Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niespełna dwudziestopięcioletni Rudyard Kipling u progu pisarskiej sławy, w roku 1889, rozpoczyna roczną podróż dookoła świata. Wyrusza z Indii, gdzie mieszka jako poddany Brytyjskiej Korony.
Poznaje Birmę, Chiny i Japonię, aż wreszcie, przemierzywszy Ocean Spokojny, dociera do Stanów Zjednoczonych. Zapiski z podróży publikuje – pod nagłówkiem „listy” – w czasopiśmie „The Pioneer”. Nie jest to jednak epistolografia – opowieści Kiplinga to pełnokrwiste reportaże, pisane lekkim piórem, ciekawe, bogate i przezabawne: żywy i prawdziwy obraz świata Wschodu i Zachodu przełomu wieków. A do tego opis obyczajów i zadziwiająca galeria indywiduów, jakie tylko w takiej podróży można spotkać: obieżyświatów, mistyków, nawiedzonych kaznodziejów, kapłanów, pijaków i pań lekkich obyczajów, arystokratów, bogaczy z urodzenia i nowobogackich, kupców i farmerów, służących i obsługiwanych.
W Listach z Ameryki nie braknie wizyty w spelunkach i szulerniach San Francisco i partyjki pokera w podejrzanym meksykańsko-chińskim towarzystwie – z morderczym akcentem końcowym. Autor przeprawia się przez Góry Skaliste pociągiem, który chybocze się na drewnianych wiaduktach nad przepaściami i ledwo sunie sypiącym się tunelem; wędruje po Parku Yellowstone wśród wodnych i błotnych gejzerów; zgłębia nauki mormonów znad Słonego Jeziora; łowi łososie w zimnych rzekach Oregonu; opisuje surowe życie osadników na prerii; zstępuje do piekieł rzeźni w Chicago; snuje rozważania o sensie amerykańskiej demokracji, rasizmie, segregacji, pijaństwie, nędzy i bogactwie. Szuka rozrywki, zabawy i towarzystwa. I znajduje. A czytelnik w Listach z Ameryki znajduje to, co w częściach poprzednich: Listach z Birmy i Chin oraz w Listach z Japonii już znalazł, a co w dobrej literaturze liczy się najbardziej: porywającą opowieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 161
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Koncepcja, redakcja, korekta:
Redakcja-Kreacja
Projekt okładki:
Tomasz Fedor
Skład:
Marta Jedlińska
+48 695 850 130
Wydawca:
Oficyna Wydawnicza Kontynenty
ul. Klonowa 13
05-220 Zielonka
Copyright © by „Kontynenty” 2025
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Wydanie I
Zielonka 2025
ISBN: 978-83-972159-6-2
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Jak przybyłem do Ameryki, mocno wzburzony na duchu i wstrząśnięty na ciele.
Tu już Ameryka. Wprawdzie jest to statek, w dodatku noszący miano „Miasto Pekin” i jest własnością Towarzystwa Przewozowego na Oceanie Spokojnym, ale w rzeczywistości są to już Stany Zjednoczone. Statek zajęty jest przez misjonarzy i generałów, Niemców rodem, ale bardziej Amerykanów od rodowitych jankesów. Misjonarze są najosobliwszą częścią ładunku. Czy wam się zdarzyło kiedykolwiek spotkać misjonarza jakiej bądź narodowości, który by miewał półgodzinne wykłady o handlu wywozowym?
Profesor siedział u stop śniadego człowieka z przenikliwym spojrzeniem i gęstą brodą, który wykładał mu handlowe tajemnice z dokładnością i wymową, jakiej każdy mówca mógł mu pozazdrościć.
– Kto jest ten kupiec, z którym się zaznajomiłeś? – zapytałem.
– Misjonarz z misji prezbiteriańskiej w Japonii – objaśnił profesor.
Zasłoniłem ręką usta i umilkłem. Odrębny żywioł stanowią znów mieszkańcy Manili, wychudzeni, zgrywający się stale na państwowej loterii i niekiedy zdobywający atuty. Jeden z nich wygrał w grudniu dziesięć tysięcy dolarów i jedzie teraz zabawić się w Nowym Świecie. Zdaje się, że wszyscy podróżni na naszym statku grają stale na loterii, i w palarni rozmowa toczy się wyłącznie o sumach wygranych przypadkiem, lub straconych przez chwilę spóźnienia. Losy sprzedają się mniej lub więcej jawnie w Jokohamie i Hongkongu, a ciągnienia, przyznają to wszyscy przegrywający i wygrywający, odbywają się bez zarzutu.
Zdecydowaliśmy się na nieskończoną jednostajność dwudziestodniowej podróży. Kompania Oceanu Spokojnego wprowadza w błąd podróżnych. Chyba przy najbardziej sprzyjających warunkach pory i wiatrów można by tę przestrzeń przebyć w ciągu dni piętnastu. Nasze „Miasto Pekin” płynie obecnie spokojnym tempem dziesięciu węzłów na godzinę, nieprawdopodobnie mało – stosunkowo – do rozmiarów statku.
– Jak się wiatr podniesie – pociesza nas kapitan – będziemy płynęli lepiej.
Okręt jest czteromasztowy i może unieść olbrzymi ładunek. Spotkaliśmy rozbity szczątek szonera[1] przewróconego dnem do góry, obsiadły go mewy. Ukazał nam się o zimnym brzasku przykry widok, przypominający trupa, a ptaki świergotały przeraźliwie, przepływając mimo nas na rozbitku. Oceanowi Spokojnemu nie można dowierzać nawet wtedy, gdy jest w najlepszym usposobieniu. Kołysał on nasz statek, podrzucał go i tarmosił, pomimo że fale nie były wzburzone.
Przez cztery dni mieliśmy cierpieć zły humor Oceanu Spokojnego i wichurę całonocną. Zaczęło się od szarego koloru, jaki przybrało morze, od przebiegających chmur i wiatru dmącego nam w oczy. Następnie od południowego wschodu podniosły się wzburzone fale, a wiatr uciekł gdzieś w sąsiedztwo i my przez szesnaście śmiertelnych godzin byliśmy szarpani przez morze. W porcie, gdy zaproszeni dziennikarze zajadają śniadanie w okrętowej jadalni, łatwo im wysławiać statek jako „potężny i bezpieczny”. Ale na pełnym morzu, otoczony piętrzącymi się bałwanami, jest on tylko starą skorupą, nędzną łupiną, niczym więcej.
– Musi być burza w południowo-wschodniej stronie – tłumaczył kapitan – stąd takie wierzganie bałwanów.
„Miasto Pekin” sprawiało się dobrze. Płynęło mężnie, nie nabierając wody dopóty, dopóki nie zostało do tego zmuszone. Dopiero później rozpoczął się taniec.
– O, nasz statek nie kołysze się nigdy! – wyrzekł stary służący i w tejże chwili potoczył się na stół, zastawiony szklankami.
– Statek się zatacza! – zawołało jakieś widziadło, wynurzające się spod pokładu.
– Czy to tak ciągle będzie? – pytały damy zebrane w gromadkę.
W półświetle przesunął się starszy porucznik, ociekająca wodą brodata postać. Obiad jedliśmy przy ogłuszającym akompaniamencie szczęku porcelany, podskakujących butelek i przy nieustającym biciu nieustającego gongu, zwołującego na własną rękę gości do stołu. Po obiedzie kołysanie rozpoczęło się na dobre. Co pół godziny nadpływał wielki bałwan, elektryczne światło przygasało, śruba zgrzytała, a od uderzenia fal trzeszczał pokład. W podobnych chwilach rozstawaliśmy się z krzesłami i to w sposób dość gwałtowny. Stale zaś trzymaliśmy się obu rękoma naszych siedzeń.
W tych chwilach przypatrywałem się „Trwodze” zaklętej w kobiecą postać i spowitej w czarne jedwabie. Dla łatwo zrozumiałych przyczyn wszyscy podróżni objawiali skłonność do trzymania się w gromadzie i do zadawania pytań każdemu oficerowi, który ukazał się w salonie. Nikt się nie bał – o! wcale się nie obawiali – tylko byli bardzo ciekawi objaśnień... Ciekawość ta podwajała się po każdym silniejszym natarciu bałwanów. „Trwoga” uosobiona była w jednej z pań: wysokiej, ładnej, dobrze wychowanej osobie, która, w miarę pogarszania się położenia, mówiła bezustannie. Nie sądzę, ażeby wiedziała, co mówi. Morze burzyło się coraz silniej, ona zaś wzięła na siebie zadanie podtrzymywania rozmowy. Silny, przyśpieszony oddech, niespokojne ruchy rąk leżących na obrusie, gorączkowe spojrzenia, rzucane na towarzyszów, zdradzały stopień jej strachu. Ale rozmowa była swobodna i o błahych przedmiotach, przerywana wybuchami śmiechu, jak zwykle kobieca rozmowa. Ktoś z obecnych zaproponował pójście spać. Nie! Ona chce siedzieć, chce rozmawiać i dopóki tylko miała przy sobie choć jedną żywą duszę, czyniła zadość swoim pragnieniom. A gdy skutkiem zupełnego braku towarzystwa zmuszona była pójść do kajuty, wychodząc, jeszcze oglądała się na jasno oświetlony salon; kontrast między błahością słów a przerażeniem w spojrzeniu przedstawiał niezwykły widok. Teraz już wiem, jak „trwoga” powinna być przedstawiona na obrazie.
Nikt nie spał twardo tej nocy. Obie ręce potrzebne były do trzymania się na posłaniu, a kufry tłukły się o ściany kajut i ściągały w kłębek dywany. Raz zdawało mi się, że cała tu pracująca machina, niosąca nam niepewne losy, stanęła na głowie i w tej niewłaściwej pozycji podskoczyła w górę. Dwa razy wyleciałem z posłania i znalazłem się na podłodze w towarzystwie kufrów. Setki razy łoskot rozbijających się o boki okrętu bałwanów poprzedzał szum wody, wlewającej się na pokład. W tym szumie i huku zdawało mi się, że słyszę stąpanie uciekającego człowieka, jakieś wołania i daleki chór duchów, śpiewających komuś Requiem.
Jak przybyłem do San Francisco i jak piłem tam herbatę w towarzystwie dzikich krajowców.
„Pogodnym i obojętnym” nazwał Bret Harte[2] wielkie miasto San Francisco, a ja od dwóch tygodni dziwię się, jak on mógł to napisać. Ani pogody, ani obojętności nie znajdziesz w tych słowach. Wyobraźcie sobie mnie, po dwudziestu dniach koziołkowania na przestrzeniach oceanu, rzuconego bez przewodnika w wir Kalifornii, pozostawionego własnym siłom. Osłońcie mnie przed gniewem znieważonej tamtejszej gminy, jeżeli moje słowa będą czytane kiedy przez amerykańskie oczy! San Francisco to obłąkane miasto, zamieszkałe przez szaleńców i przez kobiety uderzającej piękności.
Kiedy „Miasto Pekin” wpływało do portu, ujrzałem z radością, że fort strzegący wejścia do tej „najpiękniejszej w świecie zatoki” dwie armaty z Hongkongu skłoniłby do milczenia bez trudności, zupełnie bezpiecznie i dokładnie.
Potem reporter wdrapał się na pokład i zanim zdołałem odetchnąć, schwytał mnie w swoje sidła. Wypompował mnie doszczętnie podczas wylądowywania, pytając o wszystko, com wiedział, a najwięcej o dziennikarstwo w Indiach. Nikczemna to rzecz wstępować na obcą ziemię z kłamstwem na ustach. Powiedziałem prawdę urzędnikowi celnemu, który moje najcenniejsze ruchomości wyrzucił na podłogę, zarzuconą nawozem i trocinami; ale reporter oszołomił mnie nie tyle swoim dokuczliwym natręctwem, ile wspaniałą ograniczonością umysłu. Żałuję teraz, żem mu nie powiedział więcej kłamstw, wstępując w granice tego miasta o trzykroć pięćdziesięciu tysiącach ludności. Pomyślcie tylko! Trzykroć pięćdziesiąt tysięcy białych mężczyzn i kobiet zebranych na jednym miejscu, przechadzających się po prawdziwych, kamiennych chodnikach, przed sklepami i oknami z kryształowych szyb i mówiących językiem nie bardzo różniącym się od angielskiego. Dopiero zapuściwszy się w labirynt małych drewnianych domostw, zakurzonych ulic i zaułków, spostrzegłszy dzieci bawiące się pustymi beczułkami od nafty, zauważyłem różnicę mowy.
– Pan życzy sobie iść do Palace-Hótel? – przemówił jakiś uprzejmy młodzieniec siedzący na wozie. – Więc co pan tu robisz, u diabła? To najgorsza dziura z całego miasta. Trzeba iść stąd do rogu, potem zawrócić i iść, aż się trafi na róg, a stamtąd już niedaleko.
– Amen – odrzekłem. – Ale któż ja jestem, żebym się miał rozbijać o rogi? Powiedz wyraźniej, mój synu!
Myślałem, że się rzuci o ziemię, ale nie. Wytłumaczył mi tylko, że nikt tu nie mówi „ulica”, a nazwy czasem są wypisane na latarniach, a czasem nie. Umocniony tymi wskazówkami szedłem, dopóki nie doszedłem do wielkiej ulicy, pełnej wspaniałych budowli cztero- i pięciopiętrowych, ale wybrukowanej zwyczajnymi kamieniami. Tramwaj, na linii bez żadnej widocznej podpory, wyślizgnął się cichaczem i o mało co nie przejechał mnie z tyłu. O sto kroków dalej było jakieś zbiegowisko, jakiś błysk i coś, co się szybko wysunęło. Ociężały Irlandczyk w kapeluszu, z małą, niklową blaszką na rozłożystym łonie, wynurzył się ze środka gromadki, podtrzymując Chińczyka, który został ugodzony nożem w oko i zalany był potokami krwi. Widzowie rozeszli się, a Chińczyk pod opieką policjanta poszedł także. Naturalnie, nic mi nie było do tego, ale jednak rad byłbym się dowiedział, co mianowicie stało się z tym osobnikiem, który posługiwał się nożem? Dobrze to świadczy o porządku w mieście, że zbierający się tłum nie zatamował ruchu ulicznego, żeby dojrzeć, co się dzieje. Ja byłem szóstym i ostatnim świadkiem asystującym temu widowisku i jedynym, który nim był zaciekawiony. Aż mi się zrobiło wstyd swojej ciekawości.
Bez żadnego więcej wypadku doszedłem w końcu do Palace-Hótelu, siedmiopiętrowego składu na ludzi z tysiącem pokojów. Każdy podróżnik opisuje urządzenia hotelowe w tym kraju. Ale trzeba to widzieć, żeby móc ocenić. I chciejcie raz zrozumieć, że za pieniądze nie kupicie tu na zachodzie usługi.
Kiedy hotelowy recepcjonista, człowiek, który naznacza ci pokój i, o ile się zdaje, obowiązany jest udzielić ci objaśnień, otóż, jeżeli ta wspaniała osobistość zniża się do zaspokojenia twoich potrzeb, czyni to, gwiżdżąc lub nucąc, albo wykałając zęby, albo też przerywając rozmowę z tobą dla przeprowadzenia rozmowy z kim innym. Wszystkie te ćwiczenia mają na celu, o ile mi się zdaje, przekonać, że jest on człowiekiem niezależnym i równym tobie. Sądząc z powierzchowności i wielkości brylantów noszonych przez niego, wygląda nawet na coś wyższego od siebie. Niepotrzebnie też kładzie on nacisk na tę swoją niezależność. Interes jest interesem, a człowiek otrzymujący płacę za to, żeby obsługiwał drugiego, może i powinien oddać się cały spełnianiu tego obowiązku.
W obszernej, marmurem wyłożonej sieni, w blasku elektrycznego światła, siedziało kilkudziesięciu mężczyzn, a dla ich wygody i użytku stały spluwaczki różnorodnych systemów i rozmiarów. Wielu z tych panów ubranych było w długie surduty i cylindry, w strój, który my uważamy za galowy, ale pluli wszyscy bez wyjątku. Pluli z zasady. Spluwaczki stały wszędzie: na schodach, w sypialniach, a! i w miejscach, których się nie wymienia. Kwitły w całej wspaniałości, ustawione rzędem w bufecie i wszystkie były w użyciu.
Napadł mnie drugi reporter. Chciał się dowiedzieć, ile mil kwadratowych mają Indie? Odesłałem go do książek, ale on chciał to usłyszeć z moich własnych ust, ja zaś nie chciałem mu powiedzieć. Potem przerzucił się, tak jak ów pierwszy, do rozpytywania o szczegóły dotyczące dziennikarstwa w Indiach. Ośmieliłem się uczynić uwagę, że wewnętrzne stosunki i gospodarka dziennika obchodzą najwięcej współpracowników.
– I nas to obchodzi – odpowiedział. – Czy macie u siebie w Indiach reporterów takich jak nasi?
– Nie mamy – odparłem, powstrzymując się, by nie powiedzieć „dzięki Bogu!”, które mi się cisnęło na usta.
– Dlaczego nie macie? – badał dalej.
– Bo by poumierali – powiedziałem, żeby się go pozbyć.
Ale mówić do niego było to samo, co mówić do małego, bardzo niegrzecznego dziecka. Każde zapytanie zaczynał od słów: „Teraz powiedz mi pan coś o Indiach” – i przerzucał się bezustannie od jednego do drugiego przedmiotu do rzeczy nie mających z sobą związku. Nie gniewał on mnie, tylko żywo zaciekawiał. Był czymś zupełnie nowym. Na zapytania dawałem mu odpowiedzi kłamliwe i wymijające, ale niewiele znaczyło to, co mówiłem. Nie był w stanie zrozumieć, a surowizna jego ciemnoty zamąciła jasność kilku prawdziwych szczegółów, jakie mu podałem, wśród mnóstwa kłamstw. Myślałem sobie:
– O amerykańskim dziennikarstwie trzeba będzie pomyśleć później. Teraz chcę się zabawić...
Czułem się zupełnie samotny w tym wielkim mieście z białymi mieszkańcami. Instynktownie szukając pożywienia, wstąpiłem do baru, zawieszonego obrazami bez wartości, gdzie ludzie w pozsuwanych na tył głowy kapeluszach pożerali, jak wilki, jedzenie przy bufecie. Było to tak zwane bezpłatne śniadanie, które tam zastałem. Płaci się za trunki, a przy tym można jeść, ile się zechce. Za niecałą rupię można się pożywić wspaniale na cały dzień. Pamiętajcie o tym, jeśli kiedykolwiek losy wyrzucą was na te wybrzeża.
Potem rozpocząłem zwiedzanie miasta bez żadnego systemu. Nie pytałem o nazwy ulic. Wystarczało mi to, że na chodnikach pełno było białych mężczyzn i kobiet, że na ulicach sklepy wrzały życiem i że niespokojny szum wielkiego miasta uderzał moje uszy. Omnibusy na linach prześlizgiwały się w różne strony. Przesiadałem się z jednego do drugiego, dopóki nie dotarłem do krańca linii. San Francisco usadowiło się na piaszczystych wydmach pustyni, jedna czwarta część została wydarta morzu, reszta to poszarpane, nieurodzajne, piaszczyste wzgórza, z powtykanymi w nie domami.
Ludzie tu żyją w złudzeniu, że mówią po angielsku, a nawet słyszałem ubolewających nade mną, że mówię „z angielskim akcentem!”. Człowiek, który ubolewał, mówił, według mego zdania, złodziejskim żargonem. I wszyscy tak samo mówią. Inaczej akcentują mowę, inaczej wymawiają wyrazy. Amerykanie właściwie nie mają własnego języka. To jest narzecze, żargon, prowincjonalna wymowa itd. Ale od chwili, gdym ich usłyszał mówiących, znikło dla mnie całe piękno utworów Bret Harte’a, bo w czytaniu jego płynnej, rytmicznej prozy zgrzytają mi akcenty używane w jego dziwacznej ojczyźnie.
Reporter zapytał mnie między innymi i o to, co myślę o Kalifornii, a ja odparłem słodko, że jest to kraina uświęcona dla mnie przez to samo, że jest rodzinnym krajem Bret Harte’a. I mówiłem prawdę.
– No! – odpowiedział mi reporter – Bret Harte przyznaje się do Kalifornii, ale Kalifornia nie przyznaje się do niego. Tak długo przebywał w Anglii, że zrobił się zupełnie Anglikiem. Ale czy widziałeś pan nasze fabryki sztucznych ogni i nowe budynki redakcji „Examinera”?
Nie mógł tego zrozumieć, że na szerokim świecie czasami całe miasto mniej waży niż jeden jedyny człowiek...
Noc zapadła nad Oceanem Spokojnym, a biała morska mgła rozpełzła się po ulicach, przyćmiewając wspaniałość elektrycznych świateł. Zwyczajem jest w tym mieście, że mężczyźni i kobiety przechadzają się pomiędzy ósmą a dziesiątą wieczorem po Kearny Street, ulicy posiadającej najpiękniejsze sklepy. Tu najgłośniej rozlega się odgłos stąpań na chodnikach, tu najjaśniej płoną światła, a ruch i wrzawa są najsilniejsze. Śledziłem tu bacznie Młodą Kalifornię; dojrzałem tyle przynajmniej, że ubiera się ona kosztownie, wesoło się zachowuje i w mowie objawia wielką pewność siebie. Kobiety są bardzo piękne. Wysokie, dobrze zbudowane, a ubrane tak, że nawet moje niedoświadczone oczy musiały ocenić kosztowność stroju. Szedłem i szedłem śladem tych wspaniałych istot, po to, ażeby w końcu usłyszeć, zamiast dźwięcznej mowy wykształconych ludzi, zwroty i wyrażenia cechujące pokojówki na całym obszarze świata.
Odkrycie to było przygnębiające, bo piękne piórka powinny stroić harmonijną całość. Widoczna zamożność, bogactwo nawet, na ulicach, a przy tym mowa godna gminu! Zastanawiałem się właśnie nad tym, gdy zjawił się uprzejmy pan, ujmującej powierzchowności, z okiem błękitnym i niewinnym spojrzeniem. Wymieniając moje nazwisko, przypomniał mi, że spotkał mnie był w Nowym Jorku, w hotelu Windsor, a ja na to przystałem. Nie przypomniałem sobie wcale tego zdarzenia, ale jeżeli on był tak bardzo pewny swego, ja, no! ja, czekałem, co będzie dalej...
– I jakież jest pańskie zdanie o Indianie, z której pan przybywasz? – zapytał bez ogródek.
To było dla mnie wyjaśnieniem mniemanej naszej znajomości i paru innych rzeczy. Z karygodnym roztrzepaniem mój błękitnooki znajomy wyczytał nazwisko swojej ofiary na hotelowej tablicy i zamiast Indie, przeczytał Indiana. Nie mógł nawet przypuścić, ażeby Anglik jechał do Ameryki od Zachodu ku Wschodowi, wbrew zwykle przyjętej marszrucie. Całą moją rozkosz zatruwała obawa, żeby, widząc moją gotowość do odpowiedzi, nie zaczął robić o Nowym Jorku uwag, których bym nie mógł zrozumieć. I rzeczywiście, zawrócił parę razy w tym kierunku, zapytując o moje zdanie o takich lub innych ulicach, które, jak z tonu jego mowy odczułem, nie miały nic wspólnego z cnotą. Trudno rozmawiać o nieznanym Nowym Jorku w równie obcym San Francisco. Ale mój znajomy był litościwy. Zapewnił mnie, że mu bardzo przypadłem do serca, i zmusił mnie do wypicia rozmaitych trunków w kilku knajpkach. Napoje przyjmowałem wdzięcznie, jako też i cygara, którymi miał wyładowane kieszenie. Ofiarował się oprowadzić mnie po różnych miejscach, gdzie można studiować życie w jego zakulisowych objawach. Nie mając bynajmniej chęci oglądania dawno znajomych rzeczy, uchyliłem się od propozycji i zamiast wejścia na manowce, zetknąłem się z potokiem grubych pochlebstw. Dziwna jest dusza ludzka! Rozumiejąc, że ten człowiek kłamie i dlaczego kłamie, oczekując wyjaśnienia, mimo to, gdy pochlebstwa brzęczały mi koło uszu, czułem słodkie upojenie zadowolonej próżności.
Znajomy mój zachowywał się wzorowo i nietrudno mu było wytrwać w tej roli, bo w pięć minut później znaleźliśmy się, zawsze przypadkiem, w miejscu, gdzie można było zagrać w karty i pograć z biletami loterii stanu Luizjana. Czy zechcę zagrać?
– Nie – odpowiedziałem stanowczo. – Karty dla mnie nie mają żadnego powabu. Ale przypuśćmy, że zasiadłbym do gry... W jaki sposób pan i pańscy przyjaciele wzięlibyście się do mnie? Czy gralibyście po prostu, czy też upoili mnie? Czy... Jednym słowem, jako człowiek piszący, byłbym wdzięczny, gdybyś mnie pan zechciał objaśnić...
Niebieskooki przeklął mnie, przeklął nawet te cygara, które mi ofiarował. Ale wkrótce burza minęła, uspokoił się i wytłumaczył. Ja zaś przeprosiłem go za zmarnowany wieczór i przepędziliśmy potem w zgodzie parę godzin.
– W jaki sposób byłbym grał z panem? Z całego bzdurzenia o pokorze widziałem, że nie masz pan pojęcia o grze. Byłbym grał po prostu i obdarł pana ze skóry... Nie potrzebowałbym zadawać sobie trudu spojenia pana... Nie rozumiesz pan wcale, co to jest gra, ale zawód, jakiego na panu doznałem, dotknął mnie głęboko!...
Popatrzył na mnie, jakbym mu wyrządził zniewagę. Ja zaś teraz wiem, w jaki sposób, rok po roku, tydzień po tygodniu, taki szuler sprowadza zdobycz. Ujarzmia swoje ofiary za pomocą pochlebstwa, tak jak wąż ujarzmia królika. Całe to zdarzenie wzburzyło mnie trochę, to było dowodem, że niewinny Wschód pozostał daleko i że się dostałem do kraju, gdzie trzeba nad sobą czuwać. W hotelu wszędzie widniały przestrogi, żeby zamykać drzwi na klucz, a kosztowności i pieniądze składać do hotelowego skarbca. Biały człowiek, jako zbiorowisko, jest wstrętny. Serce moje płakało z tęsknoty za japońską O-Toyo[3], gdym zasypiał głęboko w hałaśliwym hotelu.
Następnego rana otrzymałem niespodziewane zaproszenie. Nie ma w Ameryce książąt, przynajmniej tych z mitrami na głowach, ale jakiś wspaniały członek rodziny miliarderów otrzymał polecające mnie listy. I zanim dzień się skończył, byłem członkiem dwóch klubów i miałem paczkę zaproszeń na obiady i zabawy. I ten sam niekoronowany książę – oby mu się wiodły wszystkie spekulacje! – lubo nie miał żadnego powodu, on i jego przyjaciele, kłopotać się losem jednego Anglika, nie spoczął, dopóki nie dokonał dla mnie wszystkiego, co troskliwa matka czyni dla swojej w świat wchodzącej córki. Czy wiecie, co to jest Klub Cyganerii w San Francisco? Oni mówią, że jego sława znana jest całemu światu. Stworzony został przez ludzi, którzy piszą i rysują, i zakwitł w sposób zupełnie niedemokratyczny. Godłem tego miejsca jest sowa – sowa stojąca na trupiej głowie i skrzyżowanych kościach i przypominająca posępnie artystom i pisarzom koniec ich nadziei i pragnień.
Sowa jest ptakiem starożytnym i zasługującym na szacunek. Pod jej skrzydłami zapoznałem się z ludźmi, którzy nie są przykuci do obowiązkowej pracy, którzy pisują artykuły, zamiast czytywać je dorywczo w przerwach między zajęciem w biurach i kantorach, którzy malują obrazy, zamiast zadowalać się tańcami i sztychami kupowanymi na wyprzedażach. Przechadzając się po miękkich kobiercach i napawając wonią wykwintnych cygar, chodziłem po klubowych pokojach, rozglądając się w malowidłach, w których członkowie klubu przedstawili w karykaturze siebie i swoich kolegów. Był jakiś rys francuskiej śmiałości i szczerości w tych malowidłach, przemawiający do duszy widza. A jednak obok tego francuskiego zacięcia była oschłość i surowość wykonania, flamandzka prawie. Członkowie klubu to ludzie, którzy pracują lub pracowali piórem albo pędzlem na chleb powszedni, a ich rozmowa jest po prostu zachwycająca. Przyjęli mnie z serdeczną gościnnością, byli dla mnie jak bracia, a ja oddałem pokłon sowie i przysłuchiwałem się rozmowom.
Przez dziesięć następnych dni bywałem na proszonych obiadach i śledziłem pilnie towarzyskie zwyczaje, różniące się zupełnie od naszych, i zapoznałem się z właścicielami niezliczonych milionów. Osoby te są zupełnie nieszkodliwe w pierwszych okresach swego rozwoju: człowiek „wart” trzy lub cztery miliony dolarów może być przyjemnym gawędziarzem, dowcipnym i zajmującym światowcem, człowieka posiadającego dwa razy tyle należy unikać, a człowiek posiadający dwadzieścia milionów, jest – no! dwudziestu milionami. Wyraziłem w rozmowie z pewnym dziennikarzem życzenie zobaczenia właściciela tegoż dziennika. Dziennikarz chrapnął z oburzenia.
– Widzieć JEGO! Wielkiego Scotta! Nie! Jeżeli mu się zdarzy ukazać w redakcji, mogę z nim rozmawiać; ale, dzięki Bogu, poza redakcją bywam w towarzystwach, w których on bywać nie może!
A jednak zawsze wpajają w nas przekonanie, że w Ameryce pieniądz jest wszystkim!
Opisuje, jak przez lekkomyślność stałem się świadkiem morderstwa i jak bardzo się przestraszyłem • Rządy demokracji i ich korzyści.
Przytrafił mi się nieprzyjemny wypadek, a cała pociecha w tym, że stało się to nie z mojej winy. Pewien człowiek zaprowadził mnie do chińskiej dzielnicy San Francisco. Chińczycy ze zwykłą zręcznością zagarnęli porządne budowle z ogniotrwałej cegły i idąc za popędem swej natury, zapakowali każdy dom setkami dusz, żyjących w śmieciach i niechlujstwie, o jakim tylko mieszkańcy Indii mogą mieć pojęcie. Te powierzchowne oględziny powinny mi były wystarczyć, ale ja chciałem się jeszcze przekonać, jak głęboko w ziemię zapuściły korzenie te warkoczowe stworzenia. Dlatego wyprawiłem się do chińskiej dzielnicy po raz drugi – sam jeden – co było szaleństwem. Na brudnych ulicach (gdyby nie błogosławiony wiatr wiejący od morza, w San Francisco panowałaby co roku cholera) nikt mnie nie zaczepił. Doszedłem do czteropiętrowego domu, pełnego chińskich obrzydliwości, i zacząłem schodzić w dół, bo słyszałem, że te budynki zbudowane są dwa razy głębiej pod ziemią niż na jej powierzchni. Prześliznąłem się mimo palaczy opium i chińskich szulerni i zszedłem o piętro niżej do drugiej piwnicy – istnego labiryntu nor króliczych. Wielka jest przezorność Chińczyków. W razie rozruchów cały dom mógłby zostać zrównany z ziemią przez motłoch, a jednak mieszkańcy znaleźliby schronienie w podziemnych przejściach obmurowanych cegłą i umocnionych drewnianymi podporami, zabezpieczonych żelaznymi drzwiami i kratami. Na drugim piętrze pod ziemią człowiek jakiś poprowadził mnie jeszcze niżej, do lochu, gdzie powietrze gęste było jak masło, a lampy rozświetlały z trudnością, roztaczając krążek stłumionego światła calowej średnicy. Tam mieścił się klub pokera, a gra była w pełnym rozwoju. Chińczycy lubią pokera i grają w niego biegle, klnąc i pocąc się, gdy przegrywają. Znaczna część siedzących koło stołu ubrana była w suknie na pół europejskie, a warkocze pozwijane miała pod kapeluszami. Jeden z grających wyglądał na Meksykanina i, jak się później okazało, był nim rzeczywiście. Grający tworzyli malowniczą grupę ugrzecznionych wrogów, a tak byli pochłonięci grą, że nie zwracali uwagi na obcych. Byliśmy bardzo głęboko pod ziemią i gdyby nie szelest rękawów niebieskich sukien chińskich i padających kart, cisza byłaby zupełna. Gorąco było nie do wytrzymania. Nagle wybuchnęła sprzeczka pomiędzy Meksykaninem a siedzącym obok niego z lewej strony. Człowiek ten porwał się z miejsca, przegrodził się stołem od przeciwnika i wyciągnął chudą, żółtą rękę w stronę wygranych pieniędzy Meksykanina.
Tu należy zauważyć, jak dalece człowiek rządzi się instynktem. Zobaczyłem, że Meksykanin podnosi się z siedzenia i w tej samej chwili znalazłem się na ziemi, nie zdając sobie nawet sprawy, że to najbezpieczniejsze miejsce, kiedy latają kule. Leżałem już rozciągnięty na ziemi, zanim zdołałem sformułować swoje wrażenia, zanim w lochu rozległ się ogłuszający huk wystrzału. W ciasnej przestrzeni odgłos nie mógł się rozejść, tak samo jak i dym gryzący w nos i gardło. Strzał nie powtórzył się, tylko zapanowała głęboka cisza, a ja dźwignąłem się z ziemi. Chińczyk pochwycił obu rękoma brzeg stołu i wpatrywał się w puste miejsce naprzeciwko. Meksykanina już nie było, tylko lekki obłoczek dymu unosił się pod sklepieniem. Trzymając się ciągle stołu, Chińczyk wymówił „ach! „takim tonem, jakim człowiek wita dobrego znajomego ukazującego się we drzwiach. Potem zakaszlał i padł na prawy bok, a ja zobaczyłem, że dostał postrzał w żołądek.
Spostrzegłem wtedy, że z wyjątkiem dwóch ludzi pochylonych nad rannym, nie było nikogo więcej w piwnicy i wtedy cała groza wewnętrznego przerażenia, tłumiona dotąd przez ciekawość, ogarnęła moją duszę. Zapragnąłem gwałtownie wydobyć się stąd. Chińczycy mogli mnie wziąć za Meksykanina – najokropniejsze rzeczy mogły się stać ze mną – i było bardzo prawdopodobne, że wszystkie wyjścia są już zamknięte podczas poszukiwania mordercy. Człowiek leżący na ziemi kaszlał w przerażający sposób. Słyszałem jego kaszel, uciekając, a jeden z jego towarzyszów zgasił światło. Schody wydawały mi się bez końca, a w dodatku nie było słychać nigdzie żadnego ruchu. Nikt za mną nie szedł, nikt nawet na mnie nie spojrzał... Nigdzie nie było śladu Meksykanina. Odnalazłem drzwi wchodowe i choć nogi uginały się pode mną, wydobyłem się na chłód nocy pod osłoną mgły i deszczu. Nie śmiałem biec, a iść wolno nie byłem w stanie. Zdobyłem się więc na rodzaj kompromisu, bo mi pozostało niejasne wspomnienie ludzkiej postaci rzucającej cień pod latarniami ulicznymi, postaci podskakującej dziwacznie, jak gdyby w nadmiarze ukontentowania. Ale to był strach, śmiertelny strach, który wywoływał moje podrygi... Strach, spotęgowany znajomością mieszkańców Wschodu, obecnością jednego białego człowieka w trzypiętrowym zagłębieniu pod ziemią i kaszlem ranionego Chińczyka! Za nic też w świecie nie byłbym chciał zawiadamiać o tym policji, bo wierzyłem święcie, że z Meksykaninem skończono już rachunki, zanim jeszcze ja wyszedłem na ulicę. Prócz tego, raz się stamtąd wydobywszy, nie byłbym w stanie wskazać, gdzie to było. Ucieczka moja tak gwałtowna poniosła mnie o milę od hotelu, a szczęk windy, dźwigającej moją osobę na szóste piętro do mieszkania, zadźwięczał mi w uszach jak najsłodsza muzyka.
A teraz przechodzę do ważnej kwestii amerykańskiej – do pijaństwa.
Wiadomo, że Amerykanie nie piją przy jedzeniu, jak to czynią zwykle rozsądni ludzie. Właściwie powiedziawszy, Amerykanin nie jada. On się tylko nadziewa jedzeniem przez dziesięć minut, trzykrotnie w ciągu dnia. Nie macie też pojęcia, co to znaczy „poczęstunek” na tym zachodnim skłonie amerykańskiego lądu. Weźmy jeden przykład. O godzinie dziesiątej minut trzydzieści przed południem człowiek uczuwa potrzebę podniecających napojów. Jest on w towarzystwie dwóch znajomych. Wszyscy trzej wchodzą do najbliższego baru i wypijają trzy kieliszki whisky. Rozmawiają dwie minuty, drugi, a potem trzeci częstują pierwszego, następnie wychodzą na ulicę, dwóch z nich uboższych o dwa kieliszki, a jeden z dwoma kieliszkami więcej – niż potrzebował – w żołądku. Etykieta zabrania odmawiać. Nie widziałem dotąd wprawdzie pijanego na ulicach, ale więcej słyszałem o pijaństwie białych mieszkańców San Francisco i więcej tam widziałem przyzwoitych ludzi zrujnowanych skutkiem pijaństwa, niżbym sobie życzył. A nałóg ten grasuje we wszystkich klasach społeczeństwa. Zdumiałem się niezmiernie, gdy na przyjemnym wieczornym zebraniu usłyszałem padające z pięknych usteczek słowa o człowieku, z którym łączyły ich właścicielkę stosunki zażyłości: „był pijany”. Słowa te były wymówione bez najlżejszego wzruszenia. I to mnie najwięcej zadziwiło. Ale klimat Kalifornii łagodzi skutki nadużyć i zaciera zdradziecko wszystkie ślady. W tutejszym powietrzu człowiek nie dostaje zmarszczek ani nie puchnie. Wygląda na pozór kwitnąco, ma jasne spojrzenie, spokojne usta i pewną rękę, dopóki nie nadejdzie dzień porachunku i raptowny upadek głową na dół; wtedy umiera, a przyjaciele wygłaszają odpowiednie wspomnienie. Dlaczego zaś ludzie, którzy po większej części nie mogą znosić trunków, igrają z nimi tak lekkomyślnie, niech kto inny wytłumaczy. Ale ten nieszczęśliwy stan rzeczy sprowadził jedną korzyść, o czym zaraz opowiem.
W samem sercu handlowej dzielnicy, gdzie najgęściej usadowiły się banki, gdzie najliczniej krzyżują się telegraficzne druty, mieści się na pół pod ziemią bar, utrzymywany przez Niemca z długimi blond kędziorami i jasnym okiem. Idźcie tam cichutko, stąpając na palcach, i poproście o... poncz. Dziesięć minut trzeba poczekać, zanim się zagotuje, ale następstwem tego czekania będzie najdoskonalszy i najszlachetniejszy wytwór. Jeden tylko człowiek wie, z czego się on składa. Skosztujcie sami i nie zapomnijcie pobłogosławić mnie za to – mnie, który pamiętam zawsze o bliźnich!
Ale dość już o szynkowniach. Pomówmy teraz o wspaniałym widowisku: o ludzie, rządzonym przez lud i dla ludu, jak się to przedstawia w San Francisco. Każdy obywatel amerykański, po ukończeniu dwudziestu jeden lat ma głos wyborczy. Może nie umieć rządzić swymi interesami, ani opiekować się żoną, ani wychowywać dzieci, może być nędzarzem, ogłupiałym opojem, bankrutem, rozpustnikiem, albo po prostu wariatem, ale mimo to głos ma zawsze. Jeżeli mu się podoba, może głosować bezustannie na wybór gubernatora swego stanu, na urzędników miejskich, na wszystko i wszystkich.
Raz na cztery lata głosuje na prezydenta. W wolnych chwilach wybiera sobie sędziów, ludzi, którzy mają mu wymierzać sprawiedliwość. Cała ta masa wyborców dzieli się na dwa obozy: republikanów i demokratów. Każdy z tych obozów jest zdania, że obóz przeciwny doprowadzi świat (to jest Amerykę) do zagłady.
Ponieważ zaś każdy ma głos i może głosować, na co chce, wynika z tego, że są tam mądrzy ludzie, znający się na sztuce kupowania głosów i odprzedawania ich tym, którzy ich gwałtownie potrzebują. Amerykanin, zajęty interesami, nie ma czasu bawić się głosowaniem, ale za to ci, którzy nic nie robią, mają czas na wszystko i są zawsze pod ręką, gdzieś w pobliżu, na ulicy. Noszą miano „chłopców” i tworzą osobliwszą klasę ludzi. Wszyscy „chłopcy” są młodzi, niedoświadczeni w wojnie, niezręczni do pracy, nie zabili nigdy nikogo, nie kradli bydła, nie kopali studzien. Mówiąc bez ogródek, są to włóczęgi, gotowe stanąć po stronie każdego za kieliszek wódki. Czekają, są pod ręką, a w tym leży cała tajemnica i chluba amerykańskiej polityki. Mądrzy zaś ludzie są ci, którzy potrafią utrzymać w rygorze całą tę zgraję, gotową głosować za wszystkim i za każdym. Nie każdy szynkarz to potrafi. Potrzeba do tego mieć doskonałą znajomość miejscowych ludzi, takt, pojednawczość i nieskończony zapas anegdotek dla zabawienia i przetrzymania tłumu noc po nocy, do zamienienia szynkowni w resursę. Irlandczycy specjalnie celują w prowadzeniu takich szynkownianych parlamentów. Przyjmuje się wyborców poczęstunkiem i trochę pieniędzy – po czym głosują. Ten, kto zdobędzie dziesięć głosów, otrzymuje nagrodę, rozporządzający tysiącem głosów, jest osobistością zasługującą na wyróżnienie i tak dalej, aż do najzręczniejszego, który całą tę masę potrafi opanować i zużytkować. Taki człowiek rządzi całym miastem, jak król. A chcecie wiedzieć, na czym polegają zyski? Wszystkie urzędy miejskie – z wyjątkiem niewielu, do których trzeba mieć specjalne, techniczne wykształcenie – są wybieralne na krótki termin i rozdawane według politycznych prądów. Cóż robić? Duże miasto potrzebuje dużo urzędników. Każdy urząd przynosi korzyści i wpływy dwa razy większe niż płaca. Na przykład komisarz kanalizacji i wodociągów zostaje wybrany przez głosowanie. Nie zna się on i nie troszczy o sprawy kanalizacji i wodociągów, ale ma tyle rozsądku, że biura kanalizacji i wodociągów obsadza tymi panami, którzy popierali jego wybór. Komisarzowi policji dopomogli „chłopcy” z takiej a takiej szynkowni. Komisarz może czuwać nad moralnością miasta, ale nie pozwoli swoim podwładnym zmuszać do wczesnego zamykania tej szynkowni, ani zabraniać w niej szulerki. Niektóre urzędy są ograniczone czteroletnim terminem, ale głupiec chyba nie wyciągnąłby ze swej posady wszystkich korzyści przez czas krótkiego urzędowania.
Na tych szczęśliwych urządzeniach cierpi najwięcej naród, który je wymyślił. Przyjrzyjmy się wspaniałym rezultatom. San Francisco jest rządzone przez wyborców zostających pod wodzą osobnika, którego wzrok jest nieco naruszony i który potrzebuje przewodnika, chodząc po ulicach. Urzędownie nazywa się on „Boss Buckley”, a nieurzędownie „Ślepy diabeł”. Leży przede mną ujmujący jego życiorys, czarno na białym. Cztery kolumny drobnego druku; może by się wam nie wszystko w tym żywocie podobało. Spróbujmy go streścić. Boss Buckley, dzięki zręczności i dokładnej znajomości szumowin miejskich, stał się przywódcą i kierownikiem tłumu wyborców. Nie dobijał się on o żadne urzędy, lecz w miarę, jak wzrastała jego potęga, sprzedawał głosy swoich poddanych dającemu więcej, pobierając podatek z dochodów każdego urzędu. Ludność wybiera sędziów, wyborcy pod władzą Boss Buckleya decydują o wyborze. Rozumie się, że sędziowie podlegają też władzy Boss Buckleya. Słyszałem ludzi bardzo wykształconych, nie zajmujących się polityką, jak sobie opowiadali różne sprawy, cywilne i kryminalne, w których „sprawiedliwość” kupowało się z rąk sędziów. Opowiadali to bez oburzenia, jako rzecz zwykłą. Kontrakty o naprawę dróg, budowli publicznych itp. były też pod kontrolą Boss Buckleya, bo urzędnicy, wybierani przez jego podwładnych, zawierali te umowy, a od każdego z kontraktów Boss Buckley pobierał procent.
Przeciwne stronnictwo w San Francisco ma podobnego przywódcę. Nie jest on tak genialny jak Boss, ale nie wątpię, że nie jest ani odrobinę uczciwszy. Rozporządza mniejszą liczbą głosów.
Opowiada, jak wdałem się w politykę i w miłosne sprawy • Zawiera rozprawę o amerykańskich pannach i o murzynach • Kończy się maszyną do pisania.
Jestem beznadziejnie zakochany w ośmiu amerykańskich pannach, a każda z nich jest zachwycająca, dopóki druga nie wejdzie do pokoju. O-Toyo była śliczna, ale brakowało jej wielu rzeczy, na przykład mowy. Chichotanie nie może starczyć za wszystko. Pozostała więc obojętna w Nagasaki, a tymczasem ja zacząłem palić moje serce na ofiarnym ogniu przed wysoką blondynką z Kentucky, którą w dziecięcych latach niańczyła czarna mammy. Naturalnym porządkiem rzeczy panna wyszła na kalifornijską piękność, przyjęła paryskie stroje, kulturę Wschodu, wycieczki do Europy, dziką oryginalność Zachodu i dziwaczne, mgliste zabobony murzynów, a cała ta mieszanina oddziaływa wzruszająco na duszę. Jest ona jedną z wielu gwiazd. Item[4] – panienka wierząca w potęgę wykształcenia i posiadająca je, z kilku setkami tysięcy dolarów w dodatku. Item – przewodniczka pewnego rodzaju salonu informacyjnego, gdzie się panny zbierają, czytają dzienniki i śmiało roztrząsają metafizyczne zagadnienia, panna z migdałowego kształtu oczyma, czarnobrewa, wyniosła i stanowcza. Item – drobniutka osóbka i bez żadnej powagi, zdolna jednym frazesem zdeptać i unicestwić pół tuzina młodzieńców. Item – milionerka obciążona pieniędzmi, samotna, uszczypliwa, z językiem ostrym jak brzytwa, pożądająca szerszej widowni, a przykuta do gruntu obszernymi posiadłościami. Item – panienka pisaniem na maszynie zarabiająca na życie w wielkim mieście, bo jest zdania, że córka nie powinna być ciężarem rodzicom. Cytuje często Teofila Gautier[5] i obraca się w świecie jak mężczyzna, otaczana szacunkiem dla swoich dwudziestu lat niedoświadczenia. Item – kobieta, która nie ma przeszłości, lecz żyje obecną chwilą i zdobywa zwierzenia męskiej połowy ludzkości na gruncie „sympatii” (typ nienowy). Item – diva, panna obdarzona grecką główką i oczyma, które wyrażają wszystko, co jest najsłodszego i najlepszego na świecie. Ale, niestety! osoba ta nie ma pojęcia o tym świecie, ani o drugim, nie rozumie nic oprócz sprzedaży piwa (pobiera procent od każdej butelki) i upewnia, że śpiewa piosenki przeznaczone jej do odśpiewania co wieczór, nie rozumiejąc ich treści.
Ładne i dobre są panny w Anglii, delikatne i pełne wdzięku w Londynie, olśniewające panienki we Francji, nieodstępnie uczepione u boku matki, z wielkimi oczyma, dziwiącymi się zepsuciu tego świata, niezrównana na właściwym miejscu i w otoczeniu, które ją rozumie, anglo-indyjska panna, ale amerykańskie panny przewyższają je wszystkie i prześcigają. Mają one rozum: umieją rozmawiać. Tak, utrzymują ludzie, że umieją nawet myśleć. W każdym razie mają taką minę. Są samoistne i patrzą ci prosto w oczy – nie spuszczając wzroku – jak siostra patrzy na brata. Znają one szaleństwa i próżność męskiej duszy, bo od lat niemowlęcych przebywały z chłopcami, i potrafią poskromić obie te wady, albo też łagodnie złajać winowajcę. Mają też swoje odrębne życie, niezależne od męskiego towarzystwa. Mają stowarzyszenia, kluby, herbatki, na których nie bywa nikt prócz panien; mają dużo pewności w obejściu, a przy tym uczuciowość, jaka kobiecie przystoi; rozumieją wszystko, umieją sobą rządzić, są wspaniale niepodległe. Kiedy ich zapytać, co im nadaje ten wdzięk, odpowiadają:
– Jesteśmy lepiej chowane niż wasze panny – i rozsądniejsze w stosunku do mężczyzn. Bawimy się dużo, ale nie nauczono nas patrzeć na każdego mężczyznę jak na materiał na męża. I on też nie czuje się obowiązany do żenienia się z pierwszą lepszą panną, u której bywa.
Tak, bawią się dobrze, wolności mają dużo i nie nadużywają jej nigdy. Jeżdżą na spacery z młodymi ludźmi i przyjmują ich u siebie w sposób, który by przejął zgrozą każdą matkę w Anglii, a jednak tu żadna ze stron – wożąca, ani wożona – nie ma nic innego na celu, prócz chwilowej rozrywki. Złe nie trafia się tu częściej niż pod każdym innym niebem, w każdym innym narodzie, bo przecież szatan nigdy i nigdzie nie próżnuje. Ale i ta bezwzględna wolność ma swoje złe strony. Każda młoda osóbka – muszę to przyznać choć niechętnie – jest bardzo lekceważąca; lekceważenie promienieje z całej jej osoby: od czterdziestodolarowego kapelusza do sprzączek u osiemnastodolarowych bucików. Przemawia ona w sposób poufały do rodziców i ludzi, którzy by mogli być jej dziadkami. Ma w obejściu bezwzględność, cechującą dorobkiewiczów. Rodzice tolerują to wszystko. Bywa też to niekiedy kłopotliwe, na przykład, gdy się przychodzi do kogoś dla zdobycia jakichś objaśnień. Pan domu posiada potrzebne ci wiadomości, pani domu jest osobą światową. Po upływie pięciu minut gospodarz się ulatnia. W pięć minut po nim – żona, a ciebie zostawiają samego w towarzystwie zachwycającej bez zaprzeczenia osoby, ale nie tej, do której przyszedłeś. Ona szczebioce, a ty się uśmiechasz, zgrzytając zębami i wychodzisz ze świadomością, żeś zmarnował całe przedpołudnie. Przytrafiło mi się to parę razy. Ośmieliłem się nawet powiedzieć – o ile można wyraźnie – panu domu:
– Przyszedłem, ażeby widzieć się z panem.
– W takim razie lepiej przyjdź pan do mnie do biura. Dom mój należy do kobiet, to jest właściwie do mojej córki.
Powiedział prawdę.
Bogaty Amerykanin jest zawojowany przez swą rodzinę. Wyzyskuje go ona pod względem pieniężnym i chwilami nawet wydaje się on osamotniony. Kobiety zagarniają złoto – jego udziałem są trudy. Nie ma na świecie nic niedostępnego dla amerykańskiej panny. Mówię tu o sferach zamożnych. Przyjmuje ona wszystko jako rzecz, która jej się należy. A jednak, gdy nadchodzi klęska i milioner pada zrujnowany, córki jego zabierają się do stenografii lub pisania na maszynie. Opowiadano mi o wielu przykładach tego rodzaju, a opowiadające mówiły o swoich znajomych, przyjaciółkach. Burza wybucha i Mamie, Hattie lub Sadie odprawia pannę służącą, sprzedaje ekwipaże i z remingtonem nr 2[6], i z mężnym sercem, zabiera się do pracy na życie.
– A może pan myślisz, że zerwałam z nią stosunki? O, nie! – mówiło do mnie cudne zjawisko z purpurowymi usteczkami, strojne w białe koronki. – I mnie może się to samo przytrafić...
Może być, że to poczucie możliwych katastrof jest powodem, że towarzystwo w San Francisco wiruje wciąż w pełni oszołamiającego ruchu i życia. Lekkomyślność unosi się tam w powietrzu.