10,40 zł
Książka poświęcona zmaganiom militarnym w Afryce Północnej w czasie II wojny światowej. Zwycięstwo Hitlerowi miał tam przynieść Afrika Korps. Na czele tej specjalnej formacji Führer postawił Erwina Rommla, jednego z najzdolniejszych generałów, nazwanego przez własnych żołnierzy i przeciwników „Lisem pustyni”. Mimo swych talentów wojskowych nie potrafił on jednak rozbić wojsk alianckich i musiał opuścić Afrykę jako pokonany.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 82
I
PALMA I SWASTYKA
Wiatr dął z gwałtowną siłą. Miliardy drobin pyłu, poderwane w powietrze gdzieś daleko, w bezmiary Pustyni Zachodniej, i wessane na wysokość kilku tysięcy metrów tworzyły ogromne, gęste chmury, rodzaj nieprzeniknionej zasłony, spowijającej niebo i ziemię, zacieśniającej widoczność do kilku metrów i wciskającej swe macki wszędzie, nawet do wnętrza starannie zamkniętych walizek i pod pokrywki wodoszczelnych zegarków. Ludzie wdychali pył, krztusili się nim, bezustannie wytrząsali piasek z kieszeni mundurów, wyczesywali go z włosów, wydmuchiwali z jedzenia. Namioty, niedawno tak starannie ustawione i odpowiednio zabezpieczone, waliły się jeden za drugim i momentalnie pokrywały grubą warstwą naniesionego piachu. Samoloty, uziemione i pookrywane czym tylko się dało, przemieniały się w bezużyteczną stertę metalu, którą przywrócić do stanu używalności można było dopiero po kilku dniach wytężonej pracy. Stanęły nieruchomo czołgi i ciężarówki, zamarł ruch pancernych samochodów i zwrotnych wozów terenowych, a nawet karawany wielbłądów, wiedzione przez doświadczonych i obytych z afrykańską pogodą Arabów, zatrzymywały się w miejscu i wynajdując jakie takie schronienie i osłonę, z utęsknieniem wyczekiwały końca nawałnicy.
Despotyczny władca pustyni, samowładny hamsin, rozszalał się nad całą Cyrenajką, jednym tchnieniem swych potężnych płuc przemienił ją w piekło skotłowanego pyłu i drwiąc z wszelkich wysiłków marnych i słabych istot, zwanych ludźmi, przygiął ich, wparł w ziemię, sparaliżował. Na nic zdawały się najsurowsze rozkazy, na nic wszelkie wysiłki żołnierzy, na nic próby oficerów. Gdy w Afryce zawieje hamsin, ustaje jakakolwiek ludzka działalność, kończy się nawet zaciekła bitwa.
Kapitan Kurt Schliessen nerwowym ruchem strząsnął z gazety warstwę piasku, która zdołała nagromadzić się na papierze w czasie kilku minut czytania. Nawet tutaj, w wielkim mieście, odgrodzonym od pustyni licznymi palmowymi gajami i zielonymi płachtami okolicznych farm, hamsin dawał się we znaki. Przenosił ponad murami tumany pyłu, przewalał je po ulicach, wciskał do wnętrz domów. Schliessen zaklął pod nosem. Nie po raz pierwszy był w Afryce, kilkakrotnie już miał okazję zaznajomienia się z bezwodnymi bezdrożami Cyrenajki, Pustyni Zachodniej i Egiptu, poznał nawet palące skały Abisynii i wilgotny upał dżungli Złotego Wybrzeża. Jeszcze w latach względnego spokoju poprzedzającego wybuch wojny, włóczył się po całym Czarnym Lądzie jako nieszkodliwy „turysta”, rzekomy naukowiec ornitolog, witany z honorami przez rozlicznych przedstawicieli miejscowej administracji brytyjskiej, francuskiej i włoskiej. Zbierał okazy afrykańskiego ptactwa, poznawał zwyczaje i język licznych arabskich szczepów, zamieszkujących rozległe obszary od Casablanki aż po Kair, rozglądał się, notował i szkicował. Często jego zapiski, chowane w podręcznej tece, niewiele miały wspólnego z ornitologią. Schliessen, mimo że nie przekroczył jeszcze trzydziestki, stał się jednym z ekspertów od zagadnień afrykańskich, nader cenionym i potrzebnym członkiem dobrze zorganizowanego niemieckiego wywiadu. Teraz zaś, gdy na świecie od dwóch lat szalała wojna, gdy Afryka Północna stała się terenem zaciekłych zmagań, kapitan Kurt Schliessen oddać miał Wehrmachtowi poważne usługi.
Zaklął ponownie. Burze piaskowe niezmiennie przyprawiały go o zły humor. Wyciągnął z kieszeni przybrudzoną chustkę od nosa, otarł twarz pokrytą mieszaniną potu i pyłu i spojrzał na zegarek, który chodził jeszcze, zapewne dzięki starannemu okręceniu go w kilka warstw nieprzemakalnego płótna.
Była godzina czternasta piętnaście.
„Jeżeli pułkownik Knapke nie zrezygnował i zdoła się tutaj dostać, będzie za chwilę” – przemknęło przez głowę Schliessena.
Knapke był przełożonym Schliessena, szefem organizacji zajmującej się wykonywaniem specjalnych i często bardzo tajemniczych zadań.
Podwójne, oszklone drzwi kawiarni, obecnie przemienionej w oficerską kantynę, otworzyły się, a do wnętrza, wraz z tumanem pyłu i porywem wiatru, wtoczyła się tęga postać. Przybyły przez dłuższą chwilę szamotał się z drzwiami, zamknął je wreszcie i zajął się strzepywaniem piasku z munduru. Rozejrzał się po lokalu i dostrzegając kapitana Schliessena, który stanął wyprężony przy swym stoliku, zbliżył się do niego.
– Jest pan punktualny jak zwykle, kapitanie – zauważył pułkownik Knapke.
– Tak jest.
– Paskudna pogoda, niechże to licho!
Zajęli miejsca, pułkownik zamówił dwie kawy.
– Rzecz jasna, że operacja musi być odłożona. W taką pogodę nic ma mowy o locie.
– Przewidywana jest zmiana, koniec burzy – zauważył spokojnie kapitan. – Czytałem komunikat.
Pułkownik skinął z uznaniem głową.
– Spodziewałem się tego – mruknął przyjaźnie. – Wiem przecież, że zwykł pan nie zaniedbywać niczego. Czytałem i ja ten komunikat, dlatego zmieniłem plany – zniżył głos, mimo że w lokalu nie było nikogo. – Jutro pod wieczór uda się pan samochodem na lotnisko X-2. Dopiero tam otrzyma pan właściwy strój i ostatnie instrukcje. O godzinie dwunastej trzydzieści w nocy wystartuje pan, reszta planu bez zmiany, miejsce zrzutu i sygnały te same. Rozumie pan, kapitanie?
– Tak jest. Mam wszystkie szczegóły w głowie.
– Dobrze – Knapke uśmiechnął się przelotnie. – Bardzo dobrze. Pański powrót odbędzie się również według ustalonego poprzednio planu. Jest rzeczą ważną, by dotrzymał pan terminów.
– Tak jest, rozumiem.
Knapke dopił kawę.
– Nowe gazety? – spytał i wskazał na plik dzienników, które przed jego przybyciem studiował Schliessen.
– Tak, dzisiejsza poczta.
Pułkownik od niechcenia począł przerzucać pisma.
– Hm, no, no – mruczał pod nosem. – Tak, to rozumiem. Więcej się nami zajmują. Coraz bardziej doceniają nasze znaczenie. Dobrze, bardzo dobrze – sięgał po coraz nowe gazety i począł głośno odczytywać nagłówki artykułów: „Żelazny mur żołnierzy Afrika Korps stanął na drodze angielskich rozbójników!”. Hm, mówią prawdę. „Udaremniane są wszelkie wysiłki wroga”. „Generał Rommel uderzył!”. Jeszcze jak, co, kapitanie? Coś o tym wiemy, hę? A to co? Nowa nazwa? „»Lis pustyni« pokazał pazury”. He, he, dobre. Ten gość ma trochę wyobraźni, prawda?
Na zewnątrz siła wiatru słabła, ale zawiesiny pyłu nadal tworzyły nieprzeniknioną mgłę. Pułkownik wstał.
– Zamelduje się pan u mnie jutro rano – wyciągnął na pożegnanie rękę, którą Schliessen, wyprężywszy się jak struna, uścisnął z szacunkiem. – O godzinie siódmej rano.
Knapke opuścił kantynę, a kapitan, podszedłszy do okna, starał się przebić wzrokiem kłęby kurzawy. Okna wychodziły na rozległy, nowoczesny port, którego w tej chwili nie było widać. Schliessen wiedział jednak dobrze, iż mimo burzy, w porcie wre praca. Z wielkich włoskich transportowców wyładowywały się oddziały wojsk. Rośli, jasnowłosi żołnierze, walcząc z wichurą, przechodzili na ląd. Na ich mundurach widniały rozpoznawcze znaki Afrika Korps – palma, a na jej pniu swastyka. Korpus generała Rommla otrzymywał posiłki. „Lis pustyni” przygotowywał potężny skok.
II
„LIS” NA PUSTYNI
– Musi pan zrozumieć, generale, że naszym zadaniem jest tylko wspomóc włoskiego sprzymierzeńca. Nie możemy w tej chwili zbytnio angażować się w Afryce.
Energiczna twarz generała Rommla pokryła się chmurą. Nie mógł oczywiście okazywać gniewu, dobrze bowiem znał losy swych starszych kolegów, którzy nieopatrznie przeciwstawili się woli wszechwładnego Adolfa. Amatorów na stanowiska generalskie i marszałkowskie było wielu, Hitler mógł do woli przebierać w swym otoczeniu – błyskawiczne dymisje i nie mniej błyskawiczne awanse były na porządku dziennym. Ponieważ zaś Erwin Rommel bynajmniej nie zamierzał zrezygnować z wojskowej kariery, ponieważ zamierzał nadal wyzyskiwać swą pozycję zaufanego zausznika Führera, z którego łaski wspiąć się zdołał na szczyty drabiny Wehrmachtu, zdobył się tylko na delikatny i ostrożny protest:
– Ależ, mein Führer! Jeżeli uda mi się, w co nie wątpię, zatrzymać i rozbić Anglików, to z łatwością odbiorę nie tylko Cyrenajkę, ale i potrafię zdobyć Egipt, Kair, Aleksandrię i Kanał Sueski, mein Führer…
Hitler zerwał się, wyszedł zza ogromnego biurka i przemierzając gabinet drobnymi kroczkami, wyrzucił z siebie:
– Dosyć, generale, dosyć! Wy wszyscy staracie się być mądrzejsi ode mnie. Wszyscy wiecie najlepiej! Ale jeżeli ja za was nie myślę, jeżeli ja nie powezmę właściwej decyzji, wtedy co? Nie, generale, nic posiadamy środków, nie możemy sobie pozwolić na wysyłanie dużej liczby wojsk do Afryki. Wschodni front, generale, Rosja Sowiecka!
Rommel przebiegle odczekał, aż wyczerpie się furia Hitlera.
– Doskonale to rozumiem, mein Führer – powiedział wreszcie ulegle. – Niemniej…
Hitler nie dał mu dokończyć.
– Pańskim zadaniem jest zatrzymać Brytyjczyków i odepchnąć ich do granic Egiptu. Oczywiście, jeżeli nadarzy się okazja, nie będę pana powstrzymywać przed zajęciem Suezu, przeciwnie, drogi generale – dorzucił pojednawczo – gotów jestem dosłać panu jedną czy dwie dodatkowe dywizje. Ale nic więcej, proszę pamiętać. Rosja to olbrzymi kraj.
– Tak jest, mein Führer – odparł zrezygnowany Rommel.
Hitler wykonał znaczący ruch dłonią.
– Jest pan wolny, generale. Proszę zapamiętać moje słowa. Życzę panu powodzenia.
W ten sposób rozpoczęła się afrykańska awantura generała Erwina Rommla, ale późniejszy „Lis pustyni”, jak ochrzciła go propaganda Goebbelsa (oraz część prasy angloamerykańskiej), posiadał do dyspozycji zaledwie dwie pancerne dywizje. Hitler, a wraz z nim i cały niemiecki sztab generalny, posiadał specyficzne podejście do problemów afrykańskich. Jego wzrok utkwiony był we Wschód. Tam miało paść rozstrzygnięcie walki o podbój świata. Północna Afryka była dla Hitlera frontem drugorzędnym.
Dzieje zmagań na olbrzymich przestrzeniach Afryki Północnej nie rozpoczęły się jednak dopiero w chwili wylądowania Afrika Korps w porcie Trypolis. Gdy Włosi przystąpili do wojny i gdy padła Francja, sytuacja Brytyjczyków na Bliskim Wschodzie stała się nad wyraz trudna i niebezpieczna. Siły angielskie na całym tym terenie dysponowały zaledwie około 100 000 żołnierzy, wyposażonych w niewystarczający i przestarzały sprzęt, oraz nieodpowiednią ilością lotnictwa. Generał Archibald Wavell, jednooki dowódca Brytyjczyków, miał aż nazbyt wiele kłopotów na głowie. Energiczny, zdolny i rzutki żołnierz umiał ogarnąć całokształt zagadnienia, potrafił spojrzeć w przyszłość i przewidzieć wydarzenia dopiero formujące się jako mgliste plany w głowach przeciwników; teraz na próżno kołatał o posiłki. Wyspy Brytyjskie znajdowały się w stanie śmiertelnego zagrożenia, ewakuacja w Dunkierce pozbawiła Anglików wojennego sprzętu, lotnictwo RAF zaangażowane było w walce z przeważającą liczebnie Luftwaffe. Angielski przemysł zbrojeniowy stawał dopiero na nogi i nie mógł podołać wymaganiom armii, a w wielu wypadkach produkował nieodpowiedni sprzęt1.
Gdy więc Wielkiej Brytanii zagrażała operacja „Seelöwe”, jak brzmiał kryptonim przygotowywanej inwazji Anglii przez niemieckie armie, trudno było marzyć o wsparciu wojsk na Bliskim Wschodzie. Generał Wavell musiał siłą rzeczy zadowolić się tym, co posiadał.
Tymczasem na froncie egipskim Włosi zgromadzili potężną, półmilionową armię marszałka Balbo (zastąpionego później, po jego śmierci, przez marszałka Grazianiego), zaś na froncie sudańskim i erytrejskim znajdowała się ćwierćmilionowa armia księcia Aosta. Pierwszy uderzył Graziani i bez trudu posunął się naprzód, zajmując graniczne forty w Egipcie: Capuzzo, Sollum i przełęcz Halfaya, później zaś i rejon Sidi Barani leżący sto kilometrów w głąb Egiptu.
Wydawało się, że nieprzyjaciel z łatwością potrafi zająć cały Egipt i Kanał Sueski, i Brytyjczycy pośpiesznie szykowali się do rozpaczliwej i beznadziejnej obrony pod Marsa Matruch i Dekheila. Ale Włochom, rozporządzającym niesamowitą przewagą liczebną, zabrakło innego elementu, decydującego o losach bitew – zdecydowania w działaniach. Nie kwapili się z dalszym atakiem, zwlekali, umacniali zajęty teren, budowali asfaltowe szosy, trwonili cenny czas.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Swego czasu głośna była sprawa czołgów brytyjskich typu „Crusader”, dostarczanych, w niewielkich zresztą liczbach, do Afryki Północnej. Czołgi te, powolne, niezwrotne, o marnym uzbrojeniu i kiepskim opancerzeniu, bite były „na głowę” przez czołgi Afrika Korps. Produkcja ich i użycie były przyczyną kilkakrotnej interpelacji poselskiej w brytyjskiej Izbie Gmin (House of Commons). Jak się później wyjaśniło, „Crusadery” budowano tylko dlatego, iż pewne zbrojeniowe koncerny, otrzymawszy zamówienia idące w miliony funtów szterlingów, zajęły się produkcją tych właśnie czołgów i nie chciały zgodzić się na potrzebne zmiany i ulepszenia konstrukcyjne. [wróć]