Liście dębu - tom II - Zbigniew Nienacki - ebook

Liście dębu - tom II ebook

Nienacki Zbigniew

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść przedstawia losy dwóch młodych przyjaciół – Marcina i Michała. Gdy wybucha wojna ich przyjaźń zostaje poddana wielkiej próbie – stają po przeciwnych stronach barykady. Z przyjaciół stają się zaciekłymi wrogami kochającymi tę samą kobietę.

„Liście dębu” Zbigniewa Nienackiego – oparte na autentycznych wydarzeniach i dziejące się w autentycznej scenerii – mają niezwykle bogato rozbudowaną fabułę, w której, jak zwykle u tego autora, miłość przeplata się z nienawiścią, dochodzą do głosu wielkie namiętności ludzkie. Jest to zarazem pewnego rodzaju studium bezradności jednostki ludzkiej wobec wyroków historii, która miota nią, jak wiatr miota suchym liściem zerwanym z drzewa.

W toczącej się obecnie dyskusji o charakterze rozliczeniowym z powojenną przeszłością Zbigniew Nienacki przypomina, że nie tylko sama jednostka, a także historia, niezwykłe uwarunkowania ludzkiego losu muszą mieć wpływ na wyrok, jaki dziś chcą wydać nowe pokolenia. Historia jest więc jednym z bohaterów tej książki, w sposób okrutny i niesprawiedliwy, kapryśnie i koniunkturalnie osądza ludzkie zachowania, w zależności od tego, kto ten wyrok usiłuje wydać. Dlatego mimo upływu wielu lat powieść ta nie straciła nic na swej aktualności. Wydaje się wciąż świeża, a poprzez swoją niemal sensacyjna fabułę może zapewnić Czytelnikowi pełną satysfakcję z lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 322

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Liście dębu

Tom II

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2020

ISBN • 978-83-7741-129-2

Liber Novus 2020

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

— I co dalej, Mar­ci­nie? Co dalej? — zapy­tał wójt Lipka.

Stali naprze­ciw sie­bie, na bru­ko­wa­nej dro­dze, która pro­wa­dziła do młyna. Od czasu do czasu obok nich prze­jeż­dżały z łosko­tem wozy chłop­skie, skrę­ca­jące pod drew­niany pomost, gdzie wyła­do­wy­wano worki ze zbo­żem; ceglany, czer­wony budy­nek młyna zda­wał się drżeć od głę­bo­kiego dud­nie­nia. Jak gdyby szybko i ryt­micz­nie biło w nim potężne serce; głos ten oży­wiał mar­twotę jesien­nych pól roz­cią­ga­ją­cych się od zabu­do­wań Łęgów Szla­chec­kich aż do czar­nej smugi olszyn nad rzeką.

— Powie­dzia­łem: zostanę tutaj. I tak się sta­nie.

Lipka prze­stą­pił z nogi na nogę jak wielki tłu­sty ptak. Prze­krzy­wił głowę zaglą­da­jąc w twarz Mar­cina.

— Nie prze­zi­mu­jesz — stwier­dził. — Jesień jest długa, a zima jesz­cze dłuż­sza. Nie masz kro­winy, żeby ci kapkę mleka dała. Nie masz kurki, żeby ci złote jajeczko znio­sła. A chleba naszego powsze­dniego skąd weź­miesz?

— Do was po proś­bie nie przyjdę.

— A choć­byś przy­szedł, to i co? Chleb się nam nie mnoży jak, nie przy­mie­rza­jąc, apo­sto­łom pań­skim. W War­sza­wie ze skargą na nas byłeś i nic nie zdzia­ła­łeś. Do sta­ro­sty pew­nie skargę zanie­siesz i tylko kło­poty będą z tobą.

— Skrzyw­dzi­li­ście mnie — rzekł cicho Mar­cin. — Kiedy byłem na woj­nie, matka moja z głodu umarła, ziemi po dzie­dzicu nie dosta­łem.

Lipka znowu prze­stą­pił z nogi na nogę. Bał się tego słowa: krzywda. Sto­doły we wsi miały dachy sło­miane, a i sterty w polu też co roku trzeba było sta­wiać. Stertą słomy nawet sama z sie­bie mogła się zapa­lić.

— Sły­sza­łem — ode­zwał się ostroż­nie i z namy­słem — że masz wię­cej medali niż nasz pan sta­ro­sta. Za każdy taki medal można dostać piękny dom w mie­ście albo fabrykę. Myśle­li­śmy: na wiel­kiego pana się wykie­ru­jesz, a ty w tę naszą gno­jówkę wra­casz jak, nie przy­mie­rza­jąc, pro­siak. Radę dałem ci dobrą: zie­mię po matce sprze­daj, mnie ona pasuje i krzywdy mieć nie będziesz. Świat nie torba, ale sze­roki jak niebo nad gło­wami.

— Powie­dzia­łem: zostanę. I tak się sta­nie.

— Zdech­niesz.

— Prze­żyję. Do nad­le­śnic­twa idę. Może robotę w lesie dostanę.

— Zdech­niesz — powtó­rzył Lipka krę­cąc głową. A potem zdjął kasz­kiet i gło­śno powie­dział: — Niech będzie pochwa­lony Jezus Chry­stus…

— Na wieki wie­ków — odpo­wie­dział dźwięczny kobiecy głos.

Wóz z parą rosłych jabł­ko­wi­tych koni skrę­cił na pod­jazd do młyna. Lejce i bat trzy­mała dziew­czyna w bia­łej chu­stce na gło­wie. Obok niej na worku gro­cho­win sie­działa młoda kobieta oku­tana w ciemną kra­cia­stą chu­stę weł­nianą. Jej twarz wyda­wała się biała jak ta odro­bina mąki roz­sy­pana na drew­nia­nych deskach młyń­skiego pomo­stu.

— Robotę w lesie wezmę i jakoś prze­bie­duję do wio­sny — rzekł Mar­cin. — Tylko teraz…

Ści­szył głos i urwał. Od wczo­raj nic nie jadł. Bo wczo­raj skoń­czyła mu się ta odro­bina kaszy, którą kupił w War­sza­wie i przy­wiózł ze sobą. I dziś po połu­dniu wyszedł z cha­łupy, aby wypro­sić u wójta jakąś pożyczkę albo zapo­mogę. Spo­tkał Lipkę koło młyna i nie wyszła mu roz­mowa. Czuł, że mu zupeł­nie nie wyszła, bo za hardy ton przy­jął, a pro­sić nale­żało.

Wci­snął dło­nie w kie­sze­nie szy­nela, zaci­snął je w pię­ści i przy­gar­bił się cho­wa­jąc głowę w ramiona. Listo­pa­dowe, wil­gotne powie­trze prze­ni­kało go chło­dem. O drze­wie na opał też nale­żało pomy­śleć, żeby cho­ciaż z metr suszu leśni­czy przy­dzie­lił.

Opu­ścił wzrok na czubki swo­ich woj­sko­wych butów, na grube skrzepy żół­ta­wego błota i zaczął od nowa:

— Robotę w lesie wezmę i prze­zi­muję. Bylem teraz mógł poży­czyć z metr żyta i tro­chę sło­niny…

Lipka nie słu­chał. Zapa­trzył się w stronę młyna, gdzie dwie młode kobiety usi­ło­wały prze­rzu­cić worek zboża na drew­niany pomost.

— Zady mają sze­ro­kie — cmok­nął. — A pierś u nich jaka, widzia­łeś, Mar­cin? A szyja, Mar­cin. Szyja jak u ptaka. I ten kark piękny. Nogi pro­ściut­kie. Oj, dolo ty nasza, dolo. Jak te robaki ryjemy w ziemi, a tu taka pięk­ność po ziemi cho­dzi.

W Mar­ci­nie wzbie­rał gniew. Miał ochotę chwy­cić Lipkę za ramiona i potrzą­snąć nim tak mocno, żeby mu kasz­kiet spadł z głowy.

Wójt roz­ka­słał się, splu­nął w bok i wes­tchnął:

— Ech, gdy­bym ja miał takie dwa jabł­ko­wite konie…

Posmut­niał nagle, opu­ścił nisko głowę.

— Ale nie mam takich koni. Nie mam.

Mar­cin znowu zaczął:

— Metr żyta i tro­chę sło­niny żebym mógł poży­czyć…

— Masz rację, Mar­cin — przy­tak­nął Lipka. — Ulka te konie zmar­nuje. Pięk­ność wielką znisz­czy, co się tak sta­nie, jak mnie tu widzisz. Parobka miała, tydzień temu go do woj­ska wzięli. Wikta od Pla­skoty u niej tylko pra­cuje, a gospo­dar­stwo duże. Od bab­skiej ręki koniowi sierść wyłazi i zoł­zów dostaje. Powia­dam ci, tak jest, dostaje, zoł­zów.

— Gdy­bym metr żyta mógł poży­czyć…

Lipka nacią­gnął kasz­kiet na czoło.

— Poga­dam z nią o tych jabł­ko­wi­tych. Zmar­nuje te konie, a u mnie krzywdy by nie miały. Bach­mata swo­jego bym jej dał, po ogie­rze dzie­dzica. A pamię­tasz, jakie konie miał hra­bia Tyl­życki?

Jak mło­dzie­nia­szek, nie­mal truch­ci­kiem pobiegł na pod­jazd do młyna. Mar­cin poszedł za nim, bo nie widział innej rady, jak trzy­mać się Lipki i wybła­gać u niego metr żyta i tro­chę sło­niny.

Na pod­jeź­dzie wozów było chyba z dzie­sięć, ale żad­nego chłopa. Wszy­scy sie­dzieli w mły­nie i przy­glą­dali się, jak żarna gniotą zboże. Oby­dwie dziew­czyny usi­ło­wały prze­cią­gnąć worek z żytem na pomost, gdzie były taczki na żela­znych kół­kach. Udało im się pod­nieść worek aż na kra­wędź pomo­stu, ale wię­cej siły nie miały. Oparły go o deski wozu, lecz worek nagle fajt­nął i spadł pod wóz.

— Bab­skie gospo­dar­stwo — splu­nął Lipka.

Ani myślał pomóc. Zaszedł jabł­ko­wite konie od pysków, łap­czy­wie zła­pał je za uzdy. Zimno było, pyski koni paro­wały potęż­nym odde­chem, a Lipka aż pła­wił się w tej parze i rado­śnie pocią­gał nosem.

— Pową­chaj, Mar­cin, jaki oddech mają. Nie przy­mie­rza­jąc, jak wonne kadzi­dło. Gęstym obro­kiem pachną.

Mar­cin nie słu­chał. Wszedł mię­dzy wóz i pomost, chwy­cił wór żyta i stęk­nąw­szy tro­chę, prze­rzu­cił go na deski. Dziew­czyna w bia­łej chu­stce zadarła nieco kiecki i poka­zu­jąc kolana w weł­nia­nych poń­czo­chach, usta­wiła worek na tacz­kach.

— Bóg zapłać wam, Mar­ci­nie — powie­działa dziew­czyna o twa­rzy tak bia­łej jak te tro­chę mąki roz­sy­pa­nej na pomo­ście.

Mar­cin wzru­szył ramio­nami, że niby nie ma za co dzię­ko­wać. Dopiero teraz uświa­do­mił sobie, że ta blada dziew­czyna to Urszula od Jaskóły z „Pustki” nad rzeką. Przed trzema laty, gdy Mar­cin prze­by­wał we wsi, ona była wyro­śniętą nad miarę, chudą i brzydką czter­na­sto­latką. Opo­wia­dano, że Jaskółka rych­tuje ją do klasz­toru. Wiel­kie, pięt­na­sto­hek­ta­rowe gospo­dar­stwo miało pozo­stać dla syna, Józwy. Ta druga, w bia­łej chu­stce, to była pew­nie Wikta od Pla­skoty, ale jej Mar­cin nie pamię­tał. Kto by tam zwra­cał uwagę na jakieś nie­do­ro­słe dziew­czyny.

Wikta popra­wiła chustkę nad czo­łem i rzu­ciła Mar­ci­nowi szyb­kie, kokie­te­ryjne spoj­rze­nie. Potem roze­śmiała się cichutko, nie wia­domo dla­czego i nagle zaru­mie­niła się. Miała policzki okrą­głe i czer­wone, teraz ta czer­wień roz­pły­nęła się aż na czoło, nos i brodę.

Urszula splo­tła dło­nie na pier­siach z taką siłą, że jesz­cze bar­dziej pobie­lały.

— Wikta! — powie­działa ostrym gło­sem. — Zawieź worek do młyna. I zapy­taj, kiedy będzie mąka.

Wikta ogar­nięta jakimś nie­po­wstrzy­ma­nym, wewnętrz­nym śmie­chem, pochy­liła nisko głowę, chwy­ciła rączki taczek i tur­ko­cząc żela­znymi kołami na deskach znik­nęła z wor­kiem w ciem­nych drzwiach, skąd docho­dził zgrzyt wal­ców i łomot maszyny paro­wej.

Wójt Lipka czub­kami pal­ców deli­kat­nie gła­dził łopatkę pra­wego konia w zaprzęgu.

— Zmar­nu­jesz te szkapy, Ulka. Zapa­siesz je. Wyglą­dają, jakby sam owies żarły. Widać zaraz, że gospo­da­rza nie mają.

Urszula zaci­snęła usta. Wargi miała wąskie i bar­dzo czer­wone. Sta­no­wiły ostrą poprzeczną kre­skę w bla­dej i pocią­głej twa­rzy. Podob­nie wąskie i czarne były brwi, a pod nimi podłużne oczy, piwne, a może zie­lone; Mar­ci­nowi zda­wało się, że co chwila odmie­niała się ich barwa. Pro­sty, wyraź­nie zazna­czony nos nada­wał jej twa­rzy wyraz suro­wo­ści i odpy­cha­ją­cego chłodu, choć była to twarz o wiel­kiej pięk­no­ści.

— Ja jestem gospo­dy­nią — ode­zwała się Urszula. Roz­plo­tła ręce na pier­siach i wzięła się pod boki, jakby przyj­mu­jąc wyzwa­nie Lipki.

Wójt mach­nął ręką, lecz zaraz znowu dotknął lśnią­cej sier­ści koń­skiej.

— Jaka ty tam jesteś gospo­dyni. Józek zie­mię ci na zimę zorał i obsiał. Gnój wywiózł. A co teraz zro­bisz, jak go wzięli do woj­ska? Wikta ci zboże wymłóci? Powie­dzia­łem ci: konie twoje kupię, zie­mię twoją w dzier­żawę wezmę, nie będziesz miała krzywdy. Krowy zapro­wa­dzisz do klasz­toru i dobrze się będziesz miała. Bogu chcia­łaś ślu­bo­wać i tak powinno być, a nie ina­czej. Jak to mówią: co ci prze­zna­czone, to cię nie minie. Z Bogiem ty masz rachunki, a nie z ludźmi.

— Z ludźmi też mam rachunki — odrze­kła.

Fala krwi napły­nęła do jej bia­łej twa­rzy, oczy stały się brą­zowe. Wypięk­niała od gniewu, który ją ogar­nął.

— Wy, Lipka, jak ten kruk jeste­ście. Padliny szu­ka­cie. Ludzie, a nie Bóg, mnie skrzyw­dzili i z wami mam pora­chunki. Bóg na was się pomści.

— Ja? Ja cię skrzyw­dzi­łem? — krzyk­nął Lipka. Ode­rwał rękę od konia i truch­ci­kiem wbiegł na pomost do Urszuli.

Mar­ci­nowi rap­tem pociem­niało w oczach, sam nie wie­dział, czy ze zło­ści, czy z głodu. Aż się zato­czył i wsparł dło­nią o ścianę młyna.

— Wy, wój­cie — powie­dział stłu­mio­nym gło­sem — mnie też chce­cie stąd prze­gnać. Wszystko myśli­cie tu zagar­nąć, a tylko dwoje rąk macie. Dwoje, dwoje! — powta­rzał ze zło­ścią. — Dwoje rąk. Sami się zadu­si­cie tymi rękami.

— Tfu! — splu­nął Lipka. — Głu­pie gada­nie. Niczy­jego ja nie chcę. Nawet ziemi z reformy nie wzią­łem. Radę ci dawa­łem, Mar­cin, nic wię­cej. Mówi­łem: zdech­niesz tu z głodu. I tak się sta­nie, a nie ina­czej. Teraz radę dam wam ostat­nią: ty, Ulka, weź Mar­cina do roboty. Parobka będziesz miała jak się patrzy. Żreć mu dasz, pić mu dasz, ubra­nie po ojcu mu dasz. Zimę u cie­bie prze­trzyma, młockę ci zrobi, a na wio­snę pój­dzie w świat, jak się w nim rozum obu­dzi.

Urszula rzu­ciła Mar­ci­nowi krót­kie, baczne spoj­rze­nie.

— Zacze­kaj­cie tu na mnie, Mar­ci­nie — rze­kła i znik­nęła w mły­nie.

Wójt Lipka pową­chał swoje czarne, brudne ręce.

— Pięk­nie pachną te jabł­ko­wite konie — zwie­rzył się cicho Mar­ci­nowi. — Ale ty będziesz nimi jeź­dził, a nie ja.

— Nie pójdę do niej za parobka — wark­nął Mar­cin. — Nie będę za parobka u sta­rego Jaskóły.

Wójt Lipka zamru­gał powie­kami, potem dwa razy prze­że­gnał się naboż­nie.

— Co ty gadasz, Mar­cin? Wieczny odpo­czy­nek racz mu dać Panie. Nie sły­sza­łeś, że grupa „Rudego” sta­rego Jaskółę zabiła. Jak Ulkę gwał­cili, to on się na nich rzu­cił z sie­kierą. Zastrze­lili go, potem zabili mu syna, zna­czy się brata Ulki. Potem Jaskó­łową zabili, bo i ona z nożem na nich poszła. A Ulkę zosta­wili na hańbę i pośmie­wi­sko. Czte­rech ją miało od „Rudego”. Czte­rech naraz, rozu­miesz?

Pod­su­nął Mar­ci­nowi pod nos swoją czarną od brudu rękę. Jeden palec zagiął, a cztery wysta­wił pod oczy Mar­cina. Palce miał krót­kie i grube, z poła­ma­nymi paznok­ciami, twar­dymi jak krowi róg.

— Od tego czasu Ulka jest tro­chę „nie tego” — ści­szył głos i mru­gnął zna­cząco na Mar­cina. — Do klasz­toru miała iść, gdzie tylko dzie­wice przyj­mują, a teraz nie może, bo czte­rech ją miało.

— Kiedy to było? — zapy­tał obo­jęt­nie Mar­cin. Nie zamie­rzał iść do Urszuli za parobka. Chciał poży­czyć od Lipki worek mąki i tro­chę sło­niny.

— Na wio­snę. Jakoś tak w kwiet­niu. Pięt­na­ście hek­ta­rów się zostało, dwa konie jabł­ko­wite, cztery krowy, świ­niar­nia duża i kur nie zli­czysz. Ulka się za to wszystko wzięła sama jedna. Czte­rech od „Rudego” ją miało, a od róż­nych gospo­dar­skich synów do niej z wódką w swaty cho­dzi­łem. Ale ona, rozu­miesz, coś nie tego — stuk­nął się pal­cem w czoło. — Józwa, co u niej był za parobka, też pró­bo­wał za gospo­da­rza się zro­bić, ale mu to rychło z głowy wybiła. Robiła w niego jak w konia, ale do łóżka nie wpu­ściła. Nic z tego, rozu­miesz? Po tym, jak ją tych czte­rech roz­orało, nawet w szpi­talu dwie nie­dziele leżała. Nie będzie już z niej kobita, jak się należy. I gospo­darkę też zmar­nuje. Takie konie, Mar­cin. Takie piękne konie…

Wró­ciła z młyna Urszula, a za nią Wikta. Nie spoj­rzaw­szy ani na Lipkę, ani na Mar­cina, Urszula weszła na wóz i zasia­dła na worku z gro­cho­wi­nami. Wikta chwy­ciła bat i lejce. Już miała potrzą­snąć lej­cami i cmok­nąć na konie, gdy Urszula powstrzy­mała ją ręką.

— Sia­daj­cie, Mar­ci­nie — ode­zwała się pół­gło­sem i nie odwra­ca­jąc głowy. Mówiła jak gdyby w prze­strzeń, w stronę pól roz­cią­ga­ją­cych się do rzeki. — Posta­no­wi­łam przy­jąć was do roboty. Sia­daj­cie.

Mar­cin pomy­ślał: „Gdy­bym miał worek żyta i tro­chę sło­niny…”

Wójt Lipka mil­czał, gapiąc się na jabł­ko­wite konie.

Młyn łomo­tał jak wiel­kie zdrowe serce. „Gdy­bym miał worek żyta…” — myślał Mar­cin.

Urszula nie oglą­dała się na nikogo, a prze­cież jakby wyczuła jego waha­nie. Powie­działa:

— Sły­sza­łam o waszej histo­rii. I że ziemi wam nie dali, tak jak powinni. I że wasza matka z głodu umarła, bo nie zna­la­zła się ręka lito­ściwa. Bóg was tak samo doświad­czył, jak i mnie. Potrze­buję kogoś, co by się młocką i końmi zajął. Na wio­snę może­cie iść w świat. Bóg i was, i mnie pomści.

— Nie wie­rzę w Boga — rzekł Mar­cin.

— Ja też nie — szep­nęła. Lipce i Wik­cie mogło się zda­wać, że się prze­sły­szeli.

Gwał­tow­nym ruchem wyrwała lejce i bat z rąk Wikty.

— Wio! — krzyk­nęła i sma­gnęła lewego konia.

Mar­cin już w biegu sko­czył z pomo­stu w deski wozu. I omal nie wypadł z nich, gdy ostro zawró­ciła końmi na pod­jeź­dzie. Wciąż okła­dała konie batem, aż wpa­dły w galop i z łomo­tem pędziły opłot­kami.

Mar­cin usiadł na worku, ple­cami do Urszuli. Widział, jak sto­jący przed mły­nem wójt Lipka gapił się na jabł­ko­wite konie z roz­wia­nymi od galopu grzy­wami. A potem Lipka znik­nął mu z oczu i Mar­cin jesz­cze raz pomy­ślał: „Gdy­bym miał worek żyta i tro­chę sło­niny…”

Na gru­bym bruku Mar­ci­nem trzę­sło nie­mi­ło­sier­nie. Był bar­dzo głodny, wyda­wało mu się, że prze­wra­cają się w nim wnętrz­no­ści. Czuł w brzu­chu ból i przy­trzy­my­wał ręką żołą­dek zagry­za­jąc wargi.

— Szszszszsz… szszszsz… — Urszula uspo­ka­jała konie, które koło kościoła prze­szły w kłusa. Zatrzy­mała wóz przed skle­pem.

— Pali­cie, Mar­ci­nie? — zapy­tała nie odwra­ca­jąc głowy.

— Tak.

— Kup, Wikta, trzy paczki papie­ro­sów. I litr wódki. — Wysu­płała pie­nią­dze z małego woreczka na pier­siach.

Wikta nie wra­cała dość długo, zapewne w skle­pie było tłoczno. Nim się spo­strze­gli, ogar­nął ich wcze­sny, listo­pa­dowy zmrok. Co jakiś czas ktoś opusz­czał sklep, naj­czę­ściej zna­jomi gospo­da­rze z Łęgów Szla­chec­kich. Mimo mroku roz­po­zna­wali natych­miast Urszulę, a także chyba i Mar­cina, choć wci­snął głowę w koł­nierz szy­nela i sta­rał się pozo­stać nie zauwa­żony. Mówili:

— Niech będzie pochwa­lony Jezus Chry­stus. Dobry wie­czór wam, Urszulo. Dobry wie­czór wam, Mar­ci­nie.

— Dobry wie­czór wam — odpo­wia­dała pół­gło­sem Urszula.

Znie­cier­pli­wione posto­jem konie pobrzę­ki­wały wędzi­dłami. We wsi poszcze­ki­wały psy mię­dzy opłot­kami, daleko zary­czała krowa, ktoś kogoś przy­wo­ły­wał. Napły­wał jed­no­stajny, uspo­ko­jony odle­gło­ścią łomot maszyny paro­wej we mły­nie. Zapa­lały się świa­tła w oknach domów.

Ze sklepu wyszło dwóch pod­chmie­lo­nych wyrost­ków. Sta­nęli w ciem­no­ściach na ganku, o coś się prze­ko­ma­rzali, ich śmiech jak grad zabęb­nił dookoła.

— Powinna być zado­wo­lona. Bez grze­chu prze­cież miała. I z czte­rema naraz — zaszem­rał głos z ganku.

Mar­cin doty­kał bokiem ple­ców Urszuli. Odczuł, że zadrżała i skur­czyła się. Ale po chwili wolno zesko­czyła z wozu i po cichu, z batem w ręku, pode­szła do ganku. Potem usły­szał świst bata i czyjś żało­sny jęk. Bat wciąż prze­ci­nał powie­trze ze zło­śli­wym pogwiz­dem, wyrostki ucie­kały pod pło­tami jak obite psy. Jeden z nich prze­wró­cił się, a wtedy Urszula dopa­dła go i sma­gała leżą­cego, aż zaczął znowu ucie­kać, czoł­ga­jąc się pod pło­tem i zakry­wa­jąc rękami głowę.

Działo się to w zupeł­nym mil­cze­niu i w ciszy, jaka zale­gała wokół. Tylko bat poję­ki­wał, sły­chać było przy­śpie­szony oddech Urszuli i chło­paka. Biła go po chłop­sku, w mil­cze­niu z naj­więk­szą zacię­to­ścią.

Mar­cin zesko­czył z wozu, dopadł dziew­czyny i od tyłu chwy­cił ją za ręce. Wyrwał jej bat.

— Daj­cie spo­kój — powie­dział. — Nie trzeba.

Znie­ru­cho­miała. Jakby jej krew z żył wycie­kła. Oddy­chała gwał­tow­nie, coraz szyb­ciej, aż ten jej oddech prze­szedł w łka­nie. Wyro­stek pode­rwał się z ziemi i uciekł pomru­ku­jąc prze­kleń­stwa.

Dotknęła dło­nią swo­jej szyi, chcąc stłu­mić płacz. Odwró­ciła się od Mar­cina i powol­nym kro­kiem wró­ciła na wóz. Usia­dła na tym samym miej­scu co przed­tem, a Mar­cin obok niej. Nie doty­kali się już ple­cami, a prze­cież wie­dział, że cała dygo­cze.

I znowu tylko konie pobrzę­ki­wały wędzi­dłami.

Wybie­gła prze­jęta czymś Wikta z butelką wódki w jed­nej ręce, a w dru­giej — z trzema pudeł­kami papie­ro­sów. Wgra­mo­liła się na wóz, a ponie­waż miej­sce jej zajął Mar­cin, przy­cup­nęła z tyłu, ple­cami wspie­ra­jąc się na Mar­cinie.

— Wesele będzie w Łęgach u Jóź­wiaka — zaczęła opo­wia­dać, bar­dzo z tego powodu pod­nie­cona i rado­sna. — Z Pabian­kiem Jóź­wia­kówna ślub będzie brała. Księ­dza na wesele zapro­sili, spi­ry­tus kupo­wali, bo ksiądz bim­bru nie pije.

— Cicho, Wikta. Nie gadaj tyle — mruk­nęła Urszula. Pod­jęła lejce, które leżały na dnie wozu, ode­brała bat od Mar­cina. Była już spo­kojna, wynio­sła, pogar­dliwa.

Skie­ro­wała konie na drogę do rzeki i zwa­lo­nego mostu. Gospo­dar­stwo Jaskó­łów znaj­do­wało się w dużym odda­le­niu od wsi i dla­tego mówiono, że jest w „Pustce”. Od krzyża i roz­staj­nych dróg, skąd skrę­cało się do Łęgów Chłop­skich, nale­żało jechać pro­sto, a potem już nad samą rzeką i skra­jem łąk, grzą­ska droga wio­dła w prawo do dużej zagrody zbu­do­wa­nej w czwo­ro­bok jak twier­dza.

Minęli cmen­tarz na wydmach. Urszula prze­że­gnała się trzy razy, za ojca, matkę i brata, któ­rzy tu leżeli. Mar­cin uchy­lił swo­jej czapki i pomy­ślał o matce.

W pobliżu drew­nia­nego krzyża spo­tkali idącą wolno jakąś kobietę w kra­cia­stej chu­stce weł­nia­nej. Przez chwilę wyda­wało się Mar­ci­nowi, że to Hanka. Ręce mu zadrżały, w ustach zro­biło się sucho. Chciał zesko­czyć z wozu, powie­dzieć Urszuli dobra­noc i odpro­wa­dzić Hankę aż do jej domu. Potem mogło się już dziać nawet naj­gor­sze, choćby, tak jak mówił Lipka, miał zdech­nąć w swo­jej sta­rej cha­łu­pie.

Ale to nie Hanka szła, lecz jakaś nie znana mu kobieta.

— Zaje­dziemy do was. Po wasze rze­czy — powie­działa Urszula.

Wzru­szył ramio­nami.

— Nie trzeba. Ja nic nie mam… Cha­łupę zamkną­łem na kłódkę — dodał. I gdy to powie­dział, wyda­wało mu się, że póki jest ta stara cha­łupa, poty pozo­staje mu nadzieja. Nie wie­dział, po co mu ta nadzieja, ale zro­biło mu się raź­niej.

— Będę pra­co­wał u was przez całą zimę — rzekł do Urszuli. — Nie­wiele za to chcę, tyle żebym mógł się najeść i kąt miał cie­pły. I żebym na wio­snę poży­czył od was konia i dostał obor­nika. Obro­bię swoją zie­mię, zasa­dzę ziem­niaki. I owsa mi tro­chę dacie, psze­nicy pół worka…

— Dobrze — odpo­wie­działa posłusz­nie.

Cmok­nęła na konie, a one pobie­gły wese­lej, czu­jąc bli­skość stajni.

Mar­cin ni­gdy nie był u Jaskó­łów. Ich zagroda zachwy­ciła go, bo takiej nie było w całych Łęgach Chłop­skich. Muro­wany dom kryty bla­chą, kamienna brama i podwó­rze wybru­ko­wane kamie­niami, głę­boka stud­nia na korbę. Długa obora rów­nież muro­wana i kryta białą dachówką, z dru­giej strony chlew­nia z pusta­ków i wozow­nia. Sto­doła z dwoma kle­pi­skami i nowym kie­ra­tem znaj­do­wała się w pew­nym odda­le­niu od czwo­ro­boku zagrody, dzie­lił ją od chlewni wybieg dla krów i świń.

Wszystko to pobu­do­wał stary Jaskóła w ostat­nich latach wojny na miej­scu kry­tej słomą roz­wa­la­ją­cej się cha­łupy i szopy, gdzie trzy­mał razem krowy i konie. Przy­po­mniał sobie Mar­cin, co o Jaskóle prze­bą­ki­wali ludzie w oby­dwu Łęgach. Mówili, że w zie­miance na swych polach ukry­wał jakichś boga­tych ludzi z Piotr­kowa, potem ich otruł grzy­bami, obra­bo­wał ze złota i stał się boga­czem. Szep­tano, że póź­niej miał jakieś kon­szachty z żan­dar­mami z Sule­jowa, z oddzia­łami NSZ-tu, które z Kie­lec­czy­zny od czasu do czasu prze­cho­dziły na tę stronę rzeki. Czy to przy­pa­dek zrzą­dził, że wła­śnie jego naszła po woj­nie grupa „Rudego”?

Ale Mar­cin znał dłu­gie języki ludzi z oby­dwu Łęgów. Zło­ściło ich zawsze, że Jaskóła nie chciał miesz­kać jak inni we wsi, ale się pobu­do­wał w „Pustce”. „Musi być w tym coś złego, że tak stroni od innych” — mówiono. Bo w Łęgach Szla­chec­kich jeden gospo­darz sta­wiał się obok dru­giego, cha­łupa przy cha­łu­pie, obora przy obo­rze, sto­doła przy sto­dole. W garnki sobie lubili zaglą­dać i swa­rzyć się o kury i pro­siaki, które nie chciały trzy­mać się wąskich opłot­ków.

— Krowy trzeba napoić i na noc im pod­ście­lić. Obroku już nie ma — powie­działa do Mar­cina Urszula. — Wody wam zagrzeję, umy­je­cie się dobrze. Bie­li­znę wam dam po bra­cie, żeby­ście byli u mnie jak czło­wiek. Jeśli wszy was gryzą…

— Nie mam — prze­rwał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki