówców. Dlatego wydanie to, chociaż dawało pojęcie o poruszanych zagadnieniach, zdaniem redaktorów nie było idealne warsztatowo, nawet jeśli pierwsi czytelnicy byli zadowoleni.
O skali trudności świadczy również fakt, że po opracowaniu debat III i XI moja współredaktorka wycofała się z projektu. Było jednak oczywiste, że pracy nad pełnowymiarową wersją książki kongresowej nie wolno zaniechać. Na szczęście potrzeba ponownego opracowania tekstów i nowego uporządkowania materiału została dostrzeżona również przez Wrocławski Dom Literatury i Wydawnictwo Warstwy, co pozwoliło zamknąć prace edytorskie w satysfakcjonującym terminie.
Nie jest wykluczone, że pewien wpływ na tę książkę, choć pewnie nieduży, mają moi studenci z Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy podczas zajęć w semestrze zimowym 2017/18 otrzymali ode mnie zadanie opracowania wybranych, krótkich fragmentów (około trzech stron) z kongresowych debat (II, IX-A i X). Nie sposób dzisiaj ustalić, czy jakieś ich rozwiązania wpłynęły na ostateczną redakcję, ale ponieważ nie jest to wykluczone, pragnę im wszystkim podziękować. Oto ich nazwiska: Martyna Bartoszewicz, Łukasz Biadasiewicz, Mirella Biegańska, Maja Budka, Dagna Cichoń, Marta Fudali, Hanna Galik, Aleksander Gałąska, Marta Grzywna, Justyna Hasiak, Hanna Herka, Klaudia Jeleśniańska, Joanna Karpiel, Wojciech Kosek, Mateusz Kowalski, Karolina Kozakiewicz, Julia Kozel, Alicja Kukła, Paula Łysikowska, Adrianna Machalica, Maria Majchrowska, Kinga Matyja, Michał Mielnik, Alesia Nikalayeva, Marcin Obłoza, Paulina Pawłowska, Dorian Przybyła, Kamil Rogólski, Anna Rozwadowska, Oliwia Rybiałek, Kamil Rzetelski, Weronika Skonieczna, Aleksandra Sokołowska, Patrycja Strzelczyk, Michał Suliga, Karolina Szachniewicz, Maria Szmigiel, Dominika Szott, Justyna Tkaczyńska, Adrianna Wiśniewska, Maciej Wróbel, Wiktoria Zabielska, Paulina Zięba.
Uważny czytelnik na pewno spostrzeże, że liczba i kolejność debat w tym tomie i w czasie kongresu lekko się różnią. Zdecydował o tym kapryśny los: debata na temat filmu Borysa Lankosza Autor Solaris, zaplanowana jako pierwsza, nie odbyła się, gdyż reżysera zatrzymały obowiązki na planie filmowym, a Sapkowski w dniu debaty autorów fantastyki przebywał za granicą. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że dyskusja o filmie odbyła się w innych miejscach w przewidzianym składzie, i to dwukrotnie: najpierw podczas konferencji naukowej „Między dwoma Lewiatanami. Życie, wyobraźnia i twórczość Stanisława Lema” we Lwowie (13–14 IX 2016), a półtora miesiąca później w czasie Euroconu w Barcelonie(5 XI 2016), gościem specjalnym był również autor wiedźmińskiej sagi i rozmawiał przed publicznością z Orlińskim na temat Lema. Było więc dość naturalne, że wersja książkowa powinna zawierać te materiały.
Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym zapomniał podziękować Wiktorowi Jaźniewiczowi i Wojciechowi Zemkowi za cierpliwość i zawsze życzliwą pomoc w rozszyfrowaniu aluzji, zagadkowych sformułowań oraz lokalizacji cytatów, a także Elżbiecie Skibińskiej – moderatorce debaty X i de facto współredaktorce jej zapisu. Z wdzięcznością myślę też o przyjaciołach, którzy przez cztery lata podtrzymywali mnie w przekonaniu, że praca nad tą książką to nie chimera czy strata czasu.
Ale jak efekt finalny oceniłby sam pisarz? Czy uznałby go za realizację ujawnionego na wstępie marzenia? Oto jest pytanie. Nie mam odwagi ani nawet ochoty, żeby na nie odpowiedzieć, bo wyczuwam w tym poznawczą jałowość. Poza tym wiem, jak wysokie oczekiwania miał Lem. Jestem za to prawie pewien, że pisarz nigdy nie wątpił w to, że prędzej czy później taka książka powstanie, bo, jak przekonuje doktor Saussure w ostatnich zdaniach Kataru: „Jakaś kula musi trafić na tej strzelnicy […]. A skoro tak, to bez względu na [redaktora] i wydawcę ukazanie się tej książki było pewnością matematyczną”.
Stanisław Bereś
PANELIŚCI
Stanisław Bereś(moderator)Irek GrinBorys LankoszWojciech Orliński
Stanisław Bereś (ur. 1950) – historyk literatury, eseista, poeta, tłumacz, profesor zwyczajny w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego, redaktor Telewizyjnych Wiadomości Literackich w TVP 2 (1996–2011), juror Nagrody Literackiej „Nike” (1996–2003) i Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” (2006–2016), redaktor naczelny serii „Biblioteka Narodowa” (od 2013), autor książek Rozmowy ze Stanisławem Lemem (1987) i Tako rzecze… Lem (2002).
Irek Grin (ur. 1969) – pisarz, wydawca, menadżer kultury, współzałożyciel Stowarzyszenia Miłośników Kryminału i Powieści Sensacyjnej „Trup w Szafie” i Nagrody Wielkiego Kalibru, organizator Festiwalu Czesława Miłosza (Wrocław, 2011), Festiwalu Brunona Schulza (Wrocław, 2013), kurator Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016, koordynator Światowej Stolicy Książki UNESCO Wrocław 2016–2017, od 2018 r. dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury, autor książek Szerokiej drogi, Anat (2002), Pamiętnik diabła (2002) i Ze złości (2003).
Borys Lankosz (ur. 1973) – reżyser filmowy, scenarzysta, autor filmów Rozwój (2001), Radegast (2008), Obcy VI (2008), Rewers (2009), Ziarno prawdy (2015), Kobro/Strzemiński. Opowieść fantastyczna (2018), Ciemno, prawie noc (2019) i biograficznego filmu dokumentalnego Autor Solaris (2016), członek Europejskiej Akademii Filmowej i zarządu Gildii Reżyserów Polskich, laureat Złotych Lwów 34 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (2009) oraz Paszportu „Polityki” (2010).
Wojciech Orliński (ur. 1969) – chemik, dziennikarz, pisarz, publicysta, działacz związkowy, od 1997 r. redaktor „Gazety Wyborczej”, gdzie koncentruje się m.in. na kulturze masowej, pracował w „Sztandarze Młodych”, „Biuletynie Polskiej Akademii Nauk” i „Wiadomościach Kulturalnych”, jeden z założycieli pisma „Lewą Nogą”, publikował również w „Krytyce Politycznej”, autor książek Co to są sepulki? Wszystko o Lemie (2007), Lem. Życie nie z tej ziemi (2017) i Lem w PRL-u, czyli nieco prawdy w zwiększonej objętości. Na podstawie korespondencji Stanisława Lema (2021).
Debata na temat filmu dokumentalnego Autor Solaris (reż. Borys Lankosz, scen. Wojciech Orliński, 2016) nie doszła do skutku podczas Kongresu Lemologicznego 2016, ale odbyła się niedługo potem, w czasie Międzynarodowej Konferencji Naukowej „Między dwoma Lewiatanami. Życie i twórczość Stanisława Lema” (Lwów, 14 IX 2016) oraz Euroconu w Barcelonie (5 XI 2016).
Stanisław Bereś: Film Borysa Lankosza i Wojciecha Orlińskiego (autora scenariusza) oglądałem ze wzruszeniem, bo dotyczy on ważnej osoby w moim życiu. Lem – choć od dziesięciu lat nie żyje – nagle stanął mi przed oczami i usłyszałem jego głos. Co więcej, wraz z nim ujrzałem też jego żonę Barbarę, która w czasie naszych spotkań była w tle, ale zawsze obdarzała mnie dyskretnym ciepłem17. Szczególnie pozwalała mi to odczuć w chwilach napięć, jakie zdarzyły mi się z pisarzem. Patrzenie na nich, gdy byli młodzi i zakochani, ze świadomością, że już odeszli i nie powiedzą ani słowa, rodzi przykre ukłucie w sercu, ale jednocześnie budzi rodzaj tkliwości, wzruszenia, zwłaszcza że wytrwali ze sobą całe długie życie. Więc za to wzruszenie autorom filmu dziękuję.
Irek Grin: Ja też poczułem strzał w serce, widząc zdjęcie Lema z żoną. Ponieważ nigdy jej nie poznałem, nie ma to u mnie charakteru osobistego sentymentu. Bardziej chyba chodzi mi o to, że nikt dotąd mi takiego Lema nie pokazał. On był tak wybitny w swojej wybitności, że to wyparło go jako człowieka. Papierki po czekoladkach wrzucane ukradkiem za piec w kotłowni – to jest okej, ale takie pozbawione komentarza pokazanie go jako człowieka kochającego i kochanego, zupełnie poza inną wiedzą o nim…? Tak, to mnie walnęło. Borys zresztą mi powiedział, że te nagrania i zdjęcia pokazuje jako pierwszy. Czując ten strzał, nie miałem jednak na myśli: „O Jezu, jakie to cudne!”. Raczej: „O Jezu, nie wiedziałem!”. Choć przecież jest to oczywiste, bo skądś się wziął jego syn…18
Stanisław Bereś: Czyli nawiedziła cię myśl: „O Boże, to komputer ma żonę i dziecko? I są w tym tacy ludzcy?”. Ty wiesz oczywiście, że w prozie Lema prawie nie ma kobiet, a jeśli już są, jak w Szpitalu Przemienienia czy w Powrocie z gwiazd, to dziwne, nie budzą emocji.
Irek Grin: Są pretekstowe, tak?
Stanisław Bereś: Nie wiem. Powściągliwe, rzeczowe, nie okazują uczuć. Panią Barbarę pamiętam zaś jako kobietę ciepłą, choć powściągliwą i zdystansowaną. Bardzo mi pomagała w kontaktach z mężem, który był impulsywny. Umiała być dobrym, dyskretnym duchem, ale tego nie okazywała. Świetna kobieta. Sądzę, że to między innymi ona pomogła mi w odbudowaniu dobrych relacji z panem Stanisławem. Kiedy spotkałem się z nim po ośmiu latach „zesłania”, towarzyszyła nam przez dłuższy czas, czego nigdy wcześniej nie robiła. Dopiero kiedy doszła do wniosku, że sprawy toczą się dobrze, zajęła się czymś innym.
Irek Grin: Jeśli widzimy te zdjęcia z panią Barbarą, to myślimy sobie: nie wszystko u Lema zostało wyparte po horrorze Zagłady. Wbrew pozie i gestowi literackiemu. A to uczucie jest i to go określa.
Stanisław Bereś: Nie wiem, czy wiesz, że Lem szturmował ją przez trzy lata, zanim powiedziała „tak”. Robił to zresztą metodą, która budzi uśmiech rozbawienia, bo przynosił jej torty i ciastka. Nie wiem, czy to najlepsza metoda zdobywania kobiety.
Irek Grin: No dobrze, ale czy my chcemy powiedzieć, że Lankosz nakręcił film wybitny?
Stanisław Bereś: Z zastrzeżeniem, że w nim są nielogiczne przeskoki czasowe oraz ciężkie niedopowiedzenia.
Irek Grin: A to ma jakieś znaczenie dla skończonego dzieła? Jako historyk literatury masz pewnie wrażenie, że czytanie pisarza poza jego biografią jest jakoś kalekie, tymczasem są szkoły, które mówią, że biografia nie ma żadnego znaczenia.
Stanisław Bereś: Tak właśnie czytaliśmy Lema przez długie dekady, ale przyszła Agnieszka Gajewska i pokazała, że tą metodą zostawiliśmy za burtą to, co było najgłębszym problemem pisarza19. Że obrazy masowych grobów dubletów w Edenie czy sceny wynoszenia zagłodzonych na śmierć kosmonautów z rakiety w Niezwyciężonym to nie żadna fantastyka, tylko okropne reminiscencje. Ale do tej kwestii na pewno dojdziemy później, bo są nieuchronne, natomiast teraz chcę się skupić na sprawach kompozycyjnych, bo stanowią – moim zdaniem – problem.
Ponieważ jestem jednym z bohaterów Autora Solaris, pamiętam, że nagrania moich wypowiedzi zajęły więcej niż połowę pracowitego dnia zdjęciowego, choć pojawiam się w filmie ze trzy razy. Dotyczyły one praktycznie wszystkich etapów życia pisarza i wielu jego książek. Tak samo przepytywane były na pewno inne osoby wypowiadające się w tym filmie. Wszystkie znały Lema osobiście i wszystkie są wybitnymi znawcami jego prozy. Niestety tego wszystkiego, co powiedziały, nie mogliśmy usłyszeć, bo scenarzysta i reżyser przeselekcjonowali materiał pod kątem swojej koncepcji. Jak miały się nasze opinie i poglądy do tego, co sobie na wstępie założyli scenarzysta i reżyser? Bo to, że stawiali nam pytania, nie warunkowało przecież naszych odpowiedzi. Czy pasowały do ich koncepcji jak stopa do buta, czy upychali je na siłę w swoją wizję myślową? Jak ją zdefiniowali na wejściu?
Borys Lankosz: Sprawia mi wielką radość, gdy słyszę, że zmontowane przeze mnie materiały z domowego archiwum Lemów zrobiły na was tak mocne wrażenie. W chwili gdy Tomasz Lem i Wojciech Zemek zaprowadzili mnie do piwnicy domu na Klinach i pokazali pudła pełne zardzewiałych puszek ó s e m k i 20, poczułem się, jakbym odkrył skarb. Po przeskanowaniu taśm, które nie widziały światła dziennego od dekad, okazało się, że moja intuicja była słuszna. To były filmy kręcone w trakcie wakacyjnych wyjazdów. W większości kamera prowadzona była ręką Lema, ale część ujęć zrealizowała również pani Barbara. W ten oto sposób powstała kronika ruchomych obrazów, dokumentująca łączącą ich miłość. Najprostsze sytuacje zdarzające się między nimi i uwiecznione na celuloidzie zdawały się nią n a p r o m i e n i o w a n e. Życie napisało do tych sekwencji przejmujący epilog, którym chciałbym się z wami teraz podzielić.
Mając ten archiwalny materiał już w wersji cyfrowej, postanowiłem jeszcze przed rozpoczęciem montażu filmu stworzyć z niego osobne wideo ze specjalnie dobraną muzyką. Gdy tylko powstało, wysłałem je do Krakowa. Na reakcję nie musiałem długo czekać. Przekazano mi, że Barbara Lem była bardzo wzruszona, zobaczywszy na ekranie siebie jako dziewczynę widzianą oczami zakochanego w niej męża… Wiadomość o jej śmierci doszła do mnie tydzień później… Byłem wstrząśnięty tą informacją. Zdało mi się nagle, że w jakiś sposób moje pragnienie, by jak najszybciej podzielić się z nią tą ożywioną przeszłością, było sprowokowane przez los, który użył mnie i moimi rękami napisał list miłosny wysłany zza grobu przez jej męża! Oczywiście mam świadomość, że umysł Lema nigdy by sobie nie pozwolił na poetyzowanie takiej synchroniczności. Przecież nawet w finale filmu cytuję jego wypowiedź, w której Lem wyraża przekonanie, że po śmierci nie ma nic poza wiecznym odpoczywaniem prochu, w który się wszyscy obracamy. Choć łączy mnie z nim ten brak nadziei, to mimo wszystko chciałem przyznać się wam do tych pierwszych emocjonalnych myśli, które pojawiły się tego kwietniowego wieczora, gdy wieść o śmierci Barbary Lem dotarła i do mnie.
Czynię to również dlatego, by uprawdopodobnić przed wami moją możliwą strategię artystyczną filmu, która zakładała opowiedzenie o Lemie w sposób jak najbardziej osobisty, niejako mediumiczny. Rzecz jasna, wybierając się w taką drogę, a nie mogąc spędzić w niej dekad potrzebnych na zgłębienie tematu, musiałem dobrać sobie towarzysza, który jest ekspertem i szmat czasu postaci Lema poświęcił, i tak w tym przedsięwzięciu pojawił się Wojtek. W trakcie naszych przygotowań obejrzeliśmy wszystkie wcześniejsze filmy z udziałem Lema, powstałe jeszcze za jego życia. To, co je łączyło, to zupełny brak perspektywy biograficznej. Lem wspaniale manipulował twórcami, opowiadając im właściwie wciąż te same anegdoty i w pełni kontrolując przekaz; dzielił się w nich tylko tym, czym chciał się podzielić. Siłą rzeczy więc realizacje te skupiły się na jego twórczości i były pełne peanów na cześć jego wizjonerstwa i odniesionego w skali międzynarodowej sukcesu. Nam zależało na ukazaniu jego życia. Ono miało być teraz na pierwszym planie, a tłem dla niego miała być jego twórczość literacka. Postanowiliśmy też przedstawić paralelę między najgorszymi okrucieństwami XX wieku, których Lem był świadkiem, a arcydziełami, które wyszły spod jego ręki. Czuliśmy, że zrozumienie tej relacji może stać się – na przykład dla widzów francusko-niemieckiej stacji Arte, która zamówiła ten film – kluczem do dwudziestowiecznej historii Europy Środkowo-Wschodniej. Pytania, które w trakcie zdjęć Wojtek zadał tobie, Staszku, a również Tomaszowi Fiałkowskiemu i Jerzemu Jarzębskiemu, były skonstruowane w ten sposób, by z waszych odpowiedzi mógł powstać materiał umożliwiający zrealizowanie takiego właśnie założenia. Zanim oddam głos Wojtkowi, który pewnie opowie o tym szerzej, chcę jeszcze powiedzieć, że przemawia przez ciebie skromność, ponieważ w filmie pojawiasz się nie trzy, lecz osiem razy (montowałem go tak długo, że praktycznie znam go na pamięć), w tym w wyjątkowo ważnym dla mnie momencie, w którym opowiadasz o swoim ostatnim spotkaniu z Lemem. Za podzielenie się tą opowieścią jestem ci szczególnie wdzięczny.
Wojciech Orliński: Będę banalny – dla mnie praca nad tym filmem była wspaniałą przygodą. Nie jestem zawodowym scenarzystą, miałem więc mnóstwo radości, obserwując fachowców od filmu przy pracy. Moje luźne pomysły zamieniały się w wizualny konkret, to było fantastyczne. Teraz już wiem, dlaczego się mówi o „magii kina”. Fantastycznie się też słuchało waszych wspomnień o rozmowach z Lemem. Teraz już wiem, co by było, gdyby ktoś – jak niektórzy o tym marzą – „docisnął” Lema, zadał mu jakieś naprawdę trudne pytanie w wywiadzie. Po prostu wyjąłby aparat słuchowy z ucha i tyle by było z tego dociskania! Nie umiem o Lemie mówić obiektywnie jak literaturoznawca czy nawet dziennikarz. Jestem przede wszystkim jego wielbicielem, a więc staram się szanować jego prawo do nieodpowiadania na pewne pytania – choć sam mogę sobie stawiać jakieś hipotezy…
Stanisław Bereś: W filmie oglądamy Lema z perspektywy jego biografii, dominującej w tym materiale, prześledzonej od urodzin aż do śmierci, ukazanej na tle kolejnych wstrząsów historycznych i politycznych. Śledzimy więc jego życie przez pryzmat fragmentów różnych filmów i wywiadów, wspomnień i opinii grona znanych lemologów oraz zainscenizowanych partii utworów Lema – na przykład z Głosu Pana (relacja doktora Rappaporta), Korzeni, Jachtu „Paradise”, Edukacji Cyfrania. A to od razu każe zapytać o wiarygodność filmowych etiud wprowadzonych do tego dokumentu. Choć ich prawdziwość jest potwierdzona przez samego autora lub członków rodziny, doskonale wiemy, że u pisarzy nawet diarystyka i epistolografia są obszarem kreacji. A w sprawie swojej biografii pisarz prowadził przez całe życie konsekwentną politykę selekcji. Poza tym takie paradokumentalne wstawki (fragmentów utworów) zawsze są wizją lub interpretacją reżysera i scenarzysty, są „zabarwione” ich intencją.
Na przykład scena rozstrzeliwania Żydów na podwórku więzienia, przybycia niemieckich filmowców i żądania wystąpienia „ochotnika” jest – excusez-moi le mot – „kameralna”, podczas gdy wiemy, że był to fragment trwającej przez kilka dni masakry; jej pierwszy zbrodniczy akt był dziełem wycofujących się ze Lwowa Sowietów, którzy wymordowali w celach kilka tysięcy więźniów Brygidek, a następne akty reżyserowali przybyli na ich miejsce Niemcy oraz mieszkańcy miasta (a więc Ukraińcy i Polacy) – urządzili oni straszliwy pogrom, zabijając drągami wszystkich Żydów, którzy im się nawinęli pod ręce. Zamordowano w ten sposób około siedmiu tysięcy osób. Część z nich, jak wiemy, zapędzono do wynoszenia i mycia zwłok z cel więzienia. To była więc istna apokalipsa, w której środku znalazł się Lem, ponieważ był wśród tych, którzy wynosili ofiary. To, co widzimy w filmie, nie jest tym samym. Wiem oczywiście, że Lankosz nie miał środków, by pokazać coś takiego w niskobudżetowym filmie dokumentalnym, ale trzeba zaznaczyć, że nakręcona w najlepszej intencji upiorna scena przynosi istotne przeinaczenie: widzimy egzekucję przeprowadzaną na dziedzińcu przez Niemców, nie ma natomiast żywiołowej i straszliwej masakry tysięcy Żydów na ulicach Lwowa. A przecież wśród tych, na których polowano, był bohater filmu. Jest więc jakiś istotny problem z faktograficzną wiarygodnością tego typu rekonstrukcji.
Innym przykładem jest inscenizacja czytania grupce przyjaciół Korzeni. Chcąc nie chcąc, sugeruje ona, że tak wyglądała codzienność środowisk artystycznych w okresie stalinowskim. Tymczasem ta scena sprawia wrażenie, jakby przeniesiono ją na przykład z salonu Walendowskich z drugiej połowy lat siedemdziesiątych21. Za Stalina i Bieruta panował potworny strach. Tego jednak nie widzimy. Choć więc taka scena pewnie miała miejsce, siłą rzeczy wychodzi na to, że dominowały wtedy beztroska i kpiny ze Związku Radzieckiego. Nawet wyreżyserowaną scenę z socrealistycznego Jachtu „Paradise” oglądamy jak zabawną satyrę na antyimperialistyczne agitki, podczas gdy był to socrealistyczny dramat napisany „na serio” (choć dla kasy) i wystawiany w teatrach. Jego przesłanie było antyimperialistyczne i prokomunistyczne, natomiast w tym filmie sztuka ta została sklejona z Korzeniami, które były antykomunistycznym samizdatem. W ten sposób socrealistyczny epizod Lema przefarbowano na wywrotowy. Niezbyt mi to w tym filmie „smakuje”. To tylko dwa przykłady na to, że filmowe inscenizacje, nakręcone w dobrej intencji, bo brakuje autentycznych zapisów filmowych z tych czasów, wtrącają momentami biografię Lema w jakiś cudzysłów albo nie dopowiadają ważnych rzeczy do końca.
Nie mam w związku z tym żadnej mądrej diagnozy czy nawet pretensji do autorów filmu, bo przecież rozumiem, po co wzbogacili go paradokumentalnymi etiudami, ale przyznaję, że mam z nimi kłopot. Co z tym zrobić, nie wiem. Zanim poproszę o komentarz Wojtka i Borysa, chciałbym poznać twój punkt widzenia, Irku, bo nie uczestniczyłeś w powstawaniu filmu, więc patrzysz na niego z boku, zapewne chłodniej niż ja, bo w końcu w nim występuję. Jak odebrałeś ten film? Oglądając go, odczułeś przyjemność czy niepokój, dowiedziałeś się rzeczy nowych, czy potwierdziłeś sobie to, co miałeś już ustalone? W Barcelonie po obejrzeniu go byłeś wzburzony, co żywiołowo wyrażałeś w ogródku restauracji hotelowej. Co cię wtedy tak podkręciło?
Irek Grin: Niestety już nie pamiętam. Teraz oglądam go całkiem spokojnie, więc mogę się tylko domyślać. Może wtedy, podobnie jak ty, irytowałem się, że pewne rzeczy nie zostały w nim powiedziane wprost. Na pewno mogłem też złościć się na zamysł artystyczny, który został wyrażony obecnością tych wkładek fabularnych. Że na nich zbudowano opowieść dokumentalną. Dziś to akceptuję, bo widzę przemyślność i ekstrawagancję takiego pomysłu, ale mojej ówczesnej emocji to nie zmienia, ponieważ mogłem być wkurzony, że w dziesiątą – wówczas – rocznicę śmierci pisarza tak naprawdę nie ma porządnego filmu dokumentalnego o Lemie, a tu pojawia się taki, który jest już interpretacją. Czyli to sytuacja jak z książkami Cherezińskiej, która interpretuje dzieje Łokietka, a my nie znamy źródeł22. Tak, to mogło mnie wtedy drażnić. Nie tak powinien wyglądać pierwszy dokument o Lemie, bo to pisarz, który doczekał się dwóch sążnistych rozmów rzek23, a Orliński miał już wtedy prawie skończoną jego biografię24, więc na podstawie tych materiałów można było skonstruować scenariusz klasycznego filmu dokumentalnego. Tymczasem Lankosz jest w tym filmie arogancki i jak artysta mówi do nas: „Wali mnie, że nie ma dobrego dokumentu o życiu Lema, mało mnie obchodzi prawda historyczna, bo przesączam jego biografię przez siebie”. I to „przez siebie” jest tu kluczowe. To nie musi być zarzut, choć z punktu widzenia historii literatury nim jest. Dla niego jako filmowca istotniejsze było jedno spotkanie z Lemem, które zresztą umieścił wśród tych swoich wstawek i obsadził się w roli Borysa Lankosza.
Stanisław Bereś: Jeśli masz na myśli inscenizowany wywiad z zakończenia, to jest to moim zdaniem inscenizacja ostatniego spotkania Fiałkowskiego z Lemem.
Irek Grin: W ten sposób coś, co jest nienapisane, nieopowiedziane i co rodzi mnóstwo pytań, staje się apokryfem, ewangelią według Lankosza. Ale nie jest prawdziwą opowieścią o Stanisławie Lemie. Czy Lankosz ma do tego prawo? No pewnie, że ma! Ale czy miał prawo do tego w tamtym momencie, gdy właśnie wytrącił oręż z ręki tym, którzy też chcieli nakręcić film o Lemie? No właśnie, jak byś się odniósł, Borysie, do takiego zarzutu? Kiedy pojawiają się książkowe biografie celebrytów, których wydawcy od razu kalkulują, ile będą ich kosztować procesy sądowe (co im się zresztą i tak opłaca), noszą one napis: No autorizada y no oficial.
Stanisław Bereś: Ja muszę dorzucić do tego kwestię niedbalstw kompozycyjnych w tym filmie. Kiedy jest mowa o zajęciu Lwowa przez Sowietów w 1939 roku, widzimy powiewającą flagę ukraińską. Dlaczego nie sowiecką? Przecież taki kadr łatwo znaleźć w archiwach filmowych.
Irek Grin: W ogóle jest pytanie, co ona oznaczała dla Lema? Nie pamiętam, aby kiedykolwiek oświadczył: „Mamy wolne państwo ukraińskie i to jest dobrze”.
Stanisław Bereś: Ale skupmy się przez chwilę na problematycznych przeskokach czasowych: jest mowa o wyjeździe rodziny Lemów ze Lwowa ostatnim transportem do Krakowa, a chwilę po tym następuje scena filmowa zabijania przez Niemców pacjentów szpitala wzięta z filmu Żebrowskiego25, co bez wątpienia miało miejsce o wiele wcześniej. Kawałek dalej, zaraz po wypowiedzi pisarza na temat jego (rzekomej oczywiście) odporności na socrealizm, narrator mówi o jego współpracy z prasą podziemną i tekstach pisanych pod pseudonimami do paryskiej „Kultury” (widzimy jej okładkę z 1978 roku), ale zaraz po tym ukazuje się Gomułka przemawiający na placu Defilad w roku 1956… Jak można zrobić taki błąd? Przyznam, że mnie to drażniło. Pewnie też byłoby lepiej, gdyby ilustracją do ogłoszenia stanu wojennego i pamiętnego przemówienia generała Jaruzelskiego były zdjęcia grudniowe, czyli groźne maszyny bojowe w śniegu i zomowcy grzejący się przy koksownikach, a nie rozbiegane zdjęcia z letnich protestów ulicznych, co widzimy po lekkich koszulkach manifestantów. To niby nic nieznaczące szczegóły, ale psuły mi one wczuwanie się w atmosferę tamtych czasów. Czy ty nie odbierasz tych dekompozycji czasowych jako dezynwoltury? Ty je w ogóle zauważyłeś?
Irek Grin: Tak, zauważyłem. Podobnie pamiętam też reakcję Ukraińców podczas projekcji we Lwowie. Byli zdumieni, widząc swoją flagę, gdy mowa była o zajęciu Lwowa przez armię sowiecką. Ale wrażenia bajzlu kompozycyjnego, tak jak ty, nie mam. A chcesz wiedzieć dlaczego? Bo zwróć uwagę, że oglądając scenę masakry na Brygidkach, widzimy ją oczami Lema. Oczywiście tego na pewno nie wiemy, ale mamy myśleć, że to jest jego relacja26. To powoduje, że wszystkie plany czasowe, które pojawiają się później, zostają jakby wzięte w nawias i stają się… (długo myśli) przysłowiowym życiem, które w chwili śmierci przeleciało mu przed oczami. To jest grube, co mówię, ale niewykluczone. Moim zdaniem Lankosz sugeruje, że Lem z tego podwórka już nie wyszedł i że całe jego późniejsze życie jest przeżywaniem wszystkiego z perspektywy tego strasznego momentu.
Stanisław Bereś: Ależ nie mógł przeżywać przyszłego życia, którego nie znał…
Irek Grin: Ustaliliśmy, że to nie jest film dokumentalny…
Stanisław Bereś: Nie, to ty tak ustaliłeś, ja nie.
Irek Grin: (śmiech) Prawda. To nie jest więc film dokumentalny, ale gest artystyczny Borysa Lankosza, rocznik ’73, autora pozbawionego dziewięćdziesięciu procent doświadczeń swojego bohatera. Ty nazwiesz go, ze względu na jego dekompozycje, grubą reinterpretacją biografii, ale dla mnie jest on wybiciem się Lankosza na niepodległość. Jeśli mam jakiś zarzut pod adresem tego filmu, to brzmiałby on tak: ten sposób opowiadania, upraszczając, z perspektywy samego Lema paradoksalnie mi tego Lema zabiera, w tym znaczeniu, że mi go brakuje jakoś obiektywnie istniejącego. Jeśli się nie mylę i moja intuicja, że oglądamy rzeczywistość przez pryzmat wyobraźni samego autora i magiczny niemal świat wyobrażonej przyszłości, jest słuszna, to mamy do czynienia ze specyficzną odmianą filmu dokumentalnego, bardzo nawet specyficzną.
Stanisław Bereś: Ale ty wiesz, że takim sposobem można usprawiedliwić każde niechlujstwo montażowe? Załóżmy, że na przykład Borys musiał wyjść w trakcie montażu, bo żona miała gorączkę, więc pojechał do niej z lekarstwami, a montażysta, który kiepsko zna historię, położył sekwencje czasowe na wariata, czyli rozstrzeliwanie pacjentów szpitala przez Niemców umieścił po wejściu Sowietów, a Gomułkę przemawiającego pod Pałacem Kultury po publikacjach Lema w paryskiej „Kulturze” – w roku 1978. Po powrocie Borysa montowali dalej, nie cofając się, a ponieważ potem czas montażowy się skończył, te wstawki zostały tam, gdzie są, czyli z błędami, na wieki wieków amen. Mogło tak być? Mogło. A ty teraz dorabiasz do tego całą filozofię „życia po życiu”…
Irek Grin: