Listy o wolności i posłuszeństwie - Krzysztof Dorosz, Bartosz Jastrzębski - ebook

Listy o wolności i posłuszeństwie ebook

Krzysztof Dorosz, Bartosz Jastrzębski

0,0

Opis

 

Listy o wolności i posłuszeństwie, będąc jednocześnie zaskakująco intymnym świadectwem duchowych zmagań jak i intelektualnym wyrazem zatroskania o wartości chrześcijańskie tonące w pluralizmie nowoczesnych propozycji ideowych, są dla Czytelnika prawdziwą szkołą dialogu międzyreligijnego, ale także po prostu międzyludzkiego. Zarówno Dorosz jak i Jastrzębski zwracają się nieustannie do wielkich przewodników i mistrzów, którzy kształtowali tradycję Kościoła Katolickiego oraz Protestanckiego – Karla Bartha, Mistrza Eckharta czy szczególnie ciekawego w tym kontekście – konwertyty J.H. Newmana. Niniejszy tom, oprócz więc wartości refleksji i wiedzy bezpośrednio w niej zawartej, niesie również naukę ukrytą między wierszami.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




redaktor prowadzący

Hanna Nowak

redakcja i korekta

Katarzyna Górzyńska-Herbich

współpraca redakcyjna

Joanna Paciorek (Dyrektor), Karol Grabias, Monika Madej-Wójcik, Mikołaj Marczak, Albert Mazurek, Mikołaj Rajkowski, Izabela Stawicka, Michał Strachowski, Natalia Szerszeń, Adam Talarowski, Krzysztof Wojciechowski

projekt graficzny

Maciej Masłowski

zdjęcie na okładce

Foto © Wojtek Wieteska

projekt okładki

Michał Strachowski, Dariusz Karłowicz

ISBN 978-83-62884-94-0

Copyright © Krzysztof Dorosz, Bartosz Jastrzębski

Copyright © Fundacja Świętego Mikołaja

Copyright © Państwowy Instytut Wydawniczy

wydawcy

Fundacja Świętego Mikołaja, Redakcja „Teologii Politycznej”

ul. Koszykowa 24 lok. 7, 00-553 Warszawa

tel. (48 22) 625 17 14; e-mail: [email protected]

www.teologiapolityczna.pl

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. (48 22) 826 02 01; e-mail: [email protected]

www.piw.pl; www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

Teologia Polityczna istnieje i rozwija swoją działalność dzięki wsparciu życzliwych osób, którym składamy serdeczne podziękowania.

Tytuł Honorowego Darczyńcy książki „Listy o wolności i posłuszeństwie” otrzymują Państwo Bernadeta i Piotr Bajorowie z Fundacji Słowem w Świat oraz Darczyńcy pragnący zachować anonimowość.

Książka Krzysztofa Dorosza i Bartosza Jastrzębskiego „Listy o wolności i posłuszeństwie” ukazała się dzięki finansowemu wsparciu naszych Darczyńców. Bez ich hojności działalność środowiska Teologii Politycznej nie byłaby możliwa. Do wydania tej książki przyczyniły się następujące osoby, którym bardzo dziękujemy:

Michał Appelt, Marta Arendt, ks. Przemysław Artemiuk, Marek Babicz, Andrzej Babuchowski, Emilia i Tomasz Badurkowie, Magdalena Bajer, Bernadeta i Piotr Bajor z Fundacji Słowem w Świat, Wojciech Baliński, Andrzej Baranowski, Jarosław Bartkiewicz, Łukasz Bartnik, Tamara Bartold, Anna Baterowicz, Jolanta i Jerzy Bauer, Stefan Bednarek, ks. Stefan Bernat, Jerzy Binkowski, Krzysztof Błędziński, Paweł Bochnia, prof. Andrzej Bogusławski, Mirosław Bogusz, Ryszard Bojke, Ewa Bokiniec, prof. Włodzimierz Bolecki, Jan Bondyra, Jerzy Borowiec, Radosław Broniek OP, Marta Broniewska, Jerzy Broniszewski, Małgorzata Brykczyńska, Krzysztof Brzechczyn, Zbigniew Brzozowski, Buchner Buchner, Bogdan Budzanowski, Marta Burek, Zbigniew Cebula, Andrzej Cehak, Felix Chiczewski, Andrzej Chlebicki, Paulina i Piotr Chołdowie, Łucja i Józef Chruściccy, Anna i Bogdan Chudoba, prof. Marek A. Cichocki, Agata i Michał Cierkońscy, Piotr Cios, Jarosław Cymerman, Agata i Michał Czarneccy, Piotr Czekierda, Sławomir Czepielewski, Adam Czepielik, Włodzimierz Czochara, Wojciech Damczyk, Dorota i Piotr Dardzińscy, Wojciech Darkiewicz, Jacek Daroszewski, Tomasz Daroszewski, Norbert Dawidczyk, Krystyna Dąbkowska, Urszula i Dariusz Dąbrowscy, Andrzej Zbigniew Dąbrowski, Dariusz Deka, prof. Dobrochna Dembińska-Siury, Andrzej Dębek, Grzegorz Diłanian, Grażyna Dłubała, Gustaw Dmowski, Anna Doboszynska, Filip Doroszewski, ks. Witold Dorsz, Krzysztof Dryś, Ryszard Dudek, Żaneta Dudek, Jarosław Dukaczewski, Sebastian Dymski, Weronika Dziąg, Róża i Marcin Dziekiewiczowie, Łukasz Dziubiński, Jacek Ebertowski, Jadwiga i Marcin Emilewiczowie, Małgorzata Fengler, Przemysław Fenrych, Katarzyna i Bartosz Fingasowie, Anna i Andrzej Fister-Stoga, Edyta Floriańczyk, Jerzy Forajter, Sebastian Formański, Seweryn Fornalik, Mikołaj Frycz, Paweł Gałkiewicz, Anna Gardolińska, prof. Magdalena i prof. Dariusz Gawinowie, prof. Maria Gintowt-Jankowicz, Bogdan Głowacki, Piotr Głowacki, Kama Głód, Adam Gniazdowski, Paweł Gniazdowski, Jan Goliński, Roman Graczyk, Jerzy Grela, Krzysztof Gruca, Jolanta Domańska-Gruszka i Mirosław Gruszka, ks. Jan Grzeszczak, Piotr Grzybowski, Ryszard Grzywna, Alicja i Krzysztof Gurajowie, Artur Gut, Michał Haake, Maciej Hajdul, Marcin Har, Janusz Hauzer, Tomasz Herczyk, Tomasz Horubała, Leszek Hoszko, Tomasz Iwasiów, Michał Jabłoński, Maria Jachymek-Knopik, Jadwiga Jakubas-Przewłocka, Henryk Janiak, Mariusz Janiszewski, Bogna i Igor Janke, Adam Jankowski, Tomasz Janoś, Agata Jaros, Jerzy Jastrzębski, Katarzyna i Kamil Jaworscy, Anna i Krzysztof Jaworuccy, Maciej Jesionkiewicz, Gabriela Jędruchów, Tomasz Jędrzejczak, Bogumiła Jędrzejewska, Ziemowit Jóźwik, Ludwik Jurek, Andrzej Jurewicz, Wojciech Kaczor, Jan Kaczyński, Joanna Kalinowska, Łukasz Kansy, Elżbieta i Zbigniew Kaproń, Natalia Karcz-Kaczkowska, Anna i Dariusz Kardaś, Ewa i Dariusz Karłowiczowie, Zofia i Janusz Karłowiczowie, Adam Kasprzyk, Władyka Elżbieta Ketrzyn, Katarzyna Kępa, Sylwia i Sergiusz Kieruzel, Kacper Kita, Maria i Andrzej Klamut, Renata Klimowicz-Kapo, Marcel Klocek, Jerzy Knopik, Rafał Kobierecki, Grzegorz Kociuba, Stanisław Kokociński, Michał Kokorniak, Dominik Kolbusz, Tomasz Kołakowski, Magdalena i Artur Komorowscy, Jędrzej Kondek, Elżbieta Kosieradzka, Ewa Kosińska-Przybytek, Marek Kotyński, Paweł Kowalczyk, Edyta Kowalczyk-Boroń, Justyna i Paweł Kowalowie, Maciej Kozakiewicz, Mateusz Kozera, Andrzej Kozicki, Joanna Kozioł, Wojciech Koziorowski, Henryk Kranc, Adam Krauze, Jarosław Krawczyk, Robert Krawczyk, Renata Krecińska, Mikołaj Kromka, Wojciech Kroplewski, Małgorzata Kruk, Piotr Krygiel, Mateusz Krząkała, Irena Kubalok-Kiejna, Andrzej Kubicz, Rafał Kuks, Dorota Kuncewicz, Marek Kunecki, Piotr Kupnicki, Andrzej Kuraś, Magdalena Kurkowska, Błażej Kurzawa, Przemysław Kusiak, Anna Czesława Kuśnierz, Anna Kwiatkowska-Drożdż, Roman Lalicki, Rafał Langda, Wojciech Langer, Andrzej Langowicz, Monica i Franz Lassak, Tomasz Lechowski, Marek Andrzej Leciejewski, prof. Ryszard Legutko, Anna Lewandowska-Graduszewska, Dariusz Lewandowski, Antoni Libera, Jakub Lis, Grzegorz Lizurej, Adam Loba, Magdalena Lubelska, Patryk Lubryczyński, Jarosław Łaguna, Wiesław Łatała, Krzysztof Łączyński, Sławomir Łuczak, Amelia i Józef Łukasiakowie, Małgorzata Łukasiewicz-Traczyńska, Tomasz i Niamh Machurowie, Alina Maciejewska, Agnieszka Madej, Anna Madej, Tomasz Majak, Andrzej Majchrzak, Jacek Majewski, Dariusz Makać, Janusz Malinowski, Stanisław Malinowski, Szymon Małecki, Maciej Manikowski, Kamil Mańka, Wojciech Marciniak, Maria Marczak, Mikołaj i Maria Marczak, Seweryn Marek, Kubicki Mariusz, Joanna i Zbigniew Markiewicz, Aleksandra i Ignacy Masny, ks. Waldemar Matusiak S. Chr., Andrzej Mazanek, Beata Mazur, Michał Mazur, Albert Mazurek, Marcin Melzacki, Ewa Metzig, Piotr Mędrzycki, Krystyna Miadziołko, Bartosz Michalski, Piotr Michna, Monika Mielczarek, Michał Milewski, ks. Leszek Misiarczyk, Grażyna Mozol, Katrzyna i Zbligniew Możejkowie z Możejkowie z dziećmi, Piotr Mrożkiewicz, Marcin Mrówka, Marcin i Aneta Mrówka, Zofia Nachiło-Morbiato, Marek Nadolski, Anatol Najdek, Maria Nowak, Marek Nowakowski, Tomasz Ociepka, Radosław Oklesiński, Maciej Olejnik, Hubert Ornass-Kubacki, Adam Orzech, Marcin Osowski, Krzysztof Osuch, Joanna i Jakub Paciorek, Barbara Pankiewicz, Tadeusz Pankowski, Błażej Pannert, Tadeusz Panuś, Ewa i Jarosław Paradowscy, Ewa Perskawiec, Maria Piechaczek-Borkowska, Bartosz Piechota, Barbara Piechowska, Andrzej Pierzchała, Filip Piestrzeniewicz, Adam Pietras, Maria Pietrzak, Przemysław Piętak, Jarosław Pijewski, ks. Jarosław Piłat, Magdalena Pinkalska, Izabela i Piotr Piotrowicz, Agnieszka Plewnicka, Olga Płaszczewska, Andrzej Pogłódek, ks. Antoni Poniński, Marek Popławski, Grzegorz Postek, Elżbieta Sowińska-Przepiera i Stefan Przepiera, Paweł Przychodzeń, Jadwiga i Roman Radomscy, Aleksandra Rashid, Piotr Remiszewski, Marek Ringwelski JMS, Sylwia Romańczak, Zofia Rosińska, Sabina i Damian Rowińscy, Adam Rożniakowski, Danuta Różycka, Zbigniew Ruczaj, Wanda Rutkowska, Michał Rycerz, Dorota i Grzegorz Rzeźnik, Jadwiga Rżysko, Mirosława i Adam Sabuda, Teresa Sagan, Jacek Sało, prof. Henryk Samsonowicz, Mariusz Sarkan, Jerzy Siemaszko, Lucjan Sieniakowski, Tomasz Sienicki, Danuta i Jacek Silscy, Władysław Sinkiewicz, Jacek Siński, Krzysztof Skowron, Jarosław Skręta, Arkadiusz Skuza, Marian Slawa, Marcin Sławeta, Bożena Sławińska, Marcin Sławiński, Anna i Grzegorz Słoka, Małgorzata Sochańska, ks. prof. Jan Sochoń, Maciej Sokołowski, Arkadiusz Solarz, Liliana Sonik, Urszula Soroka, Roman Sosnowski, Elżbieta Sowińska-Przepiera, Małgorzata Sroka, Sławomir Stachowicz, Jacek Staniaszek, ks. Jacek Stawik, prof. Zbigniew Stawrowski, Andrzej Stępień, Barbara Suchorowska-Włodarczyk, Krzysztof Sudoł, Anna Susicka, Anna Maria Sutkowska, Urszula i Wojciech Swakoń, Marcin Sychowski, Jerzy Sysak, Maciej Szafoni, Tadeusz Szawiel, Konrad Szczebiot, Anita i Michał Szczurowscy, Rafał Szczypka, Anna Szeliga, Emil Szerszeń, Krzysztof Szewior, Piotr Szlagowski, Tomasz Szopa, Bogumiła Szponar, Aleksander Szumilas, Teresa Szymańska, Agnieszka Szymańska-Jurczak, Rafał Szymański, Agnieszka Szymczyk, Emilia i Krzysztof Szyprowscy, Cezariusz Ścisiński, Grażyna Śledź, Lucyna Wajler-Śliwak i Andrzej Śliwak, Maria i Mateusz Środoniowie, Jan Świątek, Barbara Świderska, Anna Talarowska, Teresa Thiel-Ornass, Roman Tomaszczuk, Czesław Tomaszek, Wojciech Tomczyk, Wojciech Trebnio, Mariusz Trębicki, Grzegorz Truszkowski, Barbara Tumanowicz, Daniel Tumasz, Tomasz Tuszko, Adam Tychowski, Dominik Tylka, Justyna Typa-Rogoża, bp Jan Tyrawa, Agnieszka Uklańska, Joanna Urbańska, Maria Urbańska-Bożek, Jan Urmański, Urszula i Andrzej Wacławczykowie, Wojciech Władysław Walczyk, Elżbieta i Jan Walewscy, Daniel Wardziński, Dariusz Wasik, Mariusz Wasilewski, Zygmunt Waz, Elżbieta Wąsak-Złotkiewicz, Wojciech Widłak, Agnieszka i Jerzy Wierzchowieccy, Łukasz Wieszczeczyński, Bogusława Wiewiórowska-Paradowska, Maria Wilczek, Krzysztof Wilemborek, Jarosław Wiśniewski, Maria Wiśniowska, Jan Witak, Ewa Witecka, Jan Witkowski, Krzysztof Wojciechowski, Dawid Wojcieszek, Krzysztof Wojcieszyk, Krzysztof Wołczyk, Piotr Worobiec, Jacek Wosicki, Monika Madej-Wójcik i Mariusz Wójcik, Andrzej Wyczawski, Witold Wyglendowski, Piotr Wypych, Stanisław Wysocki, Zbigniew Zagrodzki, Ewa Zając, Kalina Zalewska, Krzysztof Zanussi, Anatol Zarecki, Grzegorz Zarzeczny, Izabella Zatorska, Dyzma Zawadzki, Jan Zdzieniecki, Marta Zielińska, Gabriela Zurkowska, Paulina i Jarosław Żejmowie, Maria Żerańska, Witold Żórański, Tomasz Żyro.

Do wydania tej książki przyczynili się również stażyści: Mateusz Ustaszewski, Karolina Prochownik, Jan Możdżyński i wolontariuszki: Teresa Sagan i Kamila Thiel-Ornass.

Serdecznie dziękujemy!

Przeciwieństwem niewolnictwa, braku wolności nie jest dla Pawła brak jakichkolwiek więzi, lecz pochodzące z serca posłuszeństwo. Posłuszeństwo może pochodzić z serca, gdyż jest odpowiedzią na prawdę, a prawda jest tym, co człowiekowi odpowiada, nie jest heteronomią, lecz wołaniem jego własnej istoty.

Joseph Ratzinger, Wiara w piśmie i tradycji

GŁOSY Z DWÓCH AMBON

Czytając tę gorącą – niczym rozżarzony węgiel – książkę, miałem przed oczyma klasztor Ojców Dominikanów w Lublinie, którego charakterystyczną cechą są między innymi dwie ambony, umieszczone po przeciwległych stronach nawy głównej. Podczas organizowanych tam dysput teologicznych zakonnicy, wchodząc na owe kazalnice, głośno dyskutowali o określonych, w danym czasie kontrowersyjnych, problemach religijnych. Wyobraziłem sobie, że Bartosz Jastrzębski i Krzysztof Dorosz w swojej listownej korespondencji uczynili podobnie. Jako chrześcijanie (pierwszy z nich jest katolikiem, drugi – protestantem) postanowili nawiązać do tamtych dialogowanych spotkań i zastanowić się nad kondycją obecnego czasu, zapytać: dlaczego i z jakich fundamentalnych racji chrześcijaństwo straciło we współczesnej Europie swoją przyciągającą moc, przestało profilować cywilizację Zachodu?

Forma intelektualnej konfrontacji okazała się bardzo pojemna, spinając treści poszczególnych listów-esejów w metodologicznie uporządkowaną całość. Nadto tego typu sposób wymiany poglądów umożliwił wypowiadanie najbardziej osobistych doświadczeń, zwłaszcza natury konfesyjnej, przyznawanie się do osobistych porażek i nadziei na drodze duchowych poszukiwań. Jest to więc zbiór o charakterze dosyć prywatnym, ale zarazem roszczącym sobie prawo do stawiania ostrożnych, choć często stanowczych diagnoz, dotyczących zarówno kultury współczesnej, jak i rozumienia tradycji kształtujących – przynajmniej do niedawna – świadomość Zachodu. Wypada również zauważyć stałe dążenie obu rozmówców do coraz pełniejszego porozumienia. W pewnych sprawach (np. w kwestii oceny protestantyzmu w procesie umacniania się tendencji sekularyzacyjnych) trudno im było o całkowitą zgodę, niemniej ujawniły się bezsporne „wspólne obszary” akceptacji, tym bardziej że wrażliwość autorów jest zanurzona w świetle płynącym z Chrystusowej Dobrej Nowiny.

Warto jednakże zapytać: dlaczego Jastrzębski i Dorosz postanowili zderzyć ze sobą własne rozumienie tego, co się aktualnie w rzeczywistości europejskiej dzieje, skąd chęć publicznego ujawnienia swoich emocji, postaw wewnętrznych, zapatrywań filozoficznych, teologicznych, estetycznych i politycznych? Czy jedynie z racji zawodowych, wszak pracują w intelektualnej materii nauki i profesjonalnego pisarstwa. Otóż wcale nie. Moim przynajmniej zdaniem zaczynem ich poczynań było dogłębne przeżycie egzystencjalne i zarazem swoiście metafizyczne. Wynika ono z (chyba dramatycznego) uświadomienia sobie, że Europa ukształtowana na osiągnięciach greckiego geniuszu, zdobyczach prawa rzymskiego i Chrystusowym orędziu o zbawieniu, zakorzenionym w tradycjach hebrajskich, właściwie przestała istnieć. A to zmienia dosłownie wszystko, każe pytać o przyczyny zaistniałego stanu rzeczy i poszukiwać ewentualnych środków zaradczych. Od proponowanych i przyjmowanych odpowiedzi zależy także i jakość osobistego życia autorów, ale przecież nie tylko ich, lecz wszystkich ludzi, których wiara wyrasta z chrześcijańskiego Objawienia. Jastrzębski i Dorosz, będąc, jak sami przyznają, osobami, które z niejakim trudem dobijały się do religijnego stylu życia – to rzecz wyjątkowo istotna, kto wie, może i najistotniejsza.

Swoją rozmowę zaczęli przeto od namysłu nad tezami tzw. Deklaracji Paryskiej. Zgadzając się z jej głównymi postulatami, przekonują, że sytuacja jest niemal przegrana. Rozbrat większości europejskich społeczeństw z Bogiem stał się oczywisty, a na pierwszy plan wysunęła się kategoria wolności zrównanej w istocie z samowolą i skrajnym indywidualizmem. Pojawiła się też hipoteza, postawiona przez Hansa Blumenberga, że nowoczesność wyrastała poza obszarem, gdzie panowała chrześcijańska strategia antropologiczna, stając w kontrze wobec niej jako model całkowicie odmienny, źródłowo wywodzący się z postaw najczęściej nazywanych prometejskim humanizmem. Rzecznicy późnośredniowiecznego nominalizmu, porzucając ideę wszechmocnego Boga, zadanie poznawania i przemieniania świata powierzyli samemu człowiekowi, uzbrojonemu w narzędzia matematyki, dążącemu do materializacji przyrody. W związku z tym Bóg ukazał się jako zbyteczny, znaczenie natomiast zyskało rozbudowane poznanie naukowe. Tego rodzaju pragmatyzm umożliwił nadejście epoki nowożytnej. Dlatego trzeba „odciążyć” świat od Boga, od wszelkiego absolutu, i zacząć egzystować w kulturze ciekawości, zgodzić się na istnienie w ziemskich warunkach i tylko w nich. Pozostawać w widocznym dystansie wobec wszelkich form indoktrynacji religijnych.

Oczywiście, Jastrzębski i Dorosz nieco inaczej rozkładają akcenty interpretacyjne, z całych sił uzasadniając, że do wyrugowania Boga ze świata przyczynili się także ludzie Kościoła, heretyckie rozrosty na doktrynalnej tkance chrześcijaństwa, idee późnego odrodzenia, owładnięte pojęciem autonomii, ruchy reformacyjne oraz myśl oświeceniowa i jej dalsze nowożytne rozkwity. W związku z tym wskazują, że świat bez Boga musi się rozpaść, prowadząc w konsekwencji do śmierci człowieka. Dodają przy tym, że same szlachetne deklaracje ludzi wierzących nie wystarczą. Trzeba autentycznego świadectwa Ewangelii, które jest niezbędnym warunkiem ładu społecznego. Tymczasem o nie bardzo trudno, o czym każdy człowiek religijny wie z własnej duchowej praktyki.

Zasadnicze wątki poruszane w omawianej korespondencji dotyczą głównie liberalizmu, liberalnej demokracji i „sprawy wolności”, która odsyła również do pytania o Boga, możliwości Jego poznania, rolę protestanckiej i katolickiej teologii negatywnej, obecność zła i cierpienia, samotność, ważność rozumu i duchowej intuicji, która współcześnie zdaje się rozmywać w najróżniejszych formach „świeckich medytacji” albo ćwiczeniach mających prowadzić do samozadowolenia i pozareligijnie pojętej ekstazy. Autorzy przeciwstawiają takim praktykom autentyczne życie duchowe, rozważają, jak należy pojmować formułę „serce”, przestrzegając przed zawężaniem jej do emocjonalnych wzruszeń i ekscytacji. Chrześcijanin ich zdaniem to ktoś, kogo charakteryzuje właśnie czyste serce, wolne od przesądów, od władzy własnego „ja”, kto zaufał Jezusowi i wie, że pod Bożym spojrzeniem będzie mógł wzbogacać świat dobrem i szlachetnością osobistego działania. Kto równocześnie zrozumiał, że Boga trzeba nieustannie poszukiwać, podejmując trud walki z grzechem, który nigdy nie oddala się od człowieka zbyt daleko. Bo to wielka sprawa – szukanie Boga i zarazem umiejętność dziękczynienia, jak też przepraszania za czynione niegodziwości.

Ale najjaśniej lśni na kartach prezentowanego tomu pojęcie wolności. Autorzy dbają, by nadać mu właściwie znaczenie. Wolność bowiem należy do natury osoby ludzkiej, jest w niej niejako zaszyfrowana. Istnienie dobrej woli otwiera sferę wolności (wybieram to, tamto, ponieważ tego chcę). Jesteśmy wolni „od czegoś” i zarazem mamy szansę działać w „wolności do”. Te dwa aspekty powinny stanowić dwie strony naszej wolności, gdyż tylko w takiej jedności człowiek jest w stanie używać swej wolności, by zyskiwać prawdziwe dobro, to znaczy: być człowiekiem prawego sumienia, być odpowiedzialnym i otwartym na potrzeby innych ludzi. Dlatego ujmowanie wolności w jej bezpośrednim związku z naturą ludzką buduje platformę łączącą tę problematykę z pełnią prawdy o człowieku, ujawniającą autentyczną godność człowieka, jego powiązanie ze Stwórcą, który dogłębnie ożywia i utwierdza ludzką wolność. Bez tego odniesienia wolność zmienia się od razu w skrajny indywidualizm i afirmuje absurd jako pozytywną normę postępowania.

Powyższa sytuacja najczęściej prowadzi do zniekształceń w ludzkim życiu osobowym i społecznym, a więc niszczy dobre owoce ludzkiej kultury. Toteż autorzy przestrzegają, żeby nie gubić fundamentalnej więzi tworzącej się między wolnością a prawdą i dobrem. Z troską zauważają, że tak właśnie zdarza się w czasach współczesnych, kiedy to wolność bywa pojmowana jako aktywność pozbawiona wszelkich ograniczeń, nastawiona na pomnażanie hedonistycznych nawyków i satysfakcji. Tymczasem wolność musi wręcz opierać się na prawdzie, która ma charakter obiektywny i nie może być sprowadzana do kategorii subiektywnego przekonania, środowiskowej zgody albo kreacyjnych możliwości człowieka. Powinna być natomiast otwarta na Boga-Stwórcę, na Boże zasady, na prawo moralne, które Bóg daje człowiekowi. Zasugerowane powyżej ujęcie wolności legło, wyraźnie pokazują Jastrzębski i Dorosz, u podstaw intelektualnej i moralnej kultury Zachodu.

Zwróciłem uwagę zaledwie na kilka wątków tematycznych, stanowiących jednakowoż lejtmotyw całej korespondencji Jastrzębskiego z Doroszem. Wszystkie one prowadzą do ważnej konstatacji: chrześcijanie są dzisiaj traktowani jako „niepotrzebna narośl” na skórze ponowoczesnej kultury; przedstawiają się jako strażnicy martwych idei i sposobów bycia, obstając przy niezmiennej Bożej prawdzie, odpowiedzialności za podejmowane czyny, konieczności wewnętrznego doskonalenia się i uczestnictwa w liturgiczno-sakramentalnym życiu Kościoła. Wreszcie zapewniają, że ich życiowe cele nie ograniczają się do ziemskich horyzontów, lecz wychylają się tam, gdzie zjawia się szansa osiągnięcia życia wiecznego, wysłużona przez Chrystusa na Golgocie. Tych spraw chrześcijanie najzwyczajniej w świecie nie negocjują i nigdy nie będą negocjować.

Jeżeli więc, jak pisze Jastrzębski, jacyś ideologowie i politycy zechcą „lepić człowieka wedle swych chorych pomysłów i perswazyjnych fantazji, wówczas trzeba im stanowczo odpowiedzieć: niedoczekanie wasze! Non possumus!”. Bo przecież miłość Stwórcy do człowieka jest miłością potęgi krzyża. Tej miłości nie zwodzi ani nienawiść, ani odstępstwo, ani obojętność ludzka, gdyż Bóg roztacza swą opiekę nad dobrymi i nad złymi. Znosi oskarżenia pod swoim adresem, pozwala nawet negować swoje istnienie – a czyni tak nie z wyniosłej obojętności, gdyż głęboko Go obchodzi, czy ludzie się ku Niemu zwracają, czy się od Niego odwracają. Jeśli jakiś człowiek na serio odrzuca miłość Boga, to nie Bóg go wtedy osądza, lecz człowiek osądza sam siebie, gdyż nie chce poznawać i praktykować tego, czym jest Bóg – miłości.

Ale.

Trudno ukryć: nigdy nie jesteśmy do końca chrześcijanami, ale wciąż się nimi stajemy, zgodnie z greckim terminem metanoia, dosłownie oznaczającym „przemianę umysłu”, czyli coraz pełniejsze poznawanie prawdy, wejście na drogę prowadzącą do poznania samego Chrystusa. Życie wymaga bowiem ciągłych nawróceń i chyba zawsze jesteśmy niedostatecznie nawróceni. Całkowita „niemoc Jezusowego Krzyża” odkrywa przed nami prawdziwą naturę Boga. Podążamy przeto – zgodnie postulują Jastrzębski i Dorosz – w Jego stronę, gdyż szczęścia nie znajdujemy gdzie indziej. Oto ostateczna konkluzja omówionego zestawu listów-esejów. Napisanych, dodam, ze stylistyczną maestrią, odważnie, bez ukrywania indywidualnych niepokojów i wahań, wiążących się z wiarą, religią, treściami chrześcijańskiego kerygmatu. Naturalnie pojawiają się między rozmówcami różnice zdań, niekiedy odmienne pojmowanie określonych wydarzeń historycznych czy nawet religijnych, lecz łączy postawa, którą nazwałbym postawą przezornej nadziei.

„Cywilizacja śmierci i rozkoszy”, w której przyszło nam egzystować, powiadają Jastrzębski i Dorosz, nie napawa optymizmem, co w doskonały sposób uchwycił i opisał Samuel Beckett. Czy będziemy umieli na nią właściwie reagować, bronić swojej chrześcijańskiej tożsamości? Jeżeli zaś przyjmiemy, że to próba dziejowa, której z Bożej woli zostaliśmy poddani – czy będziemy w stanie jej sprostać? Z książki płynie pewne niezdecydowanie, niepewność, jak naprawdę będzie. Dorosz wydaje się być większym pesymistą niż Jastrzębski. Obaj jednakowoż zgadzają się co do jednego: obrona przed naporem liberalnych wizji świata i ich dyktatorskich zapędów pozostaje obowiązkiem tych, którzy zaufali słowom Zmartwychwstałego. O ile chcemy odczuwać radość z tego, że zostaliśmy powołani do istnienia – daru, za który nieustannie powinniśmy niebiosom dziękować.

Po tym, co napisałem, nie muszę specjalnie podkreślać, że wydanie eseistycznej korespondencji Bartosza Jastrzębskiego i Krzysztofa Dorosza będzie wydarzeniem na naszym rynku wydawniczym. Środowiska skupione wokół prawej strony sceny politycznej, szlachetni konserwatyści, przyjmą ją z życzliwością, natomiast ci, którym chrześcijaństwo i Kościół sprawiają „osobisty kłopot” – z rozdrażnieniem machną podniesioną w górę ręką. Oby tylko nie zapomnieli, że dopiero w przestrzeni uczciwego sporu wykluwa się prawda i wzajemne zrozumienie.

ks. Jan Sochoń

Warszawa-Bielany, sierpień 2019

Rozdział I

ZERWANA WIĘŹ

20 października 2017 roku

Drogi Bartku,

czytałeś pewnie niedawno ogłoszoną Deklarację Paryską podpisaną przez grupę wybitnych europejskich intelektualistów. Zatytułowana Europa, w jaką wierzymy przeciwstawia Europę prawdziwą jej fałszywej postaci. „Patroni fałszywej Europy – czytamy w Deklaracji – tkwią pod urokiem przesądów na temat nieuchronnego postępu. Wierzą, że Historia jest po ich stronie, a wiara ta napełnia ich pychą i wzgardą tak, że nie są w stanie dostrzec wad post-narodowego i post-kulturowego świata, który sami konstruują”. To prawda: pomimo wybuchu zła w XX stuleciu, wiara w Postęp oraz w Historię nadal tworzy kształty „rajskiej” przyszłości, rzeźbiąc wyobraźnię wielu europejskich elit. Sercem tej wyobraźni jest otaczana czcią wolność. Lecz wolność ta – piszą autorzy Deklaracji – „jest bardzo jednostronna. Definiuje się ją jako uwolnienie od wszelkich ograniczeń: to wolność seksualna, wolność ekspresji, wolność «bycia sobą»”.

Sygnatariusze Paryskiej Deklaracji zdecydowanie piętnują fałszywą Europę, pragnąc przywrócić naszej kulturze przebrzmiałą dziś wielkość Europy prawdziwej. „Należy odnowić wysoką kulturę europejską – piszą – ustalając za wspólny standard wzniosłość i piękno; odrzucając zaś degradację sztuk i sprowadzanie ich do politycznej propagandy”. Zgoda. Lecz odrzucając wizję fałszywej Europy, autorzy Deklaracji niejednokrotnie uciekają się do klasycznych konserwatywnych zaklęć typu „należy odnowić”, „musimy przywrócić”, „trzeba odwrócić”. Ba, ale jak to zrobić? Czy wielkość kultury europejskiej jest nadal na tyle silna i żywotna, że można do niej po prostu powrócić? Czy nie jest już za późno? Co sądzisz, Bartku?

Paryska Deklaracja wielokrotnie podkreśla znaczenie chrześcijańskich korzeni Europy. Niedwuznacznie daje nam do zrozumienia, że te korzenie stanowią w istocie rzeczy spiritus movens europejskiej kultury. „Nasze szlachetne cnoty – stwierdzają autorzy Deklaracji – jednoznacznie zawdzięczamy naszej chrześcijańskiej spuściźnie”. Oczywiście. „Prawdziwa Europa – czytamy dalej – została naznaczona chrześcijaństwem”. To prawda. Lecz cóż nam daje naznaczenie, skoro zostało odrzucone i zapomniane? Co wnosi spuścizna, jeśli ją roztrwoniliśmy? I co nam przyjdzie z korzeni, jeśli nie wyrastają z nich kwiaty, krzewy i drzewa?

Czyż nie żyjemy w czasach ucieczki od Boga? Wprawdzie człowiek zawsze uciekał od Boga, odwracał się od Niego i chował przed Jego spojrzeniem. Lecz kiedy człowiek uczestniczył w żywej wspólnocie wiary, świadomej, że Bóg nie tylko jest, ale do nas przychodzi, wówczas obyczaje, normy, artystyczne wytwory kultury religijnej, a nawet przedmioty codziennego użytku przypominały mu o Nim wiele razy dziennie.

Dziś jest inaczej. Dziś mało kto świadomie ucieka od Boga, mało kto zrywa z Nim więź. Dzisiaj – jak pisał w latach 30. ubiegłego stulecia szwajcarski myśliciel Max Picard – ucieczka od Boga ogarnęła całą cywilizację. Wraz z nią uciekamy prawie wszyscy, nie zdając sobie bynajmniej sprawy z naszej ucieczki. Pędzimy na oślep przed siebie, pozbawiani coraz to kolejnych punktów oparcia, nie wiadomo dokąd i po co. Już nawet busola nie jest nam potrzebna, bo nie wiemy, jaki wybrać kierunek. Nasze życie, świat, zawarte w nim przedmioty i ludzie ulegają rozpadowi. Rozpada się twarz człowieka, dawniej harmonijna i obdarzona głębią; rozpada się miłość, ufność, przyjaźń, rozpada się ludzkie „ja”, rozpada się literatura i sztuka; jej twórcy, nieraz tylko uczepieni fragmentu niegdyś scalonej rzeczywistości, bezradnie usiłują schwycić jej wirujące w przestrzeni cząsteczki i ułożyć w strukturę sensu. Zazwyczaj daremnie, ponieważ powszechna ucieczka od Boga oznacza ucieczkę od sensu; zerwanie z Nim więzi pociąga za sobą zerwanie więzi z sensem życia i śmierci, sensem cierpienia i radości, wreszcie z sensem ludzkiej i boskiej miłości.

Nie ma sensu, są tylko jego możliwości. Nie ma wartości, jest tylko nieskończona dyskusja. Nie ma dobra i zła, są eksperymenty etyczne, które nieraz kończą się przemocą, czasami nawet zbrodnią. Bo czyż człowiek nie jest miarą wszechrzeczy? Czyż, odkąd zaczął pięćset lat temu budować kulturę faustyczną, nie przedzierzgnął się w mistrza tajemnych nauk stosowanych, czyli w maga, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych? Uwiedziony władzą naukowej magii, która obiecywała spełnić jego marzenia i zachcianki, stworzył świat nieskończonych możliwości, który coraz bardziej i coraz skuteczniej wypiera świat wyrazistych kształtów ludzi i przedmiotów. Nie ma w tym świecie rzeczy niemożliwych, są tylko jeszcze niemożliwe. Nic nas nie trzyma, nic nie obliguje; cudowna lekkość bytu uderza nam do głowy i zapominamy, że gdyby nie ukryta w najciemniejszych zakamarkach naszego wnętrza pamięć sensu i wspomnienie więzi z rzeczywistością ostateczną, nie bylibyśmy w stanie nawet się poruszać.

Ludzie cywilizacji faustycznej już nie zrywają więzi z Bogiem, w ich mniemaniu ta więź po prostu nie istnieje i nigdy nie istniała. Jest przesądem lub zabobonem, jest błędem myślenia i wyobraźni, jest niefortunną pozostałością dawnego świata, któremu rozum i nauka położyły kres. Ci ludzie, tak rozsądni, tak trzeźwi i tak rozumni, zazwyczaj nie chcą przyjąć do wiadomości, że rozum jest tylko sługą sił wyższych lub niższych, nauka zaś narzędziem poznania ograniczonym wyjściowymi założeniami i polem zainteresowań badawczych. Nie pojmują lub nie chcą pojmować, że więź człowieka z Bogiem została arbitralnie przecięta w XVI i XVII wieku. To cięcie nie wynikało ani logicznie, ani merytorycznie z nauki, która jest tylko narzędziem i metodą. Wynikało natomiast z wielkich sukcesów tej metody, którymi człowiek tak się zachłysnął, że uczynił z niej światopogląd i namiętną wiarę. Więcej: ów Faust nauki i techniki nie chciał zauważyć, że każda teoria naukowa milcząco przyjmuje jakąś część rzeczywistości za samoistną: materię, ducha, stosunki produkcji, popędy. Słowem, każda teoria, by zaistnieć i by kogokolwiek przekonać, musi dokonać aktu wiary, nie religijnej wprawdzie, ale quasi-religijnej.

Od Boga zatem łatwiej uciec niż od wiary. Lecz w gruncie rzeczy to tylko pozór. Bo skoro człowiek nie jest w stanie uciec od wiary, nie ucieknie także od Boga. Tyle tylko, że ten, kto zerwał więź z Bogiem prawdziwym, prędzej czy później wpada w ramiona bogów fałszywych, którzy dziś nie zadają już sobie nawet trudu, by porwać człowieka do piekła i powieść ku wiecznemu potępieniu. Dziś wystarczy im wprawić go w takie upojenie marzeniami i stworzyć taki wir możliwości, by jego człowieczeństwo rozpadało się na coraz drobniejsze kawałki i by w jego wnętrzu zabrakło ciągłości i stałych punktów. Lecz nie samymi możliwościami człowiek żyje, nadchodzi zatem chwila, kiedy ludzie zaczynają odczuwać nieprzepartą potrzebę solidnej i trwałej rzeczywistości oraz scalenia własnego wnętrza. Wtedy pojawia się zbawiciel. Lecz nie jest to ani Chrystus, ani Adonaj, pan Żydów, ani Budda. Jest to Hitler lub Stalin, Mao Tse-tung lub ich pomniejsze wcielenia.

Hitler jest zerem, cząsteczką nicości, „ekskrementem świata demonów” – pisał Max Picard – toteż świat, gdyby nie utracił jeszcze więzi z Bogiem, gdyby nie znalazł się jeszcze w rozpadzie, wyrzuciłby go poza nawias życia, rozumu i wiary i nikt by o nim nawet nie słyszał. Lecz nasz świat, w którym ludzka twarz utraciła głębię, harmonię i zdolność odpowiadania na wezwanie drugiej twarzy, rozpaczliwie potrzebował zbawiciela, który wybawi ludzi z dotkliwego braku wewnętrznej ciągłości, scali i obieca spełnić ich marzenia. Adolf Hitler doskonale spełniał te warunki. Tyle tylko, że – jak „prawdziwy” fałszywy bóg – pozornie.

Apokalipsa ekskrementów ze świata demonów, jak i apokalipsa ideowych kowali wykuwających w krwawej kuźni królestwo wolności to – miejmy nadzieję – ślepa ulica i punkt ostateczny faustycznej cywilizacji, która mniej więcej pięćset lat temu, dotknięta duchową zapaścią ówczesnego Kościoła z jednej strony, uwiedziona możliwościami stwarzanymi przez nauki przyrodnicze z drugiej i oddana marzeniom o budowie nowego wspaniałego świata, przecięła więź z Transcendencją. Wiarę w Boga chciała zastąpić wiarą w człowieka, boga ziemskiego globu. Czyż nauka nie była nowym objawieniem, a mag i uczony jej niezrównanym prorokiem? Dziś tak daleko zabrnęliśmy w sferę naukowej magii zwanej technologią, że nawet nie chcemy szukać z niej wyjścia. Przekonani, że człowiek jest miarą wszechrzeczy, widzimy w nim już nie zdolność czynienia dobra, lecz libido dominandi. W imię wolności oddajemy cześć jego rojeniom i zachciankom, dalekim już nie tylko od prawdziwej Europy, lecz także od rzeczywistości. Czy świadomość chrześcijańskich korzeni naszej kultury może nam pomóc? Czy konserwatywne apele o odnowę skostniałej i fałszywej rzeczywistości są w stanie cokolwiek zmienić? Co więc zrobić, by porzucić magię i samoubóstwienie człowieka, co zrobić, by przywrócić jego więź z Bogiem? Czy to jest w ogóle możliwe?

Możliwe, ale niezwykle trudne. Bo nim więź z Bogiem została zerwana przez renesansowych magów, uległa osłabieniu na skutek samowładztwa rozumu, które z wolna przedostawało się do krwiobiegu chrześcijańskiej wiary. Potem rozum, zwany rozumem naturalnym, wyemancypował się od Boga, zostawiając całą sferę nadprzyrodzoną Kościołowi i teologii. Uznany za neutralnego i ostatecznego arbitra poznania zapanował niepodzielnie w sferze natury. Wiara natomiast przyjmowała niedające się rozumem wykazać prawdy na temat Boga. Przyjmowała nie aktem poznania, choćby skromnego i niepełnego, lecz woli. Tak więc renesansowi magowie mieli ułatwione zadanie: świat natury i poznania poddany był wprawdzie Bożej jurysdykcji, lecz jedynie na mocy autorytetu Kościoła. Kiedy ów autorytet osłabł, kiedy chrześcijańska teologia umyła ręce od naturalnego rozumu, zagarnęli go magowie i humaniści. Ci pierwsi, powodowani żądzą władzy, chętnie przekształcali go w narzędzie przemiany świata; ci drudzy, wynosząc człowieka nad Boga, z czasem osiągnęli skutek odwrotny do zamierzonego, doprowadzając do dehumanizacji człowieka.

Więź z Bogiem nie została wprawdzie całkowicie zerwana, ale stała się słaba, wątła i niepewna. Schowana głęboko w zakamarkach chrześcijańskiej duszy, straciła zdolność ożywiania jej i otwierania na Boga. Serca wielu chrześcijan, miast być tą niezwykłą, wyjątkową przestrzenią, gdzie rzeczywistość stworzona spotyka się z niestworzoną, skurczyły się, zmalały, zastygły w niepewności i lęku.

Na szczęście są jeszcze wspaniali, mądrzy duchowni i teologowie, są zwykli ludzie głębokiej i autentycznej wiary. Kościoły nadal przechowują wielkie skarby. Niestety, przechowują je nieraz już nie w glinianych naczyniach, lecz w hermetycznych pojemnikach, nieraz bezwiednie je ukrywają, tak dobrze i głęboko, że zakurzone i pokryte warstwą brudu nie są w stanie objawić swej nieskończonej wartości. Jak więc je znaleźć, jak wydobyć na światło dzienne, jak pobudzić do życia? Bo przecież te skarby nie stanowią niczyjej wyłącznej własności; one muszą żyć, promieniować, przemieniać ludzkie serca. Więc jak? Czasem inicjatywa będzie wychodzić od Kościołów, od ich instytucjonalnego nauczania, lecz czasem od nas samych. Musimy być głęboko przekonani, że wielkim zadaniem naszych czasów nie są kolejne odkrycia naukowe, nie loty na Księżyc i planety Układu Słonecznego, ale przywrócenie zerwanej więzi z Bogiem. To przekonanie pozwoli nam łatwiej odkryć skarby pod warstwą kurzu. Ale to nie wszystko. By te skarby odkryć i wydobyć z ukrycia, musimy oczyścić nasze serca. Jak?

Wierzący – modlitwą i takim ukształtowaniem własnej duszy, by Bóg miał do niej łatwy dostęp, niewierzący – dobrze czynieniem i mądrością. Jeśli nasze serca nie będą czyste, nie będziemy nawet wiedzieć o istnieniu tych skarbów. Wierzący będą nadal klepać pacierze, niewierzący – nadal traktować więź z Bogiem jako byt pozorny. Potrzeba nam zatem przekonania, że więź z Bogiem, dziś ani oczywista, ani wyraźna, jest nam konieczna do życia jak powietrze. Pozbawiony więzi z Bogiem człowiek ulega powoli rozpadowi; rozpada się jego serce, jego człowieczeństwo, rozpada się jego cywilizacja i kultura. Zrazu tego nie widać, zwłaszcza że nie brak klakierów, którzy wynoszą pod niebiosa wszystko, co nowe.

„Wszystko w rozpadzie, w odśrodkowym wirze” – pisał William Butler Yeats w 1919 roku w słynnym wierszu Drugie przyjście. Picard czy Yeats widzieli i czuli rozpad ludzkiego świata już w okresie międzywojennym. Inni zobaczyli go dopiero po drugiej wojnie światowej i po ujawnieniu komunistycznych zbrodni. To była cezura, apokalipsa humanistycznego świata, który zerwawszy więź z Bogiem, zapragnął stworzyć nadczłowieka. Ta apokalipsa nie zrodziła się nagle, nie wynurzyła się jak diabolus ex machina z odmętów zła, lecz wyrosła z naszej cywilizacji i kultury, z renesansowej magii i naukowej woli mocy karmionej prometejskimi marzeniami o ludzkiej wszechwładzy i lekkości bytu, dowolnie lepionego rękami człowieka. Stworzony przez komunistów czy narodowych socjalistów świat bez łaski i miłosierdzia jest światem nieludzkim, ponieważ przemiany ludzi i społeczeństwa chce dokonać nauką, techniką i przemocą. Chrześcijaństwo natomiast próbuje przemienić człowieka miłością.

Miłością? Co to właściwie znaczy? Nasza cywilizacja skłonna jest widzieć w niej jedynie uczucie, zapominając, że miłość to ontologiczna siła. Zapominamy też, że Bóg w każdej minucie naszego życia i na tysiąc sposobów pragnie nam się udzielić; podkreślał to z niezwykłą mocą Mistrz Eckhart; podkreślali także mędrcy sufizmu, którzy powiadali, że kiedy choć krok jeden ku Bogu postąpimy, wówczas Bóg ku nam aż dziesięć kroków zrobi. Słowem, istnieje Łaska, która jest wyciągniętą ręką, zaproszeniem, lecz nigdy niczego nie narzuca. Dlatego odbudowa więzi z Bogiem jest możliwa zawsze, lecz nie bez naszego udziału. Łaska jest wielkim darem dobra, lecz dar trzeba umieć przyjąć. Więź z Bogiem istnieje więc zawsze, ale to człowiek ją zrywa. Bez niej może żyć długo i cieszyć się życiem, lecz prędzej czy później rozpadnie się na kawałki i przestanie być człowiekiem. Człowiek bowiem nie tylko zależy od Boga, lecz także bez Niego nie jest w stanie ani siebie poznać, ani autentycznie istnieć w świecie i między ludźmi. Stara to prawda chrześcijańska, której źródłem i niedościgłym wzorem jest Chrystus – Bóg złączony z człowiekiem.

Dziś w naszym świecie ta prawda jest słabo słyszalna, ponieważ Europejczyk stał się istotą duchowo zamkniętą. Zdaniem Erica Voegelina w wyniku zasadniczej przemiany ludzkiej duszy zapoczątkowanej w XVII wieku człowiek zastąpił Augustyńskie amor Dei miłością własną, czyli amor sui. Tak zaczęła się trwająca do dziś epifania ludzkiego ego, która zawładnęła człowiekiem epoki porenesansowej i przesłoniła objawienie Boga. Nic zatem dziwnego, że owa – jak ją nazywa Voegelin – „egofania” doprowadziła rychło do rewolty ziemi przeciw niebiosom, człowieka przeciw Bogu. To było nieuchronne. Odkrycie ludzkiego ego musiało być opłacone śmiercią Boga. Śmierć Boga z kolei nieuchronnie pociąga za sobą rozpad i śmierć człowieka.

Temu rozpadowi, zdaniem Voegelina, zapobiec może jedynie odzyskanie naszego uczestnictwa w Transcendencji, czyli autentycznego doświadczenia Boga. Voegelin był przekonany, że to doświadczenie, tak kluczowe dla naszej cywilizacji, nie zostało na zawsze zagubione, lecz spoczywa w uśpieniu we wnętrzu człowieka kultury zachodniej i czeka na pobudzenie przez duchowo wrażliwe umysły. A przywrócenie go ludzkiej świadomości jest w stanie nie tylko ożywić wiarę, lecz także wprowadzić ją do rzeczywistości politycznej.

Wszak gruntowna restauracja społecznego i politycznego porządku – twierdził Voegelin – może nastąpić tylko wówczas, gdy w dostrojonej do Transcendencji ludzkiej duszy zapanuje prawdziwy ład. Bo ład przestrzeni publicznej płynie z ładu serca otwartego na Boga. Szerzący się w społeczeństwie chaos jest nade wszystko chorobą duszy, zatem jakość politycznej rzeczywistości odzwierciedla jedynie etyczny i duchowy charakter klas politycznych.

Czy sama świadomość chrześcijańskich korzeni kultury europejskiej, podkreślana przez Paryską Deklarację, zdoła wyleczyć chorobę duszy? Szczerze mówiąc, wątpię.

Pozdrawiam Cię, Bartku, bardzo serdecznie

Krzysztof

ZMĘCZONA EUROPA

25 października 2017 roku

Drogi Krzysztofie,

oczywiście, znany mi jest tekst Deklaracji Paryskiej. Jej powstanie uważam przy tym za inicjatywę ważną i cenną, wskazującą, że są jeszcze w Europie umysły światłe – w najlepszym tego słowa znaczeniu – i przytomne, świadome w pełni realnych zagrożeń naszego europejskiego domu, widzące dalej, poza obszar całkiem teraźniejszych sporów i trosk codziennych. Pod tekstem Deklaracji gotów jestem się z czystym sumieniem podpisać, bo też i nie znajduję w nim nic, co wskazywałoby na niejasną, tendencyjną czy podejrzaną ideologiczną treść. Oczywiście, jak każda deklaracja, tekst jest dość ogólny i niewolny od skrótów myślowych czy nawet, jak je nazwałeś, konserwatywnych „zaklęć”. Pytasz, czy istotnie jest to już tylko „czarowanie” rzeczywistości, z konieczności nieskuteczne rytuały uzdrowicielskie nad zmarłym albo też – w najlepszym razie – wishful thinking. Wydaje mi się i mam nadzieję, że nie. Wierzę w siły żywotne kultury europejskiej, wierzę w witalność klasycznych ideałów, które wszak sprawdzały się przez wiele stuleci w praktyce wychowawczej, moralnej, poznawczej i twórczej. Europa jest zmęczona – przyznają autorzy Deklaracji. I to prawda. Nawet bardzo zmęczona, bo wiele ciężkich ciosów na nią spadło, a co gorsza, ona sama sobie je w lwiej części zadała. Utraciła przeto wiarę w siebie, więcej jeszcze – w niektórych środowiskach – siebie znienawidziła, co bez trudu rozpoznajemy w nietajonych idiosynkrazjach unijnej technokracji czy lewicowo-liberalnych „proroków” nowego wspaniałego świata (którego jedyną przeciwwagą może być co najwyżej mityczny już despotyzm Putina – tertium non datur). A jednak, moim zdaniem, mylą się ci, którzy gotowi są pleść już żałobne wieńce czy odprawiać nad Starą Europą taniec zwycięstwa. Zgromadzony przez tysiąclecia intelektualny, moralny, kulturalny i społeczny kapitał nie uległ bowiem jeszcze wyczerpaniu: choć mocno nadszarpnięty tragediami XX stulecia, pełen jest wciąż głęboko ukrytych bogactw. Trzeba jednak chcieć do nich sięgnąć, trzeba wykonać wielką pracę w skali całego kontynentu, by odsłonić zapomniane pokłady kulturowych treści i pokarmów. Jeśli bowiem nie odsłonimy ich, to wcześniej czy później ujawnią się zasoby europejskiej brutalności, które przecież nie wyparowały, lecz czają się pod powierzchnią, gotowe eksplodować, jeśli ktoś (lub my sami) doprowadzi europejskie ludy do desperacji. Nie powinien drażnić Europy ten, kto nie chce być zmuszony do spojrzenia w końcu w jej obnażone kły. Nie doprowadzajmy – my sami, Europejczycy – do sytuacji, w których przebudzą się nasze mroczne instynkty. Bądźmy przeto nieskazitelni jak gołębie, ale roztropni jak węże (Mt 10,16).

Żeby natomiast prawdziwie powstać, musi Europa odnowić więź Tradycji, o której piszesz. Ta więź ma naturę religijną. Albowiem to zawsze z Tego, co transcendentne, spływają żywotne soki, dzięki którym kultury i wytworzone przez nie cywilizacje mogą trwać, rozwijać się i kwitnąć. Bóg jest samym Istnieniem i Życiem i kto się Odeń odwraca, traci jedno i drugie. Przeto kultury, które nie wierzą w siebie i w swych bogów – giną. W pewnym sensie automatycznie, bo wiara w siebie, w swą wartość i posłannictwo (w bycie znakiem Nieskończoności pośród czasu i historii), jest niezbędna do trwania zarówno jednostek, jak i wielkich społeczności. Piszesz, że nasz Bóg odszedł – czy raczej myśmy odeszli od Niego – że milczą nasze symbole, że głucho brzmią nasze pieśni i modlitwy, że puste są dziś nasze ołtarze. Możliwe. Ale wierzę, że jeśli nawrócimy się do Niego – wówczas i On nie odwróci od nas swego oblicza.

Taka jest więc istota kryzysu: utrata więzi między człowiekiem a Transcendencją, niegdyś tak silnej, a dziś będącej – na wielkich obszarach kultury i społeczeństwa – nieledwie tylko wspomnieniem. Z tego faktu wypływają wszelkie pozostałe choroby, o których wspominasz Ty i sygnatariusze Deklaracji. Prawdą jest bowiem to, co piszesz o naszej współczesnej cywilizacji, określając ją jako – co do treści – wyzutą z głębi, a zarazem faustyczną w swym namiętnym poszukiwaniu władzy nad naturą wszechrzeczy, w tym także nad naturą ludzką, którą chce lepić, przekształcać i stwarzać na nowo, podług własnego – a nie Bożego – fiat. Prawdą jest także, że stało się coś niepokojącego nie tylko z naszymi duszami, ale i twarzami, na które wypełzł jakiś ponury grymas zawziętości, wiecznej walki jedynie o siebie i to, co swoje, o swoją rację i indywidualność. Owa indywidualność bowiem – indywidualność za wszelką cenę, oryginalność na śmierć, radykalna „mojość” – stała się naszym bogiem, erzacem życiowego sensu i podporą słabującej z braku Boga egzystencji. Stąd też owa wszechobecna niemal bufonada i duchowe sobkostwo, które zżerają resztki prawdziwej wiary i prawdziwej religii, co tu i ówdzie się jeszcze zachowały. Sami być może do pewnego stopnia temu ulegamy, sądząc, że nasza korespondencja może zainteresować kogoś prócz nas samych...

Wyznam Ci, Krzysztofie, że nieraz głęboko zmęczony jestem tym naszym światem. Choć może on zawsze był taki? Może na tym właśnie polega jego upadły stan, a my dziś tylko idealizujemy „dawne, dobre czasy”, rozpaczliwie szukając śladów jakiejś rzekomej cywilizacji chrześcijańskiej, naszego – chrześcijan – Złotego Wieku? Wielu, bardzo wielu tak sądzi. Znam ja dobrze – i Ty również – realia dawnych wieków: wszystkie biedy, nieszczęścia, plagi, nieurodzaje i wojny, które dręczyły dawny świat. Wiem, że ludzie żyli krótko, podejmując mordercze fizyczne wysiłki w pracy i walce, a w dodatku niejednokroć znosić musieli straszliwe i niczym niełagodzone katusze już to chorób, już to ran, a bywało, że i wymyślnych tortur. A mimo to uważam, że „mieli lepiej”, w pewnym sensie łatwiej, że bardziej i ściślej byli „sklejeni” z własnym bytem, że ich doznawanie świata pozbawione było tego poczucia smętnej jałowości, owej wszechkosmicznej i fundamentalnej zbędności, tego żrącego jak trąd braku odniesienia do tego, co wieczne i absolutnie prawdziwe. Że byli wolni od tego rodzaju neurotycznej refleksyjności, który jest i całkiem zbędny, i głęboko szkodliwy, a który dziś toczy nas jak robak.

Jeślibym coś miał dodać do Twoich spostrzeżeń, to może jedynie uzupełnił listę przyczyn, które do owego nieszczęsnego zerwania doprowadziły. Słusznie wskazujesz na przebudzenie owego Lucyferycznego non serviam właściwego czasom renesansu. Trafnie też zwracasz uwagę na różne formy ówczesnej „magii” – począwszy od tych, które magią pozostały, jak alchemia, a skończywszy na tych jej formach, które z czasem przekształciły się w nowożytne, matematyczne przyrodoznawstwo, za którym z kolei poszedł iście oszałamiający rozwój techniki. Problemem stała się tu emancypacja rozumu – bez wątpienia. Rozum miał za zadanie odczarować świat i zalać go swym światłem. Wywiązał się ze swego zadania aż za dobrze. Ale ów odczarowany kosmos okazał się bardzo smutny, a światło zimne i niedające otuchy. Miało ogrzewać – a nie ogrzało nikogo. Projekt totalnej emancypacji rozumu od początku był chybiony, choć niełatwo było zrazu to dostrzec w zalewie jego spektakularnych (choć częstokroć pozornych) sukcesów, a i dziś jeszcze wielu niełatwo to przyznać. Zauważyć sobie jednak pozwolę, że ten, którego się o wprowadzenie owego zastrzyku nadmiernego racjonalizmu do chrześcijańskiego krwiobiegu oskarża, Tomasz z Akwinu, raczej starał się ową emancypację powstrzymać. Jej rzecznikami były natomiast takie postacie jak Siger z Brabantu i jego zwolennicy. „Rozumieli oni i propagowali Arystotelesa – jak wskazuje Josef Pieper – przyjmując jako zasadę zupełną obojętność wobec prawdy objawienia chrześcijańskiego. Taką zasadę nazwał Gilson «filozofizmem». Chodziło tu o dwie sprawy: po pierwsze – uprawianie filozofii jest zasadniczo niezależne i oddzielne od teologii i od wiary. Pierwszy raz od czasów Augustyna i Boecjusza zaprzeczano możliwości powiązania ratio et fides. Czynią to duchowni i to najpoważniejszej akademii chrześcijaństwa. Po drugie – ta nowa, autonomiczna filozofia, wbrew definicji, jaką miała od czasów Pitagorasa (szukaj prawdy), uważana była wprost za mądrość, za zbawczą doktrynę”[1]. Tego rodzaju separacja musiała w końcu doprowadzić – i doprowadziła – do w pełni rozwiniętej teorii dwóch prawd, a więc stanowiska, wedle którego coś może być prawdziwe z religijnego punktu widzenia, a równocześnie całkiem fałszywe na gruncie rozumu naturalnego (i odwrotnie) – i taką sytuację należy zaakceptować bez zbędnego szemrania. Akwinata mocą całego swego geniuszu zwalczał tę doktrynę, przeczuwając wyraźnie, że doprowadzi ona do zepchnięcia porządku wiary do głębokiej defensywy, ograniczenia (do dziedziny moralnej) zakresu jego obowiązywalności, a w konsekwencji do Wielkiego Zerwania, o którym piszesz. Innymi słowy, choć dziś wydaje się on nam niekiedy skrajnym racjonalistą, to w drugiej połowie XIII wieku był pełnym umiaru zwolennikiem szukania przyjaznej harmonii pomiędzy rozumem a wiarą. Kościół mądrze przyjął jego filozofię, sądząc, że stanowi ona roztropny kompromis pomiędzy rosnącymi poznawczymi ambicjami człowieka a porządkiem pokory i miłości, właściwym stosunkowi wobec transcendentnej względem rozumu nadprzyrodzoności. Tak się jednak nie stało. Ani tomistom, ani Kościołowi nie udało się zaprząc rozumu w imię zbożnej sprawy i opanować jego faustycznych pragnień i prometejskich fantazji. Nie pomogły ani perswazje, ani indeksy, ani nawet karzące nieraz okrutnie odstępców i heretyków świeckie ramię ortodoksji.

Tym bardziej, że w XV już wieku Kościół faktycznie pogrążył się w wewnętrznym zamęcie i kryzysie. Potrzebował duchowej odnowy, do której nawoływał czy to Savonarola, czy to Jan Kapistran. Kluczowym miało się jednak okazać dopiero wystąpienie Marcina Lutra, który zręcznie wykorzystał polityczną szachownicę ówczesnych Niemiec – a przez to zachował przy życiu siebie i swoje teologiczne idee. Choć przypuszczam, że w znacznej mierze się tu ze mną nie zgodzisz, to jednak nie mogę nie wyznać, iż moim zdaniem winę za Wielkie Zerwanie ponosi w znacznym stopniu reformacja. Nie negując jej dobrych zrazu intencji, przypomnieć też muszę, że samo inferno jest nimi pono wybrukowane. W czym tkwi ta wina?

W wygnaniu Boga. Po pierwsze, w przepędzeniu Go z natury. Nacisk położony na dal i transcendencję z czasem przyczynił się do postrzegania Go jako bardzo odległego, to zaś przyspieszało radykalną sekularyzację tego, co tu i teraz, co bliskie i ziemskie – tu bowiem Boga nie ma, są za to inne sprawy, weksle i papiery dłużne choćby. Tym bardziej, że w duchu walki z „rozumem scholastycznym”, zadekretowano niejako separację wiary i rozumu, przy czym wiara, podobnie jak Bóg, jej przedmiot, wnet stała się czymś dalekim, a przede wszystkim całkiem od nas niezależnym (radykalna predestynacja), a więc efemerycznym i nieuchwytnym. Rozum stawał się zaś coraz bardziej bliski, namacalny i przydatny – zwłaszcza wtedy, gdy gwarantował siłę polityczną oraz dobrobyt materialny. Po drugie, odrzucając Tradycję, rozwijanie się rozumienia Boskiego Słowa w Historii zeświecczono także i ją – a tym samym zanegowano działanie w niej Opatrzności. Skoro Bóg, wypowiedziawszy ostatecznie swe Słowo, przestał objawiać się w dziejach, skoro nie mówi do nas inaczej niż przez Pismo, to w pewnym sensie dzieje się zakończyły i można się zająć przyziemnymi całkiem sprawami. Prorocy już wszak nie przemówią. Boża Historia stała się zaledwie małą historią (głównie zresztą ludzkich podłości). I po trzecie w końcu, rozbijając jedność chrześcijaństwa, reformacja spowodowała pogłębienie się lokalnych odrębności (z czego wyrośnie w XIX wieku tak morderczy w skutkach nacjonalizm), a zarazem wymusiła pluralizm polityczno-światopoglądowy (jako wynik pokoju westfalskiego), na którego glebie wyrośnie z kolei liberalizm. To przecież protestanci – tam, gdzie przegrali, np. we Francji – zaczęli żądać dla siebie wolności religijnych i światopoglądowych, a zatem oddzielenia Kościoła i Państwa. Z tego rozdzielenia wyrośnie świeckie Państwo, będące wiernym sługą Mamony. Dziś widzimy, w jaki sposób owe żądania tolerancji i świeckości mogą stać się despotią tolerancji i ateizmu – i przyczyniać się do Wielkiego Zerwania.

Z konieczności uogólniam i upraszczam – ale forma listu nie pozwala na więcej. Poświęciłem więcej miejsca sprawie protestantyzmu, bo ją w swoim tekście dyskretnie przemilczałeś. Ale dziś nie chodzi oczywiście o to, by się licytować, kto zawinił bardziej. Rozmyślanie nad przyczynami zerwania ma sens o tyle, o ile pomoże nam uniknąć błędów przeszłości, a niektóre z nich – jeśli Bóg pozwoli – naprawić! Do tego też, jak się wydaje, nawołują autorzy Deklaracji.

Nasz dzisiejszy świat, naciskany z Południa przez ludy żarliwe i zdesperowane, nie przetrwa, jeśli nadal będzie się usiłował karmić żałosnymi imitacjami Boga i karykaturami Zbawiciela, o których piszesz, jeśli na swych ołtarzach nadal czcić będzie wybujały, neurotyczny egotyzm z jednej strony, a materialny dobrobyt zdobywany za wszelką cenę z drugiej. Zbyt słabe to bożki – i zbyt trujące dla swych wyznawców – by podtrzymać przy życiu jednostkę, nie mówiąc już o całej kulturze Zachodu. Potrzeba dziś radykalnego zwrotu, na skutek którego błędy zeświecczonego liberalizmu zostaną ostatecznie potępione i odrzucone. Niejeden powie, że wzywam do religijnego fundamentalizmu, przez który wylewano ongiś morza krwi. Odpowiem na to: fundamentalizm już do nas przyszedł, choć często jeszcze tego nie dostrzegamy. Pozostaje nam tylko (i aż!) zadbać, by był to fundamentalizm Bożej – a nie diabelskiej sprawy!

Serdeczności

Bartosz

[1] J. Pieper, Tomasz z Akwinu, przeł. Z. Włodkowa, Kraków 1966, s. 100.

Rozdział II

REFORMACJA

8 grudnia 2017 roku

Drogi Bartku,

dzięki Ci za ciekawy list. W większości poruszonych przeze mnie spraw panuje między nami zgoda. Lecz nie we wszystkich; są także rozbieżności. Chciałbym od nich zacząć, bo to dla rozmowy ożywcze, oczyszcza pole dialogu i posuwa w kierunku prawdy.

Powiadasz, że winę za ucieczkę od Boga w kulturze europejskiej, „za Wielkie Zerwanie ponosi w znacznej mierze reformacja”, a kluczowe znaczenie przypisujesz wystąpieniu Marcina Lutra. Przewidujesz jednocześnie, że się tu z Tobą w znacznej mierze nie zgodzę. Rzeczywiście, nie zgodzę się.

Wystąpienie Lutra bowiem było wierzchołkiem góry lodowej, a handel odpustami tylko kroplą, która przepełniała kielich. Sam piszesz, że już w XV wieku Kościół pogrążył się w wewnętrznym zamęcie i kryzysie. Niestety, nie był to powierzchowny kryzys. Kościół stawał się coraz bardziej światową instytucją, jego książęta nieraz upodobniali się do możnowładców goniących za zyskiem i zaszczytami. Bezstronność papiestwa już w XIII wieku stawała pod znakiem zapytania, duchowni tracili szacunek wiernych, choćby dlatego, że nieraz zdarzało im się płodzić dzieci. Reformatio in capite et membris (Reforma od stóp do głów) – rozlegał się okrzyk niemal w całej Europie w XIV i XV stuleciu. Szerzył się antyklerykalizm płynący nie jak dziś z niechęci wobec duchowieństwa czy pogardy wobec wiary, lecz z rozczarowania; wierni nieraz mieli poczucie, że księża nie byli w stanie sprostać ich oczekiwaniom. Nieraz obojętni wobec powierzonych im ludzkich dusz, uciekali gdzie pieprz rośnie przed zarazą, zostawiając na pastwę losu swoje parafie.

W takim to właśnie klimacie augustianin Marcin Luter przeżywał swoje zmagania nie tylko z surowym czy wręcz okrutnym Bogiem, skorym do wiecznego potępienia człowieka za najmniejsze i nawet nieświadomie popełniane grzechy. Luter, który ponoć wstąpił do zakonu, by walczyć z własnym grzechem, był zapewne człowiekiem szczególnie wrażliwym, lecz reprezentował religijność w owych czasach dość powszechną. Bardziej skrupulatny niż inni, bardziej spragniony czystości, znienawidził w końcu Boga i znalazł się w duchowym potrzasku. Wyzwolenie przyszło dopiero wtedy, gdy w Liście św. Pawła do Rzymian odkrył Boże miłosierdzie. Doznał ogromnej ulgi, a to doznanie, które nazwał paschalnym, zaowocowało słynną później formułą simul justus et peccator, czyli jednocześnie sprawiedliwy i grzesznik.

Luter nie był bynajmniej odosobniony w swoich zmaganiach z ówczesną postacią chrześcijańskiej wiary. Reformy oczekiwało wielu ludzi, a zakon augustiański sprzyjał poszukiwaniom nowych dróg. Wcześniej jeszcze reformy pragnęli John Wycliffe i Jan Hus. Nic z niej nie wyszło, a Hus został spalony. Kilka stuleci później kardynał Newman zauważył, że gdyby Kościół wziął sobie do serca ich przesłanie i podjął stosowne kroki, nigdy nie doszłoby do reformacji.

Rozłam chrześcijaństwa oczywiście przyniósł duchowości europejskiej poważne szkody. Na pewno byłoby lepiej, gdyby zamiast rozłamu nastąpiła odnowa i reforma. A kto ponosi winę? Dziś niepodobna jednoznacznie tego stwierdzić. Kościół – mówiąc delikatnie – nie kwapił się z rozważeniem argumentów Lutra. Kiedy polecono mu zaprzeć się swoich poglądów, odszedł. Odszedł w stronę opartej na Piśmie Świętym wiary, która zdawała mu się daleko bliższa istocie chrześcijaństwa niż przeniknięty duchem tego świata późnośredniowieczny Kościół. Odszedł wstecz, a nie – jak można sądzić – do przodu. Ernst Troeltsch, wybitny teolog protestancki przełomu XIX i XX wieku, powiada, że wczesny protestantyzm jest kontynuacją średniowiecza. Nowożytność przyszła później. Jej ziarna zostały zasiane przez włoski renesans i rewolucję naukową, protestantyzm zaś nie tylko nie zwiastował jej rozwoju, lecz opóźnił jej rozkwit.

Gdybyśmy, Bartku, żyli w świecie idealnym, katolicyzm powinien był po Soborze Trydenckim wchłonąć ewangelickie przesłanie, nie zaprzeczając w niczym sobie, protestantyzm natomiast powinien był na nowo odkryć istotę katolicyzmu. Tak się nie stało. Nic w tym pewnie dziwnego; trudno oczekiwać od wielkich instytucji, które odsądzały się nawzajem od czci i wiary, by w swoim przeciwniku szukały dobrych stron. Lecz cóż dzisiaj broni katolikom i protestantom rozmawiać o łasce, grzechu, śmierci i zmartwychwstaniu, jeśli tylko mają dobrą wolę, otwartą głowę i niezatwardziałe serce? Cóż może ich powstrzymać przed pogłębianiem w ten sposób własnej wiary, pod warunkiem że nie ustąpią ani na krok od jej istoty, porzucając najwyżej jej prostoduszne naleciałości i rozbijając jej skamieliny, które jak ciężki łańcuch oplatają ich dusze? Bo przecież każda wiara jest w gruncie rzeczy trudna, a my, ludzie, upraszczamy ją i wypaczamy, ułatwiając sobie życie. Niestety, ta odwieczna skłonność do upraszczania nieraz prowadzi nas ku bałwochwalstwu.

Chrześcijanie są często nieświadomi duchowej siły zawartej w autentycznych symbolach religijnych. Vestigia Dei zastępują racjonalnymi koncepcjami, moralnymi prawami i subiektywnymi emocjami. Pisałeś kiedyś, Bartku, że symbole i obrazy, których oczywiście więcej jest w katolicyzmie niż w protestantyzmie, to „szyfry transcendencji”, jak mawiał Karl Jaspers. Ależ tak. Lecz by z szyfrów czerpać sens, trzeba posiadać zdolność ich odczytania. A ta w naszym świecie zanika. Tym bardziej, że wyczucie duchowej siły symbolu to rzecz niełatwa. Nieraz wymaga trudnego przygotowania: modlitwy, medytacji, ba, nawet cierpienia. Nie wystarczy rozum i skądinąd kompetentne analizy teologów i religioznawców.

Choć symbole wskazują na rzeczywistość transcendentną, a nawet w niej partycypują, są zarazem przedmiotami tego świata. Lecz gdy tracą zdolność przekraczania samych siebie, gdy tracą przejrzystość, stają się tylko przedmiotami tego świata. Promieniowanie transcendencji gaśnie i rzeczywistość, która pośredniczyła między niebem i ziemią, pogrąża się w immanencji. Człowiek oddaje wtedy cześć jedynie ziemskim rzeczywistościom, łudząc się, że czuje w nich siłę niebios. Religia zamyka się w skończoności. Reformacja była próbą przeciwstawienia się właśnie takiemu zamknięciu. Stąd nacisk na odległą transcendencję, który słusznie krytykujesz. Ale wiara chrześcijańska to zawsze chodzenie po linie między sprzecznościami. Bo jeśli zwrot ku dalekim niebiosom tworzy wizerunek odległego i nawet obojętnego Boga, to koncentracja na Jego śladach na ziemi grozi idolatrią. Niebezpieczeństwo zamknięcia wiary w skończoności nigdy nas nie opuszcza i dlatego potrzebne jest nam stałe duchowe oczyszczenie.

Oczyszczenie przybiera różne formy, z których bodaj najważniejsza jest pokuta rozumiana nie jako kara za grzechy, lecz jako metanoja, czyli radykalna przemiana umysłu i serca, jako zwrot ku Bogu. Do oczyszczenia nieraz prowadzi także rozmowa, jeśli jest autentyczna i jeśli partnerzy dialogu przedkładają wiarę szukającą zrozumienia nad żarliwość własnych przekonań. Czy zatem dialog między katolikami i protestantami, intymny lub publiczny, nie daje szansy oczyszczenia?

Czy nie dotyczy to, Bartku, nas samych? W naszych rozmowach i w naszych listach nieraz pojawia się wątek wiary. Więc czyż my – Ty katolik, ja protestant – nie próbujemy, choćby na maleńką skalę, choćby bezwiednie, zasypać przepaści, jaka powstała między światem katolickim i protestanckim po okrzepnięciu reformacji i Soborze Trydenckim? Bo czyż oba te światy nie są zanurzone w jednym wielkim świecie Chrystusowej Dobrej Nowiny? Czyż nie są różnymi ujęciami tej samej rzeczywistości? Protestancka teologia krzyża, na przykład, zapoczątkowana przez Lutra, wyrasta z bardzo podobnych zmagań z ciemnością, jakie przeżywał później św. Jan od Krzyża. Ta teologia uczy nas, że Boga możemy pojąć wówczas, gdy nasze doświadczenie nie odbiera żadnych sygnałów transcendencji, gdy świadomość pozbawiona jest wszelkich religijnych znaków. Kontemplacja Bożej chwały i majestatu z dala od Krzyża prowadzi, zdaniem Lutra, w ślepą uliczkę. Bóg bowiem nieraz jawi się tam, gdzie zawodzi rozum, gdzie błądzi doświadczenie mistyczne, gdzie uduchowienie staje się funta kłaków warte, gdzie w rytm religijnych ćwiczeń i harmonię dobrych uczynków wdziera się dysonans cierpienia.

Teologia krzyża niegdyś wiele mi dała. Napisałem pracę magisterską z Aldousa Huxleya i byłem zapatrzony w doświadczenie mistyczne. Szukałem jasności, która – jak sobie wyobrażałem – miała rozwiązać moje problemy z Bogiem i wiarą. Te poszukiwania okazały się daremne. Dopiero gdy uświadomiłem sobie, że Bóg nieraz pojawia się w ciemności, w mojej duszy zrobiło się jaśniej.

Teologia Krzyża to owoc wczesnego protestantyzmu, to nauka, która pod innymi nazwami i postaciami istnieje oczywiście w katolicyzmie. Czyż może być obca jakiemukolwiek chrześcijaninowi, który czuje duchową siłę wielkiego akordu śmierci i zmartwychwstania? Niestety, późny protestantyzm nieraz dawał się uwieść nowoczesności – pod postacią już to nauki, już to idei postępu – i coraz bardziej się z nią splatał. Teologia Krzyża szła w niepamięć – na szczęście nie zawsze – a jej miejsce zajmowały wartości naszej cywilizacji. Transcendentny Bóg stawał się dobrotliwym monarchą konstytucyjnym, zadomowiał się w świecie i coraz bardziej tracił nimb tajemnicy. Zapraszany na salony, niewiele oczekiwał od ludzi – wymagał od nich minimum przyzwoitości. Jego królestwo stapiało się z osiągnięciami ludzkiej kultury i cywilizacji, opatrzność z postępem. Nie był już wszechogarniającą rzeczywistością, lecz najwyżej źródłem moralnej powinności. Liberalny i tolerancyjny, wydawał się pozwalać ludziom na zamykanie nie tylko wiary, lecz i samego Siebie w ziemskiej skończoności. „Wieczność będzie niemiecka – oświadczył na początku pierwszej wojny światowej wybitny niemiecki teolog Friedrich Gogarten – i Bóg się w nas Niemcach objawi”.

Skandal! – chciałoby się zawołać, czysta idolatria. Zapewne protestantyzm, szczególnie w wieku XIX i XX, bardziej niż katolicyzm stawał na krawędzi narodowego bądź cywilizacyjnego bałwochwalstwa. Nie zapominajmy jednak, że osuwanie się w światowość przybraną w ten czy inny kostium to nieodłączny grzech każdej religii i każdej wiary.

Podsumowując więc i odpowiadając na Twoją krytykę reformacji, powiem tylko, że w moim przekonaniu to nie ona ponosi winę ze Wielkie Zerwanie więzi między człowiekiem i Bogiem. Winne jest przemożne pragnienie całkowitego – materialnego i duchowego – samostanowienia człowieka pobudzone przez uwodzicielskie rojenia renesansowego tytanizmu. W to pragnienie bez trudu przenikały demoniczne moce, wszczepiając nam w duszę myśli i obrazy na wskroś przeniknięte zabójczą substancją żądzy władzy i miłości własnej. Nie jest zapewne przypadkiem, że legenda o pakcie z diabłem zawartym przez doktora Faustusa cieszyła się sławą właśnie w okresie renesansu. Europejskie elity zaczęły iść w ślady uczonego doktora, zastępując teologię magią z okrzykiem non serviam na ustach. Protestantyzm zaś ponosi winę o tyle, o ile wpisywał się w renesansowe, oświeceniowe, nowoczesne i ponowoczesne samostanowienie człowieka. Niewinny jest natomiast – śmiem twierdzić – w swej istocie, w której zawarta jest głęboka świadomość suwerenności Boga, wyrażana rozbrzmiewającą od kilku stuleci formułą Soli Deo gloria.

Bartku, rozpisałem się. Rzuciłeś mi wyzwanie, więc rozpisałem się o reformacji i protestantyzmie, a chciałem pisać o wolności, o jej wielkim upadku w naszych czasach. Choć jedno z drugim się wiąże. Niektórzy bowiem widzą źródło indywidualnej wolności i europejskiego liberalizmu w reformacji. Inni wszelako, jak bardzo wybitny katolicki historyk Christopher Dawson, szukają tego źródła w średniowieczu. Mam wrażenie, że Dawson ma rację. Świadomość wolności narodziła się dużo wcześniej niż XVI wiek. Tyle że w kulturze chrześcijańskiej, a przedtem w antycznej, wolność osadzona była w wartościach; jej fundamentem były prawda, dobro i piękno, a w ostatecznej instancji Bóg. Dziś tymczasem zamieniła się w Wielkie Widzimisię, którego podstawą jest amor sui. O tym chciałem pisać, o tym z Tobą rozmawiać. Mam nadzieję, że będzie jeszcze po temu okazja w naszych kolejnych listach.

Serdecznie Cię pozdrawiam

Krzysztof

KRYZYS KOŚCIOŁA I KULTURY

18 stycznia 2018 roku

Drogi Krzysztofie,

odpowiadając na Twoją śmiałą i intelektualnie elegancką, a przy tym sugestywną obronę protestantyzmu, pozwolę sobie zacząć niejako od końca Twojego listu. Sam zresztą podsunąłeś mi taki początek, wspominając ze słusznym uznaniem wielkiego historyka chrześcijaństwa Christophera Dawsona. Tenże jednak myśliciel wyrzekł również i takie znamienne słowa: „Protestantyzm, liberalizm i komunizm to trzy stadia prowadzące do sekularyzmu. Protestantyzm wyeliminował Kościół. Liberalizm wyeliminował chrześcijaństwo. Komunizm zaś wyeliminował ludzką duszę”. Mocne to słowa, a przy tym wypowiedziane przez angielskiego – choć wcale nie „wojującego” – katolika; angielskiego, a przeto znającego protestantyzm (w wersji anglikańskiej przynajmniej) od podszewki. Dawson jednak dostrzegł tu ciągłość pewnych idei, jaką i ja wyraźnie dostrzegam, a którą Ty zdajesz się podważać. Żadną miarą nie chciałbym, abyś poczuł się urażony – ale muszę stanowczo zaoponować przeciw negowaniu ideowego i historycznego związku, tak solidnie udokumentowanego.