Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść przedstawia losy dwóch młodych przyjaciół – Marcina i Michała. Gdy wybucha wojna ich przyjaźń zostaje poddana wielkiej próbie – stają po przeciwnych stronach barykady. Z przyjaciół stają się zaciekłymi wrogami kochającymi tę samą kobietę.
„Liście dębu” Zbigniewa Nienackiego – oparte na autentycznych wydarzeniach i dziejące się w autentycznej scenerii – mają niezwykle bogato rozbudowaną fabułę, w której, jak zwykle u tego autora, miłość przeplata się z nienawiścią, dochodzą do głosu wielkie namiętności ludzkie. Jest to zarazem pewnego rodzaju studium bezradności jednostki ludzkiej wobec wyroków historii, która miota nią, jak wiatr miota suchym liściem zerwanym z drzewa.
W toczącej się obecnie dyskusji o charakterze rozliczeniowym z powojenną przeszłością Zbigniew Nienacki przypomina, że nie tylko sama jednostka, a także historia, niezwykłe uwarunkowania ludzkiego losu muszą mieć wpływ na wyrok, jaki dziś chcą wydać nowe pokolenia. Historia jest więc jednym z bohaterów tej książki, w sposób okrutny i niesprawiedliwy, kapryśnie i koniunkturalnie osądza ludzkie zachowania, w zależności od tego, kto ten wyrok usiłuje wydać. Dlatego mimo upływu wielu lat powieść ta nie straciła nic na swej aktualności. Wydaje się wciąż świeża, a poprzez swoją niemal sensacyjna fabułę może zapewnić Czytelnikowi pełną satysfakcję z lektury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Zbigniew Nienacki
Liście dębu
Tom II
Wydanie I
Liber Novus
Redaktor naczelny • Marcin Nowak Projekt okładki • Maciej Łazowski
WydawnictwoLiber Novus Marcin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Konstantynów Łódzkiwww.libernovus.plinfo@libernovus.pl
Copyright © • Helena Nowicka Copyright © for electronic version • Liber Novus Konstantynów Łódzki 2020
ISBN • 978-83-7741-129-2
Liber Novus 2020
— I co dalej, Marcinie? Co dalej? — zapytał wójt Lipka.
Stali naprzeciw siebie, na brukowanej drodze, która prowadziła do młyna. Od czasu do czasu obok nich przejeżdżały z łoskotem wozy chłopskie, skręcające pod drewniany pomost, gdzie wyładowywano worki ze zbożem; ceglany, czerwony budynek młyna zdawał się drżeć od głębokiego dudnienia. Jak gdyby szybko i rytmicznie biło w nim potężne serce; głos ten ożywiał martwotę jesiennych pól rozciągających się od zabudowań Łęgów Szlacheckich aż do czarnej smugi olszyn nad rzeką.
— Powiedziałem: zostanę tutaj. I tak się stanie.
Lipka przestąpił z nogi na nogę jak wielki tłusty ptak. Przekrzywił głowę zaglądając w twarz Marcina.
— Nie przezimujesz — stwierdził. — Jesień jest długa, a zima jeszcze dłuższa. Nie masz krowiny, żeby ci kapkę mleka dała. Nie masz kurki, żeby ci złote jajeczko zniosła. A chleba naszego powszedniego skąd weźmiesz?
— Do was po prośbie nie przyjdę.
— A choćbyś przyszedł, to i co? Chleb się nam nie mnoży jak, nie przymierzając, apostołom pańskim. W Warszawie ze skargą na nas byłeś i nic nie zdziałałeś. Do starosty pewnie skargę zaniesiesz i tylko kłopoty będą z tobą.
— Skrzywdziliście mnie — rzekł cicho Marcin. — Kiedy byłem na wojnie, matka moja z głodu umarła, ziemi po dziedzicu nie dostałem.
Lipka znowu przestąpił z nogi na nogę. Bał się tego słowa: krzywda. Stodoły we wsi miały dachy słomiane, a i sterty w polu też co roku trzeba było stawiać. Stertą słomy nawet sama z siebie mogła się zapalić.
— Słyszałem — odezwał się ostrożnie i z namysłem — że masz więcej medali niż nasz pan starosta. Za każdy taki medal można dostać piękny dom w mieście albo fabrykę. Myśleliśmy: na wielkiego pana się wykierujesz, a ty w tę naszą gnojówkę wracasz jak, nie przymierzając, prosiak. Radę dałem ci dobrą: ziemię po matce sprzedaj, mnie ona pasuje i krzywdy mieć nie będziesz. Świat nie torba, ale szeroki jak niebo nad głowami.
— Powiedziałem: zostanę. I tak się stanie.
— Zdechniesz.
— Przeżyję. Do nadleśnictwa idę. Może robotę w lesie dostanę.
— Zdechniesz — powtórzył Lipka kręcąc głową. A potem zdjął kaszkiet i głośno powiedział: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus…
— Na wieki wieków — odpowiedział dźwięczny kobiecy głos.
Wóz z parą rosłych jabłkowitych koni skręcił na podjazd do młyna. Lejce i bat trzymała dziewczyna w białej chustce na głowie. Obok niej na worku grochowin siedziała młoda kobieta okutana w ciemną kraciastą chustę wełnianą. Jej twarz wydawała się biała jak ta odrobina mąki rozsypana na drewnianych deskach młyńskiego pomostu.
— Robotę w lesie wezmę i jakoś przebieduję do wiosny — rzekł Marcin. — Tylko teraz…
Ściszył głos i urwał. Od wczoraj nic nie jadł. Bo wczoraj skończyła mu się ta odrobina kaszy, którą kupił w Warszawie i przywiózł ze sobą. I dziś po południu wyszedł z chałupy, aby wyprosić u wójta jakąś pożyczkę albo zapomogę. Spotkał Lipkę koło młyna i nie wyszła mu rozmowa. Czuł, że mu zupełnie nie wyszła, bo za hardy ton przyjął, a prosić należało.
Wcisnął dłonie w kieszenie szynela, zacisnął je w pięści i przygarbił się chowając głowę w ramiona. Listopadowe, wilgotne powietrze przenikało go chłodem. O drzewie na opał też należało pomyśleć, żeby chociaż z metr suszu leśniczy przydzielił.
Opuścił wzrok na czubki swoich wojskowych butów, na grube skrzepy żółtawego błota i zaczął od nowa:
— Robotę w lesie wezmę i przezimuję. Bylem teraz mógł pożyczyć z metr żyta i trochę słoniny…
Lipka nie słuchał. Zapatrzył się w stronę młyna, gdzie dwie młode kobiety usiłowały przerzucić worek zboża na drewniany pomost.
— Zady mają szerokie — cmoknął. — A pierś u nich jaka, widziałeś, Marcin? A szyja, Marcin. Szyja jak u ptaka. I ten kark piękny. Nogi prościutkie. Oj, dolo ty nasza, dolo. Jak te robaki ryjemy w ziemi, a tu taka piękność po ziemi chodzi.
W Marcinie wzbierał gniew. Miał ochotę chwycić Lipkę za ramiona i potrząsnąć nim tak mocno, żeby mu kaszkiet spadł z głowy.
Wójt rozkasłał się, splunął w bok i westchnął:
— Ech, gdybym ja miał takie dwa jabłkowite konie…
Posmutniał nagle, opuścił nisko głowę.
— Ale nie mam takich koni. Nie mam.
Marcin znowu zaczął:
— Metr żyta i trochę słoniny żebym mógł pożyczyć…
— Masz rację, Marcin — przytaknął Lipka. — Ulka te konie zmarnuje. Piękność wielką zniszczy, co się tak stanie, jak mnie tu widzisz. Parobka miała, tydzień temu go do wojska wzięli. Wikta od Plaskoty u niej tylko pracuje, a gospodarstwo duże. Od babskiej ręki koniowi sierść wyłazi i zołzów dostaje. Powiadam ci, tak jest, dostaje, zołzów.
— Gdybym metr żyta mógł pożyczyć…
Lipka naciągnął kaszkiet na czoło.
— Pogadam z nią o tych jabłkowitych. Zmarnuje te konie, a u mnie krzywdy by nie miały. Bachmata swojego bym jej dał, po ogierze dziedzica. A pamiętasz, jakie konie miał hrabia Tylżycki?
Jak młodzieniaszek, niemal truchcikiem pobiegł na podjazd do młyna. Marcin poszedł za nim, bo nie widział innej rady, jak trzymać się Lipki i wybłagać u niego metr żyta i trochę słoniny.
Na podjeździe wozów było chyba z dziesięć, ale żadnego chłopa. Wszyscy siedzieli w młynie i przyglądali się, jak żarna gniotą zboże. Obydwie dziewczyny usiłowały przeciągnąć worek z żytem na pomost, gdzie były taczki na żelaznych kółkach. Udało im się podnieść worek aż na krawędź pomostu, ale więcej siły nie miały. Oparły go o deski wozu, lecz worek nagle fajtnął i spadł pod wóz.
— Babskie gospodarstwo — splunął Lipka.
Ani myślał pomóc. Zaszedł jabłkowite konie od pysków, łapczywie złapał je za uzdy. Zimno było, pyski koni parowały potężnym oddechem, a Lipka aż pławił się w tej parze i radośnie pociągał nosem.
— Powąchaj, Marcin, jaki oddech mają. Nie przymierzając, jak wonne kadzidło. Gęstym obrokiem pachną.
Marcin nie słuchał. Wszedł między wóz i pomost, chwycił wór żyta i stęknąwszy trochę, przerzucił go na deski. Dziewczyna w białej chustce zadarła nieco kiecki i pokazując kolana w wełnianych pończochach, ustawiła worek na taczkach.
— Bóg zapłać wam, Marcinie — powiedziała dziewczyna o twarzy tak białej jak te trochę mąki rozsypanej na pomoście.
Marcin wzruszył ramionami, że niby nie ma za co dziękować. Dopiero teraz uświadomił sobie, że ta blada dziewczyna to Urszula od Jaskóły z „Pustki” nad rzeką. Przed trzema laty, gdy Marcin przebywał we wsi, ona była wyrośniętą nad miarę, chudą i brzydką czternastolatką. Opowiadano, że Jaskółka rychtuje ją do klasztoru. Wielkie, piętnastohektarowe gospodarstwo miało pozostać dla syna, Józwy. Ta druga, w białej chustce, to była pewnie Wikta od Plaskoty, ale jej Marcin nie pamiętał. Kto by tam zwracał uwagę na jakieś niedorosłe dziewczyny.
Wikta poprawiła chustkę nad czołem i rzuciła Marcinowi szybkie, kokieteryjne spojrzenie. Potem roześmiała się cichutko, nie wiadomo dlaczego i nagle zarumieniła się. Miała policzki okrągłe i czerwone, teraz ta czerwień rozpłynęła się aż na czoło, nos i brodę.
Urszula splotła dłonie na piersiach z taką siłą, że jeszcze bardziej pobielały.
— Wikta! — powiedziała ostrym głosem. — Zawieź worek do młyna. I zapytaj, kiedy będzie mąka.
Wikta ogarnięta jakimś niepowstrzymanym, wewnętrznym śmiechem, pochyliła nisko głowę, chwyciła rączki taczek i turkocząc żelaznymi kołami na deskach zniknęła z workiem w ciemnych drzwiach, skąd dochodził zgrzyt walców i łomot maszyny parowej.
Wójt Lipka czubkami palców delikatnie gładził łopatkę prawego konia w zaprzęgu.
— Zmarnujesz te szkapy, Ulka. Zapasiesz je. Wyglądają, jakby sam owies żarły. Widać zaraz, że gospodarza nie mają.
Urszula zacisnęła usta. Wargi miała wąskie i bardzo czerwone. Stanowiły ostrą poprzeczną kreskę w bladej i pociągłej twarzy. Podobnie wąskie i czarne były brwi, a pod nimi podłużne oczy, piwne, a może zielone; Marcinowi zdawało się, że co chwila odmieniała się ich barwa. Prosty, wyraźnie zaznaczony nos nadawał jej twarzy wyraz surowości i odpychającego chłodu, choć była to twarz o wielkiej piękności.
— Ja jestem gospodynią — odezwała się Urszula. Rozplotła ręce na piersiach i wzięła się pod boki, jakby przyjmując wyzwanie Lipki.
Wójt machnął ręką, lecz zaraz znowu dotknął lśniącej sierści końskiej.
— Jaka ty tam jesteś gospodyni. Józek ziemię ci na zimę zorał i obsiał. Gnój wywiózł. A co teraz zrobisz, jak go wzięli do wojska? Wikta ci zboże wymłóci? Powiedziałem ci: konie twoje kupię, ziemię twoją w dzierżawę wezmę, nie będziesz miała krzywdy. Krowy zaprowadzisz do klasztoru i dobrze się będziesz miała. Bogu chciałaś ślubować i tak powinno być, a nie inaczej. Jak to mówią: co ci przeznaczone, to cię nie minie. Z Bogiem ty masz rachunki, a nie z ludźmi.
— Z ludźmi też mam rachunki — odrzekła.
Fala krwi napłynęła do jej białej twarzy, oczy stały się brązowe. Wypiękniała od gniewu, który ją ogarnął.
— Wy, Lipka, jak ten kruk jesteście. Padliny szukacie. Ludzie, a nie Bóg, mnie skrzywdzili i z wami mam porachunki. Bóg na was się pomści.
— Ja? Ja cię skrzywdziłem? — krzyknął Lipka. Oderwał rękę od konia i truchcikiem wbiegł na pomost do Urszuli.
Marcinowi raptem pociemniało w oczach, sam nie wiedział, czy ze złości, czy z głodu. Aż się zatoczył i wsparł dłonią o ścianę młyna.
— Wy, wójcie — powiedział stłumionym głosem — mnie też chcecie stąd przegnać. Wszystko myślicie tu zagarnąć, a tylko dwoje rąk macie. Dwoje, dwoje! — powtarzał ze złością. — Dwoje rąk. Sami się zadusicie tymi rękami.
— Tfu! — splunął Lipka. — Głupie gadanie. Niczyjego ja nie chcę. Nawet ziemi z reformy nie wziąłem. Radę ci dawałem, Marcin, nic więcej. Mówiłem: zdechniesz tu z głodu. I tak się stanie, a nie inaczej. Teraz radę dam wam ostatnią: ty, Ulka, weź Marcina do roboty. Parobka będziesz miała jak się patrzy. Żreć mu dasz, pić mu dasz, ubranie po ojcu mu dasz. Zimę u ciebie przetrzyma, młockę ci zrobi, a na wiosnę pójdzie w świat, jak się w nim rozum obudzi.
Urszula rzuciła Marcinowi krótkie, baczne spojrzenie.
— Zaczekajcie tu na mnie, Marcinie — rzekła i zniknęła w młynie.
Wójt Lipka powąchał swoje czarne, brudne ręce.
— Pięknie pachną te jabłkowite konie — zwierzył się cicho Marcinowi. — Ale ty będziesz nimi jeździł, a nie ja.
— Nie pójdę do niej za parobka — warknął Marcin. — Nie będę za parobka u starego Jaskóły.
Wójt Lipka zamrugał powiekami, potem dwa razy przeżegnał się nabożnie.
— Co ty gadasz, Marcin? Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie. Nie słyszałeś, że grupa „Rudego” starego Jaskółę zabiła. Jak Ulkę gwałcili, to on się na nich rzucił z siekierą. Zastrzelili go, potem zabili mu syna, znaczy się brata Ulki. Potem Jaskółową zabili, bo i ona z nożem na nich poszła. A Ulkę zostawili na hańbę i pośmiewisko. Czterech ją miało od „Rudego”. Czterech naraz, rozumiesz?
Podsunął Marcinowi pod nos swoją czarną od brudu rękę. Jeden palec zagiął, a cztery wystawił pod oczy Marcina. Palce miał krótkie i grube, z połamanymi paznokciami, twardymi jak krowi róg.
— Od tego czasu Ulka jest trochę „nie tego” — ściszył głos i mrugnął znacząco na Marcina. — Do klasztoru miała iść, gdzie tylko dziewice przyjmują, a teraz nie może, bo czterech ją miało.
— Kiedy to było? — zapytał obojętnie Marcin. Nie zamierzał iść do Urszuli za parobka. Chciał pożyczyć od Lipki worek mąki i trochę słoniny.
— Na wiosnę. Jakoś tak w kwietniu. Piętnaście hektarów się zostało, dwa konie jabłkowite, cztery krowy, świniarnia duża i kur nie zliczysz. Ulka się za to wszystko wzięła sama jedna. Czterech od „Rudego” ją miało, a od różnych gospodarskich synów do niej z wódką w swaty chodziłem. Ale ona, rozumiesz, coś nie tego — stuknął się palcem w czoło. — Józwa, co u niej był za parobka, też próbował za gospodarza się zrobić, ale mu to rychło z głowy wybiła. Robiła w niego jak w konia, ale do łóżka nie wpuściła. Nic z tego, rozumiesz? Po tym, jak ją tych czterech rozorało, nawet w szpitalu dwie niedziele leżała. Nie będzie już z niej kobita, jak się należy. I gospodarkę też zmarnuje. Takie konie, Marcin. Takie piękne konie…
Wróciła z młyna Urszula, a za nią Wikta. Nie spojrzawszy ani na Lipkę, ani na Marcina, Urszula weszła na wóz i zasiadła na worku z grochowinami. Wikta chwyciła bat i lejce. Już miała potrząsnąć lejcami i cmoknąć na konie, gdy Urszula powstrzymała ją ręką.
— Siadajcie, Marcinie — odezwała się półgłosem i nie odwracając głowy. Mówiła jak gdyby w przestrzeń, w stronę pól rozciągających się do rzeki. — Postanowiłam przyjąć was do roboty. Siadajcie.
Marcin pomyślał: „Gdybym miał worek żyta i trochę słoniny…”
Wójt Lipka milczał, gapiąc się na jabłkowite konie.
Młyn łomotał jak wielkie zdrowe serce. „Gdybym miał worek żyta…” — myślał Marcin.
Urszula nie oglądała się na nikogo, a przecież jakby wyczuła jego wahanie. Powiedziała:
— Słyszałam o waszej historii. I że ziemi wam nie dali, tak jak powinni. I że wasza matka z głodu umarła, bo nie znalazła się ręka litościwa. Bóg was tak samo doświadczył, jak i mnie. Potrzebuję kogoś, co by się młocką i końmi zajął. Na wiosnę możecie iść w świat. Bóg i was, i mnie pomści.
— Nie wierzę w Boga — rzekł Marcin.
— Ja też nie — szepnęła. Lipce i Wikcie mogło się zdawać, że się przesłyszeli.
Gwałtownym ruchem wyrwała lejce i bat z rąk Wikty.
— Wio! — krzyknęła i smagnęła lewego konia.
Marcin już w biegu skoczył z pomostu w deski wozu. I omal nie wypadł z nich, gdy ostro zawróciła końmi na podjeździe. Wciąż okładała konie batem, aż wpadły w galop i z łomotem pędziły opłotkami.
Marcin usiadł na worku, plecami do Urszuli. Widział, jak stojący przed młynem wójt Lipka gapił się na jabłkowite konie z rozwianymi od galopu grzywami. A potem Lipka zniknął mu z oczu i Marcin jeszcze raz pomyślał: „Gdybym miał worek żyta i trochę słoniny…”
Na grubym bruku Marcinem trzęsło niemiłosiernie. Był bardzo głodny, wydawało mu się, że przewracają się w nim wnętrzności. Czuł w brzuchu ból i przytrzymywał ręką żołądek zagryzając wargi.
— Szszszszsz… szszszsz… — Urszula uspokajała konie, które koło kościoła przeszły w kłusa. Zatrzymała wóz przed sklepem.
— Palicie, Marcinie? — zapytała nie odwracając głowy.
— Tak.
— Kup, Wikta, trzy paczki papierosów. I litr wódki. — Wysupłała pieniądze z małego woreczka na piersiach.
Wikta nie wracała dość długo, zapewne w sklepie było tłoczno. Nim się spostrzegli, ogarnął ich wczesny, listopadowy zmrok. Co jakiś czas ktoś opuszczał sklep, najczęściej znajomi gospodarze z Łęgów Szlacheckich. Mimo mroku rozpoznawali natychmiast Urszulę, a także chyba i Marcina, choć wcisnął głowę w kołnierz szynela i starał się pozostać nie zauważony. Mówili:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Dobry wieczór wam, Urszulo. Dobry wieczór wam, Marcinie.
— Dobry wieczór wam — odpowiadała półgłosem Urszula.
Zniecierpliwione postojem konie pobrzękiwały wędzidłami. We wsi poszczekiwały psy między opłotkami, daleko zaryczała krowa, ktoś kogoś przywoływał. Napływał jednostajny, uspokojony odległością łomot maszyny parowej we młynie. Zapalały się światła w oknach domów.
Ze sklepu wyszło dwóch podchmielonych wyrostków. Stanęli w ciemnościach na ganku, o coś się przekomarzali, ich śmiech jak grad zabębnił dookoła.
— Powinna być zadowolona. Bez grzechu przecież miała. I z czterema naraz — zaszemrał głos z ganku.
Marcin dotykał bokiem pleców Urszuli. Odczuł, że zadrżała i skurczyła się. Ale po chwili wolno zeskoczyła z wozu i po cichu, z batem w ręku, podeszła do ganku. Potem usłyszał świst bata i czyjś żałosny jęk. Bat wciąż przecinał powietrze ze złośliwym pogwizdem, wyrostki uciekały pod płotami jak obite psy. Jeden z nich przewrócił się, a wtedy Urszula dopadła go i smagała leżącego, aż zaczął znowu uciekać, czołgając się pod płotem i zakrywając rękami głowę.
Działo się to w zupełnym milczeniu i w ciszy, jaka zalegała wokół. Tylko bat pojękiwał, słychać było przyśpieszony oddech Urszuli i chłopaka. Biła go po chłopsku, w milczeniu z największą zaciętością.
Marcin zeskoczył z wozu, dopadł dziewczyny i od tyłu chwycił ją za ręce. Wyrwał jej bat.
— Dajcie spokój — powiedział. — Nie trzeba.
Znieruchomiała. Jakby jej krew z żył wyciekła. Oddychała gwałtownie, coraz szybciej, aż ten jej oddech przeszedł w łkanie. Wyrostek poderwał się z ziemi i uciekł pomrukując przekleństwa.
Dotknęła dłonią swojej szyi, chcąc stłumić płacz. Odwróciła się od Marcina i powolnym krokiem wróciła na wóz. Usiadła na tym samym miejscu co przedtem, a Marcin obok niej. Nie dotykali się już plecami, a przecież wiedział, że cała dygocze.
I znowu tylko konie pobrzękiwały wędzidłami.
Wybiegła przejęta czymś Wikta z butelką wódki w jednej ręce, a w drugiej — z trzema pudełkami papierosów. Wgramoliła się na wóz, a ponieważ miejsce jej zajął Marcin, przycupnęła z tyłu, plecami wspierając się na Marcinie.
— Wesele będzie w Łęgach u Jóźwiaka — zaczęła opowiadać, bardzo z tego powodu podniecona i radosna. — Z Pabiankiem Jóźwiakówna ślub będzie brała. Księdza na wesele zaprosili, spirytus kupowali, bo ksiądz bimbru nie pije.
— Cicho, Wikta. Nie gadaj tyle — mruknęła Urszula. Podjęła lejce, które leżały na dnie wozu, odebrała bat od Marcina. Była już spokojna, wyniosła, pogardliwa.
Skierowała konie na drogę do rzeki i zwalonego mostu. Gospodarstwo Jaskółów znajdowało się w dużym oddaleniu od wsi i dlatego mówiono, że jest w „Pustce”. Od krzyża i rozstajnych dróg, skąd skręcało się do Łęgów Chłopskich, należało jechać prosto, a potem już nad samą rzeką i skrajem łąk, grząska droga wiodła w prawo do dużej zagrody zbudowanej w czworobok jak twierdza.
Minęli cmentarz na wydmach. Urszula przeżegnała się trzy razy, za ojca, matkę i brata, którzy tu leżeli. Marcin uchylił swojej czapki i pomyślał o matce.
W pobliżu drewnianego krzyża spotkali idącą wolno jakąś kobietę w kraciastej chustce wełnianej. Przez chwilę wydawało się Marcinowi, że to Hanka. Ręce mu zadrżały, w ustach zrobiło się sucho. Chciał zeskoczyć z wozu, powiedzieć Urszuli dobranoc i odprowadzić Hankę aż do jej domu. Potem mogło się już dziać nawet najgorsze, choćby, tak jak mówił Lipka, miał zdechnąć w swojej starej chałupie.
Ale to nie Hanka szła, lecz jakaś nie znana mu kobieta.
— Zajedziemy do was. Po wasze rzeczy — powiedziała Urszula.
Wzruszył ramionami.
— Nie trzeba. Ja nic nie mam… Chałupę zamknąłem na kłódkę — dodał. I gdy to powiedział, wydawało mu się, że póki jest ta stara chałupa, poty pozostaje mu nadzieja. Nie wiedział, po co mu ta nadzieja, ale zrobiło mu się raźniej.
— Będę pracował u was przez całą zimę — rzekł do Urszuli. — Niewiele za to chcę, tyle żebym mógł się najeść i kąt miał ciepły. I żebym na wiosnę pożyczył od was konia i dostał obornika. Obrobię swoją ziemię, zasadzę ziemniaki. I owsa mi trochę dacie, pszenicy pół worka…
— Dobrze — odpowiedziała posłusznie.
Cmoknęła na konie, a one pobiegły weselej, czując bliskość stajni.
Marcin nigdy nie był u Jaskółów. Ich zagroda zachwyciła go, bo takiej nie było w całych Łęgach Chłopskich. Murowany dom kryty blachą, kamienna brama i podwórze wybrukowane kamieniami, głęboka studnia na korbę. Długa obora również murowana i kryta białą dachówką, z drugiej strony chlewnia z pustaków i wozownia. Stodoła z dwoma klepiskami i nowym kieratem znajdowała się w pewnym oddaleniu od czworoboku zagrody, dzielił ją od chlewni wybieg dla krów i świń.
Wszystko to pobudował stary Jaskóła w ostatnich latach wojny na miejscu krytej słomą rozwalającej się chałupy i szopy, gdzie trzymał razem krowy i konie. Przypomniał sobie Marcin, co o Jaskóle przebąkiwali ludzie w obydwu Łęgach. Mówili, że w ziemiance na swych polach ukrywał jakichś bogatych ludzi z Piotrkowa, potem ich otruł grzybami, obrabował ze złota i stał się bogaczem. Szeptano, że później miał jakieś konszachty z żandarmami z Sulejowa, z oddziałami NSZ-tu, które z Kielecczyzny od czasu do czasu przechodziły na tę stronę rzeki. Czy to przypadek zrządził, że właśnie jego naszła po wojnie grupa „Rudego”?
Ale Marcin znał długie języki ludzi z obydwu Łęgów. Złościło ich zawsze, że Jaskóła nie chciał mieszkać jak inni we wsi, ale się pobudował w „Pustce”. „Musi być w tym coś złego, że tak stroni od innych” — mówiono. Bo w Łęgach Szlacheckich jeden gospodarz stawiał się obok drugiego, chałupa przy chałupie, obora przy oborze, stodoła przy stodole. W garnki sobie lubili zaglądać i swarzyć się o kury i prosiaki, które nie chciały trzymać się wąskich opłotków.
— Krowy trzeba napoić i na noc im podścielić. Obroku już nie ma — powiedziała do Marcina Urszula. — Wody wam zagrzeję, umyjecie się dobrze. Bieliznę wam dam po bracie, żebyście byli u mnie jak człowiek. Jeśli wszy was gryzą…
— Nie mam — przerwał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki