Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literackie odkrycie prosto z Estonii
Nietuzinkowa powieść wypełniona czarnym humorem i przeszywającą grozą, w której mitologia miesza się z surową, naturalistyczną rzeczywistością, a stare wierzenia łączą z chrześcijaństwem
Estońska dziewiętnastowieczna wioska, której rytm wyznaczają kolejne kartki z kalendarza. To w niej toczy się tragiczna i zaskakująca historia miłosna Hansa, Liiny i Jaana.
W tamtejszym świecie można było natknąć się na stworzenia zwane 'krattami'. Choć wydawałoby się, że mogą być straszne, w istocie są bardzo pomocne podczas podkradania pożywienia z pobliskiego dworu. By ożywić kratta i dać mu duszę, chłopi podpisują z diabłem cyrograf – sprytnie jednak go oszukując i zamiast krwi używając soku z porzeczek… Co może pójść nie tak?
Powieść Kivirähka to książka szalona, pełna zadziwiających (i dziwacznych) zwrotów akcji. Niestereotypowa, okrutna, naturalistyczna i romantyczna zarazem. Nie da się pojąć świata estońskiej wioski „szkiełkiem i okiem”. Trzeba uruchomić wyobraźnię, empatię i przyjąć go z niepokojem oraz … gromkim śmiechem.
„Andrus Kivirähk to autor obdarzony najbardziej niesamowitą wyobraźnią na świecie. Ta literatura potrafi zaczarować” Olga Tokarczuk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
1 listopada
Przed południem na krótko wyszło słońce. Już od paru tygodni nie dało się ujrzeć tego cudu, bo od początku października pogoda była ponura i deszczowa. Teraz jednak wyjrzało ostrożnie zza chmur – na dziesięć minut, nie więcej – po czym podniósł się wiatr, zatarł powstałą na chwilę maleńką wyrwę i słońce zniknęło. Z nieba zaczęła padać marznąca breja.
W chacie Koerów na ziemi leżał młody mężczyzna i rozpaczliwie jęczał, skręcając się w strasznych boleściach niemal w obwarzanek. Kobiety z sąsiednich obejść klęczały wokół chorego, gładziły go po głowie i przytrzymywały jego drżące kończyny. Koera Kaarel, zmartwiony, palił fajkę i spoglądał na parobka – bo to właśnie jego parobek Jaan wił się na podłodze w konwulsjach.
– Załatwili mi go we dworze! – pomstował gospodarz. – Jedynego parobka mi wykończyli!
– I ani trochu nie dasz rady położyć się na plecach? – zapytała chorego jedna z kobiet.
– Nie dam! – wydusił Jaan przez zęby i zaskamlał z bólu. – Czuję... Jakby mi się warzyło w brzuchu... A może... Może to śmierć po mnie idzie? Oj, oj, jestem jeszcze taki młody!
– Nie bój się, nie umrzesz! – uciszył go Kaarel. – Już poszli po pomoc, stodolnik[1] zaraz tu będzie!
– Aj, aj! – biadolił parobek, waląc pięścią o ziemię. – Do diabła! I do diabła ze dworem! Niech ich zaraza pochłonie, świnie z nich, wieprze!
Kobiety odwracały oczy, żeby nie patrzeć, jak stworzone na obraz i podobieństwo Boże ludzkie dziecię musi tak strasznie cierpieć. Pies za to podrapał się i wylazł na podwórze, na słotę. Niedola człowieka ni go ziębiła, ni grzała; psisko, bezrozumne stworzenie, miało swoje własne sprawy.
– Znowu dwór zażądał ofiary – wymamrotała z kąta przygięta do ziemi staruszka, która przykuśtykała tu za innymi. Pomimo pocieszeń gospodarza widziała, że śmierć nie jest daleko, może nawet rozbija się już w sieni, zdejmując kożuch ze swojego kościstego ciała.
– No, gdzie macie tego biedaka? – rozległ się od drzwi czyjś głos. Zjawił się bowiem stodolnik Sander, ten, na którego czekali, a nie parobczana śmierć. Lat miał już sporo, ale wciąż był krzepki, choć z mocną laską w ręku. Wszedł do izby i na widok parobka pokręcił głową.
– Skąd on to...? – zaczął.
– Jak to skąd, ze dworu! – wyjaśnił prędko Koera Kaarel. – Ze dworu, ze dworu, skąd by indziej? Toż to siedlisko wszelkiego nieszczęścia!
– Po co więc szedł się tam nażreć, jeśli tam samo nieszczęście?! – odparł Sander. – Umiar trzeba znać, a nie tylko łopatą do gęby wszystko jak leci pakować. Widziałem nieraz, co wyrabiacie w dworskiej spiżarni. Jakbyście w życiu nie mieli nic w brzuchu, byle do wora! Czego się tam, barani łbie, najadłeś?
– Boże mój! – wyjęczał z ziemi parobek. – Kto by tam wiedział, na ich niemieckie jadło nie ma słowa w ludzkim języku. No, kiełbasy żem mocno popróbował, szynki, a potem tego niebiańskiego dania, które pachniało jak róża. Czegoś takiego jeszcze w ustach nie miałem, miękkie było i białe jak smalec! Tego zjadłem najwięcej.
– Pachniało jak róża? – powtórzył Sander. – To po co się na to rzucałeś? Czy latem też się napychasz kwiatami? Krowa na pastwisku!
– Ale dobre było... – westchnął parobek, trzymając się za wzdęte brzuszysko, które przysparzało mu tak okropnych katuszy.
– No, to by pasowało, żebyś z tym niebiańskim daniem poszedł do grobu! – rzekł Sander. – To było mydło. Tym się Niemcy myją, to się w ogóle nie nadaje do jedzenia! Czysta trucizna. Ty byś się pewnie i gnoju najadł, gdyby za darmo dawali!
– To na co trzymają je w spiżarni, jeśli się nie nadaje do jedzenia? – poskarżył się parobek.
– Tak się składa, że to ich dwór i ich spiżarnia, mogą tam trzymać, co chcą, a tobie nic do tego! – ciągnął Sander. – Ależ z ciebie głupiec! Nie od rzeczy by było, gdyby kosiarz zabrał cię nam teraz prosto spod nóg. I po kłopocie.
– Nie mów tak – upomniał go Koera Kaarel. – Mrozy idą. Skąd ja na zimę wezmę nowego parobka? Sam jestem prawie kaleka, zimnica tak mną trzęsie, że czasem cały dzień nie wychodzę z łóżka, stękam tylko i zawijam się ciaśniej pierzyną. Kto mi będzie robił w obejściu, gdy ten przed Wigilią wyciągnie kopyta? Miej litość, Sander, i powiedz, co mam z nim począć. Krwi upuścić?
– Nie ma co upuszczać, szelma zamiast krwi ma teraz mydło w żyłach, tylko ci izbę pianą zapaskudzi! – odparł Sander. – Bądź spokojny, tak prędko ci nie umrze. Daj mu coś, od czego mu to wyjdzie gębą lub tyłkiem, i zagoń do roboty. Nie pozwól chłopakowi zalegać na ziemi. Niech gamoń wypoci całe zeżarte mydło, to nie będzie musiał ładnych parę sobót chodzić do sauny! A ty zaoszczędzisz na drewnie!
I rzuciwszy na parobka jeszcze jedno pogardliwe spojrzenie, stary Sander zebrał się, by wrócić do swojej chaty. Na zewnątrz było wilgotno, paskudnie, wiatr ciskał mokrym śniegiem w twarz, ale czego się spodziewać o tej porze roku, zwykła rzecz. Stodolnik skrzywił tylko usta i ruszył mozolnie przed siebie. Nagle stanął, bo upiór przemknął nieopodal, przecinając mu drogę, po czym zatrzymał się pod ogołoconym z liści drzewem i gapił się stamtąd wytrzeszczonymi ślepiami. Człowiek nakreślił w jego stronę znak krzyża.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – wymamrotał jak zwykle.
Upiór zasyczał i zniknął, został po nim tylko smród.
Gdy stodolnik dotarł do domu, stary krat[2] Joosep przygrzał mu polewki z kaszy[3] i zapytał:
– No i co parobka męczyło? Zmora mu kości powyginała?
– Ach, od razu zmora, takiemu prusakowi! – Machnął ręką Sander. – To samo, co zawsze: raczył się w dworskiej spiżarni i złapał za to, co nie dla niego. Mydła się najadł, dureń sromotny!
– Eh, eh, hee! – zaśmiał się krat bezzębnymi ustami. – Ludzie są jednak głupi! Nieraz widziałem, co wyczyniają! Byłem kiedyś na folwarku, przynieść ci mąki z pszenicy, gdy natknąłem się na rodzinę z sąsiedniej wioski. Ojciec, matka, sześcioro dzieci. Wszyscy jedli świece. Ojciec siedział na beczce, z nożem w ręku, i kroił woskową świecę jak bochen chleba, każdemu po kolei porządną pajdę. Pomyślałem, powiem im: „Ludzie chrześcijański, świeca to nie kiełbasa! Rzućcie to, kiszki wam się poskręcają!”. Ale czy oni będą słuchać krata! Nabrałem mąki i nogi za pas, a później słyszałem, że pomarli co do jednego od jedzenia wosku. Kostuchowi ładny łup się dostał! Nie mają ludzie rozumu w głowach! Zawsze powtarzałem: „Nie leź gdzie popadnie! Zrób sobie krata, to jego zadanie. Krat ci do chałupy byle czego nie przyniesie!”. Ale ludzie nam nie ufają, myślą sobie: „Kto wie, jakie to frykasy bieruch ominie i do domu nie weźmie”, i sami się pchają do dworu. Czysta głupota!
– Chodzić można, dlaczego nie – rzekł na to Sander. – Ale umiar trzeba znać. Ja też czasem pójdę, z ciekawości, ale nie wezmę więcej niż skopek mleka, trochę kaszy, garść mąki... Czasem nabiję sobie fajkę dobrym ichnim tytoniem. Ale niektórzy lezą tam od razu z wielką niecką do chleba! Dopiero co Imbi i Ärni rozwalili ścianę swojej chaty, gdy wjechali w nią pełnym korytem. Sierpień był deszczowy i tak im napadało do środka, że dostali gośćca, tylko płacz i zgryzota! Starzy oboje, po co im tyle?
– Na nich szkoda śliny, gdyby mogli, okradliby mrowisko z igliwia! – prychnął Joosep. – Żywią się tylko w cudzych spichrzach. Jednego dnia przyszli nawet do twojego.
– Ach, tak! Ale chyba niczego nie znaleźli?
– No właśnie, kręcili się rozzłoszczeni, w końcu zabrali się do wyszarpywania drzwi z zawiasów. Wyskoczyłem wtedy na nich i zdzieliłem obydwoje przez ucho. Zniknęli prędko jak świerszcze.
Stodolnik zaśmiał się i wyszedł na zewnątrz nabić fajkę. Jakiś człowiek z workiem na ramieniu przechodził właśnie przed jego chatą, której drugą część stanowiła stodoła, i go pozdrowił. Sander rozpoznał swojego dobrego przyjaciela, karbowego Hansa, młodego jeszcze i szczupłego mężczyznę. Karbowy podszedł bliżej i wyciągnął rękę na powitanie.
– A ty dokąd – zagaił stodolnik – w taką psią pogodę?
– Do folwarku! – odparł Hans. – Mam niedokończoną sprawę.
– Oho, a co im tam niesiesz?
– Ehe! – zaśmiał się Hans. – Długo by opowiadać. Miałem dziś dobry dzień. Posłuchaj! Rano mnie i klucznika wezwał baron i zapytał, czemu to w spichlerzu jest tak mało zboża. Boże święty, no mało jest, mało, sam widziałem, jak niekiedy krząta się tam z dziesięć kratów naraz, cud, że całkiem nędznego spichlerza nie ogołocili. Oskar wyjaśnił panu, że to wina myszy, tych olbrzymich estońskich myszy, których na jesień jest tu okropnie dużo, a wszystkie strasznie wygłodniałe. Schodzą się do domów z pól i wyjadają, co mogą. Baronowi się to nie spodobało i zapytał, czy nie znajdzie się na te myszy jakiś sposób. Wtedy mnie tknęło i powiedziałem, że czemu nie, jaśnie pan da nieco grosza z sakiewki, a ja mu kupię kota! Oskar aż pobladł, taki żal go ścisnął, że to nie on wpadł na ten pomysł, w końcu to on jest pierwszy do okradania i oszukiwania pana ze dworu. Baron za to był zadowolony, dał mi kilka srebrnych monet i kazał jeszcze tego samego wieczoru przynieść kota do spichrza. Na, niosę go tu w worku. Jaśnie pan się ucieszy!
– A skąd wziąłeś kota? – zaciekawił się Sander.
– Jak to skąd? Złapałem u wiedźmy! Pałęta się ich tam całe stado – oznajmił Hans. – Dziś miałem naprawdę udany dzień, garść srebra za nic! Klucznik tak się wściekł, że od razu poszedł do karczmy. A co nowego u ciebie?
Stodolnik opowiedział karbowemu, jak to Jaan najadł się mydła. Hans skrzywił się brzydko.
– Ot, nasza estońska bieda, że tylu u nas głupców. Przynoszą tacy wstyd naszemu ludowi – rzekł. – Pusty łeb to same kłopoty. Cudze nie może zaślepić ci oczu. Sam nieraz patrzę, a choćby i na naszego Oskara, i nie mogę się nadziwić ludzkiej zachłanności.
Pożegnali się i Hans poszedł dalej w stronę folwarku, z miauczącym przeraźliwie kotem w worku.
Nadszedł kres krótkiego dnia, zmierzch stawił się o czasie jak pan młody na weselu i obnosił się dumnie na każdym kroku. Nie było widać ani jednej gwiazdy, ani nawet księżyca, jedynie pojedyncze kraty z łupami w zębach i ognistymi ogonami mknęły po sklepieniu nieba. Czasem któryś krzyknął nagle i zgasł – co oznaczało, że poszkodowany gospodarz spostrzegł kradzież i tupnął trzy razy lewym obcasem, wtedy krat spadał z hukiem na ziemię.
Należało być zawsze czujnym, by ktoś nie wyniósł czegoś z twojego dobytku, jedynie mieszkańcy majaczącego w oddali dworu byli na tyle głupi, że nie znali sposobów na bieruchy kraty i mlekopijce puuki, przez co folwark bezustannie i niemiłosiernie okradano. Lecz baron wciąż sprowadzał z Niemiec nowe towary i źródło nigdy nie wysychało, podobnie jak nie da się opróżnić jeziora Peipus, nawet jeśli nabierałbyś wody wiadrem czy korytem.
Stodolnik zgasił fajkę i wszedł z powrotem do chaty. Zapadł ciemny listopadowy wieczór, z którego niepostrzeżenie wyłoniła się noc.
Przypisy