Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przedstawia losy dwóch młodych przyjaciół – Marcina i Michała. Gdy wybucha wojna ich przyjaźń zostaje poddana wielkiej próbie – stają po przeciwnych stronach barykady. Z przyjaciół stają się zaciekłymi wrogami kochającymi tę samą kobietę.
„Liście dębu” Zbigniewa Nienackiego – oparte na autentycznych wydarzeniach i dziejące się w autentycznej scenerii – mają niezwykle bogato rozbudowaną fabułę, w której, jak zwykle u tego autora, miłość przeplata się z nienawiścią, dochodzą do głosu wielkie namiętności ludzkie. Jest to zarazem pewnego rodzaju studium bezradności jednostki ludzkiej wobec wyroków historii, która miota nią, jak wiatr miota suchym liściem zerwanym z drzewa.
W toczącej się obecnie dyskusji o charakterze rozliczeniowym z powojenną przeszłością Zbigniew Nienacki przypomina, że nie tylko sama jednostka, a także historia, niezwykłe uwarunkowania ludzkiego losu muszą mieć wpływ na wyrok, jaki dziś chcą wydać nowe pokolenia. Historia jest więc jednym z bohaterów tej książki, w sposób okrutny i niesprawiedliwy, kapryśnie i koniunkturalnie osądza ludzkie zachowania, w zależności od tego, kto ten wyrok usiłuje wydać. Dlatego mimo upływu wielu lat powieść ta nie straciła nic na swej aktualności. Wydaje się wciąż świeża, a poprzez swoją niemal sensacyjna fabułę może zapewnić Czytelnikowi pełną satysfakcję z lektury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Zbigniew Nienacki
Liście dębu
Tom I
Wydanie I
Liber Novus
Redaktor naczelny • Marcin Nowak Projekt okładki • Maciej Łazowski
WydawnictwoLiber Novus Marcin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Konstantynów Łódzkiwww.libernovus.plinfo@libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka Copyright © for electronic version • Liber Novus Konstantynów Łódzki 2020
ISBN • 978-83-7741-128-5
Liber Novus 2020
Mżyło, cały las zasnuwała niebieskawa mgiełka. Drzewa gubiły liście, które pod ciężarem wilgoci wolno opadały na ziemię i kładły się na niej z cichym szelestem. Piaszczysta droga cała była w plamach brunatnych, żółtych i oliwkowych; zaścielające ją liście lepiły się do wojskowych butów Marcina. Zdawało mu się, że czyniły je jeszcze cięższymi. Szczególnie prawa noga odczuwała ten ciężar i po jakimś czasie zaczął na nią kuleć. Wtedy przełożył zielony woreczek do lewej ręki, a prawą podniósł z ziemi sękaty kij. Miał on chropawą, spękaną powierzchnię, którą nieprzyjemnie wyczuwał wydelikaconą dłonią. Ale wsparcie się na nim przynosiło ulgę obolałej nodze.
Wiedział zresztą, że droga nie jest daleka. Jeszcze tylko rozstaje z kapliczką na starym dębie, a potem las zacznie się przerzedzać, między szkielecimi gałęziami młodych jesionów pokaże się niebo i równina pól. Ze skraju lasu zobaczy na horyzoncie zatarte przez deszczową mgłę wysokie topole. Nim wejdzie na grząską od błota drogę do wsi, odrzuci kij i spróbuje iść nie kuśtykając. Nie chciał wracać do domu jak proszalny dziad z kosturem.
Przystanął. Rozpiął górne guziki szynela, bo zrobiło mu się gorąco. Mimo deszczu powietrze było ciepłe, choć przepełnione wilgocią i zapachem butwiejących liści. Cały las szeptał szmerem kropel skapujących z gałęzi, ale jemu wydawało się, że wszystko wokół niego, a także on sam, wchłonięte zostało przez ogromną ciszę. Tęsknił za nią i oto teraz pogrążał się w niej coraz głębiej. Kilkakrotnie westchnął głęboko, wietrząc zapach leśnej wilgoci, kory drzewnej i mchów. I raptem znowu, ale tym razem już najpełniej, uświadomił sobie, że wraca do domu i dzieli go od niego tylko niewielka przestrzeń lasu i pól. A wtedy natychmiast ruszył w dalszą drogę, mocno wbijając kij w grube płachty gnijących liści.
Na rozstajach, obok dębu z wiszącą na nim kapliczką, zobaczył trzech ludzi i osiodłane konie. Jeszcze pozostawali daleko, zaledwie majaczyli we mgle snującej się między drzewami. Marcin przystanął na moment i zaraz ruszył dalej. Nie odczuwał strachu, lecz tylko odrobinę niepokoju wywołanego widokiem osiodłanych koni. Ze zwieszonymi łbami stały obok siebie skubiąc pożółkłą, jesienną trawę. Lśniły na nich siodła, a gdy podszedł bliżej, usłyszał pobrzękiwanie strzemion i wędzideł.
Zrobił kilka kroków i u ludzi czekających na rozstajach spostrzegł automaty, zielone wojskowe kurtki. W okamgnieniu pojął wszystko — i tylko na chwilę przymknął powieki, jakby rażony nagłym światłem. Ale kroku już nie zwolnił.
Stali zwróceni twarzami ku sobie. Jeden z nich palił papierosa i obok niego zastygł kłąb sinego dymu. Udawali, że nie widzą nadchodzącego, byli nieruchomi, jak gdyby także zastygli w wilgotnym powietrzu leśnym. Mogli się wydawać jakąś zjawą, złudzenie płoszył tylko brzęk strzemion i wędzideł.
— Ej, ty! Zaczekaj! — zawołano, gdy już ich prawie mijał.
Zatrzymał się i obrócił ku nim głowę. Uważnymi spojrzeniami lustrowali jego ciężkie buty, wojskowy szynel, zielony woreczek i rogatywkę.
— Podejdź no bliżej — powiedział śniady mężczyzna z trójkątną czarną bródką.
Michał patrzył ponad głową Marcina, na czubek olszyny, gdzie na szkielecie drzewa wisiał tylko jeden liść. Dla Marcina było teraz oczywiste, że ten rozpoznał go jeszcze wtedy, gdy ukazał im się w perspektywie leśnej drogi. On go też już wtedy dostrzegł i zrozumiał, że nie dadzą mu przejść. Wiedział, że w końcu musi paść ten okrzyk „zaczekaj”.
Wolno i niechętnie postąpił cztery kroki, które go od nich dzieliły.
Trzeci z nich — mały, o krostowatej twarzy, która wydawała się jakby dziobata — rzekł cicho do Marcina:
— Dokumenty! — I poprawił na ramieniu pasek automatu.
Marcin sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni szynela. Wyczuł paznokciami kartonik książeczki wojskowej, ale nie zdążył uchwycić jej palcami. W oczach błysnęło mu nagle czerwono, usłyszał trzask nad uchem i dopiero potem poczuł ból w prawym policzku. Trzy razy dostał w twarz tak silnie, że aż zachwiał się na nogach. W ustach od razu miał sucho, język stał się twardy i jakby wypełnił całe usta.
— Zaczekaj no, my sami… — znowu szeptem rzekł ten mały.
Marcin nawet nie był pewien, czy to on go uderzył. Miał widać wprawę w takim szybkim i ostrym biciu, bo nawet się nie zadyszał. Dłoń jego też była dobra do bicia, wąska i koścista. Jego długie palce szybko przebiegły wzdłuż szynela, czterema oszczędnymi ruchami dotknął miejsc, gdzie spodziewał się wymacać broń. Potem wyjął z kieszeni Marcina jego książeczkę wojskową i podał brodatemu.
Tamten nie od razu zajrzał do dokumentów. Rozpięty szynel Marcina odsłonił na jego piersi sześć błyszczących medali i krzyż. Brodaty nie spuszczał z nich oczu, jakby liczył je raz i drugi, i dokonywał w pamięci jakiegoś rachunku, od którego twarz mu się napięła, zadrgały mięśnie policzków, szczęka wysunęła się do przodu, a broda nastroszyła jak sierść u podrażnionego psa. Dopiero teraz rozchylił okładki książeczki wojskowej i powoli przewracał kartkę po kartce.
Marcinowi wydawało się, że szelest tych kartek jest bardzo głośny i rozchodzi się szeroko. Słyszał narastający łomot własnego serca i złościło go, że i oni to może słyszą. Nie chciał się bać, ale nie umiał powstrzymać przyśpieszonych uderzeń krwi, które odczuwał w skroniach i w prawym policzku. Drażniło go, że mimo łomotania w skroniach słyszy tak wyraźnie szmer kropel deszczu, nawet skrzypienie trawy w końskich zębach. Wszystkie te dźwięki odczuwał jak groźbę, zapowiedź czegoś strasznego, co miało zaraz nastąpić.
Podchwycił spojrzenie Michała. Czujne, ukradkowe i ciekawe. Ale zaraz potem Michał znowu utkwił oczy w czubek olszyny i obojętnie zaciągał się papierosem. Marcin wyczuwał nozdrzami zapach dymu tytoniowego, mdły, duszący. Ogarnęło go uczucie przygnębienia, uświadomił sobie, że musi im się wydawać żałosny w starym szynelu, w zabłoconych butach, z nie ogoloną bladą twarzą. I ten zielony woreczek w ręku, i kij, który wciąż jeszcze, przez zapomnienie, trzymał w dłoni.
Michał upuścił papierosa w mokrą trawę. Żarzący się niedopałek zasyczał cicho i zgasł. Ledwie uchwytnym dla oka ruchem dłoni wskazał małemu zielony woreczek. Mały wyrwał go z ręki Marcina, rzucił na ziemię, przyklęknął i zaczął rozwiązywać oplątujący go sznurek. Wreszcie wsadził rękę do worka.
— Bochenek chleba. Chleb. I trzeci bochenek — stwierdził z rozczarowaniem w głosie.
Podniósł się z klęczek. Otwarty woreczek leżał u nóg Marcina, między fałdami zielonego sukna połyskiwała brązowa skórka dobrze wypieczonego bochenka.
Brodaty zamknął książeczkę i trzymał ją delikatnie w dwóch palcach.
— Ze szpitala wracasz, tak? Zdemobilizowany? — spytał. Nie czekając na odpowiedź pogonił następnym pytaniem: — Nawojowałeś się? A teraz do domu, na gospodarkę, tak? Chłop jesteś, co?
— Tak — odpowiedział Marcin, bo po tych pytaniach nastąpiła pauza.
— Gdzie cię raniło?
— W nogę. Na Wale Pomorskim.
— Musiałeś się nieźle zasłużyć, że ci tyle blaszek dali. Komunista?
— Nie.
— Ale wojowałeś dla nich. Zasługiwałeś się, tak?
— To była wojna. Z Niemcami.
— A my nie walczyliśmy z Niemcami? — podniósł głos. — Ty, ciemny trepie, nic nie rozumiesz. Ale strzelać to umiesz, co? Grabić też umiesz, co? Ziemię z reformy wziąłeś?
— Nie.
— Masz własną?
— Dwa hektary. Po matce.
— Patrzcie go, nie wziął? Ma dwa hektary i nie wziął. A gdzieżeś się taki uchował?
— Na froncie byłem…
— Ale teraz ci dadzą. Za te blaszki. Będziesz się mógł nażreć ziemi, aż ci bebechy wyjdą. Ty ciemny trepie, nic nie rozumiesz. Dadzą ci, a potem odbiorą. Kołchozy założą, rozumiesz? Ale ty pewnie chcesz kołchozów. Ty o niczym innym nie marzysz, tylko o kołchozach. Nie, ja was znam, ciemne trepy. Wziąć to weźmiecie, ale nie będziecie chcieli oddać. Tylko że oni was zmuszą. A może ciebie zrobią komisarzem? Co? Zasłużony jesteś, to cię zrobią komisarzem. Ale nie zdążą. Nie zdechłeś w szpitalu, to zdechniesz teraz, tutaj, w tym lesie. No, dlaczego zamknąłeś gębę?
Urwał, a mały skurczył się i z podskokiem uderzył Marcina w ten sam prawy policzek. Tym razem uderzenie było silniejsze i Marcin upadł na jedno kolano. To ta przeklęta noga odmówiła mu posłuszeństwa.
— Jaki słaby… — zdumiał się mały.
Brodaty pogłaskał w zamyśleniu swoją bródkę.
— Co z nim zrobimy? — zwrócił się raptem do Michała.
Ten wzruszył ramionami.
— Ja go znam — rzekł. — Jesteśmy z tej samej wsi. Z Łęgów.
— Łęgi? — zastanowił się brodaty.
— To wieś za lasem — powiedział Michał. — Spalona w czterdziestym czwartym. Puść wolno tego człowieka.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej podłużną, srebrną papierośnicę. Zapalił, a wtedy Marcin zauważył, że jego niegdyś okrągła twarz z rumieńcami jak u dziewczyny teraz była wychudła, sczerniała, o zapadniętych oczach. I znowu Michał zrobił ów ledwo dostrzegalny gest dłonią, ale tym razem w kierunku brodacza.
— No idź! — Brodacz nagłym ruchem wręczył Marcinowi jego książeczkę wojskową. — Idź. Jak zechcesz się ześwinić, to cię znajdziemy. Rozumiesz, ciemny trepie?
Marcin podniósł się z klęczek. Podjął zielony woreczek, schował do kieszeni swój wojskowy dokument. W milczeniu odwrócił się i powoli ruszył drogą w stronę nieba prześwitującego między drzewami. Przez krótką chwilę podejrzewał, że strzelą mu w plecy. Garbił się na tę myśl, ale nie przyśpieszał kroku. Szedł powłócząc ciężkimi butami, do których lepiły się mokre liście.
Po chwili usłyszał za sobą narastający tętent koni. Minęli go w galopie, kopyta rozrzucały grudy mokrej ziemi. Przejechali nie spojrzawszy na niego — na przedzie brodacz, za nim mały, a na końcu Michał. Rytmicznie unosił się na siodle, na plecach podskakiwał mu automat. Szeroki zad czarnego konia lśnił jak wysmarowany pastą.
Marcin odrzucił kij. Dotknął palcami policzka, który go palił, jakby mu zdarto z niego skórę. Oblizał językiem wargi i wyczuł w ustach słony smak. Splunął ze wstrętem, wzbierało w nim uczucie wściekłości i nienawiści do samego siebie. Myślał o bliźnie na nodze, ropiejącej pod bandażem, wspomniał, że upadł na kolano, gdy mały uderzył go niespodziewanie. Michał udawał, że tego nie widzi, patrzył na czubek drzewa, ale przecież musiał to widzieć i może nawet słyszał narastający w Marcinie łomot serca. Marcin nie mógł sobie darować, że się tak bał. Jak nigdy, tak się bał. Więcej niż przed bunkrem na bagnach, gdzie krwawiąc przeleżał pół dnia.
Przyśpieszył kroku. Szedł nie utykając, ból w nodze głuszyła nienawiść i wściekłość. Ciężko dysząc stanął wreszcie na skraju lasu. Najpierw spojrzał w prawo po łagodnej pochyłości wzgórz rozciągających się wzdłuż rzeki. W mglistym od deszczu powietrzu słabo rysowały się sylwetki trzech jeźdźców pędzących po szczycie pagórka. Pochyłość była niedawno zorana, na czarnych garbach mokrej ziemi łaziły stada wron. Tam, gdzie pędzili jeźdźcy, wrony podrywały się do lotu i z głośnym krakaniem odlatywały w stronę lasu.
Kiedy jeźdźcy zniknęli za wzgórzem, popatrzył w lewo, w stronę szeregu wysokich topól widniejących na zamglonym horyzoncie. Widok ich był mu dobrze znany, spodziewał się go, a przecież nieomal doznał radosnego zaskoczenia, że właśnie okazał się taki, jakiego oczekiwał. Ślizgał się wzrokiem po garbach zaoranej ziemi, odnajdywał samotne grusze na miedzach, porośnięte tarniną sterty kamieni. Każdy krzak i kamień był mu tu dobrze znajomy. Mógł, przymknąwszy oczy, powiedzieć: „Tam, gdzie jest trzecia topola licząc od prawej strony, stoi nasza chałupa”. Ale nic nie powiedział, bo nie chciał nazwać radości, która go ogarnęła.
Od północy ciągnęły po niebie szare zwaliska chmur. Sunęły nisko, nieomal strzępiąc się o wysokie topole, które już pogubiły liście. Między topolami szła grząska droga przez wieś; po jednej stronie rozciągały się sady ogrodzone rozwalającymi się płotami, po drugiej sterczały osmalone kikuty kominów. Tu i ówdzie bielały gliniane ściany bez dachów, z pustymi otworami okien i drzwi; w trawie walały się nadpalone belki.
Ocalały tylko dom Grochalów, bo choć znajdował się w środku wsi, był murowany i kryty dachówką, i chałupa Marcina, bo stała już poza wsią, w polu obok rozstajów z krzyżem. Niemieccy żandarmi zostawili ją jakby na pośmiewisko, przypominała bowiem kurnik lub chlew z przetrąconym dachem i sterczącymi żebrami krokwi, z których wiatr zdarł słomiane poszycie. Inne chałupy, obory i stodoły w Łęgach Chłopskich spłonęły w marcową noc 1944. Nawet piękna, dopiero co przed wojną zbudowana z dębowego drzewa zagroda Mikinów. Zostały po niej dwa kominy, od chałupy i piekarnika, reszta zaś zmieniła się w kupę gruzów porośniętych trawą i łopianami.
Wieś Łęgi Chłopskie rozciągała się wzdłuż krętego koryta rzeki, na wyższym jej brzegu. Ku rzece po łagodnej pochyłości zbiegały sady i paśniki, za rzeką były podmokłe łąki, a dalej zwartą ścianą rósł znowu las, tak samo rozległy i gęsty jak ten, którym Marcin przyszedł od stacji kolejowej. Przed wsią jedna droga skręcała do rzeki, przeskakiwała ją drewnianym mostem, a potem znikała w lesie bukowym. W styczniu 1945 roku most zawalił się pod ciężarem rosyjskiego czołgu i odtąd na drugą stronę trzeba było przepływać łódką albo jechać wozem przez bród nieco poniżej wsi.
Jeszcze inna droga wlokła się między wydmami piasku i karłowatymi sosnami aż do Łęgów Szlacheckich. W sąsiedztwie białego pałacu i czerwonych obór dworskich stał zbudowany z czerwonej cegły kościół z przysadzistą wieżą o barokowym hełmie z mosiężnej blachy. Przed kościołem wybrukowano kamieniami duży plac, przy którym w podłużnym murowanym budynku z drewnianą wieżyczką mieściły się remiza strażacka i poczta, w drewniaku porośniętym dzikim winem znajdował się urząd gminny, a przy bocznej uliczce — szkoła: piętrowy duży budynek, otynkowany i pomalowany na kremowo. Prawie pół setki zagród rozsiadło się wzdłuż trzech dróg rozchodzących się gwiaździście od placu przed kościołem. Żadnej z zagród w Łęgach Szlacheckich Niemcy nie spalili w tę noc, gdy płonęły Łęgi Chłopskie. Nie tknęli także pałacu i zabudowań dworskich. Nikt z Łęgów Szlacheckich nie zginął w tę straszną marcową noc; w Łęgach Chłopskich zginęli niemal wszyscy.
W trzech miejscach spalonej wsi zauważył Marcin białe, świeże belki i sterty desek. Odbudowywał się Plaskota, bo w przeddzień strasznej nocy pojechał na podwodę z wójtem; u Fontańskich ocalał dorosły syn, Franek, gdyż tej nocy zasnął w knajpie w Łęgach Szlacheckich i pijaniuteńki przeleżał w niej do rana. Uratował życie także i Roman Trębski, bo gdy zaczęło się podpalanie i obława, wskoczył do płytkiej studni. Zapalenia płuc się nabawił, ale życie ocalił, i teraz oborę nową stawiał. W jego sadzie między nadpalonymi jabłonkami żółciły się belki nowych przyciesi. „Do zimy zdąży zbudować oborę — pomyślał Marcin. — Ja też zacznę od obory”.
Szedł przez wieś nie kulejąc. Noga przestała go boleć, tylko pod palcami w bucie miał mokro, zapewne spod bandaża wyciekła mu ropa. Nie spłoszył żadnej kury, nigdzie nie zaszczekał pies, nie spotkał nikogo. Ale przecież dymiło się z zamieszkałej przez Trębskiego jamy na kartofle i z piwnicy Plaskoty, i z komina murowanego domu Grochalów.
Zbliżając się do tego domu przyśpieszył kroku. Chciał, żeby ta wędrówka obok mieszkania Hanki trwała jak najdłużej, a przecież właśnie przeszedł szybciej niż dotąd. Chciał między zielonymi listkami pelargonii, stojących w oknach, zobaczyć jej twarz, a przecież mijając dom Grochalów nawet nie spojrzał w jego stronę. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i zobaczył swoją chałupę. Załamana strzecha ukazywała nagie krokwie, drewniana szopa, w której matka trzymała prosiaka i kury, była podparta spróchniałą belką. Nic się tu nie zmieniło, tyle tylko że kilka dalszych krokwi odartych zostało z poszycia i nowa była belka wspierająca ścianę szopy.
Wszedł na ścieżkę od drogi do domu. Rosły tu krzaki dzikiej róży, sczerniałe teraz i jeżące się uschniętymi gałązkami. Spomiędzy krzaków wybiegł rudy pies z podkulonym ogonem i oglądając się na Marcina uciekł w pole. Pies był chudy, żebra sterczały mu jak krokwie w dachu ich chałupy.
Drzwi do sieni zastał otwarte. Pochylił głowę, bo sień była niska. Po lewej ręce miał drzwi do izby, jedynej w całej chałupie. Drugą część domostwa zajmowała obora. „Krowy już nie ma. Zdechła” — przypomniał sobie list od matki.
Podniósł ostrożnie żelazny skobel. Nie chciał, żeby zadźwięczał. Pragnął zaskoczyć matkę, wejść do chaty nie zauważony. Może zajęta przy kuchni usłyszy za plecami jego kroki, odwróci się i zawoła: „Och, Marcin! Matko Przenajświętsza, Marcin!” Tak, właśnie tego okrzyku oczekiwał. Tylko tego. Był pewien, że ten jeden okrzyk zapłaciłby mu za wszystko, co już minęło. Był tego pewien w ową noc na bagnach, gdy leżał naprzeciw bunkra roziskrzonego ogniem karabinów maszynowych i rozmyślał, jaka będzie zapłata dla tych, co przeżyją. Józef Fabisiak umarł nad ranem w tym samym leju, gdzie leżał Marcin. „Mamo!” — krzyknął i potem już znieruchomiał. Marcin osłonił się jego trupem i leżeli tak przytuleni do siebie w tę długą noc.
— Mamo — szepnął Marcin zdejmując cicho skobel. Stare żelastwo zabrzęczało głośniej, niż się tego spodziewał. Więc szybko otworzył szeroko drzwi i stanął w progu.
Od razu pojął, co się tu stało. Wydawało mu się, że pojął wszystko, jeszcze zanim zobaczył. W półmroku izby o jednym oknie gromnica płonęła czerwonawym płomieniem i złoty jej blask oświetlał dłonie matki. Dłonie te, trzymające gromnicę, zobaczył najpierw — kościste, żółte, ze zgrubieniami w stawach. Potem dopiero zobaczył twarz, ostry duży nos, kościsty podbródek, zaciśnięte usta i siwe włosy wychylające się spod ciasno zawiązanej chustki. Blask płomienia pełgał po twarzy i czynił ją ruchliwą, ale jakby jeszcze bardziej pozbawiał życia, mrocznymi plamami kładł się na zamkniętych powiekach oczu, kreślił na policzkach i przy ustach czarne bruzdy.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedział półgłosem Marcin.
— Na wieki wieków — odrzekły dwie stare kobiety, skulone na ławce obok łóżka ze zmarłą.
Znał je. To były stara Fontańska i stara Masłochowa z Łęgów Szlacheckich. W blasku gromnicy i one wyglądały jak trupy z woskowymi twarzami i ostrymi profilami. Tylko oczy miały żywe, błyszczące jak czarne paciorki.
Marcin przestąpił próg izby, cicho zamknął za sobą drzwi.
— Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie — rzekł.
A one dokończyły śpiewnie:
— A światłość wiekuista niechaj jej świeci…
— Na wieki wieków. Amen — szepnął Marcin. I zdjął czapkę.
Przebiegł wzrokiem izbę szukając sprzętu, na którym mógłby położyć swój zielony worek i czapkę. Stęknęła podłoga pod jego buciorami, każdemu stąpnięciu towarzyszyło skrzypienie spróchniałych desek. Złożył woreczek na stole, na wierzch rzucił czapkę wojskową.
Staruchy poruszyły się na ławce i przesunęły na sam jej brzeżek, czyniąc mu miejsce obok siebie. Innego sprzętu do siedzenia nie było.
Ale on nie usiadł. Przyklęknął na obydwa kolana obok łóżka i przeżegnał się. Patrzyły mu na wargi drgające bezszelestną modlitwą. Obserwowały go ciekawie, chciały podpatrzyć i zapamiętać jego gest, wyraz oczu i twarzy, odkryć jego myśli. Po sumie w niedzielę będą mogły opowiadać: „Marcin wrócił z wojska, otworzył drzwi i zobaczył, że matka umarła. Upadł na kolana i płakał…”
Nie płakał. Wstał z klęczek i usiadł obok nich, twarzą do zmarłej. Nie zdjął szynela, jakby wstąpił tu tylko na chwilę i zaraz miał zamiar gdzieś pójść. Położył dłonie na kolanach, przymknął oczy, potem nagle otworzył je i znowu zamknął.
Trochę się go bały. Pamiętały go jako wyrostka, a wrócił mężczyzna w wojskowej czapce i szynelu. Słyszały, że był w lesie, a potem na froncie. Więc wydawał się im już zupełnie kimś obcym, nie Marcinem, co krowę pasał po rowach.
Zauważył, że na gromnicy zrobił się gruby sopel z wosku i kilka żółtych kropel spadło matce na dłonie. Wyjął z jej rąk gromnicę i przylepił ją do kantu ławki. Rozpiął pod szyją guziki swej koszuli i zdjął przez głowę posrebrzany krzyżyk na żelaznym łańcuszku. Dostał go od matki, gdy miał wyjechać na roboty do Niemiec. Włożył krzyżyk w dłonie matki, palce jej owijając łańcuszkiem.
— Kiedy to się stało? — spytał z twarzą zwróconą w stronę zmarłej, jakby to od niej, a nie od staruch oczekiwał odpowiedzi.
Poruszyły się radośnie. Już go się nie bały.
— Wczoraj na podwieczór. Ale od tygodnia jej się na śmierć miało — powiedziała Fontańska. — Co wieczór wychodziła przed chałupę i czekała na ciebie. Mówiła, że lada dzień powrócisz z wojska. Ale już tydzień nie wychodziła, bo sił jej brakło.
— Nic nie jadła — w pół słowa przerwała jej Masłochowa. — Co zjadła, to zwróciła. Grocholanka tu codziennie przybiegała i jedzenie przynosiła z domu. Ale matka nic do ust nie brała. A ze trzy dni to też i nic już nie mówiła. Jakby ciągle spała. Aż i zasnęła.
— A lekarz? — mruknął Marcin.
Nic się nie odezwały. Nie pojmowały, o czym mówił.
— Był doktor? — spytał groźnie Marcin.
Znowu poruszyły się na ławce. Tym razem niespokojnie.
— Nie, nijakiego dochtora nie było — rzekła Fontańska. — Skąd by się tu wziął dochtór? — spytała zdumionym głosem.
Znowu patrzyły na niego ciekawie. Dziwny się zrobił ten Marcin. W świecie bywał, a nic nie rozumiał. Nawet nie podziękował, że przyszły do zmarłej i ostatnią posługę jej oddały, świąteczną koszulę, kaftan i kieckę ze skrzyni wyciągnęły i na zmarłą wdziały. A najgorsze, że znowu milczał. Tylko świeca zaczęła skwierczeć. Siedział nieruchomo i nie sapał jak to chłop, ale zdawało się, że w ogóle nie oddycha jak ta zmarła.
Raptem stara Masłochowa zawyła cichutko:
— Nie doczekała się ciebie, syneczku, nie doczekała…
Drgnął. Spojrzał na nią groźnie, aż ją ciarki przeszły. Skuliła się pod tym spojrzeniem i okryła wielką chustą w kratę. Fontańska też poprawiła na sobie takie same chuścisko i obydwie były podobne do dwóch opatulonych na zimę chochołów.
Wypaliło się już sporo świecy, a on wciąż tkwił na ławce nieruchomo, z przymkniętymi oczami. Rwało go strasznie w chorej nodze, ale one o tym nie wiedziały, drgały mu wargi, więc myślały, że się ciągle modli za matkę.
Po godzinie cichuteńko wymknęły się z chałupy, zaniepokojone jego milczeniem i nieruchomą postawą. W izbie panował już zupełny mrok, bo jesienny wieczór zapadał wcześnie, krzywe okno było brudne i przepuszczało niewiele światła. Świeca na ławie oświetlała zabłocone deski podłogi, fragment łóżka z białym prześcieradłem i leżącą na nim zmarłą. Blask sięgał tylko do kościstych rąk matki, Marcin przesunął świecę aż na sam koniec ławki, aby i twarz stała się widoczna.
Gdy kobiety wyszły, odetchnął głębiej i nieśmiałym gestem dotknął palcami dłoni zmarłej, jakby dopiero teraz chciał się upewnić, że naprawdę nie żyje. Miał palce zziębnięte i zaledwie wyczuł chłód śmierci. Ale zapewne wcale nie o to mu chodziło, chciał się po prostu przywitać tym dotknięciem i pożegnać zarazem. Potem wstał i podszedł do stojącej w rogu dużej drewnianej szafki. Znalazł tam lampę i butelkę z naftą. Napełnił lampę, zapalił knot i założył szkło. Później chwycił kubełek z podłogi i wyszedł z chałupy.
Studnia w podwórzu miała wysoki żuraw, który zaskrzypiał głośno, gdy pochylił go w czarną głębię. I ten skrzyp nagle ucieszył Marcina, wydał mu się dobrze znajomy, bliski od najwcześniejszego dzieciństwa. Tak, to jedno pozostało tu takie jak dawniej. Wolno wyciągnął kubełek słuchając z przyjemnością, jak żuraw popiskuje, pojękuje, zgrzyta. Wracając do chałupy na chwilę przystanął i pozostawił kubełek na środku podwórza.
Było już prawie zupełnie ciemno, szemrał deszcz na kupach starej, gnijącej słomy porozwłóczonej po obejściu. Marcin zajrzał do szopy, gdzie kiedyś matka trzymała świnie i kury, a potem do obory. Pomimo mroku wiedział po chwili, że w całej zagrodzie on tylko był jedyną żywą istotą.
Pośpiesznie wrócił do izby, zzuł prawy but, bo noga bolała go coraz bardziej. Nalał do miski zimnej wody, postawił nogę na ławce i powoli odwinął onucki. Ropa przesączyła się przez bandaż. Sycząc z bólu oderwał go od rany, potem skrawkiem czystego bandaża umoczonego w wodzie długo przemywał podłużną cuchnącą ranę na łydce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki