Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka zawiera wspomnienia autora z czasu walk na froncie wschodnim.
Schiebel zaczynał jako strzelec motocyklowy w 13 Dywizji Pancernej, z którą dotarł aż nad Dniepr. Tam poznał smak prawdziwej wojny i ból po stracie przyjaciół. W 1942 roku, po kursie w Szkole Wojsk Zmechanizowanych w Poczdamie, trafił do 88 Dywizjonu Strzelców Pancernych (niszczycieli czołgów) – jednej z sześciu tego typu jednostek w armii III Rzeszy. Brał następnie udział w walkach na terenie zachodniej Ukrainy, Małopolski i Śląska. Ciekawe są opisy nie tylko starć zbrojnych, ale także kontaktów z ludnością cywilną zamieszkującą te tereny. Wynika z nich wyraźnie, że ona była główną ofiarą wojny, a nie żołnierze, którzy według autora „jedynie giną”. Choć nie był on fanatycznym nazistą, uważał, że obrona ojczyzny jest nadrzędnym obowiązkiem każdego żołnierza i starał się go sumiennie spełniać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Podziękowania od Wydawcy wersji angielskojęzycznej
Chciałbym podziękować poniżej wymienionym osobom za pomoc w wydaniu tej książki:
• Klausowi Scharleyowi za przetłumaczenie oryginału na język angielski
• Shawnowi Biettnerowi za weryfikację faktów
• serdecznemu przyjacielowi Waldemarowi Trojcy za dostarczenie kolorowych map i poprawienie jakości zdjęć archiwalnych
• serdecznemu przyjacielowi Velimirowi Vuksicowi za dostarczenie czterech doskonałych fotografii
• Januszowi Skulskiemu za dostarczenie kolorowej fotografii na okładkę książki.
Jestem również wdzięczny Wam, czytelnicy, że chcieliście kupić tę książkę, oraz wszystkim tym, którzy pisali do mnie wiele miłych słów zachęty i pochwały. Wasze listy i e-malie pobudzają mój zapał do publikowania najlepszych, dostępnych w języku niemieckim książek i przygotowywania oryginalnych tytułów. Listę dostępnych pozycji możecie znaleźć na stronie internetowej www.jjfpub.mb.ca. Wiele z nich pojawiło się dzięki waszym cennym sugestiom.
Nadal oczekuję Waszych konstruktywnych komentarzy, uwag i wsparcia.
John J. Federowicz
Jeśli nie ryzykujesz w życiu Wtedy nigdy nie skorzystasz z życia
Fryderyk Schiller
W 1991 roku minęło 50 lat od chwili, kiedy niemiecki Wehrmacht ruszył do ataku na Związek Radziecki. Wraz z tym rozpoczęła się katastrofa, która przyniosła wiele niepotrzebnych ofiar. W konsekwencji Rzesza Niemiecka rozpadła się na kawałki, utraciła ziemie na wschodzie, a miliony Niemców domy. Historia zna niewiele podobnych tragedii. Każdy, kto podobnie jak ja, przeżył tamte czasy, nie pragnie już więcej wojny, ale byłoby niedobrze, gdybyśmy milczeli na ten temat. Poprzez opowieść o moich wojennych przeżyciach, zawartych w tej książce, pragnę zrealizować trzy cele.
Po pierwsze, pragnę przypomnieć ludziom rozumnym, że wielu innych uważało, iż nie było dla nich miejsca w tamtych czasach, ale byli potrzebni później do stworzenia demokracji walczącej o pokój. Pragnę moim opisem obudzić w ludziach zrozumienie dla tamtych czasów i dlaczego myśleliśmy, jak myśleliśmy i że za późno było na wybór innej drogi. Niemniej ta książka poświęcona jest wielu moim wiernym towarzyszom broni, którzy przeszli razem ze mną przez piekło frontu wschodniego; tym którzy tam zostali, i tym którzy stamtąd się wydostali.
Dzisiaj większość obywateli naszego kraju traktuje życie w demokracji jako pewnik. My w naszej młodości nie mieliśmy takiego szczęścia, a nasi rodacy z byłej NRD musieli czekać na to kolejne 50 lat, wzdychając do największego skarbu demokracji, do wolności. Niestety wielu naszych obywateli nie rozumie wartości tej zdobyczy. W Śmierci Wallensteina Schiller stanowczo nam przypomina: „Gdzie jest dużo wolności, tam jest wiele błędów, ale najlepsza jest wąska ścieżka obowiązku”.
Takie walory, jak wypełnianie obowiązków, ale również honor, lojalność, patriotyzm, są podstawą życia dla uczciwych ludzi. Te cnoty powinny być cenne i nie mogą budzić podejrzenia tylko dlatego, że przywódcy III Rzeszy starali się je kompromitować. Oczywiście ich istota związana jest z ludźmi i ich czasami i zmienia się wraz ze zmianą sytuacji. Kiedy już uwolnimy je od balastu przejściowego fałszowania faktów, to są one dzisiaj nadal ważne.
Nie ma generacji, która zostałaby obdarzona jedynie idealnymi cechami. Jak to Ernst Jünger opisał w książce Krew i Żelazo, o przygodzie życia, wabiącej nas wszystkich, przynależnej jednak młodym:
Każde czasy mają swoje misje, zobowiązania i przyjemności, i każdy okres ma swoje przygody, i każdy czas ma swoją młodość, która dostrzega swoją porę i miłosne podboje.
Życie samo w sobie jest misją, ale przygoda jest poezją. Obowiązek czyni cel znośnym, ale radość niebezpieczeństwa czyni go lekkim. Z tego powodu nie wstydzimy się być poszukiwaczami przygód.
W bardzo niewielu publikacjach, które ukazywały się od 50 lat, widać jak naprawdę było, jak ważny był ówczesny duch czasu (Zeitgeist). Z powodu trwającego przez dziesiątki lat fałszowania historii tamte czasy i ludzie wydają się dziwni dzisiejszej generacji. Oczywiście, że doświadczenia półwiecza zmieniły również mój punkt widzenia. W 1939 roku umieściłem dobrze znane słowa Horacego w mojej pracy maturalnej:
Dulce et decorum est pro patria mori – Słodko i stosownie jest umierać za ojczyznę.
Zaledwie kilka lat później doświadczyłem naprawdę, co znaczyło umierać na wojnie. To była krew i łzy, ból i katusze, strach i rozpacz, tym właśnie to było. To jest zapomniany grób w środku nicości i niewypowiedziany smutek z powodu poległych ludzi, synów i towarzyszy broni. Z pewnością nie ma nic bardziej honorowego, niż poświęcić życie, aby ratować towarzyszy broni, za wolność, za naród i ludzkość. Ale słodko na pewno nie jest!
Wspomnienia uczestników wojny różniły się z powodu odmienności postrzegania przeżyć ich autorów. Dla jednego wojna stała się wewnętrznym przeżyciem, dla kogoś innego okazała się wypaczeniem humanitaryzmu. Ktoś inny jeszcze widział ją jako test moralny, w którym jego prawdziwe wewnętrzne „ja” zostało bezlitośnie obnażone albo odniósł trwałe psychiczne urazy. Podczas gdy ktoś uczył się modlić na wojnie, inny tracił swoją wiarę. To dlatego istnieje taka mnogość opinii i każda z nich, nie tylko jedna, musi być szanowana. To niosła ze sobą pozorna radość wojny!
Jak więc mam dzisiaj opisać, jak naprawdę wtedy było? Dlatego odkopałem mój dziennik bojowy oraz listy z frontu. To był punkt widzenia młodego człowieka, który pisał w tamtym czasie, będąc ochotnikiem starającym się być dobrym żołnierzem. Ośmieliłem się spróbować być takim.
Realistycznej prezentacji nie można dokonać bez wykorzystania przemożnej ekspresji języka używanego przez specyficzną grupę ludzi. Wiele razy desperacki humor skrywał się za cynicznymi albo makabrycznymi powiedzeniami, którymi żołnierz próbował osłonić własną duszę przed koszmarem wojny.
Jednak w książce o wojnie nie można zapomnieć o umieraniu i zabijaniu ludzi. Zadaniem żołnierza na wojnie jest zatrzymać przeciwnika albo go pokonać. Tak więc, kiedy jest gotów poświęcić życie, nie może podczas bitwy oszczędzać życia przeciwnika. Tak długo jak żołnierz związany jest obowiązkiem obrony kraju, to kłamstwem, a nawet obrazą jest nazywanie go mordercą. Narody na ziemi nadal zmuszane są do obrony przed inwazją zewnętrzną lub klęskami żywiołowymi. Generalnie unikam poruszania kwestii filozoficznych w moich rozważaniach i starałem się stworzyć prawdziwy dokument o wojnie. Nadmierny patriotyzm i pacyfizm już dawno ze mnie uleciały, ale podzielam opinię paryskiego „Figaro”, jaka pojawiła się w kontekście kryzysu w Zatoce Perskiej:
Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż pacyfiści. Tylko zachęcają silniejszych do nadużywania ich potęgi. I dalej osłabiają słabych.
Proszę zatem, wróćcie ze mną do początku czerwca 1941 roku, kiedy dla strzelca motocyklowego Schiebela zaczynała się w Wittenau wojna przeciwko Związkowi Radzieckiemu.
Autor, czerwiec 1991 roku.
1941
Przygoda
Przygoda jest blaskiem, który przyćmiewa strach.
Ernst Jünger
Dniepropietrowsk!
Przed nami wielkie miasto. Nadal bardzo daleko, ale łatwo już było dostrzec, że to potężny okręg przemysłowy.
Dniepropietrowsk!
Jak gardłowo i jak rosyjsko brzmiała jego nazwa! Kiedy wspomniano o nim pierwszy raz dwa tygodnie temu, jako o ważnym celu naszej ofensywy, nikt nie potrafił wymówić bezbłędnie jego nazwy. Podczas upalnych, krwawych dni rajdu wzdłuż zachodniego brzegu Dniepru, to miasto było dla nas jak marzenie, jak senne złudzenie przed naszymi oczami. Dzisiaj wypowiadamy jego nazwę płynnie, jak prawdziwi Rosjanie.
Czy było to zaledwie dwa miesiące wcześniej, kiedy jako strzelcy z 43. Batalionu Motocyklowego, żegnaliśmy się z wioską Wittenau (Uszyce) na Górnym Śląsku i naszymi gospodarzami? Duża biała Litera K wskazywała, że należeliśmy do Panzergruppe Kleist (grupa pancerna Kleista), a mały żółty krąg z krzyżem w środku oznaczał przynależność do 13. Dywizji Pancernej. Jechaliśmy przez tereny Generalnej Guberni, Galicję i Ukrainę: Hrubieszów, Równo, Żytomierz, aż do bram Kijowa. Dalej na południowy wschód: Korsuń, Kamienka Krzemieńczuk i Wierchniednieprowsk. Po pokonaniu prawie 2000 kilometrów, i to wszystko w dwa miesiące, stanęliśmy przed Dniepropietrowskiem! To była naprawdę długa wyprawa!
O, du schöner Westerwald, über deine Höhen pfeift der Wind so kalt (popularna piosenka turystyczna). Pełny zapału, głośniejszy niż melodyczny śpiew wydobywał się z 22 gardeł. Buty wojskowe1 równo wybijały rytm. Strzelcy karabinów maszynowych z 2. Kompanii 43. Batalionu Motocyklowego wracali z zawodów strzeleckich. Wszyscy byli w doskonałych nastrojach.
Przez sześć tygodni kompania stacjonowała w Wittneau (Uszyce), małej wiosce na Górnym Śląsku. Kwatery były wygodne, mało obowiązków, a pogoda wspaniała. Tego wieczoru miał się odbyć wielki bal kompanijny. Od kilku dni był to główny temat rozmów w wiosce. Cywile oczekiwali go tak samo jak żołnierze. Gasthaus Petzka działał na wysokich obrotach. Śpiewy, muzyka, skecze kabaretowe następowały jeden po drugim, a temu wszystkiemu towarzyszyły tańce. Nic dziwnego, że dziewczyny z Wittenau były podekscytowane. Gefreiter Blumenthal pracował bardzo intensywnie jako główny organizator. Wszyscy byli gotowi przysiąc, że będzie to wielkie wydarzenie.
– Edgar, dzisiaj twój wielki debiut aktorski – Willi Tappertt drażnił sąsiada. – Tylko szkoda, że nie ma tutaj żadnego producenta z Ufy (niemieckiej wytwórni filmowej), aby przeżył to przedstawienie.
– Dalej, ty złośliwcze, jeszcze zobaczysz, jakim wydarzeniem będzie mój występ. Każdy, kto ujrzy mnie w roli morderczego kelnera, będzie się bał wyjść tej nocy na ulicę.
– Dobry człowieku, może to ty nie będziesz miał odwagi pokazać się na ulicy po twoim występie! – podpowiadałem ze śmiechem, jako trzeci z naszej gromady.
Poznaliśmy się na kursie dla kandydatów na oficerów (OA – Offiziersanwärten Lehrgang) i zostaliśmy przyjaciółmi. W kompanii byliśmy nierozłączni. Było to nam potrzebne, gdyż jako kadeci nie mieliśmy łatwego życia wśród stada plutonowych i sierżantów z naszej kompanii.
W oddali za strzelcami karabinów maszynowych maszerowali dowódca III Plutonu podporucznik Nickel, oberfeldwebel Hilski i feldwebel Hausmann. Hilskiego można było nazwać gnębicielem kadetów. Nickel, wyróżniający się dowódca plutonu, pewny siebie i energiczny oficer, był odważny aż do zuchwałości i ostry jak brzytwa. Jeśli szeregowiec ośmielił się popełnić błąd, wtedy jego życie nie było łatwe. Ale biada, jeśli jeszcze byłeś kadetem. Wtedy brał się za niego Hilski w taki sposób, że nawet bezdomny pies miał lepiej. Jedno było pewne; już więcej nie popełni takiego błędu.
Z tyłu dobiegł głos oberfeldwebla Hilskiego:
– Kto tak zawodzi jak praczki? Oczywiście kadeci, lepiej żebyście śpiewali sensowne piosenki, jak Finster ist die Nacht (Ciemna jest noc).
Zaśmialiśmy się. Hilski też się zaraził dobrym humorem. Przynieśliśmy ze sobą z kursu kadetów piosenkę o żeglarzu trzymającym wachtę w ciemnej nocy i nauczyliśmy ją naszych kolegów. Stała się ulubioną piosenką kompanii.
– Zugleich2 – rozległa się komenda na przedzie i karabiny maszynowe powędrowały jednocześnie z prawego na lewe ramię. Edgar Sycha, który naprawdę chciał zostać aktorem, zaśpiewał pierwszą nutę:
– Fiii… trzy, cztery!
A kolumna jak jeden mąż wydarła się:
– Finster ist die Nacht und kein Sternlein lacht…3
I tak wmaszerowaliśmy do Wittenau, aby zatrzymać się na wiejskim placu. Podporucznik Nickel kazał nam się rozejść do kwater. Mieszkałem z rodziną Steigerów. To byli biedni ludzie, ale byli gotowi spełnić każde moje życzenie. Kiedy wszedłem do dużego salonu, na stole stała duża taca z kołoczem śląskim.4 Odstawiłem karabin maszynowy w rogu pokoju, zdjąłem kurtkę polową, umyłem ręce w misce z wodą i zaatakowałem ciasto.
Sześć tygodni wcześniej 13. Dywizja Pancerna, do której należała 43. Lehrtruppe, stacjonowała w Bukareszcie. W rzeczywistości dywizja pomagała marszałkowi Antonescu w stłumieniu buntu w jego elitarnej „Żelaznej Gwardii”. Jechaliśmy pociągami u podnóża Karpat, przez węgierską pusztę na Górny Śląsk. Dlaczego odbyła się ta dyslokacja? Nikt nie znał odpowiedzi. Coś nowego na nas czekało. To była nadal wielka przygoda.
Siedzieliśmy wieczorem w czteroosobowym namiocie i rozmawialiśmy. Rull, nasz kierowca, zwany przez wszystkich Ötte, przewodził dyskusji.
– Wszystko, co gadacie, to bzdety. Uwierzcie mi, to nic innego jak wielkie ćwiczenia. Jeśli to byłoby na poważnie, to przeciwko komu mamy iść?
– Ötte ma rację – oberschütze Anton Przybylski, mój drugi strzelec, nie potrafił ukryć faktu, że pochodził z Górnego Śląska i wsparł kierowcę. – Mamy przecież pakt z Iwanem!
– Właśnie, tak. I jeśli to nie Iwan, to kto? – wtrącił się mały szeregowiec Heller
Poczułem chęć, aby zabrać głos.
– Jak dotąd mogę powiedzieć, że jechaliśmy przez trzy dni na wschód razem z przynajmniej trzema czy czterema innymi dywizjami. Jeśli to ćwiczenia, to zjem szczoteczkę do zębów!
Przez chwilę panowała cisza i wtedy cofnąłem się w myślach do pożegnalnego wieczoru z przyjazną ludnością Wittenau. Już podczas marszu do naszej kompanii dołączały ze wszystkich stron kolejne jednostki i staliśmy się częścią wielkiego, pełzającego węża wojskowego.
Podjąłem ponownie wątek:
– Napisał do mnie krewny z Berlina, że w Rzeszy ukazał się artykuł Goebbelsa Kreta, ćwiczenia przed Anglią? Powołujemy się na gazety, jak tylko się ukażą, i myślimy, że to co napisane, to prawda. A przecież Goebbels sprawia wrażenie głupka.5
– Dobrze, przede wszystkim jest on tylko niemieckim pokurczem (Schrumfgermane) – Rull był jedynym, który śmiał się głośno ze swojego dowcipu.
Anton jednak nie zrozumiał żartu.
– Czym jest?
– Człowieku, Antek, jak możesz tak wolno kojarzyć? – Rull gniewnie zareagował. – To oczywiste, że Jüppchen6 wypaplał coś, co miało być tajemnicą.
– Ale Anglia przecież leży na zachodzie – wtrącił się Heller. – A my pchamy się na wschód!
– Ostatnie plotki z latryny potwierdzają, że Kaukaz jest na rzeczy – próbowałem wyjaśniać. – Rosjanie zgodzili się, abyśmy przeszli przez ich kraj. A potem pójdziemy na Egipt i spotkamy się po drugiej stronie z Rommelem!
– Chłopie! Może być coś takiego? – Rull nie ukrywał entuzjazmu. – To w taki sposób dopadniemy Angoli poza ich cholerną wyspą!
Domysłom nie było końca, ale tylko przez chwilę. Byliśmy odurzeni tymi spekulacjami, które krążyły wokół jako plotki i przypuszczenia. Wreszcie powróciliśmy do namiotów. Ötte jako pierwszy objął wartę.
Heller obudził mnie na ostatnią zmianę warty. Ziewnąłem potężnie i klepałem dłońmi po całym ciele, aby wypędzić z niego zimno i drętwotę. W powietrzu rozległ się szum. I wtedy zobaczyłem cienie samolotów na tle horyzontu budzącego się dnia. Wszystkie leciały na wschód.
– A teraz, gdzie one lecą? – spytałem zadziwiony.
– Musiało stać się coś wielkiego – podejrzewał Heller – to już drugi dywizjon przeleciał nad nami.
Pół godziny później ponownie na wschodzie rozległo się dudnienie. W międzyczasie zrobiło się na tyle jasno, abyśmy mogli rozpoznać samoloty z powracających dywizjonów. To były Ju-88. Z zachodu nadleciały ciężkie bombowce, tym razem były to He-111.
Nieustanny warkot silników na niebie obudził nas wszystkich. Coraz więcej chłopaków wychodziło z namiotów i pytało ze zdziwieniem i obawą, co się działo. Ktoś włączył radio w kübelwagenie7 szefa kompanii8. Znajomy głos dobiegł do nas, kiedy ktoś przekręcił potencjometr głosu do maksimum:
…Związek Sowiecki nieustannie wzmacniał swoje oddziały przy wschodniej granicy Niemiec … w ostatnich kilku tygodniach notowaliśmy coraz więcej i więcej otwartych naruszeń granicy. Z tego powodu zdecydowałem przekazać los przyszłości narodu niemieckiego ponownie w ręce naszych żołnierzy…
Unteroffizier Raschak, dowódca naszej drużyny, potrząsnął głową z troską:
– Nikt o tym nie mówił, ale wszyscy się domyślali. To jest wojna przeciwko Ruskim i to nie będzie dziecinna zabawa.
Staliśmy się śmiertelnie poważni. Na wschodzie nasi towarzysze broni już przekroczyli granicę sowiecką. Wkrótce my tam będziemy. Godzinę później cała kompania już jechała w tamtą stronę.
– Bum, bum, bum, bum!– rozlegał się wybuch po wybuchu.
Na południu, za ścianą lasu, strzelały sowieckie baterie. Ponownie rozległo się wycie, potworny grzmot wybuchu, kiedy pocisk przypadkowo uderzył gdzieś w miękką glebę wśród cmentarnych nagrobków. Ziemia, kawałki drewna i kamienie fruwały w powietrzu. Siedziałem skulony w świeżo wykopanym grobie i mocno ściskałem w dłoniach MG-34. Drżałem przy każdym wybuchu i stukałem hełmem o krawędź hełmu Antka, mojego amunicyjnego, który przykucnął obok mnie. Wysunęliśmy głowy podczas krótkiej przerwy w ostrzale i gapiliśmy się na nasze pobladłe twarze. Mój wzrok przyciągał również duży kamienny nagrobek, całkowicie pokryty hebrajskimi napisami.
Ze wszystkich miejsc, to właśnie na żydowskim cmentarzu przeszedłem chrzest ogniowy.
Podobna myśl musiała nawiedzić Antka:
– Pierona, czy jestem Żydem, czy też pomyliłem cmentarze?
– Chłopie, do cholery, kogo to dzisiaj obchodzi – usiłowałem uwolnić się od własnych obaw. – Bezpośrednie trafienie w nasz dołek i nikt nie będzie się interesował, co w nim było.
Dreszcz wstrząsnął ciałem Przybylskiego. Było mu zimno, albo … ja też wzdrygnąłem się kiedy kolejny pocisk wybuchł cholernie blisko.
Antek przez chwilę wsłuchiwał się podejrzliwie.
– Możesz przestać się trząść, Iwanom skończyły się pociski – stwierdził i przerzucił nogi ponad krawędzią dołu.
Naprawdę zrobiło się cicho. Rzuciłem karabin maszynowy na stertę pulchnej ziemi i po chwili zrobiłem to samo z dwiema skrzynkami amunicji.
Spoza kamieni nagrobnych, dołów i załomów muru cmentarnego wychodzili nasi kumple z pierwszego plutonu. Dla większości z nas był to chrzest ogniowy. Po raz pierwszy ktoś strzelał do nas i słyszeliśmy wycie pocisków albo gwizd przelatujących odłamków. To nie była ślepa amunicja, nie udawane wybuchy podczas ćwiczeń poligonowych, to stawało się krwawą rzeczywistością. Weterani, ci którzy brali udział w kampaniach we Francji i Polsce, otrząsnęli się najszybciej.
– No, dzieciaczki – zapiał unteroffizier Blumenthal. – Czy już zdążyliście narobić w pieluszki? Ale teraz nie płaczcie! Mamusia zaraz przyjdzie i założy wam nowe pieluchy.
Skończył przemowę, a potem przez kilka minut dowcipy latały między nami i tylko leje po wybuchach czy też roztrzaskane płyty grobowe przypominały nam, że przeżyliśmy pierwsze fajerwerki w Rosji.
– Ten Łuck to pieprzony grajdół, ale wsio rawno, to już nie ma znaczenia. Posłali nas wszystkich na żydowski cmentarz! – Jak już Antek uczepił się jakiegoś tematu, to nie chciał go odpuścić.
– Jest w tym coś ciekawego – błysnąłem wiedzą ze szkoły średniej. – W Galicji połowa ludności w miastach to Żydzi.
Antek chciał dalej drążyć temat, ale Raschak zawołał:
– Pozbierajcie swoje graty i zbierzcie się na ulicy.
Jak tylko tam się znaleźliśmy, od razu dostrzegliśmy nasze motocykle naprzeciwko cmentarza. Szybko pochowaliśmy broń i amunicję. A po chwili jechaliśmy na południowy wschód, obok lasu, z którego ostrzeliwali nas Rosjanie. Patrzyliśmy podejrzliwie w jego stronę, ale panowała tam cisza i nie było nawet śladu żołnierzy wroga.
Droga była nędzna, czasami przypominała ścieżkę. Nie dało się jechać szybko, ale w sumie utrzymywaliśmy dobre tempo przejazdu. Po pewnym czasie mogliśmy poruszać się trochę szybciej.
– Zaczynam wierzyć, że wreszcie wyprzedziliśmy Iwanów – powiedział Rull, gość naprawdę słusznego wzrostu.
– I zaczną strzelać nam w tyłki – prorokował Antek, po czym rozejrzał się podejrzliwie, jakby przeciwnik już siedział nam na plecach.
– To wariacka wojna – stwierdziłem – przed nami czołgi miażdżą Rosjan, a ci znowu skradają się za naszymi plecami. Przy tym tempie natarcia nasze woły z piechoty po prostu nie są w stanie dotrzymać nam kroku.
Pojawiła się nowa wioska. Wzdłuż jej głównej ulicy stali rzędami ludzie i machali do nas przyjaźnie rękami.
– Patrzcie na to – krzyknął Rull. – W Łucku gapili się na nas podejrzliwie, a tutaj witają nas jak jakieś gwiazdy kina!
– To muszą być Ukraińcy, których uwalniamy od Rosjan, a może to nawet miejscowi Niemcy. W tym rejonie musi być dużo etnicznych Niemców.
Jak tylko się zatrzymaliśmy, cywile zaczęli gromadzić się wokół pojazdów. Kobiety nieśmiało dotykały ramion żołnierzy. Niektóre przyniosły mleko i kawałki chleba. Zgarbiony starzec oferował nam jajka. Wielką radość wywołały papierosy, które dawaliśmy w zamian za żywność. Jednak bratanie się trwało tylko chwilę, gdyż musieliśmy jechać dalej.
Późnym popołudniem następnego dnia na horyzoncie pojawił się las. Byliśmy jakieś 1000 metrów od niego, kiedy na jego skraju dostrzegliśmy oślepiający rozbłysk, a potem doleciał do nas odgłos wystrzału.
– Mój Boże, czy to nie był nasz pancerny wóz rozpoznawczy (Panzerspähwagen). Rozwalili go! – krzyknąłem przerażony.
– Wszyscy na ziemię! – dowódca kompanii, kapitan Cochius, nie tracił czasu i już wydawał pierwsze rozkazy.
Chwytaliśmy za broń i skrzynki z amunicją, po czym zeskakiwaliśmy z motocykli. Kierowcy zawracali je i odprowadzali w bezpieczne miejsce. Początkowo panowało kompletne zamieszanie, ale rozległo się tylko kilka wystrzałów. To artyleria, armaty przeciwpancerne i moździerze obrały nas za cel i w powietrzu oprócz świstu pocisków rozległ się huk wybuchów.
– Rozproszyć się, rozproszyć! – krzyczał dowódca kompanii. – Pierwszy pluton pośrodku, drugi na lewo, a trzeci na prawo. Karabiny maszynowe mają zająć pozycje za ich plecami!
Kompania powoli zbliżała się do skraju lasu szeroko rozciągniętą tyralierą. Drugi czterokołowy samochód rozpoznawczy pędził od strony lasu, wioząc na pancerzu tych, którzy ocaleli z pierwszego, zniszczonego pojazdu. Młody porucznik zeskoczył z niego i zameldował się naszemu kapitanowi.
– Skraj lasu obsadzony przez armaty przeciwpancerne i piechotę wroga. Możliwe, że są tam również czołgi.
Jakby na sygnał kilka czołgów wytoczyło się poza linię lasu, zatrzymały się na chwilę i od razu rozpoczęły ostrzał.
– Czołgi, czołgi – wszędzie rozległy się okrzyki.
Od razu ogarnął nas szok na granicy paniki. Dla większości z nas było to pierwsze spotkanie ze stalowymi kolosami. Jeszcze nie byliśmy uodpornieni na „czołgową panikę”, przez którą nawet najodważniejsi musieli przejść w jakimś momencie. Wszyscy miotali się w przerażeniu, większość gotowa do ucieczki. Nawet samochód pancerny szybko wycofywał się zygzakiem. Rosjanie naprawdę wściekle go ostrzeliwali. Nasz oficer wydzierał się bezradnie:
– Zatrzymać się i kłaść się na ziemi. Przygotować amunicję przeciwpancerną i strzelać!
Wszystko na darmo, strach był zbyt wielki. Nic nas nie mogło zatrzymać i chwiejnym krokiem wycofywaliśmy się przez zaorane pole. Z tyły podjechał samochód terenowy, holując lekką armatkę przeciwpancerną. Ta szybko stanęła na stanowisku ogniowym. Ten widok był jak zastrzyk nadziei na przeżycie i przywrócił nam przytomność. Oberfledwebel Hilski jak zawsze znalazł odpowiednie słowa:
– Nie uciekniecie od tych ruchomych sraczy!
Wszyscy zawróciliśmy i ruszyliśmy w stronę przeciwnika. Nasza armatka strzelała bez przerwy, podczas gdy czołgi wycofały się, próbując z kolei nas ostrzeliwać.
– Kompania, okopać się!
Machałem saperką jak szalony. Żołnierze powoli znikali w ziemi, nieustannie ostrzeliwani przez czołgi, tak samo jak artylerię i piechotę wroga. Tylko mały Prott, trzeci strzelec z 3. Drużyny, leżał nieruchomo.
Całkiem dobrze, pomyślałem, przerzuciłem karabin maszynowy przez usypaną stertę ziemi i zakotwiczyłem jego dwunożną podstawę, po czym sprawdziłem celownik. Przybylski leżał obok mnie, niemal się przytulając.
– Ile mamy amunicji, Antek?
– Dwie skrzynki.
– Cholera, to nie za dużo. Mam tylko jeden bęben z pociskami przeciwpancernymi.
– Tak czy inaczej, są bezużyteczne.
Zastanawiałem się, czy Rosjanie umrą ze śmiechu, kiedy zaczniemy do nich z tego strzelać.
– Pierona, zamknij się, ty tępy dupku! – Antek naprawdę się wściekł. – Żarty sobie robisz, kiedy Rosjanie zaraz dobiorą się do naszych tyłków.
– Już to zaczęli robić!
Skraj lasu zdawał się ożyć. Pojawiły się postacie w brązowych mundurach i po chwili gęsta linia piechurów ruszyła w naszą stronę. Wokół nas bez przerwy wybuchały pociski, strach było nawet podnieść głowę. Odezwał się porucznik Nickel:
– Niech piechota Rosjan podejdzie bliżej. Dam komendę do otwarcia ognia. Ustawić celowniki na 300 metrów!
Nie miałem dobrych przeczuć, kiedy ustawiałem celownik na wskazany dystans.
– Co się dzieje z Prottem? – spytał Nickel.
– Jest tylko ogłuszony. Dostał odłamkiem w hełm – uspokajał go cicho plutonowy Blumenthal.
Z dołka strzeleckiego, oddalonego ode mnie o jakieś 50 metrów, ktoś szybko pomachał ręką. To był mój przyjaciel Tappert. A potem w ten sam sposób Edgar Sycha dał znak, że żyje. Ja też pomachałem im ręką.
– Psiakrew! Kryjcie się! – krzyknął gniewnie podporucznik Nickel.
– To ciągle ci kadeci! – unteroffizier Raschak burczał oskarżycielsko.
Piechota rosyjska podchodziła coraz bliżej. Można było rozpoznać pojedyncze sylwetki, oficerów maszerujących na przedzie, komisarzy w dziwnych skórzanych czapkach, a za nimi dwie gęste linie „mużyków”.
– Uwaga – padła komenda.
Czułem, jak serce podeszło mi do gardła. Dłonie miałem spocone, kiedy zdejmowałem bęben z pociskami przeciwpancernymi i zakładałem taśmę amunicyjną do zamka karabinu. Zatrzasnąłem pokrywę i odciągnąłem dźwignię spustową. Antek majstrował jeszcze przy taśmie, poprawiając położenie poszczególnych pocisków.
– Strzelać bez rozkazu! – padła głośna komenda.
Przycisnąłem kolbę karabinu maszynowego do ramienia i wycelowałem. Nacisnąłem spust po krótkiej przymiarce celu. W tym samym momencie 17 pozostałych celowniczych z naszej kompanii zrobiło to samo. Dodatkowe wparcie ogniowe zapewniał pluton broni ciężkiej, rozmieszczony za naszymi plecami. Nic nie budziło w Rosjanach większego strachu, jak niesamowite tempo ostrzału z MG-34. Nazywali tę broń „śmiertelną kosą”. Skutek działania blisko rozmieszczonych „kos”, które nagle zaczęły kosić szeregi żołnierzy w ziemistych mundurach, był przerażający i demoralizujący. Atak wroga zatrzymał się natychmiast. Początkowo pojedynczo, a potem grupkami, Rosjanie uciekali na tyły, pod osłonę lasu. Ich trasa odwrotu usłana była brązowymi wzgórkami rannych i zabitych ludzi.
Jako osłona ogniowa albo w ramach rewanżu kilka lekkich sowieckich czołgów wyjechało z lasu i intensywnie ostrzeliwało nasze pozycje. Nawet armatka została trafiona i już nie nadawała się do walki. Jednak do tej pory już opanowaliśmy strach przed czołgami, a skuteczna obrona dodała nam odwagi. Szybko załadowaliśmy pociski przeciwpancerne i celowaliśmy w szczeliny obserwacyjne sowieckich czołgów.
Powoli maszyny wroga znikały w lesie z naszego pola widzenia. Zaczął szybko zapadać zmierzch. Nie otrzymaliśmy żadnego wsparcia, ale nadeszły niezbyt pocieszające wieści, że Rosjanie odzyskali Łuck. Mieliśmy dwóch zabitych i licznych rannych, którymi trzeba było się zająć. Jak rozwinie się sytuacja?
To była przygnębiająca noc. Nikt nie mógł zasnąć, myśląc, że w zasadzie byliśmy w okrążeniu. Przez całą noc dobiegały do nas odgłosy pracy silników i chrzęst gąsienic. Przeciwnik ewidentnie grupował większe siły, a nocne odgłosy działały nam na nerwy. Byliśmy wdzięczni losowi, kiedy rankiem bateria lekkich haubic polowych zajęła pozycje za nami.
Budził się świt. Co mogło wyłonić się z tego groźnego lasu? A potem zaczęło się. Pokazały się czołgi, artyleria ożyła i widać było sowieckich piechurów. Ale nasze haubice rozpoczęły ostrzał, zanim Rosjanie zebrali się do ataku. Było ich tylko cztery, ale strzelały niemal jak karabiny maszynowe. Rosjanie stracili kilka czołgów i armat, zanim zdążyli oddać choćby jeden strzał. To mocno wyjaśniło sytuację. Sowieci wycofali się, kiedy nasze karabiny maszynowe zaczęły omiatać ogniem skraj lasu. Nasza grupa bojowa wykorzystała to i wycofała się na zachód. Pokonywaliśmy otwarty teren mocno rozproszeni. Rosjanie cały czas nas ostrzeliwali, ale nie próbowali ścigać.
Dotarliśmy do miejsca postoju motocykli, gdzie zajęliśmy pozycje ubezpieczające. A potem przyszły dobre wieści, że Rosjanie wycofali się z Łucka. Kiedy nasza tylna straż zameldowała, że przeciwnicy, z którymi potykaliśmy się przez kilka minionych godzin, wycofali się na wschód, mogliśmy kontynuować natarcie.
Był ładny, ciepły niedzielny poranek. Kompania spędziła noc w sielankowym otoczeniu na skraju miasta. Unteroffizier Raschak wyżebrał gdzieś litrową puszkę skondensowanego mleka, którym z przyjemnością się raczyliśmy.
Nagle krzyki, ludzie zaczęli biegać bezładnie i bzyczenie wypełniło powietrze wokół nas. Rozglądaliśmy się zaskoczeni, a potem uciekaliśmy, jakby gonił nas diabeł, dziko machając rękami. Cała kompania zwiewała przed rojem pszczół. Jacyś naprawdę chciwi chłopcy przewrócili ule, aby dobrać się do miodu i teraz pszczoły brały rewanż za rabunek. Kiedy wściekłe owady już się uspokoiły i udało się opanować sytuację, winowajcy musieli odcierpieć swoje winy za paskudnie pokąsanych towarzyszy broni.
Odbyło się nabożeństwo w kościele polowym przy sporej publiczności, ponieważ nasi klerycy9 obrządku katolickiego i luterańskiego byli ogólnie szanowani i lubiani. Potem obydwaj zasłużenie otrzymali Krzyże Żelazne. Leżąc wokół nich, jak grupa plażowiczów, słuchaliśmy kazania. Ale przerwał je goniec motocyklowy.
– Alarm! – krzyknął – Wszyscy do maszyn!
Dywizyjny kapłan powstrzymał nas, gdy podrywaliśmy się na równe nogi.
– Poczekajcie chwilę, chłopcy! Zawsze znajdzie się czas na krótką modlitwę.
Chórem odmówiliśmy Ojcze nasz i kapłan nas pobłogosławił. A potem pobiegliśmy do motocykli.
Kilka chwil później już mknęliśmy przez Równo i pozostawiliśmy je za plecami, jadąc na wschód szeroką, dobrze utwardzoną jezdnią z pokruszonego betonu. Jechaliśmy dość szybko, ponieważ nasza misja wymagała pośpiechu.
– Gdzieś musi nieźle śmierdzieć – krzyknął Rull pod wiatr i poprawił gogle przeciw pyłowi, ponieważ nasza kolumna skręcała na polną drogę, wiodącą na południe.
Kierowcy musieli wykazać się niezłymi umiejętnościami, aby omijać liczne koleiny i wyboje na drodze.
Pędziliśmy jak szaleni przez prawie trzy godziny. Stać! Oficer dyżurny stał przy drodze i informował o sytuacji dowódcę naszej kompanii. Szybko poznaliśmy szczegóły: duże siły przeciwnika atakowały południową flankę naszego zgrupowania. Piechota już poniosła spore straty i musiała się wycofać. Nasza kompania miała zapełnić jak najszybciej lukę powstałą we froncie. Najszybciej!
Po kilku kilometrach jazdy ujrzeliśmy kolejną wioskę.
– Złazić z maszyn! Formować tyralierę!
Rozkaz wykonaliśmy, jakby to były ćwiczenia. Motocykle gdzieś znikły za nami. Słyszeliśmy świergot kul karabinowych i miarowy stukot sowieckich Maximów. Czasami odezwał się Ratsch-bum, czyli rosyjska armata przeciwpancerna typu ZiS, a może to jednak były czołgi?
Pluton zbliżył się do skraju wioski. Porucznik Nickel wszedł na wiejską uliczkę na czele drużyny Blumenthala. A my pod dowództwem Raschaka powoli przedzieraliśmy się przez podwórza i sady. Przeklinałem cicho pod nosem. Nieustanne przełażenie przez płoty i żywopłoty z karabinem maszynowym było piekielnie męczące. To nas spowalniało i przez to straciliśmy kontakt wzrokowy z oddziałem Blumenthala. Za jednym z domów leżało kilku naszych rannych i wyczerpanych piechurów.
– Człowieku, ledwie uciekliśmy – sapał oberschnäpser (pogardliwie obergefreiter) ranny w płuco. – Rosjanie nam z pewnością dokopali.
– Czy mają czołgi? – spytał Raschak.
– Całą chmarę, ale na szczęście nie mogli przejechać nimi przez rzekę.
– Idziemy – Raschak powiedział do nas. – Musimy podejść bliżej.
A potem przypomniał sobie rannego obergefreitera.
– Na twoim miejscu nie paliłbym papierosa z przestrzelonym płucem.
Dalej przedzieraliśmy się przez labirynt ogródków i sadów. Ostrzał stawał się coraz donośniejszy, a potem usłyszeliśmy stukot naszych MG-34. Jak się okazało, chłopcy Blumenthala już walczyli. Wtedy z boku ktoś nadbiegł, okazało się, że to porucznik Nickel. Machał do nas rozpaczliwie i wydzierał się:
– Gdzie do tej pory się włóczyliście? Łazicie tutaj, podczas gdy moi chłopcy wykrwawiają się na śmierć! Blumenthal nie żyje!
Dopiero wtedy zauważyłem, że po policzkach oficera płynęły łzy. Byli przecież przyjaciółmi. A poza tym nie było takiego, który nie lubił Blumenthala!
Pomimo niesprawiedliwych oskarżeń, albo może właśnie z ich powodu, nasz pluton ruszył na przeciwnika bez dalszych rozkazów. Jak nafaszerowani prochami obserwowaliśmy, kiedy z dwóch naszych stron ludzie w szarych, polowych mundurach szykowali się do natarcia.
Rozległo się szorstkie „Hurrra”, a my dołączyliśmy do wrzeszczącej gromady i strzelaliśmy przed siebie, trzymając karabiny przyciśnięte do bioder. Obserwowałem wszystko jak przez mgłę, gdy Rosjanie uciekali z kryjówek i padali pod gradem naszych pocisków. Gdzieś z boku kilku z nich próbowało odciągnąć Maxima na dwóch kołach. Jeden z nich dostał postrzał i upadł na ciężki karabin maszynowy, a reszta rzuciła się natychmiast do ucieczki. Ale skąd nadal brał się ten ciężki ostrzał Iwanów? Z koron drzew! Hofmann, inny celowniczy z mojego plutonu, i ja, zaczęliśmy na leżąco ostrzeliwać szczyty drzew. Dopiero wtedy zrobiło się naprawdę cicho.
Z drugiego brzegu rzeki zaszczekała armata czołgowa. Pocisk uderzył w pierwszą chatę. Od razu dpowiedziała nasza armata przeciwpancerna. Jak szybko ją tu przywieźli! Już pierwszy jej pocisk trafił w cel. Daleko na polu z prawej płonął sowiecki czołg.
Dwie godziny później już wszystko dookoła stało w ogniu. Chowaliśmy się w dołkach strzeleckich, które wcześniej wykopali Rosjanie, kiedy umacniali przyczółek. Nadszedł zmrok, ale my nadal mogliśmy w świetle płomieni obserwować ruchu po stronie przeciwnika. Przeszkadzał mu w tym trochę nasz ostrzał nękający. To była paskudna noc, którą spędziliśmy w wilgotnej ziemi nad rzeką, razem z martwymi Rosjanami. Wioska za nami płonęła złowrogo i padał bez przerwy deszcz. Nikt nawet nie myślał o śnie.
Piechurzy z naszego pułku zjawili się wczesnym rankiem i dzięki osłonie ogniowej przeprawili się przez rzekę na pontonach. Udało się im to za pierwszym razem, a my wycofaliśmy się do spalonej wioski.
Kilka kilometrów dalej na wschód okopaliśmy się wieczorem na wschodnim zboczu wzgórza. Mieliśmy zabezpieczać flankę naszej straży przedniej, która utknęła na „Linii Stalina”.
– Człowieku, jak długo ma trwać ten obłęd wokół nas? Od tygodnia nie możemy posunąć się do przodu, a teraz próbujemy wygrać wojnę w jeden dzień! – wołałem do swojego kierowcy.
Gefreiter Rull odwrócił brudną twarz do mnie, wypluł pył, jaki zebrał mu się na zębach i uśmiechnął się. Przez to jego białe zęby mocno kontrastowały z poczerniałą twarzą.
– Siedzisz na foteliku motocyklowym jak księżniczka na ziarnku grochu! A może pupa ci stwardniała jak podeszwa?
– Możesz tak gadać, co ci się podoba, Otte – skarżyłem się – ale to ty siedzisz na swoim foteliku jak babcia na miękkiej poduszce w fotelu bujanym i jeszcze do pełna zapakowałeś przyczepkę gratami. Pewnie, że mnie tyłek boli. Dzisiaj medyk będzie musiał mi dać na noc opaskę uciskową.
– Ojej, czyżby nasz kadecik dostał pupki pawiana? Uważaj, one chyba naprawdę mają hemoroidy.
– Hemoroidy, a co to ? – spytał niewinnie Rull. – Czy to coś do jedzenia?
– Jak zawsze! Ötte myśli tylko o napchaniu gęby – odpowiedziałem.
– Co za fantastyczna potrawka! Trzy kromki pokruszonego chleba na cały dzień! – narzekał wielki kierowca, który ważył ponad 100 kilogramów. – Mój żołądek skurczył się do wielkości wysuszonej śliwki.
– Może skurczy ci się też głowa, to i wtedy puszka wystarczy dla niej.
– Nasz kurczący się Niemiec działa na wyobraźnię – zadumał się Ötte. – Na Śląsku, mój drogi Antku, wygrałbym konkurs piękności nawet ze skurczoną głową.
– Za dobrze wam idzie, chłopcy – zacząłem gniewnie, trzymając się koła zapasowego i spojrzałem ponuro w kierunku frontu.
Przed nami jechał motocykl dowódcy plutonu, za nami jechał kolejny bmw z karabinem maszynowym, w czwartym i ostatnim jechał dowódca półplutonu. Stanowiliśmy straż przednią całego batalionu. Coś jednak nie było w porządku. Przed nami znajdowały się dwa pojazdy rozpoznawcze. Cała grupa bojowa zmierzała na wschód, gdzieś między Równem a Żytomierzem. Głównym celem był Kijów.
Nagle motocykl na czele zatrzymał się. Pozostałe zrobiły to samo.
– Pojazdy rozpoznawcze wracają, czyli coś złego musiało stać się na froncie – zawołał Raschak.
Ośmiokołowy transporter opancerzony pędził jak diabli i zatrzymał się tuż przed dowódcą naszego oddziału. W wiosce przed nami dostrzeżono duże oddziały wroga. Nowy rozkaz brzmiał:
– Pędzić jak najszybciej! Opanować wioskę siłą rozpędu! Broń przeciwpancerna na czoło!
Dwa samochody terenowe ciągnące armatki przeciwpancerne dołączyły do naszego plutonu. A potem w drogę. Pędzące pojazdy wzbijały olbrzymie tumany pyłu. Jeśli przeciwnik zauważył cokolwiek, to i tak nie byłby w stanie ocenić dokładnie, kto się do niego zbliżał.
Zamocowałem karabin maszynowy na ruchomym stojaku przy bocznym wózku. Samochody pancerne zjechały z drogi na pole i towarzyszyły nam jako osłona skrzydeł. Pierwsze domy pojawiły się w zasięgu wzroku. Nie zwalniając ani trochę, wjechaliśmy do wioski. Wszystko zależało od efektu zaskoczenia. Kobieta, która najpewniej myślała, że ma przed sobą swoich rodaków, klaskała radośnie rękami nad głową. Z domu za nią wyszło dwóch żołnierzy. Byli wystraszeni i początkowo myśleli pewnie o ucieczce, ale pozostali na miejscu, wznosząc ręce do góry. Jadące za nami oddziały wezmą ich do niewoli. Do tej chwili nie padł nawet jeden strzał. Między oddalonymi domami widać było dużą przerwę, a dalej kolejną wioskę. Duża grupa Rosjan maszerowała we wzorowym szyku; najwidoczniej ćwiczyli musztrę.
– Raz-dwa, raz-dwa – sowiecki kapral dyktował tempo marszu na tyle głośno, aby utrzymać zwartość kolumny.
Gdy przejeżdżaliśmy obok nich, cała zdyscyplinowana grupa zmieniła się w bezładny tłum. Sowieccy żołnierze zaczęli uciekać niemal wprost pod koła samochodu pancernego, który się zatrzymał w pozycji gotowej do strzelania. Widząc to, Rosjanie poddawali się. Dla nich wojna skończyła się, zanim zaczęła.
Naprzód! Przed nami pojawił się plac z nieodłącznym pomnikiem Lenina. Padły pierwsze strzały. Z któregoś z domów zaterkotał Maxim.
– Załatwić go! – krzyknął Raschak do nas.
Rull gwałtownie skręcił i nacisnął na hamulce. Ledwie maszyna się zatrzymała, zaparłem się nogami, wycelowałem i nacisnąłem spust. Salwa pocisków odrzuciła sowiecki cekaem na bok. Reszta naszej grupy gnała przed siebie bez zatrzymywania.
– Za nimi – krzyczałem, widząc że postacie w brunatnych mundurach chowały się za domami.
Rosjanie ewidentnie zmykali w zarośla porastające skraj wioski.
To nie była jednak nasza robota, gdyż inne kompanie już otaczały wioskę z dwóch stron. Iwany szybko wpadali w ręce ich żołnierzy.
Dojechaliśmy do ostatnich domów. Kilkaset metrów za nimi stały dwa sowieckie czołgi. Ostrzeliwały nasze samochody pancerne, które ukazały się między zabudowaniami. Armatki przeciwpancerne szybko zajęły pozycje ogniowe. Mój Boże, ci chłopcy naprawdę działali szybko. Odprzodkowali armatę, obrócili ją i już strzelali. Ten manewr mieli doskonale wyuczony. Pierwszy strzał, zaraz potem drugi, trafienie!Jeden czołg buchnął dymem, a załoga uciekała z niego. Drugi czołg typu BT zygzakiem wycofywał się do strumienia.
– Pluton, zsiadać z motocykli i przeczesać teren aż do potoku!
Raschak kazał nam poruszać się wachlarzem. Zbliżaliśmy się do unieruchomionego czołgu. Przeszedłem przez ciało martwego Rosjanina i zacząłem obchodzić czołg razem z dowódcą plutonu. Nagle wybuchła chaotyczna strzelanina.
– Ostrożnie. Ktoś leży pod czołgiem – krzyknął któryś z grupy żołnierzy stojących po drugiej stronie sowieckiej maszyny.
Pochyliłem lufę karabinu maszynowego, aby posłać serię pocisków pod gąsienice czołgu. Okazało się to niemożliwe, ponieważ stałem zbyt blisko niego. Wtedy coś walnęło mnie w stopę jak młot i przewróciłem się na ziemię. A niech to! Iwan postrzelił mnie w stopę. Leżałem na ziemi wściekły na siebie. Wsadziłem lufę pod gąsienicę i wystrzeliłem serię pod podwozie, tam gdzie dostrzegłem rozbłysk z lufy. To musiało zadziałać, gdyż zapanowała cisza.
Wstałem z jękiem, opierając się na karabinie maszynowym. Dostrzegłem w bucie otwory wlotowy i wylotowy. Z każdego z nich ściekała strużka krwi. Raschak machnął na kübelwagen i pomógł mi do niego wsiąść. Kiedy zawozili mnie do punktu opatrunkowego, spojrzałem na moją drużynę, która powoli zmierzała do strumienia.
Drodzy rodzice!
Informowałem was ze szpitala w Żytomierzu, że zostałem ranny i o moich przeżyciach do tej pory. Mogę mieć jedynie nadzieję, że mój list do Was dotarł, więc nie musicie się niepotrzebnie martwić podczas tych bogatych w wydarzenia tygodni.
Będę pisać jedynie o przeżyciach od chwili, kiedy zostałem ranny. Nie zaczęło się tak cicho, jak można było się spodziewać. Kiedy ktoś zostaje ranny, odsyłają go na tyły i teoretycznie nic więcej nie może się ci przytrafić. Jejku, nic z tego, wręcz przeciwnie. Jako ranny żołnierz znalazłem się w sytuacji, która naprawdę mnie przeraziła.
W każdym razie, kiedy zostałem ranny, przebywaliśmy przez całą noc w wiosce, którą niedawno zdobyliśmy. Początkowo dobrze spałem na noszach. Przedtem nieźle się upiłem. Szef 5. Kompanii odwiedził mnie oraz innego żołnierza i przyniósł nam trochę wina. Następnego dnia załadowali nas do ambulansu (Sanitätskraftwagen – Sanka) i jechaliśmy w kolumnie zaopatrzenia. Nie mogliśmy jechać na tyły, gdyż Rosjanie ponownie byli za naszymi plecami. Przez kilka dni nawet mysz nie mogła się prześlizgnąć, to była szalona wojna! Doskonale spałem aż do południa, pomimo okropnych wybojów na drodze. Ale potem nadeszło nieprzyjemne przebudzenie.
Niedaleko od nas pojawiły się dwa sowieckie pociągi pancerne, przemieszczające się równolegle do trasy przejazdu. Oczywiście ostrzelały nas z armat. To paskudne uczucie, kiedy znajdujesz się pod ogniem w otwartym polu, ale w końcu udało nam się znaleźć schronienie. Nawet jeśli nie było najlepsze, to przynajmniej dawało jakąś osłonę. Można pomyśleć, że nic nie trafi cię bezpośrednio. Jednak kiedy rozglądasz się zamknięty w klatce ambulansu na środku drogi, bez możliwości ucieczki (drzwi z tyłu ambulansu otwierały się tylko od zewnątrz) i widzisz przez maleńkie okna pociąg pancerny strzelający ze wszystkich luf i wybuchy pocisków wokół nas, to tracisz wiarę w los. Pomyślałem wtedy, że tego już za dużo.
Ciężarówka za nami została bezpośrednio trafiona pociskiem, a odłamki przebiły ściany naszego ambulansu. W tym czasie sanitariusze leżeli w przydrożnym rowie. Ci chłopcy w stanie przerażenia nie pomyśleli, aby wynieść nas na zewnątrz. Dzięki Bogu zjawiły się nasze czołgi i ostrzeliwały sowiecki pociąg pancerny, dopóki ten się nie wycofał. Potem ambulans został załadowany poważnie rannymi żołnierzami i popędził do punktu opatrunkowego, ulokowanego tuż przed Żytomierzem, który udało się zdobyć zaskakującym atakiem. Tam sprawy miały się już lepiej. Miejscowa ludność, wśród nich wielu volksdeutschów, dostarczyła nam dużo mleka i jajek. Musiałem zatroszczyć się tylko o bułki, ponieważ tylko ja mogłem chodzić w naszej sali, ale nie zapomniałem zjeść przynajmniej 15 jajek. Pod wieczór przeniesiono nas do nowo stworzonej stacji opatrunkowej w Żytomierzu. Tam leżałem na sali razem z 22 kolegami, we wzniesionym byle jak ceglanym budynku, tak jak wszystko w Rosji. Materace były dobrze wypchane drewnianymi wiórami, ale leżały na podłodze. Coś innego działo się tylko w porze posiłku. Nasz nastrój był sprawdzianem tego, jak dobre było jedzenie. Nie zapominam o gramofonie; naszym najlepszym nagraniem był światowy przebój „The Continental”, który naprawdę mi się podobał. Po chyba 10 dniach nie mogłem go już jednak słuchać.
Przez jakiś czas przebywaliśmy w Żytomierzu, a potem przeniesiono nas do ciężarówek i wreszcie pojechaliśmy na tyły, gdyż w końcu udało się stamtąd przepędzić Rosjan i tak dojechaliśmy do Lublina. Obecnie jesteśmy w drodze do Wrocławia. Ponieważ moja rana prawie się zagoiła, poprosiłem o zgodę na powrót do Lublina, aby tam dokończyć rekonwalescencję. Jeśli przebywa się dłużej niż trzy tygodnie w szpitalu, przenoszą cię od jednostki ozdrowieńców. A tam nie chciałem trafić w żadnych okolicznościach.
Wczoraj po raz pierwszy dostałem przepustkę do miasta. Oglądałem w kinie kroniki. Jeśli je widzieliście, to macie słabe pojęcie o naszym wrogu i jego metodach lub naszych sukcesach. Rosjanin to bez wątpienia najbardziej zażarty przeciwnik, jakiego napotkali Niemcy. I dlatego potrzebujemy każdego żołnierza na froncie. Cieszę się, że nawet jako mały trybik, mam okazję uczestniczyć w brzemiennej w skutki bitwie dla Niemiec.
Bądźcie silni w ojczyźnie. Nawet jeśli wszystko nie pójdzie szybko, będziemy nadal poskramiać Rosjan.
Z całą miłością, wasz Helmut.
Po dziesięciodniowej odysei dotarłem bez większych przygód do macierzystej kompanii. Pierwszy pluton poniósł wysokie straty. Na przyczółku w Perewozie nad Irpieniem (tuż przed Kijowem) nasi ludzie zostali wczesnym rankiem zaskoczeni przez Rosjan. Wielu starych towarzyszy broni zginęło od ciosów bagnetami w dołkach strzeleckich. Mój drugi strzelec i amunicyjny, Antek Przybylski, dostał się do niewoli. Może Rosjanie pozwolili mu przeżyć, ponieważ pochodził z Górnego Śląska i potrafił się z nimi dogadać. Jakiś czas później udało mu się od nich uciec. Powrócił do mnie jako drugi strzelec. Nawet nasz Rull pozostał ze mną, więc stara załoga motocykla była znowu razem. Nowym dowódcą drużyny został unteroffizier Pfeiffer, którego nigdy za bardzo nie lubiłem. Jadnak mój przyjaciel Tappert był ze mną, podobnie jak dowódca drużyny (Halbgruppenführer) Winkler, nauczyciel tańca ze Stendal, który był fantastycznym gościem. A ja wtedy byłem w składzie II Plutonu, którego dowódcą był oberfeldwebel Hilski, prześladowca kadetów, a on na pewno nie był moim przyjacielem.
Plutonowy Pfeiffer szarpnął za klamkę drzwi chłopskiej chaty.
– Przygotować się, wy leniwe lumpy! Dzisiaj znowu możecie zarobić na chleb!
Przez chwilę w dusznej izbie panował rozgardiasz jak w mrowisku. A potem wszyscy chłopcy z drużyny Pfeiffera znaleźli się na zewnątrz z bronią w rękach. Po chwili dowódca plutonu skinął dłonią na obydwóch strzelców karabinów maszynowych, a później przywołał jeszcze dowódcę półplutonu. Byli również dowódcy motocyklowych załóg. Pfeiffer bawił się źdźbłem trawy na mocno podniszczonej mapie. Należała wcześniej do Rosjan i opisana była cyrylicą. Pfeiffer szukał i szukał czegoś na niej.
– Gdzie jest to przeklęte Samigorszcze? – niemal płakał z rozpaczy.
– A w jakim kierunku go szukać?
– Gdzieś na zachodzie!
Obergefreiter Winkler stuknął palcem w mapę.
– Wydaje się, że to tutaj. Ale czy tak jest? To przynajmniej 50 kilometrów.
– Jak silna jest nasza grupa bojowa? – spytał Tappert.
– Grupa bojowa? Ty masz chyba halucynacje – burknął Pferiffer gniewnie. – Sami mamy rozpoznać teren do Samigorcza.
– Dobry Boże – tylko jęknąłem. – Nie możemy sami zdobywać całej Rosji!
– Znowu masz pełno w gaciach ze strachu? – spytał sarkastycznie Pfeiffer, ale też nie wyglądał na zadowolonego. – Ruszamy, jak narysujemy trasę przejazdu, gdyby któryś z motocykli pozostał z tyłu.
Mieliśmy sporo kłopotów z odczytywaniem nazw miejscowości, które leżały na trasie do celu. Pół godziny później już byliśmy w drodze. Szybko przejechaliśmy przez pierwsze dwie wioski. Wiedzieliśmy, że nie było w nich wroga. Słońce prażyło niemiłosiernie. Chociaż jechaliśmy powoli, nasze maszyny wzbijały kłęby pyłu na drodze. Co jakiś czas urządzaliśmy dłuższe postoje, aby pył opadł i żebyśmy mogli zorientować się w terenie.
Zbliżało się południe, a my nadal jechaliśmy przez ogromne pola słoneczników. Były wyższe niż dorosły człowiek i przesłaniały pole widzenia. Trochę się tego bałem, gdyż na tych polach mogła ukryć się całą dywizja, Jednak na szczęście panowała cisza.
Motocykl na przedzie dojechał do końca pola słoneczników i zatrzymał się. Kilkaset metrów dalej widoczne były chaty maleńkiej wioski. Pfeiffer przyglądał się kilka chwil przez lornetę.
– To musi być Onowo. Nie ma tam nawet myszy. Miejmy nadzieję, że Iwany nie urządziły zasadzki na skraju wioski. W porządku, jedziemy!
Winkler nie potrafił milczeć:
– A może zastosujemy starą huzarską sztuczkę?
– Co to za trik? – spytał Pfeiffer tonem, jakby nie chciał usłyszeć odpowiedzi.
Był wyraźnie w złym nastroju. Cała sytuacja znacznie go przerastała.
– Kiedy huzarzy prowadzili rajd rozpoznawczy i spodziewali się zasadzki, posyłali naprzód jednego jeźdźca. Kiedy ten zbliżał się do podejrzanego miejsca, reszta przygotowywała się do udzielenia mu wsparcia ogniowego. Niedaleko od zasadzki jeździec się zatrzymywał, szybko rozglądał i zawracał z pełną szybkością.
– A jaki był cel tej całej zabawy?
– No, nie jest to oczywiste? Jeśli przeciwnik zorganizował zasadzkę, wtedy po ucieczce jeźdźca mógł uznać, że jego zamiary zostały odkryte, i zaczynał strzelać do uciekającego
– Hmm, może być w tym coś! Ale kto chce zostać jeźdźcem?
– Mogę spróbować, ale spodziewam się solidnego ognia osłonowego – parsknął Winkler.
Z Tappertem zajęliśmy pozycje po obydwóch stronach drogi, z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału, a Winkler pojechał ze swoim kierowcą. Ich pomocnik z tylnego siodełka, malutki Mack, pozostał z nami. Motocykl powoli zbliżał się do wioski. Winkler kazał zatrzymać się 200 metrów od jej skraju. Widzieliśmy jak przykładał lornetkę do oczu. Nagle maszyna zwróciła i pomknęła zygzakiem w naszą stronę. W wiosce nie było widać żadnego ruchu. Motocykl ponownie zawrócił i tym razem powoli wjechał do wioski, znikając za jej chatami. Nadal panowała cisza.
Wsiedliśmy na motocykle i razem zresztą grupy wjechaliśmy do wioski. W jej środku, na niewielkim placu, stał zwyczajowo pomnik Lenina. Tam zebrała się nasza grupa. Winkler domagał się słów uznania:
– Czy nie zadziałało to całkiem dobrze?
– Fantastycznie, tak długo, jak nie było tam nikogo – odparł chłodno Pfeiffer, ale potem trochę zmiękł. – Okay, ta huzarska sztuczka ma coś w sobie. Nie zaszkodzi, kiedy czasami z niej skorzystamy, jeśli sytuacja będzie tego wymagać.
Jak na niego to był ogromny komplement.
Antek jak zawsze rozglądał się za czymś do jedzenia i otworzył drzwiczki do ziemianki. Nagle odskoczył i wycelował karabin w ciemne wnętrze. Zakłopotana i wystraszona, ale i śmiejąca się brodata twarz ukazała się wejściu do ziemianki.
– Nichts Soldat! – bełkotał chłop i uniósł ręce, wychodząc na światło dzienne.
Antek próbował rozmawiać z nim po rosyjsku, którym w zasadzie władał tak samo jak niemieckim. Ukrainiec potrząsnął głową, wskazał w dół, a potem w stronę wzgórz, szepcząc do Przybylskiego. W międzyczasie pojawiło się sporo głów w wejściu do ziemianki, kobiecych i dziewczęcych, przyglądających się nam ze zdziwieniem.
– Wydaje się, że pod ziemią mieszka cały klan – stwierdził głośno ze zdziwieniem Tappertt.
– Niektóre dzieci są naprawdę ładne – przyznał zgodnie z prawdą Mack.
Antek odwrócił się do Pfeiffera i powiedział:
– Fiodor Fiodorowicz jest przyjacielem Niemców. Przysięga, że w wiosce są tylko cywile. Rosjanie rano wycofali się za wzgórza.
– Tam, gdzie powinno być Samigorszcze. Zaufanie to ważna sprawa, ale weryfikacja jest ważniejsza – powiedział Pfeiffer. – Nolte, sprawdź piwnicę, czy tam nie ma żołnierzy. Weise i Tappertt, obejrzyjcie pozostałe ziemianki!
Kiedy Antek mijał kobietę, aby zejść po schodach do piwniczki, Mack szybko zaproponował:
– Pójdę z tobą, tak dla bezpieczeństwa.
– Lepiej zostań na górze. Ty tylko myślisz o flirtach z dziewuchami.
Mack wzruszył ramionami, ale nie przestawał puszczać oka do dziewczyn. Zaczęły się głośno śmiać. Kilka minut później stało się jasne, że stary człowiek mówił prawdę. Antek dał mu papierosa, którego przyjął z dużą radością, ale również z wielką godnością. Niedługo potem oddział rozpoznawczy ruszył dalej wśród machania rąk na pożegnanie. Niezmierzone pola słoneczników zaczynały się kilkaset metrów za wioską. Ciągnęły się aż do niewielkich wzniesień. Dowódca kazał nam się zatrzymać. Naradzał się z Winklerem, który nie zgadzał się z jego punktem widzenia. Wreszcie Pfeiffer machnął gniewnie ręką, przerywając dyskusję i powiedział z naciskiem:
– Bzdury, będziemy robić to, co powiem. Słuchajcie wszyscy. Motocykle zostają tutaj. Grupa rozpoznawcza idzie dalej pieszo do wzgórza po lewej stronie. Z jego szczytu powinniśmy dostrzec wioskę, w której można spodziewać się Iwana. Jakieś pytania?
– Co mamy robić, kiedy Rosjanie pojawią się na drodze? – spytał Rull.
– W takich sytuacjach będzie decydować obergefreiter Vogt. – Pfeiffer przekazał odpowiedzialność dowódcy drużyny.
Vogt nie wyglądał na szczęśliwego, przełknął ślinę i dobitnie rozkazał:
– Obrócić motocykle i ustawić je we wszystkich kierunkach.
Żołnierze z grupy rozpoznawczej wzięli broń i poszli rzędem za dowódcą przez pole słoneczników. Zanim Winkler skrył się wśród wysokich roślin, odwrócił się ostatni raz i powiedział złowieszczo do Vogta:
– Niech cię Bóg ma w opiece, jeśli odjedziecie, zanim my wrócimy.
Po chwili czuliśmy się, jakbyśmy byli w dżungli. Szybko straciliśmy orientację, ponieważ chmury zasłaniały słońce. Słoneczniki były wyższe niż człowiek, chociaż nie rosły zbyt blisko siebie, ale i tak trudno było między nimi maszerować. Pfeiffer szedł na czele i jeśli zaszła taka potrzeba, odginał łodygi roślin długimi nogami. Z tego powodu od przodu kolumny dochodził nieustanny trzask i szelest łamanych roślin. Zawiesiłem pasek nośny karabinu maszynowego na szyi i trzymałem go rękami, ale kolbę wsadziłem pod prawą pachę. Dzięki temu mogłem strzelać w każdej chwili, choć nie był to wygodny sposób noszenia broni. Za mną szedł Antek i Mack, a za nami druga sekcja karabinu maszynowego. Kolumnę zamykał Winkler.
Po dziesięciu minutach marszu Pfeiffer zarządził krótki postój. Od razu przykucnęliśmy, aby odpocząć. Położyłem erkaem na ziemi i rozcierałem kark, który bolał mnie od nacisku paska. Panowała cisza poza bzyczeniem owadów. Słoneczniki pochłaniały każdy dźwięk. Kiedy skończyliśmy palić papierosy, dowódca wydał rozkaz:
– Przygotować się i ruszamy!
A kiedy ustawiliśmy się w szeregu dodał:
– Powinniśmy być prawie na miejscu, więc bądźcie szczególnie czujni!
Wróciliśmy do ustalonego porządku. Skupiłem się na tym, aby nie zahaczać lufą karabinu o łodygi roślin, więc cały czas gapiłem się na jej koniec. A to, co się stało, zaskoczyło nas wszystkich.
Nagle Pfeiffer zatrzymał się i pokazał nam, abyśmy zrobili to samo. Nie byłem na to przygotowany i wpadłem na niego. Z tego powodu on też musiał zrobić krok do przodu, podobnie jak ja, gdyż popchnął mnie z tylu Przybylski. Trochę jak z klockami domina. Po chwili stałem obok Pfeiffera, na szerokiej ścieżce. Na prawo i lewo od nas leżeli sowieccy żołnierze; wielu, bardzo wielu. Spali, palili papierosy albo coś jedli. Karabiny ustawili w kozły. Zauważyłem to w ułamku sekundy, odbezpieczając karabin maszynowy. Jak długo trwała ta chwila? Bez końca. Przez ten czas można przejść przez piekło, poczynić plany na przyszłość i je odrzucić, a potem podjąć decyzję. A ta mogła być tylko jedna, wynosimy się stąd!
Pfeiffer również zorientował się w sytuacji i jednocześnie krzyknęliśmy:
– Z powrotem!
Pociągnąłem za spust, strzelając krótkimi seriami do prawej do lewej. Odskoczyłem do tyłu między słoneczniki i popędziłem za resztą grupy.
Ta sekunda strachu trwała trochę dłużej dla Rosjan, ale potem usłyszeliśmy głośne komendy i pojedyncze wystrzały. Biegłem po polu słoneczników najszybciej, jak było można. Trzymałem broń czasami po lewej, czasami po prawej stronie, a chwilami przed sobą. Słyszałem towarzyszy broni, jak biegli i sapali, a do tego dochodził ten niezapomniany odgłos łamanych łodyg słoneczników. Takie same trzaski rozlegały się za plecami. Ale dzięki Bogu, nadal daleko za nami.
Nieporęczna broń ciążyła mi coraz bardziej i zaczynałem rzęzić. Boże, jak daleko do tych motocykli! Nasza grupa coraz bardziej mnie wyprzedzała. Nadepnąłem na skrzynkę amunicyjną, którą prawdopodobnie porzucił mój drugi strzelec. Ja też mam porzucić erkaem? Wtedy zobaczyłem Macka zerkającego spomiędzy słoneczników.
– Człowieku, gdzie się podziewałeś! Daj mi to, pomogę ci!
Chwycił za lufę karabinu, a ja trzymałem go za kolbę Teraz było łatwiej. Mack, jesteś zbawieniem, nigdy ci tego nie zapomnę. Zebrałem resztki odwagi i sił. Tego potrzeba było szczególnie, ponieważ trzask, tupot, krzyki Rosjan i strzały coraz bardziej zbliżały się do nas szerokim frontem. Kule świszczały i szeleściły pomiędzy słonecznikami; nieprzyjemne odgłosy!
Przed nami rozległ się warkot silników; motocykle nie mogły być daleko. Jeden z nich warknął głośniej, aby odjechać, potem kolejny. Nie mogą tak po prostu odjechać! Strach narastał i pobudzał resztki sił, aż wreszcie znaleźliśmy się na ścieżce. W oddali, już za zakrętem, znikały pierwsze motocykle. Nawet trzeci z Pfeiffrem i Przybylskim już przejechał 30 metrów. Tylko odważny Rull był nadal na miejscu, poruszając się wolniutko, ledwie dotykając sprzęgła. Zimny pot spływał po jego brudnej od pyłu twarzy, kiedy wydawał niezrozumiałe dźwięki. Jak wariat wskoczyłem do bocznej przyczepki z karabinem maszynowym w rękach, a Mack zajął tylne siodełko motocykla. Ciężki BMW skoczył do przodu jak rumak i wreszcie uciekaliśmy.
Chwilę potem spośród słoneczników wyjrzały postacie w ziemistych mundurach i zaczęła się chaotyczna strzelanina. Rull niemal dosłownie położył się na kierownicy, a Mack leżał na nim. Ja też starałem się skulić jak najbardziej. Bang, bang! – kule trafiały w boczną przyczepkę. Nasze graty jednak chroniły mnie przed trafieniem. A potem rozległ się mdlący odgłos plaśnięcia. Mack jęknął. Rull skręcił motocyklem w lewo na ścieżce. Po tym manewrze byliśmy bezpieczni, ale nadal pędziliśmy jak na złamanie karku.
Mack zaczął chwiać się na siodełku. Wstałem w przyczepce i starałem się trzymać mojego kolegę. Tak wjechaliśmy pięć minut później do Onowa, gdzie inne motocykle czekały na nas pod pomnikiem Lenina. Rull nacisnął na hamulce, wzbijając kłęby pyłu.
Kiedy zdjęliśmy Macka z siodełka, już nie żył.
Grupa rozpoznawcza Pfeiffera dojechała do przeciwległego stoku wzniesienia i ubezpieczyła je ze wszystkich stron. Dowódca stał jakieś 50 metrów przed jego płaskim szczytem i przez lornetkę przyglądał się rozległemu stepowi ukraińskiemu.
– Niedługo pewnie zobaczymy Dniepr – powiedział do mnie Willy Tappert.
– Możesz mieć rację, przecież wczoraj przejechaliśmy szmat drogi na wschód. Rzeka nie może być już daleko.
– Pierona! Dniepr to szeroka rzeka, nie da się jej tam po prostu przepłynąć – skarżył się Anton Przybylski.
– Nie miej strachu. Możesz pozostać na swoim foteliku motocyklowym – błaznował Ötte Rull – zamontujemy po prostu zawór opóźniający na rurze wydechowej, jak to robią w czołgach które jeżdżą od wodą, i tak samo pojedziesz po dnie.
– Ale skąd wezmę powietrze?
– Po prostu będziesz musiał wstrzymać oddech.
Kiepskie dowcipy nagle się skończyły. Bełkotliwy odgłos, który rozrósł się do okropnego wycia, zagłuszył wszystko, a potem pocisk spadł na ziemię 200 metrów za nami. Odruchowo skuliliśmy się na motocyklach. Pfeiffer natychmiast wrócił do nas biegiem.
– Co za pieprzony cyrk – przeklinał Pfeiffer. – Nadleciał z tylu. Czy to Rosjanie depczą nam po piętach, a może to nasi strzelają?
Jak tylko unormował oddech, usłyszeliśmy kolejne wycie i następny pocisk wybuchł dokładnie tam, gdzie poprzednio stał Pfeiffer.
– Jazda na bok! – zawołał. – Wstrzeliwują się w nas i zaraz nas dopadną!
Kilka sekund później na stoku nie było już nikogo. Jedynym śladem naszego pobytu tam były kłęby pyłu unoszące się nad ziemią.
Po godzinie dojechaliśmy do długiego wzgórza, które było celem naszego rajdu rekonesansowego. Pfeiffer kazał nam zsiąść z maszyn u jego podstawy.
– Wjadę powoli na górę. Chcę mieć karabiny maszynowe po lewej i prawej stronie ścieżki. Ale wy idziecie na piechotę.
– Nadal się niczego nie nauczył – zrzędził Tappertt. – Przecież to zupełny nonsens. Nie jesteśmy jakimiś tam trepami z piechoty!
Zdjęliśmy karabiny maszynowe ze statywów na przyczepkach i poszliśmy zgodnie z rozkazem; Tappert po lewej stronie, a ja po rowie 10 metrów z przodu. Nasi amunicyjni i zapasowi strzelcy szli za nami w odpowiedniej odległości. Pfeiffer jechał w linii ze mną. Kazał czekać trzem pozostałym motocyklom pod dowództwem Winklera.
Słonce w zenicie prażyło bezlitośnie. Wkrótce pot spływał nam po twarzach i po ciałach, aż zrobiły się mokre. Hełm zsunąłem na kark.
– Do diabła, co ten Pfeiffer sobie myśli? Przecież to jest niczym najzwyklejsze nękanie – myślałem w gniewie.
Wędrówka na szczyt zabrała znacznie więcej czasu. Więcej niż oceniał Pfeiffer. W końcu nawet on stracił jednak cierpliwość i przyspieszył. Wcześniej był przed nami nie dalej jak 10 metrów, to teraz odległość sięgała nawet 200.
Nagle Vogt szarpną motocyklem i obrócił go tak, że aż boczna przyczepka uniosła się w powietrze. Zapanował nad nim i popędził z powrotem w naszą stronę. Zatrzymałem się z Tappertem i czekaliśmy na nich. Pfeiffer zdawał się fiksować. Kiedy motocykl pędził kolo nas, Pfeiffer krzyknął do nas:
– Samochód pancerny!
Ogarnął mnie strach i uciekałem ile sił w nogach. Nieporęczny erkaem przygniatał mnie, gruby mundur, saperka, pokrowiec na broń, pistolet, magazynek bębnowy, manierka przy pasie – wszystko przeszkadzało w ucieczce, ale i tak pędziłem jak Paavo Nurmi po złoty medal olimpijski, dzięki lekko pochylonemu stokowi. Przede mną biegł Antek, który od razu porzucił skrzynki z amunicją. A jeszcze przed nim biegł nowy członek naszej sekcji, długonogi Weinert. Willi Tappert przebiegł chwiejnie przez ścieżkę z przekrwionymi oczami.
– Nie dam rady dalej – sapał i wskoczył do rowu przed nami.
Zatrzymałem się, chwiejąc się na nogach i czułem jak krew dziko pulsuje mi w skroniach.
– Ani ja! – jęknąłem w rozpaczy. – Nic mnie więcej nie obchodzi.
Po czym położyłem się koło Tapperta i wycelowałem MG-34 w szczyt wzgórza. On zrobił to samo.
– Załadujemy pociski przeciwpancerne, niech będzie, co ma być!
Drżącymi rękami zmienialiśmy magazynki bębnowe i w napięciu czekaliśmy na samochód pancerny wroga. Powoli serca uspokajały się i zniknęła mgła zmęczenia sprzed oczu. Ale ścieżka prowadząca na wzgórze pozostawała pusta.
– Kiedy jesteś z Pfeifferem, to masz zapewnione przeżycia. W każdej jego akcji trzeba walczyć o życie – stwierdziłem z niechęcią.
Willi pokiwał apatycznie głową. Był tak zmęczony, że nie był w stanie mówić.
Minęło dziesięć minut. Motocykl Pfeiffera powrócił. Przejechali obok, nawet nie zwracając uwagi na nas. Popatrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem, zarzuciliśmy karabiny na ramiona i poszliśmy powoli za nimi. W międzyczasie ich motocykl dojechał na szczyt i tam się zatrzymał. Jednocześnie Winkler z własnej inicjatywy przyprowadził pozostałe motocykle. Wsiedliśmy do nich i po chwili dołączyliśmy do dowódcy. Mogliśmy obejrzeć samochód pancerny, który wywołał taką panikę. To był chłopski wóz wypełniony gnojem.
Początkowo wycofaliśmy się trochę i uśmiechaliśmy się niepewnie do siebie, a potem już ryczeliśmy ze śmiechu. Nie potrafiliśmy się uspokoić. To był humorystyczny kontrast z przerażeniem, które jeszcze przed chwilą nas paraliżowało. Potrzebowaliśmy dać ujście własnym emocjom, więc śmialiśmy się i śmialiśmy.
– Pierona, możecie w to uwierzyć. Kibel na kółkach!
– Ukryjcie się, chłopcy, kiedy on wystrzeli ładunkiem kumulacyjnym, nikt nie zostanie suchy!
– Nic dziwnego, że nasz dowódca miał zapchany nos – kpił Tappert.
– Teraz przynajmniej nie będzie wstyd, kiedy ktoś popuści w gacie – wykrzyknąłem i spojrzałem znacząco na Pfeiffera.
– Zamknijcie japy! Lepszy jest fałszywy alarm niż spóźniona reakcja. – bronił się przed oskarżeniami podoficer.
A potem rozchmurzył się i śmiał się razem z nami.
Wydzielony oddział z batalionu rozpoznawczego czekał przy drodze, kiedy nasz patrol powrócił dwie godziny później w jego szeregi. Obok nas stała na pozycjach ogniowych bateria haubic. Dowodził nią dziadek w randze kapitana rezerwy artylerii. Rozmawiał z młodym porucznikiem z oddziału rozpoznawczego, noszącym nietypowy czarny mundur. Pfeiffer rozkazał abyśmy się przy nich zatrzymali, złożył raport kapitanowi artylerii, a ten po chwili stwierdził:
– Jestem pewny, że gdzieś już was widziałem dzisiaj rano. Czy to nie było tam, na wzgórzu?
– To znaczy, że to wasza bateria nas ostrzelała, panie kapitanie?
– Oczywiście! Nie od razu poznaliśmy, że jesteście Niemcami! Ale gwarantuję wam, że trzecia salwa już by was nakryła – zaśmiał się rubasznie kapitan.
Pfeifferowi nie było jednak do śmiechu.
Nawet porucznik starał się powstrzymać śmiech.
– Nie bierz tego tak mocno do siebie, unteroffizier. My w oddziałach rozpoznawczych wiedziemy niebezpieczne życie. Najgorszy jest powrót. Mam ze sobą zawsze rakietnicę. Wczoraj wracałem o zmroku i nie wiedziałem, gdzie była nasza linia frontu. Cała dywizja przemieszczała się. Nagle kula ognista pomknęła ku nam i przeleciała pod moim samochodem. Zrobiliśmy objazd z ostrożności i przejechaliśmy obok baterii armat przeciwlotniczych kalibru 88 mm. Jak myślisz, co powiedział jej dowódca, kiedy zacząłem się skarżyć: „Nie musisz się oburzać, my strzelaliśmy tylko ostrzegawczo, aby was przestraszyć!”
Makabryczny dowcip spotkał się z aplauzem. Artylerzysta był tym, który śmiał się najgłośniej. Strzelec Przybylski słuchał tego z kwaśną miną. Potem klepnął mnie w ramię:
– Czy ty rozumiesz, dlaczego ten kapitan zawsze się śmieje?
– Nie Antek, ale wydaje się być w radosnym nastroju. A co będzie jak w nocy jego chatę obrzucimy granatami ręcznymi? Ciekawe, czy wtedy będzie się śmiał tak, jak teraz?
Mrugnęliśmy porozumiewawczo oczami.
Oberfeldwebel Hilski oparł się o Kfz 15 Horch, z którego był ogromnie dumny i lustrował pluton, ustawiony półkolem wokół niego.
– Słuchajcie! Kilka jednostek rosyjskich zdołało wyrwać się na wschód z okrążenia pod Humaniem. Podobno pułk kawalerii wyruszył w tamtym kierunku. Naszym zadaniem jest ustalić, gdzie on się podział. Wsparcie w postaci armaty przeciwpancernej będzie z tyłu plutonu. Jedziemy na południowy zachód przez Szełtoje. Straż przednia – grupa unteroffiziera Pfeiffera.
– Moja drużyna na przedzie – powtórzył bezwiednie nasz dowódca.
– Uda ci się to, mając na karku dwóch kadetów? – spytał ironiczne Hilski.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. W oryginale Knobelbecher – kubki do kości – w żargonie niemieckich żołnierzy regulaminowe buty z cholewkami. [wróć]
2. Zugleich – razem, jednocześnie. [wróć]
3. Ciemna jest noc i maleńkie gwiazdy się śmieją… [wróć]
4. Tradycyjne ciasto drożdżowe, popularne na Śląsku i Opolszczyźnie. [wróć]
5. Ten artykuł był autentyczny jak próba ukrycia prawdziwych zamiarów Hitlera. [wróć]
6. Jüppchen – kaftanik bawełniany, pogardliwe przezwisko Goebbelsa. [wróć]
7. To terenowy samochód na bazie popularnego osobowego volkswagena. Nazwa pochodziła od kubełkowatego kształtu siedzeń dla pasażerów, zapewniających lepsze oparcie. [wróć]
8. Szef kompanii to najważniejszy podoficer w tego typu jednostce, sprawujący nad nią nadzór administracyjny i szkoleniowy. Nie mylić z dowódcą kompanii, którym zazwyczaj był oficer. [wróć]
9. Klerycy w żargonie wojskowym SAK – Sündenabwehrkanone – armaty przeciwko grzechom. [wróć]