Locus Solus - Raymond Roussel - ebook + książka

Locus Solus ebook

Raymond Roussel

4,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść jednego z najbardziej enigmatycznych pisarzy XX wieku, posiadacza wielkiego majątku, który udało mu się roztrwonić, niestrudzonego podróżnika, który rzadko opuszczał hotel, „geniusza w stanie czystym” (jak mawiał Jean Cocteau), „prezydenta Republiki Snów” (jak nazwał go Louis Aragon). To fascynująca przechadzka po otoczonej rozległymi ogrodami rezydencji uczonego Martiala Canterela, parku osobliwych wynalazków, gdzie mistrz i jego pomocnicy poświęcają życie na ołtarzu nauki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 339

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Locus Solus

Okładka i strony tytułowe Łukasz Piskorek / Fajne Chłopaki

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Andrzej Brzozowski

Jadwiga Piller

Maria Kaniewska

Polub PIW na Facebooku!www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Księgarnia internetowawww.piw.pl

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

ul. Foksal 17,   00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail:[email protected]

Wydanie trzecie

ISBN 978-83-06-03395-3

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Rozdział 1

Rozpoczynał się kwiecień, gdy w ów czwartek mój uczony przyjaciel, mistrz Marcjal Canterel, zaprosił mnie wraz z kilkorgiem swoich bliskich przyjaciół na zwiedzanie ogromnego parku, który otacza jego piękną willę w Montmorency.

„Locus Solus” – tak bowiem zwie się posiadłość – jest zacisznym schronieniem, gdzie Canterel lubi oddawać się w spokoju ducha swoim rozlicznym i owocnym pracom. W tej „samotni” jest wystarczająco daleko od zgiełku Paryża, a zarazem może w kwadrans znaleźć się w stolicy, kiedy jego badania wymagają pobytu w jakiejś specjalistycznej bibliotece lub gdy nadchodzi chwila ogłoszenia naukowemu światu na którymś z cieszących się niebywałym wzięciem odczytów kolejnej nadzwyczajnej rewelacji.

Canterel cały prawie rok spędza właśnie w Locus Solus otoczony uczniami, którzy pełni namiętnego podziwu dla jego niekończących się odkryć, z fanatycznym oddaniem pomagają mu w jego dziele. W kilku pomieszczeniach willi zostały luksusowo urządzone wzorowe laboratoria, o które mają staranie liczni pomocnicy, mistrz zaś całe swoje życie poświęca nauce, likwidując w zarodku, dzięki swej ogromnej fortunie wolnego od obciążeń rodzinnych kawalera, wszelkie trudności natury materialnej wynikłe w trakcie jego zapamiętałej pracy, wskutek rozliczności celów, jakie przed sobą stawia.

Wybiła właśnie trzecia. Pogoda była przyjemna, a słońce jarzyło się na zupełnie niemal czystym niebie. Canterel przyjął nas w pobliżu willi, na powietrzu, pod starymi drzewami, w których cieniu porozstawiano dla wygody rozmaite wiklinowe fotele.

Po nadejściu ostatniego z zaproszonych gości mistrz ruszył naprzód, wiodąc za sobą naszą posłuszną gromadkę. Wysoki, ciemnowłosy, o szczerej twarzy i regularnych rysach, z małym wąsikiem i bystrymi oczami, z których wyzierała jego fenomenalna inteligencja, Canterel nie wyglądał prawie na swoje czterdzieści cztery lata. Ciepły i przekonywający głos dodawał wiele powabu jego porywającej elokwencji, której urok i jasność czyniły zeń jednego z wirtuozów słowa.

Wędrowaliśmy chwilę aleją pnącą się stromo pod górę.

W połowie zbocza ujrzeliśmy stojący tuż przy drodze, w dość głębokiej kamiennej niszy, przedziwnie stary posążek, który zdawał się uformowany z czarniawej, suchej i stwardniałej ziemi, a przedstawiał, nie bez wdzięku, uśmiechnięte nagie dziecko. Ramionka wyciągnięte były do przodu w geście ofiarowania – z dłońmi otwartymi ku sklepieniu niszy. Mała, uschnięta wiekowa roślinka wznosiła się pośrodku prawej rączki, tam gdzie ongiś zapuściła korzenie.

Canterel, który w roztargnieniu podążał dalej, musiał odpowiedzieć na nasze chóralne pytania.

– Jest to Federat z siemieniem cytwaru, taki, jakim go Ibn Battuta ujrzał w samym sercu Timbuktu – rzekł, wskazując na posążek, a następnie wyjawił nam jego pochodzenie.

*

Mistrz był ongiś bliskim znajomym słynnego podróżnika Echenoza, który podczas pewnej afrykańskiej wyprawy odbytej we wczesnej młodości dotarł był aż do Timbuktu.

Zgłębiając przed odjazdem kompletną bibliografię okolic, które go pociągały, Echenoz przeczytał kilkakrotnie pewną relację arabskiego teologa Ibn Battuty, uznawanego za największego po Marku Polo odkrywcę w XIV wieku.

Pod koniec obfitującego w pamiętne odkrycia geograficzne żywota, kiedy mógł był już zaznać odpoczynku, ciesząc się pełnią zasłużonej chwały, Ibn Battuta zdecydował się raz jeszcze na daleki rekonesans i zobaczył tajemnicze Timbuktu.

W czasie lektury Echenoz zwrócił przede wszystkim uwagę na następujący epizod.

Kiedy Ibn Battuta samotnie wkroczył do Timbuktu, miasto pogrążone było w cichej konsternacji.

Na tronie zasiadała wówczas kobieta, dwudziestoletnia zaledwie królowa Dul-Serul, która nie wybrała sobie jeszcze wówczas małżonka.

Dul-Serul cierpiała niekiedy na straszliwe w skutkach zatrzymanie menstruacji powodujące zapalenie, które dochodząc do mózgu, wywoływało ataki szału.

Przez owe zaburzenia krajowcy ponosili dotkliwe straty, gdyż dzierżąca absolutną władzę królowa skłonna była wówczas wydawać bezsensowne rozkazy, bez przyczyny szafując wyrokami śmierci.

Ten stan rzeczy mógł spowodować rewolucję. Ale poza owymi chwilami aberracji Dul-Serul rządziła swoim ludem z rozważną dobrocią, a nieczęsto zdarzało mu się zaznać równie szczęśliwego panowania. Zamiast więc, obalając władczynię, decydować się na niewiadome, znoszono cierpliwie jej przejściowe dolegliwości kompensowane długimi okresami rozkwitu.

Nikomu spośród medyków królowej nie udało się dotąd pokonać choroby.

Otóż w chwili przyjazdu Ibn Battuty atak silniejszy jeszcze niż poprzednie gnębił Dul-Serul. Musiano bez przestanku, na jedno jej skinienie, urządzać egzekucje niewinnych i palić zbiory na polach.

Zgnębieni terrorem i głodem mieszkańcy wyglądali z dnia na dzień końca tego napadu, który przeciągając się ponad wszelkie pojęcie, czynił sytuację nie do wytrzymania.

Był to posążek dziecka cały ulepiony z ciemnej ziemi, wzniesiony ongiś w ciekawych okolicznościach za panowania króla Forukko, antenata Dul-Serul.

Odznaczający się rozwagą i łagodnością, które normalnie były także udziałem obecnej królowej, Forukko podniósł kraj na wyżyny dobrobytu, ustanawiając prawa i nie żałując własnego trudu. Światły agronom osobiście nadzorował uprawy, wprowadzając liczne owocne ulepszenia do archaicznych metod siewów i żniw.

Zachwycone tym stanem rzeczy plemiona ościenne sprzymierzyły się z Forukkiem, by móc korzystać z jego rad i dekretów; każde z nich zachowywało przy tym autonomię i prawo do ponownego uniezależnienia się w dowolnej chwili. Nie miał to być pakt uległości, lecz przyjaźni, zobowiązywano się w nim także jednoczyć w razie potrzeby przeciw wspólnemu wrogowi.

Śród szalonego entuzjazmu, jaki rozpętało uroczyste ogłoszenie zawarcia potężnej unii, aby pamiątkowym symbolem unieśmiertelnić to głośne wydarzenie, postanowiono stworzyć posąg, używając do niego jedynie ziemi pochodzącej z terytoriów wszystkich zjednoczonych plemion.

Każdy szczep przysłał swoją cząstkę, wybierając czarnoziem, symbol szczęsnej obfitości, jaką zapowiadał patronat Forukka.

Z całej tej zmieszanej i ugniecionej ziemi znany artysta, pomysłowy w doborze tematu, ulepił wdzięczne, uśmiechnięte dziecko, które, jako rdzenny potomek licznych plemion połączonych w jedną rodzinę, zdawało się jeszcze bardziej wzmacniać ustanowioną więź.

Dzieło, postawione na rynku miejskim w Timbuktu, otrzymało z racji swego pochodzenia nazwę, która po przełożeniu na język nowożytny brzmiałaby: Federat. Wymodelowane pełną wdzięku sztuką dziecię, nagie, z dłońmi grzbietem obróconymi płasko ku ziemi, wyciągało ramiona, jakby składając niewidzialną dań, w geście symbolizującym dar bogactwa i szczęśliwości – obietnicę zawartą w idei, którą przedstawiało. Wysuszony wkrótce i stwardniały posążek zyskał na dobre trwałość.

Zgodnie z powszechnym oczekiwaniem, złoty wiek rozpoczął się dla zespolonych plemion, które przypisując swą pomyślność Federatowi, otoczyły namiętnym kultem tego wszechpotężnego fetysza, on zaś wysłuchiwał chętnie ich niezliczonych modlitw.

Za panowania Dul-Serul związek szczepów ciągle jeszcze istniał, a Federata wielbiono z tym samym fanatyzmem.

Gdy przejściowe szaleństwo monarchini wciąż się wzmagało, postanowiono udać się tłumnie do posągu i błagać, by niezwłocznie zażegnał klęskę.

Ibn Battuta widział i opisał wielką procesję, która z kapłanami i dostojnikami na czele podążyła do Federata, aby zgodnie z ustalonym rytuałem zanieść doń długie, żarliwe modły.

Tegoż wieczoru nad okolicą przeszedł straszliwy huragan, istny niszczycielski cyklon, który przemknął nad Timbuktu, nie czyniąc wszakże szkody Federatowi, chronionemu przez otaczające go budynki. Przez następne dni, skutkiem rozpętania się żywiołów, wielokrotnie spadała ulewa.

Tymczasem ostra demencja królowej wzmagała się, sprowadzając jedną plagę za drugą.

Poczynano już tracić wiarę w Federata, gdy pewnego ranka fetysz objawił wszystkim bliską rozkwitnięcia roślinkę, która zapuściła korzonki w zagłębieniu jego prawej dłoni.

Bez chwili wahania wszyscy uznali to za lek na dolegliwość Dul-Serul, w cudowny sposób ofiarowany przez wielbione dziecię.

Rozwinąwszy się szybko dzięki słonecznej pogodzie przeplatanej deszczem, ziele owo pokryło się maleńkimi bladożółtymi kwiatkami, te zaś, starannie zebrane i ususzone, zaaplikowano władczyni, której obłąkanie dochodziło wówczas do zenitu.

Spóźniające się zjawisko wystąpiło niezwłocznie, a Dul-Serul, doznawszy wreszcie ulgi, odzyskała właściwy sobie rozsądek i sprawiedliwą dobroć.

Pijany radością lud podczas wspaniałej ceremonii złożył dziękczynienie Federatowi i aby zapobiec kolejnym nawrotom choroby, zdecydował pielęgnować przez regularne podlewanie tajemniczą roślinę, dotąd nieznaną w okolicy, co dopuszczało jedną tylko hipotezę: przeniesione drogą powietrzną przez huragan z odległych krain jedno ziarenko, wylądowawszy na prawej rączce bóstwa, dojrzało w ziemi użyźnionej deszczem. Z przesądnego szacunku pozostawiono sadzonkę na dłoni posągu i nie śmiano nigdzie indziej posiać jej nasionek.

Wedle powszechnego mniemania wszechpotężny Federat sam rozpętał ów cyklon, przywiódł ziarenko do swojej dłoni i sprowadzał po kolei wszystkie życiodajne ulewy.

Ten to fragment opowieści Ibn Battuty upodobał sobie podróżnik Echenoz, toteż po przybyciu do Timbuktu jął wypytywać o Federata.

Pozbawiony wszelkiej wymowy na skutek poróżnienia się solidarnych niegdyś plemion, usunięty z rynku miejskiego i trzymany jako zwykła ciekawostka wśród relikwii pewnej świątyni, fetysz dawno już popadł był w zapomnienie.

Echenoz zapragnął go zobaczyć. Z rączki dziecka, nietkniętego i uśmiechniętego, wyrastała wciąż jeszcze słynna roślinka, sucha teraz i pokurczona, która niegdyś – jak podróżnikowi udało się dowiedzieć – przez kilka lat, aż do zupełnego wyleczenia, zapobiegała wszystkim kolejnym napadom choroby u Dul-Serul.

Znając botanikę o tyle, o ile tego wymagała jego profesja, Echenoz rozpoznał w owym starożytnym szczątku roślinnym pęd artemisia maritima – i przypomniał sobie, że zażywane w minimalnej ilości pod postacią żółtawego lekarstwa o nazwie semen-contraususzone kwiaty tej promienistopłatowej rośliny stanowią rzeczywiście bardzo skuteczny środek na wywołanie menstruacji. Lek ten działał na Dul-Serul właśnie w słabych dawkach, gdyż czerpano go z jedynego, skąpego źródła.

Uznając, iż Federata, zważywszy na jego obecne zaniedbanie, można będzie nabyć, Echenoz zaofiarował zań sporą sumkę, skwapliwie przyjętą – i przywiózł do Europy osobliwą statuetkę, której perypetie żywo zajęły Canterela.

Otóż Echenoz zmarł niedawno temu, zapisując Federata przyjacielowi przez wzgląd na zainteresowanie, jakie ten żywił dla starego afrykańskiego fetysza.

*

Nasze spojrzenia, wlepione w symboliczne dziecię, opromienione dla nas w tej chwili, tak jak i stara roślinka, najwspanialszą glorią, zwróciły się niebawem ku trzem prostokątnym wypukłorzeźbom, wykutym w dolnej partii wyniosłej kamiennej bryły, w której wydrążona była nisza.

Przed nami, między ziemią a poziomem platformy, na której ustawiony był Federat, ciągnęły się jeden pod drugim trzy podłużne, horyzontalnie ułożone freski rzeźbiarskie o subtelnych barwach, miejscami bardzo już zatarte i sprawiające przez to wrażenie – tak jak i cały kamienny blok – że pochodzą z jakichś pradawnych czasów.

Pierwszy wypukły relief przedstawiał stojącą na trawiastej równinie młodą kobietę z ciężkim naręczem kwiecia w ramionach, wpatrzoną z ekstazą w widniejące nad horyzontem słowo TERAZ, ułożone na niebie ze strzępiastych cirrusów, które wiatr miękko poskręcał. Barwy, choć wyblakłe, zachowały się wszędzie, delikatne i różnorodne – dobrze jeszcze widoczne na obłokach w postaci licznych czerwonych odblasków zachodu.

Niżej, na drugiej wypukłorzeźbie, pokazane było, jak ta sama nieznajoma, siedząc w przepysznej komnacie, wyciąga przez rozpruty szew z błękitnej, bogato haftowanej poduszki jakąś różowo ubraną i pozbawioną jednego oka kukłę.

Tuż nad ziemią trzeci fragment wprowadzał na scenę jednookiego w różowym odzieniu, żywy odpowiednik kukły, wskazującego kilkorgu gapiom niewielki blok żyłkowanego zielonego marmuru, którego górna ścianka, z uwięzioną w niej do połowy bryłą złota, nosiła bardzo płytko wyryty napis „Ego”, parafę i datę. Na drugim planie krótki tunel z zamkniętą kratą pośrodku zdawał się prowadzić do jakiejś ogromnej jaskini wykutej w ścianie zielonej, marmurowej góry.

W dwóch ostatnich scenkach niektóre kolory były jeszcze dość intensywne, zwłaszcza błękit, róż, zieleń i złoto.

Na nasze pytania Canterel objaśnił tę plastyczną trylogię. Mniej więcej siedem lat temu, dowiedziawszy się, że powstaje towarzystwo mające na celu odkopanie bretońskiego miasta Gloannic, zniszczonego i zasypanego piaskiem w XV wieku przez niebywały huragan, mistrz, bez najmniejszej chęci zysku, nabył jego liczne akcje po to tylko, aby poprzeć to imponujące przedsięwzięcie, które jego zdaniem mogło przynieść pasjonujące efekty.

Za pośrednictwem swoich przedstawicieli największe muzea obu światów już wkrótce poczęły ubiegać się o liczne odkryte dzięki umiejętnym i właściwie zlokalizowanym pracom wykopaliskowym cenne przedmioty, które przesyłano od razu do Paryża, prosto w ogień publicznych licytacji.

Canterel, obecny przy nadejściu każdego nowego transportu starożytności, przypomniał sobie nagle pewnego wieczoru na widok trzech malowanych wypukłorzeźb, zdobiących z przodu podstawę niedawno odkopanej wielkiej pustej niszy, tę oto legendę armorykańską zawartą w cyklu opowieści o królu Arturze.

W zamierzchłych czasach, w stolicy swojej, Gloanniku, Kourmelen, król Kerlagouëzo – dzikiej krainy położonej na najdalszym zachodnim cyplu Francji – poczuł, choć jeszcze młody, że od dawna już słabowite zdrowie opuszcza go nagle do reszty.

Kourmelen żył od pięciu lat we wdowieństwie po utracie królowej Pléveneuc, zmarłej przy narodzinach pierwszego dziecięcia, małej królewny Hello.

Mając kilku zawistnych braci, którzy dybali na tron, Kourmelen, czuły ojciec, myślał z przerażeniem o tym, że po jego zapewne już rychłym zgonie Hello, wedle praw tego kraju jego jedyna następczyni, będzie ze względu na swój młody wiek wystawiona na pastwę różnych zdradzieckich spisków.

Pozbawiona klejnotów, ale nadrabiająca ten brak zbytkowności swoim niezwykle starożytnym pochodzeniem złota korona Kourmelena, która pod nazwą Twardokutej od niepamiętnych czasów wieńczyła skronie każdego władcy Kerlagouëzo, stała się z czasem samą istotą królewskości i żaden książę nie mógłby panować bez niej ani dnia. Żarliwy fetyszyzm, nieliczący się z żadną praworządnością, sprawiał, że lud uznałby za swego pana każdego pretendenta do tronu, który okazałby się wystarczająco sprytny, aby zagarnąć ów przedmiot, zamknięty dla ostrożności w bezpiecznej kryjówce pod strażą wartowników.

Królestwo Kerlagouëzo wraz z jego stolicą założył w dawnych wiekach praszczur Kourmelena, Jouël Wielki, i on to pierwszy włożył na głowę Twardokutą, sporządzoną na jego polecenie.

Zmarłszy jako stuletni bez mała starzec po pełnym chwały panowaniu, Jouël, obdarzony boskością przez legendę, zamienił się w gwiazdę na niebie, skąd nadal czuwał nad swoim ludem. Każdy w tym kraju umiał rozpoznać go wśród licznych konstelacji, aby móc zanosić doń prośby i modlitwy.

Ufny w nadnaturalną potęgę swego słynnego przodka Kourmelen, gnębiony obawami, jął go błagać, by zesłał mu we śnie jakieś zbawienne natchnienie. Żeby pozbawić braci najmniejszej nawet szansy powodzenia, długo myślał, w jakiej by tu niedostępnej dla nich, tajemnej kryjówce zamurować otoczoną czcią koronę, niezbędną do wprowadzenia kogokolwiek na tron. Chodziło jednak o to, by Hello, doszedłszy wieku, kiedy zdolna będzie przeciwstawić się wrogom, mogła odnaleźć starożytny złoty krąg potrzebny do ogłoszenia jej królową – ostrożność zaś nie pozwalała zdradzić jej wybranej kryjówki, wiadomo bowiem, jak łatwo siłą lub podstępem wydostać sekret od dziecka. Wobec konieczności wyboru powiernika, król wahał się, przejęty ważnością sprawy.

Jouël wysłuchał prośby potomka swego rodu i odwiedził go we śnie, aby doradzić mu roztropny sposób postępowania.

Począwszy od tej chwili, Kourmelen działał ściśle wedle otrzymanych instrukcji.

Stopił koronę, a uzyskawszy w ten sposób bryłę o banalnym, wydłużonym kształcie, udał się pod Morne-Vert, czarodziejską górę rozsławioną niegdyś przez jedną z inspekcji Jouëla.

Pod koniec życia, przemierzając królestwo w trosce o zbadanie dobrobytu ludu i uczciwości swoich zarządców, Jouël rozbił pewnego wieczoru obóz w zupełnie mu dotąd nieznanej, bezludnej okolicy.

Namiot królewski ustawiono u stóp Morne-Vert, góry o chaotycznych kształtach, zaskakującej swym niebieskozielonym odcieniem i lśnieniami delikatnie żyłkowanego marmuru. Gdy przygotowywano wszystko do spoczynku, zaintrygowany Jouël przedsięwziął wspinaczkę, postukując bezustannie okutym w żelazo kijem w stawiające wszędzie opór podłoże, jak gdyby pragnął odkryć jego właściwą naturę. Przy którymś z kolei uderzeniu zastanowił go tępy podziemny odgłos. Zatrzymawszy się, ostukał mocno w kilku punktach podejrzane miejsce i usłyszał głuche echo, które rozchodząc się we wnętrzu góry, zdradzało obecność pokaźnej groty.

Przewidując, że znajdzie tam dogodne schronienie na zapowiadającą się zimną noc, Jouël zaniechał dalszej wspinaczki i kazał swoim ludziom poszukać jakiejś szczeliny, która by prowadziła do tej nieoczekiwanej wnęki.

Rozczarowany niepowodzeniem wszelkich poszukiwań król pomyślał, że otwór może być zasypany piaskiem, i kazał oczyścić górę poniżej owego dźwięcznego miejsca, jej podnóże bowiem zalegał drobny żwir.

Kilku wyznaczonych na poczekaniu robotników, uzbrojonych w co było pod ręką, obnażyło niemal natychmiast górną część sklepienia i odsłoniło przejście wystarczające na jednego człowieka.

Zagłębiwszy się w ów korytarz z pochodnią w ręku, Jouël ujrzał niebawem przepyszną jaskinię, całą w zielonym marmurze, skutkiem dziwnych procesów geologicznych inkrustowanym ogromnymi samorodkami złota, które same stanowiły już niezmierny majątek; masyw skalny zaś zawierał ich bez wątpienia dziesięć razy tyle.

Olśniony Jouël postanowił ustrzec od ludzkiej chciwości i zachować na wypadek jakichś grożących nędzą nieszczęść te bajeczne bogactwa, na razie niepotrzebne szczęśliwemu królestwu, cieszącemu się spokojnym dobrobytem, który zawdzięczało geniuszowi swego założyciela.

Nie zdradzając nikomu swoich myśli, król przywołał do siebie świtę i noc upłynęła spokojnie w gościnnej jaskini.

Nazajutrz rozpoczęła się bieganina do najbliższej wioski i z powrotem, aż robotnicy wzięli się do dzieła wedle wskazówek Jouëla. Oczyszczone przez nich z piasku wąskie pierwotne przejście zmieniło się w przestronny tunel, w którego połowie, po opuszczeniu przez wszystkich groty, założono dwuskrzydłową kratę, na wyraźny rozkaz króla pozbawioną zamka.

Wówczas, przy wszystkich zebranych, Jouël, który uprawiał magię, wypowiedział dwa uroczyste zaklęcia. Mocą pierwszego czynił powłokę góry odporną na najtwardsze narzędzia – mocą drugiego zamykał definitywnie grubą i wysoką kratę, zabezpieczając ją jednocześnie przed rozbiciem i wyważeniem.

Następnie monarcha obwieścił zebranym doniosłe rzeczy. Pewne zdanie magiczne, jemu samemu obecnie nieznane, tak że nie mógłby już, gdyby zechciał, odzyskać zamkniętych bogactw, a opisujące nadprzyrodzone, związane z nim osobiście wydarzenie, mające rozsławić jego śmierć, będzie zdolne odemknąć na chwilę kratę, jeśli ktoś je bezbłędnie wypowie. Raz jeden tylko na wszystkie przyszłe stulecia, jeśli zażegnanie przewidywanych lub faktycznych ogólnonarodowych klęsk będzie wymagało użycia tych skarbów, Jouël uzyska prawo wyjawić jednemu ze swych następców we śnie owo magiczne zaklęcie. Obecnie zaś ujawnia przed czasem zawartość sezamu, aby liczni śmiałkowie, coraz to próbując otworzyć kratę, ratowali cenne złoże przed zapomnieniem, w którym musiałoby je pogrążyć całkowite zamknięcie.

W miesiąc później, powróciwszy do Gloanniku po ukończeniu objazdu, Jouël zmarł pewnej jasnej nocy, syt wieku i chwały – a na nieboskłonie zabłysła raptem nowa gwiazda.

Lud bezzwłocznie uznał to za owo nadprzyrodzone wydarzenie, o którym prorokował Jouël, iż nastąpi w godzinie jego zgonu, i z przekonaniem powitał w nieoczekiwanej gwieździe duszę zmarłego, gotową przez wieczność czuwać nad losami królestwa.

Wiedząc odtąd, jakie zdarzenie miała wyrażać formułka zaklęcia, od którego zawisło zdobycie niezmiernych bogactw góry Morne-Vert, nowy władca, pełen ambicji syn Jouëla, wygłosił przed zaczarowaną kratą mnóstwo lakonicznych tekstów opiewających na tysiąc różnych sposobów przemianę zmarłego króla w ciało niebieskie. Nie doszedł jednak właściwego zwrotu, gdyż oba skrzydła kraty pozostały zamknięte. Tak samo daremne okazywały się później wszystkie kolejne próby w tej materii.

Otóż to właśnie krnąbrne zdanie usłyszał we śnie Kourmelen z ust Jouëla, któremu pozwoliła je wyjawić zagrażająca królestwu straszliwa polityczna zawierucha.

U wejścia do Morne-Vert wypowiedział je w tych oto słowach, które wszystkim szukającym w ciągu minionych wieków udawało się odtworzyć tylko w przybliżeniu:

„Jouël płonie gwiazdą w niebie”.

Krata rozwarła się na oścież – a potem zamknęła, kiedy gość minął ją, wchodząc do zielonej groty.

Kourmelen przybył tu na rozkaz Jouëla, rozumiejąc jego zamysł, aby ukryć złoto z korony. Gdzież bowiem lepsze znalazłby schronienie niż w owej jaskini, tak długo niezdobytej mimo tysięcznych usiłowań? Nadto, gdyby nawet jakiemuś spiskowcowi udało się po licznych próbach znaleźć dokładny klucz do sezamu, obecność w grocie niezliczonych samorodków, od których Twardokuta po przetopieniu niczym się nie różniła, stanowiła dodatkowe zabezpieczenie przed groźbą uzurpacji władzy. Ze względu bowiem na ludowy zabobon, tylko głowa uwieńczona koroną przodków, odtworzoną bez żadnej wątpliwości z tego samego co pierwotnie złota, mogłaby stać się królewską. W jaki zaś sposób zdołano by zidentyfikować ową dostojną bryłę wśród tylu podobnych jej egzemplarzy?

Wydobywszy bez większego trudu podłużny kamień, na poły tkwiący wewnątrz pojedynczego bloku zielonego marmuru, Kourmelen uzyskał idealne wgłębienie, w którym drogocenny ciężar akurat się pomieścił, przybierając od razu wygląd jednego z rozlicznych kawałków złota poosadzanych wszędzie w suficie jaskini.

Zbyt jednak daleko posunięta anonimowość bryły odebrałaby wszelką szansę panowania samej Hello, która kiedyś, zanim przywróci jej kształt królewskiej korony, aby opasać nią swoje czoło, będzie musiała dowieść ludowi jej boskiego pochodzenia na podstawie jakiegoś niewątpliwego znaku.

Ostrzem sztyletu Kourmelen, wciąż posłuszny Jouëlowi, jął kreślić swój podpis na wierzchu zielonego bloku, lekko tylko rysując marmur.

Od początku dziejów królowie Kerlagouëzo miast imieniem podpisywali ważne dokumenty słowem „Ego”, które wzmacniało ich prestiż, czyniąc z każdego na czas panowania najwyższe Ja, zarazem źródło i dopełnienie wszystkiego. Charakter pisma i data kompensowały tę jednorodność formalną, podwójnie określając przy każdym podpisie, który to władca go złożył.

Bez wahania więc wybrawszy na tak ważną okoliczność znak swojej supremacji, Kourmelen wyrył jak zwykle słowo „Ego” – potem zaś dopisał datę i zaraz przykrył cały napis cienką warstwą piasku. Tym ostatnim zabezpieczeniem król, który w dodatku ledwie wszedłszy, nim przedsięwziął cokolwiek, schronił się umyślnie w najciemniejszą część groty, uniemożliwiał prawie całkowicie każdemu niewtajemniczonemu poszukiwaczowi, który by niezwykłym trafem zdołał wypowiedzieć prawdziwe zaklęcie, odkrycie wskazówki w postaci epigrafu.

Aby wydostać się na zewnątrz, Kourmelen pięciu przemożnymi słowy otworzył znowu kratę, która niebawem się za nim zamknęła.

Po powrocie z wyprawy oznajmił publicznie, przemilczając jednak szczegóły, że Twardokuta, teraz już stopiona, spoczywa za jego sprawą w grocie Morne-Vert, do której magiczny klucz uzyskał we śnie od Jouëla. Ważne było, aby lud dla zachowania wiary w przyszłość wiedział, że święte złoto, którego domniemana strata doprowadziłaby go do groźnej w skutkach rozpaczy, czeka schowane w bezpiecznym miejscu, aż dane mu będzie uprawomocnić kolejnych monarchów.

Czując już uścisk śmierci, Kourmelen pospiesznie wypełnił do końca rozkazy Jouëla, który wraz z licznymi dodatkowymi zaleceniami przykazał mu, by do nieodzownej roli zaufanego powiernika wybrał bez obawy niejakiego Le Quillec, nadwornego błazna.

Jednooki i szkaradny Le Quillec, żeby podkreślić jeszcze groteskowość swojej osoby, przedmiotu ogólnego pośmiewiska, ubierał się zawsze na różowo niczym najfrywolniejszy laluś; język miał cięty, a pod tą komiczną powłoką kryła się prawa i poczciwa dusza, szczerze oddana królowi.

Zdumiony najprzód tym wyborem, Kourmelen po dłuższym namyśle zachwycił się roztropnością Jouëla.

Le Quillec nie tylko będzie najpewniejszym ze wszystkich możliwych pełnomocników, ale do tego nikt nie uzna tak nikczemnej i wyszydzanej postaci za godnego powiernika wielkiej tajemnicy, toteż nie będzie próbował naleganiem czy groźbą zmusić go do mówienia.

Król bez osłonek wyjawił błaznowi wprowadzające do środka groty zaklęcie, miejsce spoczynku znamienitej sztaby i obecność identyfikującego podpisu. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila do działania, Hello, jako córa królewskiej i boskiej rasy, uprzedzona jednym z owych niebiańskich znaków, niedostępnych zwykłym śmiertelnikom, takim jak Le Quillec, przybędzie z własnej inicjatywy do jednookiego i zażąda wyjawienia tajemnicy. Tego dnia dopiero, aby żadna oznaka zainteresowania czy przychylności nie wzbudziła przedwcześnie podejrzeń otoczenia, osobliwy powiernik będzie objawiony sierocie – sposobem, którego nie miał poznać nawet sam Le Quillec, skazany teraz na długie, bierne oczekiwanie.

Odprawiwszy błazna, Kourmelen wziął spośród przeznaczonych dla córki zabawek ubraną na różowo kukiełkę i wyjął jej jedno oko.

Królowa Pléveneuc podczas ciąży własnoręcznie wyhaftowała zbytkowną błękitną poduszkę, na której zamierzała aż do dnia wywodu kłaść obok siebie w łożu nowo narodzone dziecię. Kourmelen starał się był zawsze wpajać w Hello szacunek dla tej relikwii, z której niespodziewana śmierć nie pozwoliła biednej matce poczynić użytku. Rozpruwszy kawałek obrąbka, wsunął teraz kukiełkę jak najgłębiej w pierze, po czym nakazał jednej z pokojówek zaszyć owo rozdarcie, powstałe jakoby przypadkiem.

Król oznajmił bez świadków Hello, zobowiązawszy ją do utrzymania treści tej rozmowy w tajemnicy, że w błękitnej poduszce czeka na nią upominek, ale zajrzeć do wnętrza powinna dopiero na rozkaz z nieba.

Aż do końca król stosował się tylko we wszystkim do poleceń Jouëla, którego wszechogarniającą przenikliwość podziwiał w duchu. Mając bowiem otrzymać niebiańskie ostrzeżenie dopiero wówczas, kiedy wiek uzbroi ją przeciw nieprzyjaciołom, Hello, przeszukawszy poduszkę, którą dostojne pochodzenie chroniło przed zaginięciem, musi dopatrzyć się symbolicznego znaczenia w osobliwym podarunku, jakim dla osoby dorosłej będzie dziecinna zabawka. Wreszcie, po zastanowieniu, różowy ubiór i brakujące oko kukiełki przywiodą jej niechybnie na myśl błazna Le Quilleca, którego pójdzie wypytać. Nadto, gdyby książęta z linii bocznej jakąś nikczemną natarczywością wydarli Hello, słabej jeszcze i dziecinnej, tajemnicę błękitnej poduszki, wówczas, nie mając powodu nalegać dłużej – gdyż póki by nie zdobyli tak istotnego wyznania o sygnale z niebios, którego należy oczekiwać, sekret wykryty też zdałby się im kompletny – uznaliby, że odnalezienie w gęstym puchu, miast spodziewanego cennego dokumentu, dziwacznej, zabawnej lalki, tak stosownej do wieku obdarowanej, świadczy jedynie o czułym kaprysie ojca, pragnącego zwiększyć atrakcyjność prezentu niespodzianką, jaką stanowiła pomysłowa kryjówka. Sam przedmiot, bez żadnego uchwytnego znaczenia, byłby oczywiście wręczony Hello, która używając go jedynie do zabawy, powiedziałaby sobie nagle później, w dniu otrzymania znaku z niebios, że oto dopiero wybiła godzina, kiedy powinna by przeszukać poduszkę. Wtedy, widząc rozbieżność między dziecinnością daru a swym młodzieńczym rozkwitem, popadłaby w płodne zamyślenie i uświadomiwszy sobie dwie ewidentne cechy zabawki, skojarzyłaby to w sposób, który doprowadziłby ją szybko do Le Quilleca.

Niebawem Kourmelen zmarł. Jego bracia, korzystając z małoletności Hello, stworzyli swoje partie i rozpętali wojnę domową, w której każdy walczył o władzę. Ale wobec braku uświęconego złota, z którego można by odtworzyć Twardokutą, żaden z nich nie zdołał narzucić swego panowania.

Daremnie próbowano coraz to nowymi słowami otworzyć niezłomną kratę jaskini Morne-Vert, fascynującej teraz zwłaszcza, kiedy stała się miejscem azylu królewskiej bryły złota. Hello, napastowana pytaniami przez wujów jako domniemana posiadaczka jakiejś wskazówki ojcowskiej mającej doprowadzić do celu, potrafiła zachować w całości swój sekret.

Królestwo ogarnęła anarchia, gdyż nawet Hello nie mogła zostać królową, nie posiadając Twardokutej.

Ciągle strojny w różowości Le Quillec, opatrzony zapisaną mu przez Kourmelena dożywotnią rentą, rozśmieszał spotykanych na spacerze dawnych bywalców dworu, dowcipnie parując ich kiepskie żarty.

Upłynął czas i osiemnastoletnia już Hello jęła teraz myśleć bez ustanku o niebiańskim objawieniu, które zapowiedział jej ojciec, w nadziei że podany jej zostanie sposób ocalenia kraju, doszczętnie zniszczonego ciągłym chaosem i walkami wewnętrznymi.

Pewnego czerwcowego wieczoru, kiedy młoda księżniczka powracała samotnie z pełnym naręczem kwiatów do rodowego zamczyska, w którym przebywała każdego lata, mnóstwo przepysznych purpurowych odblasków niedawnego zachodu słońca rozpłomieniło zasnuwające widnokrąg obłoki o wydłużonych kszałtach.

Przystanąwszy, aby podziwiać tę feerię o zmierzchu, Hello ujrzała, że niektóre strzępiaste chmurki zwijają się dziwnie w podmuchach wietrzyku, aż wreszcie z rozwichrzonych liter powstaje słowo:

TERAZ.

Wszystko rozsnuło się wkrótce w przestworzach. Ale Hello z bijącym sercem rozpoznała po jego niebiańskiej naturze zapowiedziany omen.  T e r a z  trzeba jej było działać.

Po powrocie do zamku rozpruła błękitną poduszkę, której nie przestała nigdy otaczać pełną nabożeństwa troskliwością, nadto usprawiedliwioną uświęcającym dotykiem rąk matczynych, aby mogła wydać się podejrzaną. Wprzódy zawiedziona, znalazłszy tam tylko kukłę, zaczęła długo medytować, rozbieżność bowiem między jej wiekiem a zabawką skłoniła ją do głębokich dociekań.

Nagle, po barwie ubrania i pustym oczodole, dziewczyna odgadła, że tajemnicza lalka ma oznaczać Le Quilleca.

Zawezwała błazna do zamku i opowiedziała mu o wszystkim.

Z kolei Le Quillec przekazał jej powierzone swojej pieczy sekrety i zaklinał, aby niezwłocznie udała się do Morne-Vert, ze skwapliwą uległością dopełniając rozkazu odczytanego w chmurach – rozkazu naglącego, zesłanego umyślnie w bardzo sprzyjającej chwili, kiedy żaden z ewentualnych uzurpatorów, którzy osłabili się nawzajem walką do upadłego, nie będzie mógł skutecznie stanąć na drodze prawowitej królowej, kiedy ta, dzierżąc już bryłę-fetysza, wznieci swym pochodem powszechny entuzjazm.

Usadowiona w wygodnej lektyce Hello wyruszyła natychmiast razem z błaznem, który wyłuszczając umyślnie wszem wobec prawdziwy cel podróży, sprawiał, że przyłączali się do orszaku liczni fanatycy, żądni na własne oczy ujrzeć wiekopomne wydarzenie, zwiastujące kres anarchii i upadku.

Młoda księżniczka dotarła więc do Morne-Vert pośród wielkich tłumów, co radowało bardzo Le Quilleca, który chciał mieć jak najwięcej świadków przy scenie identyfikacji złota.

Otworzywszy kratę wypowiedzianym szeptem i w tajemnicy niezawodnym zdaniem, błazen podszedł do wiadomego mu miejsca w grocie, część zaś tłumu na jego prośbę szła za nim, aby śledząc każdy najmniejszy jego gest, stwierdzić, że nie wchodzi tu w grę żadna zmowa.

Kiedy Kourmelenowy blok marmuru został wskazany przez Le Quilleca, liczne ramiona uniosły go i przetransportowały na zewnątrz, a rozwarta ciągle jeszcze krata zamknęła się, wobec niezwykłej krótkotrwałości odwiedzin, dopiero po wyjściu ostatniego intruza.

Błazen usunął warstwę piasku z wierzchu i pokazał wszystkim widniejący na górnej ścianie bloku, tuż przy dynastycznej bryle złota, poświadczający jej autentyczność podpis nieżyjącego króla.

Hello udała się teraz do Gloanniku, zabierając ze sobą zielony blok, który złożono przy niej w kącie lektyki. Pośród gorączkowych owacji, rozpętanych powodzeniem wyprawy, jej orszak z ludu rósł z każdym odcinkiem drogi. Próżno pretendenci do tronu, chcąc zatrzymać ją w marszu, podburzali swoich żołnierzy; ci na wieść o sławetnym odzyskaniu złota przybyli wszyscy, zafascynowani magiczną glorią złotej bryły, aby zaciągnąć się z własnej woli pod sztandary szczęśliwej księżniczki.

Doniesiona w tryumfalnym pochodzie do swego zamku Hello kazała z odzyskanego złota odtworzyć Twardokutą, którą pewnego dnia publicznie włożyła na skronie przy wtórze zapamiętałych okrzyków: „Niech żyje królowa!”. Gdy nadszedł wieczór, wszyscy spostrzegli, że gwiazda Jouël świeci mocniej jeszcze niż zazwyczaj.

Władczyni zapragnęła następnie podźwignąć kraj z upadku, wykorzystując do tego ukryte w jaskini milionowe skarby, których wydobycie zostało rychło zorganizowane. Ujawniono formułę zaklęcia, aby zbrojni w kilofy robotnicy mogli swobodnie wchodzić i wychodzić; wkrótce też, dzięki obfitości złota wydobytego z samej głębi zielonego marmuru, królestwo znów bujnie rozkwitło.

Ukochana przez swój naród i uśmiechnięta wreszcie Hello obsypała Le Quilleca dobrodziejstwami.

W porywie radosnego uniesienia polecono wyrzeźbić posąg, przedstawiający młodą królową w koronie i, niczym świętą figurę, umieszczono go w głębi przestronnej niszy, pod którą trzy kolorowe wypukłorzeźby upamiętniały całą tę wzniosłą przygodę.

*

Otóż, jak wykazały oględziny, tę właśnie niszę odsłoniły najnowsze prace wykopaliskowe, przeprowadzone przez towarzystwo, którego Canterel był akcjonariuszem.

Nieskomplikowane dochodzenie wykazało, że brakujący posąg, rozbity na tysięczne odłamki, leżał w chwili odkrycia w ciemnej czeluści niszy, tak jak został kiedyś, dawno temu, przewrócony i zagrzebany podczas kataklizmu.

Mistrz zapragnął posiąść ten szacowny zabytek, którego samo istnienie w osobliwy sposób przydawało legendzie prawdziwości. Podbijając nieustępliwie cenę, nabył szczęśliwie na licytacji kamienną niszę, a potem, umieściwszy ją w parku, przez sześć lat trzymał pustą, nie mogąc znaleźć żadnej figury wiekiem i wartością godnej tak znamienitego schronienia – póki nie zasłużył na nie wielce starożytny i okryty chwałą Federat, który zyskał tam ochronę przed wiatrem i deszczem.

Obejrzawszy po raz ostatni podwójną osobliwość, podążyliśmy za Canterelem, bo już niewiele brakowało, by nas znacznie wyprzedził na wiodącej pod górę alejce.

Rozdział 2

Im wyżej wchodziliśmy, tym roślinność stawała się rzadsza. Wkrótce ziemia zrobiła się zupełnie goła, u kresu drogi zaś napotkaliśmy duży, zupełnie równy i całkiem odkryty plac.

Postąpiliśmy jeszcze kilka kroków, aż do miejsca, w którym stało coś niby przyrząd do brukowania, budową przypominający „baby” – czy też „ubijaki” – używane przy zrównywaniu jezdni.

Z wyglądu lekka, choć cała z metalu, baba podwieszona była do niewielkiego, jasnożółtego aerostatu, który swoją dolną częścią, rozszerzającą się koliście, przypominał sylwetkę montgolfiery.

Ziemia w dole była przyozdobiona w najdziwaczniejszy sposób.

Na dość rozległej przestrzeni porozsypywane były ludzkie zęby, o wielkiej rozmaitości kształtów i kolorów. Jedne olśniewającej wprost białości, kontrastowały z siekaczami palaczy tytoniu, które wnosiły pełną paletę barw brunatnokasztanowych. W tym przedziwnym asortymencie występowały także wszystkie żółcie, od najdelikatniejszych tonów słomkowych aż po najstraszliwsze odcienie rudości. Do tej bogatej polichromii wnosiły swój udział także zęby niebieskie, bledziutkie lub ciemniejsze, a uzupełniało ją mnóstwo czarnych oraz jasna lub krzykliwa czerwień rozlicznych skrwawionych korzeni.

Kontury i proporcje różniły się nieskończenie – ogromne trzonowce i potworne kły sąsiadowały z ledwie dostrzegalnymi mlecznymi ząbkami. Gęsto rozbłyskiwały metaliczne lśnienia plomb i złotych koron.

Tu, gdzie stał w tej chwili ubijak, ciasno ułożone jeden przy drugim zęby tworzyły przez samo tylko zestawienie barw prawdziwy, niedokończony jeszcze obraz. Przedstawiał on drzemiącego w ciemnej pieczarze rajtara, leniwie wyciągniętego nad brzegiem podziemnego jeziora. Zwiewny dymek zrodzony w mózgu śpiącego ukazywał zjawę senną w postaci jedenastu młodzieńców przygiętych niemal do ziemi pod wpływem zgrozy, jaką budziła w nich prawie zupełnie przezroczysta latająca kula, która rzucała na ziemię cień otulający martwego ptaka, sama zaś zdawała się celem lotu frunącej wyżej białej gołębicy. Obok rajtara leżała zamknięta stara księga, słabo oświetlona pochodnią zatkniętą prosto w grunt pieczary.

Żółć i brąz przeważały w tej osobliwej zębowej mozaice. Inne, rzadsze odcienie rzucały żywe i przyciągające wzrok akcenty. Gołębica, zrobiona ze wspaniałych białych zębów, upozowana była w szybkim i wdzięcznym locie; ze składających się na rynsztunek rajtara zręcznie skomponowanych korzeni ułożone było z jednej strony czerwone pióro, zdobiące ciemny kapelusz rzucony koło książki, z drugiej zaś wielki purpurowy płaszcz, spięty miedzianą zapinką pochodzącą z przemyślnego zestawienia dentystycznego złota; zbita masa rozmaitych niebieskich zębów tworzyła lazurowe spodnie, które wchodziły w szerokie boty z zębów czarnych; wyraźnie widoczne obcasy zawierały skupisko zębów barwy orzechowej, wśród których liczne plomby wyobrażały regularnie rozmieszczone gwoździe.

Baba tkwiła teraz właśnie nad lewym botem.

Poza samym obrazem zęby rozrzucone były wszędzie w kompletnym nieładzie, porozsiewane gęściej lub rzadziej bez żadnych efektów kompozycyjnych. Wokół fikcyjnej granicy, wyznaczonej przez zęby najbardziej oddalone od środkowej strefy, ciągnął się pusty pas, który z kolei obrzeżony był cienką linką pozaczepianą w dużych odstępach na czubkach wąskich, kilkucentymetrowych palików. My wszyscy ustawieni byliśmy przed tym wielobocznym ogrodzeniem.

Wtem ubijak samorzutnie uniósł się w powietrze i pchnięty nikłym podmuchem wiatru, po przewędrowaniu wolno w linii prostej jakichś piętnastu do dwudziestu stóp, osiadł niedaleko nas, na zbrązowiałym od tytoniu zębie palacza.

Canterel, skinąwszy na nas, przesadził sznur, minął opustoszały pas i zbliżył się do napowietrznej machiny. Wszyscy podążyliśmy za nim, uważając, żeby nie poprzemieszczać rozsypanych zębów, których pozorny nieład był bez wątpienia wypracowanym rezultatem dogłębnych studiów.

Z bliska ucho rozróżnić mogło tykotania, które wydobywały się z błyszczącej w słońcu baby.

Nie skąpiąc niezwykle fascynujących komentarzy, Canterel zwrócił nam kolejno uwagę na poszczególne człony aparatu.

Na samym czubku aerostatu, nieobjęty siatką, która tworzyła w tym miejscu rodzaj płaskiej szyjki, znajdował się automatyczny aluminiowy wentyl, w nim zaś okrągły otwór z zawieradłem, sąsiadujący z małym chronometrem o widocznej od zewnątrz tarczy.

Pod balonem pionowe sznurki stanowiące dolną część siatki uplecionej z cienkiego i lekkiego czerwonego jedwabiu przytrzymywały niczym gondolę, dzięki otworom wywierconym w jego prostym i niskim obrzeżu, podobny do odwróconej pokrywki okrągły aluminiowy dysk, który zawierał żółtą substancję w odcieniu ugru, pokrywającą cienką warstwą jego poziome dno.

Spód dysku był centralnie przybity do wierzchołka wąskiego, cylindrycznego, pionowego słupa z aluminium, stanowiącego właściwy korpus urządzenia.

Długi pręt, również z aluminium, osadzony z boku w górnej części słupa, wznosił się ukośnie ku niebu, ponad okrągły dysk, na samym zaś końcu miał potrójne rozgałęzienie. Każda z trzech odnóg podtrzymywała pionowo dość duży chronometr, o który z tyłu opierało się okrągłe lusterko tej samej co i on średnicy; trzy zegarowe tarcze, nawzajem od siebie niezależne, zwrócone były na zewnątrz w trzech różnych kierunkach, podczas gdy trzy krążki z posrebrzanego szkła skierowane były do środka zamkniętej między nimi przestrzeni i spoglądały odpowiednio mniej więcej na zachód, południe i wschód. W obecnej chwili pierwsze lusterko odbierało bezpośrednio obraz słońca i rzucało jego refleks prosto na drugie, trzecie natomiast zdawało się nie odgrywać żadnej roli. Każde lusterko trzymało się swego chronometru dzięki czterem poziomym pręcikom, drobno ząbkowanym, wbitym pojedynczo z tyłu na jego obwodzie – u góry, na dole, po prawej i po lewej; pręciki te w każdym z trzech wypadków przechodziły na wylot przez chronometr i wystawały po przeciwnej stronie na obrzeżu jego tarczy, której średnica była nieco mniejsza niż cała obudowa zegara.

Pręciki, wprawiane w ruch przez niewidoczne kółka zębate powiązane z mechanizmem chronometrów, mając możność wykonywania najrozmaitszych przesunięć do przodu i do tyłu, zdolne były nadawać lusterkom różne kąty nachylenia; przedni koniec każdego z nich stanowiła mała metalowa kulka w dwóch trzecich uwięziona w większej, niepełnej kuli, wydrążonej w środku i przypasowanej na odwrotnej stronie odpowiedniego lusterka; ten sposób przymocowania sprawiał, że odbijający światło krążek mógł łatwo przechylać się w najrozmaitsze strony.

Codziennie, od świtania do zmierzchu, potrójny ten system śledził słońce w jego biegu. Rankiem lusterko zwrócone ku wschodowi pierwsze przyjmowało na siebie cały snop pałających ogni; po dojściu gwiazdy do połowy nieba popadało w bezczynność, zastępowane przez swoje vis-à-vis. Zatrudnione od świtu aż do wieczora lusterko spoglądające na południe zawsze jako drugie odbijało, potem zaś kierowało niezmiennie w tę samą stronę promieniste emanacje, którymi bez przestanku raził go jeden lub drugi sąsiedni krążek.

W środku potrójnie rozgałęzionego na końcu, skośnego pręta wznosiła się krótka prosta podpórka, tuż przy podstawie rozdzielona na dwie zakrzywione odnogi, tworzące półokrąg o rogach skierowanych do zenitu. Półobręcz ta, prostopadła do idealnie pionowej płaszczyzny, w której znajdował się ukośny pręt, posłużyła za niepełne obramowanie potężnej okrągłej soczewce z dopasowaną do niej poziomą średnicą, przymocowanej od wewnątrz na dwóch sztyftach w najwyższej partii zakrzywionych odnóg.

Soczewka, umieszczona dokładnie na drodze wiązki świetlnej odbijanej wtórnie przez najdalsze z lusterek, położona była równolegle do kierunku zalewających ją promieni.

Maleńki chronometr, którego tarcza zdobiła od zewnątrz górną część jednej z zakrzywionych odnóg, służył do obracania soczewki w ściśle określonych momentach, dzięki subtelnej zależności między jego mechanizmem a przylegającym doń sztyftem.

Dla zapewnienia stabilności całego aparatu, do aluminiowego słupa, dokładnie po przeciwnej stronie soczewki i lusterek, przyśrubowany był poziomy pręt metalowy, zakończony jak połówka hantli tworzącą przeciwwagę kulą.

Ogromna igła magnetyczna, zdająca się pochodzić z jakiejś gigantycznej busoli, przecinała słup w połowie wysokości, wystając jednakowo z obu stron i dzięki swym własnościom magnetycznym służyła do utrzymywania podczas lotów napowietrznego instrumentu wciąż w takim samym położeniu względem stron świata. Jej północny koniec znajdował się dokładnie pod lusterkiem wymierzonym na południe, natomiast południowy jej szpic położony był tak samo, choć w mniejszej odległości, w stosunku do kulistego balastu.

Dolną krawędź słupa podtrzymywały, w charakterze podstawy, trzy małe, zagięte aluminiowe pazury, zupełnie gładkie, przypominające w miniaturze nóżki mebla; wszystkie opierały się końcami na ziemi, zapewniając przez to ubijakowi dostateczne oparcie; po ich zewnętrznej stronie, tam gdzie kończyło się ich regularne, odśrodkowe wygięcie, widoczna była tarcza miniaturowego chronometru, trochę tylko szerszego niż one same.

W połowie wysokości każdego z tych trzech pazurów zamocowane były od wewnętrznej strony trzy cienkie, schodzące się, horyzontalne gwoździe, których końce wchodziły bardzo płytko w obrzeże maciupeńkiego krążka z błękitnego metalu, zawieszonego w ten sposób samotnie poziomo w przestrzeni, dokładnie na osi słupa. Drugi krążek, tej samej wielkości, ale z metalu barwy jasnoszarej, tkwił bezpośrednio nad tamtym w odległości jednego milimetra, podczepiony do cienkiego pionowego pręcika, którego jeden koniec przymocowany był pośrodku jego górnej płaszczyzny, reszta zaś ginęła wewnątrz słupa.

Nieco powyżej poziomu zaczepienia pazurów, w pewnym punkcie obwodu słupa na samym jego dole wprawiona była tarcza ostatniego chronometru.

Pozostawiwszy nam dostatecznie wiele czasu na dokładne obejrzenie baby, Canterel zawrócił, a za nim nasza grupka, i w kilka chwil później staliśmy znów wszyscy jak poprzednio wzdłuż sznurka, który przeskoczyliśmy po raz drugi.

Odgłos lekkiego uderzenia zwrócił niebawem nasz wzrok ku dolnej części aparatu; szary krążek między trzema szponami, obniżywszy się pod naporem swego pręta, raptownie dotknął drugiego i oba przylgnęły ciasno do siebie. Dokładnie w chwili ich połączenia umieszczony pod nimi brunatny ząb uniósł się z ziemi i posłuszny jakiejś tajemniczej sile magnetycznej przywarł od spodu do błękitnego krążka. W uszach odgłosy obu tych uderzeń, na pozór jednoczesnych, zlewały się w jeden dźwięk.

Wkrótce potem rozbłysła soczewka, która wykonawszy raptem ćwierć obrotu wokół swojej poziomej osi, przecinała teraz w poprzek wiązkę świetlną, wysyłaną ukośnie do dołu przez lusterko wymierzone na południe. Skutkiem tego manewru, przechodzące przez to specjalne szkło promienie skupiały się z ogromną mocą na całej warstwie żółtej substancji pokrywającej okrągły dysk pod aerostatem; niektóre z cienkich sznurków w dole siatki rysowały się ledwie dostrzegalnym cieniem na tle owego niespodziewanego rozmigotania. Pod działaniem wytworzonego w ten sposób intensywnego ciepła ugrowa materia musiała zapewne wydzielać lekki gaz, który dostawał się do balonu przez rozchylony otwór, albowiem pokrywa stopniowo się nadymała. Siła wznosząca starczyła wkrótce do uniesienia całego aparatu, który wzbił się łagodnie w przestworza, amalgamat zaś pogrążał się w mroku, gdyż soczewka, wykonując nowe ćwierć obrotu, przestawała skupiać na nim promienie słoneczne.

Kierunek wiatru zmienił się podczas naszego postoju za przegrodą ze sznurka, babę przywiało więc z powrotem do obrazu z zębów, ale linia tego drugiego lotu odbiegała od poprzedniej pod dość rozwartym kątem i tym razem instrument zmierzał do najciemniejszego kąta pieczary, w której drzemał rajtar.

Jeden z dolnych szponów wydłużył się samoczynnie w czasie lotu dzięki wewnętrznej igle, która opuściła się na pół centymetra.

Niebawem balon wyraźnie zwiotczał i aparat, opadłszy na dół, umieścił swoje dwa nieprzedłużone pazury na skupisku ciemnych zębów przynależnych do brzegu podziemnego stawu, natomiast dopiero co ujawniona igła osiadła na ziemi, pośrodku pustej jeszcze dotąd przestrzeni. W chwili lądowania ujrzeliśmy, jak wentyl na czubku aerostatu, ciągle jeszcze otwarty, wypuściwszy odpowiednią ilość gazu, zostaje bezgłośnie zamknięty przez zawieradło, zwyczajny aluminiowy dysk zdolny to skrywać się, to znów pojawiać dzięki obrotom wciąż w tej samej płaszczyźnie, na osi pionowej przebiegającej przez samą jego krawędź. Przez analogię pojęliśmy teraz udział w pierwszej podróży ubijaka soczewki i zaworu, których kolejne poczynania umknęły wówczas naszym niewprawnym oczom.

Szary krążek między trzema pazurami uniósł się właśnie z powrotem do góry, pociągnięty przez pręcik, i znów milimetrowy odstęp dzielił go od błękitnego. Zaraz też, na dowód, że przyciąganie magnetyczne przestało tym samym istnieć, obłożony nikotyną ząb, który odbył napowietrzny lot wraz z aparatem, oderwał się od spodniej strony błękitnego krążka i upadł na ziemię, wypełniając częściowo niedokończony fragment w mozaice. Barwa przybysza harmonizowała z barwą sąsiadujących zębów, praca nad obrazem posunęła się więc odrobinę naprzód dzięki właściwemu ulokowaniu tego maleńkiego wkładu.

Soczewka wykonała ćwierć obrotu w tym samym co zwykle kierunku i emanacje rozgrzanej światłem ugrowej substancji nadęły powłokę. Balon wzniósł się, soczewka obróciła na nowo, igła-przedłużacz zaś powróciła do środka pazura, który służył jej za futerał. Bryza wiała ciągle w tym samym kierunku, ubijak kontynuował więc lot w linii prostej aż do samotnego różowego korzenia w oddali, cienkiego i spiczastego, na który opadł w wyniku kolejnego manewru wentyla.

*

Canterel zabrał wówczas głos, aby wyjaśnić nam rację bytu tego dziwnego powietrznego wehikułu.

Mistrz do granic doskonałości doprowadził był sztukę przepowiadania pogody. Mnóstwo przyrządów, nadzwyczaj czułych i precyzyjnych, pozwalało mu na dziesięć dni naprzód przewidzieć dla określonego miejsca kierunek i moc każdego tchnienia wiatru oraz nadejście, rozmiary, przejrzystość i zdolność skraplania się najmniejszej chmurki.

Aby w przekonujący sposób uplastycznić niebywałą dokładność swoich prognoz, Canterel wymyślił aparat zdolny stworzyć dzieło artystyczne połączonymi siłami słońca i wiatru.

Skonstruował tę właśnie babę, którą mieliśmy teraz przed oczami, i zaopatrzył ją u góry w pięć chronometrów mających regulować wszystkie jej ewolucje – najwyższy otwieraniem lub zamykaniem wentyla, inne zaś wprawianiem w ruch lusterek i soczewki, przez co nadymały za pośrednictwem słonecznych promieni powłokę aerostatu dzięki żółtej substancji, specjalnemu preparatowi wydzielającemu zawsze pod wpływem ciepła pewną ilość wodoru. Sam mistrz wynalazł tę ugrową mieszankę, której unoszące wyziewy tworzyły się tylko wówczas, kiedy soczewka koncentrowała na niej światło promienistej gwiazdy.

W ten sposób Canterel dysponował przyrządem, który z pomocą samego tylko słońca, mniej lub bardziej odsłoniętego, mógł dzięki wykorzystaniu każdego, przewidzianego na długo naprzód prądu powietrznego, przebyć ściśle określoną drogę.

Mistrz zaczął się wówczas zastanawiać, jakiego użyć tworzywa, aby mogło się zrodzić dzieło sztuki. Jedynie sporządzenie drobniutkiej mozaiki mogło jego zdaniem wymagać skomplikowanych i częstych wędrówek aparatu tam i z powrotem. Trzeba było wszakże, by różnokolorowe kawałeczki za sprawą jakiegoś nieciągłego magnetyzmu mogły być na przemian to przyciągane, to zwalniane przez dolną partię ubijaka. Ostatecznie Canterel postanowił wykorzystać pewne odkrycie, poczynione przezeń kilka lat wcześniej, które dawało dotychczas w praktyce znakomite wyniki.

Była to osobliwa metoda, pozwalająca zupełnie bezboleśnie usuwać zęby, bez użycia niebezpiecznych i szkodliwych środków znieczulających.