Lis pustyni w potrzasku - Prestone J. - ebook + książka

Lis pustyni w potrzasku ebook

Prestone J.

5,0
10,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka poświęcona zmaganiom militarnym w Afryce Północnej w czasie II wojny światowej. Zwycięstwo Hitlerowi miał tam przynieść Afrika Korps. Na czele tej specjalnej formacji Führer postawił Erwina Rommla, jednego z najzdolniejszych generałów, nazwanego przez własnych żołnierzy i przeciwników „Lisem pustyni”. Mimo swych talentów wojskowych nie potrafił on jednak rozbić wojsk alianckich i musiał opuścić Afrykę jako pokonany.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 82

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I. Palma i swastyka

I

PALMA I SWA­STYKA

Wiatr dął z gwał­towną siłą. Miliardy dro­bin pyłu, pode­rwane w powie­trze gdzieś daleko, w bez­miary Pustyni Zachod­niej, i wessane na wyso­kość kilku tysięcy metrów two­rzyły ogromne, gęste chmury, rodzaj nie­prze­nik­nio­nej zasłony, spo­wi­ja­ją­cej niebo i zie­mię, zacie­śnia­ją­cej widocz­ność do kilku metrów i wci­ska­ją­cej swe macki wszę­dzie, nawet do wnę­trza sta­ran­nie zamknię­tych wali­zek i pod pokrywki wodosz­czel­nych zegar­ków. Ludzie wdy­chali pył, krztu­sili się nim, bez­u­stan­nie wytrzą­sali pia­sek z kie­szeni mun­du­rów, wycze­sy­wali go z wło­sów, wydmu­chi­wali z jedze­nia. Namioty, nie­dawno tak sta­ran­nie usta­wione i odpo­wied­nio zabez­pie­czone, waliły się jeden za dru­gim i momen­tal­nie pokry­wały grubą war­stwą nanie­sio­nego pia­chu. Samo­loty, uzie­mione i pookry­wane czym tylko się dało, prze­mie­niały się w bez­u­ży­teczną stertę metalu, którą przy­wró­cić do stanu uży­wal­no­ści można było dopiero po kilku dniach wytę­żo­nej pracy. Sta­nęły nie­ru­chomo czołgi i cię­ża­rówki, zamarł ruch pan­cer­nych samo­cho­dów i zwrot­nych wozów tere­no­wych, a nawet kara­wany wiel­błą­dów, wie­dzione przez doświad­czo­nych i oby­tych z afry­kań­ską pogodą Ara­bów, zatrzy­my­wały się w miej­scu i wynaj­du­jąc jakie takie schro­nie­nie i osłonę, z utę­sk­nie­niem wycze­ki­wały końca nawał­nicy.

Despo­tyczny władca pustyni, samo­władny ham­sin, roz­sza­lał się nad całą Cyre­najką, jed­nym tchnie­niem swych potęż­nych płuc prze­mie­nił ją w pie­kło sko­tło­wa­nego pyłu i drwiąc z wszel­kich wysił­ków mar­nych i sła­bych istot, zwa­nych ludźmi, przy­giął ich, wparł w zie­mię, spa­ra­li­żo­wał. Na nic zda­wały się naj­su­row­sze roz­kazy, na nic wszel­kie wysiłki żoł­nie­rzy, na nic próby ofi­ce­rów. Gdy w Afryce zawieje ham­sin, ustaje jaka­kol­wiek ludzka dzia­łal­ność, koń­czy się nawet zacie­kła bitwa.

Kapi­tan Kurt Schlies­sen ner­wo­wym ruchem strzą­snął z gazety war­stwę pia­sku, która zdo­łała nagro­ma­dzić się na papie­rze w cza­sie kilku minut czy­ta­nia. Nawet tutaj, w wiel­kim mie­ście, odgro­dzo­nym od pustyni licz­nymi pal­mo­wymi gajami i zie­lo­nymi płach­tami oko­licz­nych farm, ham­sin dawał się we znaki. Prze­no­sił ponad murami tumany pyłu, prze­wa­lał je po uli­cach, wci­skał do wnętrz domów. Schlies­sen zaklął pod nosem. Nie po raz pierw­szy był w Afryce, kil­ka­krot­nie już miał oka­zję zazna­jo­mie­nia się z bez­wod­nymi bez­dro­żami Cyre­najki, Pustyni Zachod­niej i Egiptu, poznał nawet palące skały Abi­sy­nii i wil­gotny upał dżun­gli Zło­tego Wybrzeża. Jesz­cze w latach względ­nego spo­koju poprze­dza­ją­cego wybuch wojny, włó­czył się po całym Czar­nym Lądzie jako nie­szko­dliwy „tury­sta”, rze­komy nauko­wiec orni­to­log, witany z hono­rami przez roz­licz­nych przed­sta­wi­cieli miej­sco­wej admi­ni­stra­cji bry­tyj­skiej, fran­cu­skiej i wło­skiej. Zbie­rał okazy afry­kań­skiego ptac­twa, pozna­wał zwy­czaje i język licz­nych arab­skich szcze­pów, zamiesz­ku­ją­cych roz­le­głe obszary od Casa­blanki aż po Kair, roz­glą­dał się, noto­wał i szki­co­wał. Czę­sto jego zapi­ski, cho­wane w pod­ręcz­nej tece, nie­wiele miały wspól­nego z orni­to­logią. Schlies­sen, mimo że nie prze­kro­czył jesz­cze trzy­dziestki, stał się jed­nym z eks­per­tów od zagad­nień afry­kań­skich, nader cenio­nym i potrzeb­nym człon­kiem dobrze zor­ga­ni­zo­wa­nego nie­miec­kiego wywiadu. Teraz zaś, gdy na świe­cie od dwóch lat sza­lała wojna, gdy Afryka Pół­nocna stała się tere­nem zacie­kłych zma­gań, kapi­tan Kurt Schlies­sen oddać miał Wehr­mach­towi poważne usługi.

Zaklął ponow­nie. Burze pia­skowe nie­zmien­nie przy­pra­wiały go o zły humor. Wycią­gnął z kie­szeni przy­bru­dzoną chustkę od nosa, otarł twarz pokrytą mie­sza­niną potu i pyłu i spoj­rzał na zega­rek, który cho­dził jesz­cze, zapewne dzięki sta­ran­nemu okrę­ce­niu go w kilka warstw nie­prze­ma­kal­nego płótna.

Była godzina czter­na­sta pięt­na­ście.

„Jeżeli puł­kow­nik Knapke nie zre­zy­gno­wał i zdoła się tutaj dostać, będzie za chwilę” – prze­mknęło przez głowę Schlies­sena.

Knapke był prze­ło­żo­nym Schlies­sena, sze­fem orga­ni­za­cji zaj­mu­ją­cej się wyko­ny­wa­niem spe­cjal­nych i czę­sto bar­dzo tajem­ni­czych zadań.

Podwójne, oszklone drzwi kawiarni, obec­nie prze­mie­nio­nej w ofi­cer­ską kan­tynę, otwo­rzyły się, a do wnę­trza, wraz z tuma­nem pyłu i pory­wem wia­tru, wto­czyła się tęga postać. Przy­były przez dłuż­szą chwilę sza­mo­tał się z drzwiami, zamknął je wresz­cie i zajął się strze­py­wa­niem pia­sku z mun­duru. Rozej­rzał się po lokalu i dostrze­ga­jąc kapi­tana Schlies­sena, który sta­nął wyprę­żony przy swym sto­liku, zbli­żył się do niego.

– Jest pan punk­tu­alny jak zwy­kle, kapi­ta­nie – zauwa­żył puł­kow­nik Knapke.

– Tak jest.

– Paskudna pogoda, niech­że to licho!

Zajęli miej­sca, puł­kow­nik zamó­wił dwie kawy.

– Rzecz jasna, że ope­ra­cja musi być odło­żona. W taką pogodę nic ma mowy o locie.

– Prze­wi­dy­wana jest zmiana, koniec burzy – zauwa­żył spo­koj­nie kapi­tan. – Czy­ta­łem komu­ni­kat.

Puł­kow­nik ski­nął z uzna­niem głową.

– Spo­dzie­wa­łem się tego – mruk­nął przy­jaź­nie. – Wiem prze­cież, że zwykł pan nie zanie­dby­wać niczego. Czy­ta­łem i ja ten komu­ni­kat, dla­tego zmie­ni­łem plany – zni­żył głos, mimo że w lokalu nie było nikogo. – Jutro pod wie­czór uda się pan samo­cho­dem na lot­ni­sko X-2. Dopiero tam otrzyma pan wła­ściwy strój i ostat­nie instruk­cje. O godzi­nie dwu­na­stej trzy­dzie­ści w nocy wystar­tuje pan, reszta planu bez zmiany, miej­sce zrzutu i sygnały te same. Rozu­mie pan, kapi­ta­nie?

– Tak jest. Mam wszyst­kie szcze­góły w gło­wie.

– Dobrze – Knapke uśmiech­nął się prze­lot­nie. – Bar­dzo dobrze. Pań­ski powrót odbę­dzie się rów­nież według usta­lo­nego poprzed­nio planu. Jest rze­czą ważną, by dotrzy­mał pan ter­mi­nów.

– Tak jest, rozu­miem.

Knapke dopił kawę.

– Nowe gazety? – spy­tał i wska­zał na plik dzien­ni­ków, które przed jego przy­by­ciem stu­dio­wał Schlies­sen.

– Tak, dzi­siej­sza poczta.

Puł­kow­nik od nie­chce­nia począł prze­rzu­cać pisma.

– Hm, no, no – mru­czał pod nosem. – Tak, to rozu­miem. Wię­cej się nami zaj­mują. Coraz bar­dziej doce­niają nasze zna­cze­nie. Dobrze, bar­dzo dobrze – się­gał po coraz nowe gazety i począł gło­śno odczy­ty­wać nagłówki arty­ku­łów: „Żela­zny mur żoł­nie­rzy Afrika Korps sta­nął na dro­dze angiel­skich roz­bój­ni­ków!”. Hm, mówią prawdę. „Uda­rem­niane są wszel­kie wysiłki wroga”. „Gene­rał Rom­mel ude­rzył!”. Jesz­cze jak, co, kapi­ta­nie? Coś o tym wiemy, hę? A to co? Nowa nazwa? „»Lis pustyni« poka­zał pazury”. He, he, dobre. Ten gość ma tro­chę wyobraźni, prawda?

Na zewnątrz siła wia­tru sła­bła, ale zawie­siny pyłu na­dal two­rzyły nie­prze­nik­nioną mgłę. Puł­kow­nik wstał.

– Zamel­duje się pan u mnie jutro rano – wycią­gnął na poże­gna­nie rękę, którą Schlies­sen, wyprę­żyw­szy się jak struna, uści­snął z sza­cun­kiem. – O godzi­nie siód­mej rano.

Knapke opu­ścił kan­tynę, a kapi­tan, pod­szedł­szy do okna, sta­rał się prze­bić wzro­kiem kłęby kurzawy. Okna wycho­dziły na roz­le­gły, nowo­cze­sny port, któ­rego w tej chwili nie było widać. Schlies­sen wie­dział jed­nak dobrze, iż mimo burzy, w por­cie wre praca. Z wiel­kich wło­skich trans­por­tow­ców wyła­do­wy­wały się oddziały wojsk. Rośli, jasno­włosi żoł­nie­rze, wal­cząc z wichurą, prze­cho­dzili na ląd. Na ich mun­du­rach wid­niały roz­po­znaw­cze znaki Afrika Korps – palma, a na jej pniu swa­styka. Kor­pus gene­rała Rom­mla otrzy­my­wał posiłki. „Lis pustyni” przy­go­to­wy­wał potężny skok.

II. „Lis” na pustyni

II

„LIS” NA PUSTYNI

– Musi pan zro­zu­mieć, gene­rale, że naszym zada­niem jest tylko wspo­móc wło­skiego sprzy­mie­rzeńca. Nie możemy w tej chwili zbyt­nio anga­żo­wać się w Afryce.

Ener­giczna twarz gene­rała Rom­mla pokryła się chmurą. Nie mógł oczy­wi­ście oka­zy­wać gniewu, dobrze bowiem znał losy swych star­szych kole­gów, któ­rzy nie­opatrz­nie prze­ciw­sta­wili się woli wszech­wład­nego Adolfa. Ama­to­rów na sta­no­wi­ska gene­ral­skie i mar­szał­kow­skie było wielu, Hitler mógł do woli prze­bie­rać w swym oto­cze­niu – bły­ska­wiczne dymi­sje i nie mniej bły­ska­wiczne awanse były na porządku dzien­nym. Ponie­waż zaś Erwin Rom­mel by­naj­mniej nie zamie­rzał zre­zy­gno­wać z woj­sko­wej kariery, ponie­waż zamie­rzał na­dal wyzy­ski­wać swą pozy­cję zaufa­nego zausz­nika Führera, z któ­rego łaski wspiąć się zdo­łał na szczyty dra­biny Wehr­machtu, zdo­był się tylko na deli­katny i ostrożny pro­test:

– Ależ, mein Führer! Jeżeli uda mi się, w co nie wąt­pię, zatrzy­mać i roz­bić Angli­ków, to z łatwo­ścią odbiorę nie tylko Cyre­najkę, ale i potra­fię zdo­być Egipt, Kair, Alek­san­drię i Kanał Sueski, mein Führer…

Hitler zerwał się, wyszedł zza ogrom­nego biurka i prze­mie­rza­jąc gabi­net drob­nymi krocz­kami, wyrzu­cił z sie­bie:

– Dosyć, gene­rale, dosyć! Wy wszy­scy sta­ra­cie się być mądrzejsi ode mnie. Wszy­scy wie­cie naj­le­piej! Ale jeżeli ja za was nie myślę, jeżeli ja nie powe­zmę wła­ści­wej decy­zji, wtedy co? Nie, gene­rale, nic posia­damy środ­ków, nie możemy sobie pozwo­lić na wysy­ła­nie dużej liczby wojsk do Afryki. Wschodni front, gene­rale, Rosja Sowiecka!

Rom­mel prze­bie­gle odcze­kał, aż wyczer­pie się furia Hitlera.

– Dosko­nale to rozu­miem, mein Führer – powie­dział wresz­cie ule­gle. – Nie­mniej…

Hitler nie dał mu dokoń­czyć.

– Pań­skim zada­niem jest zatrzy­mać Bry­tyj­czy­ków i ode­pchnąć ich do gra­nic Egiptu. Oczy­wi­ście, jeżeli nada­rzy się oka­zja, nie będę pana powstrzy­my­wać przed zaję­ciem Suezu, prze­ciw­nie, drogi gene­rale – dorzu­cił pojed­naw­czo – gotów jestem dosłać panu jedną czy dwie dodat­kowe dywi­zje. Ale nic wię­cej, pro­szę pamię­tać. Rosja to olbrzymi kraj.

– Tak jest, mein Führer – odparł zre­zy­gno­wany Rom­mel.

Hitler wyko­nał zna­czący ruch dło­nią.

– Jest pan wolny, gene­rale. Pro­szę zapa­mię­tać moje słowa. Życzę panu powo­dze­nia.

W ten spo­sób roz­po­częła się afry­kań­ska awan­tura gene­rała Erwina Rom­mla, ale póź­niej­szy „Lis pustyni”, jak ochrzciła go pro­pa­ganda Goeb­belsa (oraz część prasy anglo­ame­ry­kań­skiej), posia­dał do dys­po­zy­cji zale­d­wie dwie pan­cerne dywi­zje. Hitler, a wraz z nim i cały nie­miecki sztab gene­ralny, posia­dał spe­cy­ficzne podej­ście do pro­ble­mów afry­kań­skich. Jego wzrok utkwiony był we Wschód. Tam miało paść roz­strzy­gnię­cie walki o pod­bój świata. Pół­nocna Afryka była dla Hitlera fron­tem dru­go­rzęd­nym.

Dzieje zma­gań na olbrzy­mich prze­strze­niach Afryki Pół­noc­nej nie roz­po­częły się jed­nak dopiero w chwili wylą­do­wa­nia Afrika Korps w por­cie Try­po­lis. Gdy Włosi przy­stą­pili do wojny i gdy padła Fran­cja, sytu­acja Bry­tyj­czy­ków na Bli­skim Wscho­dzie stała się nad wyraz trudna i nie­bez­pieczna. Siły angiel­skie na całym tym tere­nie dys­po­no­wały zale­d­wie około 100 000 żoł­nie­rzy, wypo­sa­żo­nych w nie­wy­star­cza­jący i prze­sta­rzały sprzęt, oraz nie­od­po­wied­nią ilo­ścią lot­nic­twa. Gene­rał Archi­bald Wavell, jed­no­oki dowódca Bry­tyj­czy­ków, miał aż nazbyt wiele kło­po­tów na gło­wie. Ener­giczny, zdolny i rzutki żoł­nierz umiał ogar­nąć cało­kształt zagad­nie­nia, potra­fił spoj­rzeć w przy­szłość i prze­wi­dzieć wyda­rze­nia dopiero for­mu­jące się jako mgli­ste plany w gło­wach prze­ciw­ni­ków; teraz na próżno koła­tał o posiłki. Wyspy Bry­tyj­skie znaj­do­wały się w sta­nie śmier­tel­nego zagro­że­nia, ewa­ku­acja w Dun­kierce pozba­wiła Angli­ków wojen­nego sprzętu, lot­nic­two RAF zaan­ga­żo­wane było w walce z prze­wa­ża­jącą liczeb­nie Luft­waffe. Angiel­ski prze­mysł zbro­je­niowy sta­wał dopiero na nogi i nie mógł podo­łać wyma­ga­niom armii, a w wielu wypad­kach pro­du­ko­wał nie­od­po­wiedni sprzęt1.

Gdy więc Wiel­kiej Bry­ta­nii zagra­żała ope­ra­cja „Seelöwe”, jak brzmiał kryp­to­nim przy­go­to­wy­wa­nej inwa­zji Anglii przez nie­miec­kie armie, trudno było marzyć o wspar­ciu wojsk na Bli­skim Wscho­dzie. Gene­rał Wavell musiał siłą rze­czy zado­wo­lić się tym, co posia­dał.

Tym­cza­sem na fron­cie egip­skim Włosi zgro­ma­dzili potężną, pół­mi­lio­nową armię mar­szałka Balbo (zastą­pio­nego póź­niej, po jego śmierci, przez mar­szałka Gra­zia­niego), zaś na fron­cie sudań­skim i ery­trej­skim znaj­do­wała się ćwierć­mi­lio­nowa armia księ­cia Aosta. Pierw­szy ude­rzył Gra­ziani i bez trudu posu­nął się naprzód, zaj­mu­jąc gra­niczne forty w Egip­cie: Capuzzo, Sol­lum i prze­łęcz Hal­faya, póź­niej zaś i rejon Sidi Barani leżący sto kilo­me­trów w głąb Egiptu.

Wyda­wało się, że nie­przy­ja­ciel z łatwo­ścią potrafi zająć cały Egipt i Kanał Sueski, i Bry­tyj­czycy pośpiesz­nie szy­ko­wali się do roz­pacz­li­wej i bez­na­dziej­nej obrony pod Marsa Matruch i Dekhe­ila. Ale Wło­chom, roz­po­rzą­dza­ją­cym nie­sa­mo­witą prze­wagą liczebną, zabra­kło innego ele­mentu, decy­du­ją­cego o losach bitew – zde­cy­do­wa­nia w dzia­ła­niach. Nie kwa­pili się z dal­szym ata­kiem, zwle­kali, umac­niali zajęty teren, budo­wali asfal­towe szosy, trwo­nili cenny czas.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Swego czasu gło­śna była sprawa czoł­gów bry­tyj­skich typu „Cru­sa­der”, dostar­cza­nych, w nie­wiel­kich zresztą licz­bach, do Afryki Pół­noc­nej. Czołgi te, powolne, nie­zwrotne, o mar­nym uzbro­je­niu i kiep­skim opan­ce­rze­niu, bite były „na głowę” przez czołgi Afrika Korps. Pro­duk­cja ich i uży­cie były przy­czyną kil­ka­krot­nej inter­pe­la­cji posel­skiej w bry­tyj­skiej Izbie Gmin (House of Com­mons). Jak się póź­niej wyja­śniło, „Cru­sa­dery” budo­wano tylko dla­tego, iż pewne zbro­je­niowe kon­cerny, otrzy­maw­szy zamó­wie­nia idące w miliony fun­tów szter­lin­gów, zajęły się pro­duk­cją tych wła­śnie czoł­gów i nie chciały zgo­dzić się na potrzebne zmiany i ulep­sze­nia kon­struk­cyjne. [wróć]