Logika uniwersum - Bohdan Szymczak - ebook + książka

Logika uniwersum ebook

Bohdan Szymczak

4,0

Opis

Udaj się w niezwykłą podróż do świata alternatywnej rzeczywistości. Dowiedz się, jaką cenę płacą elfy za długowieczność i jak wyglądałoby życie krasnoludów we współczesnym świecie. Poznaj prawdziwego smoka walczącego o swoje dziedzictwo w świecie, w którym smoki są już tylko legendą. Zobacz jak świętowalibyśmy Noc Kupalną, gdyby kult Świętowita dominował w Europie i dyskretnie podpatruj, jak można spędzać wieczory z kosmitką.

 Zobacz, jak wygląda życie pracownika korporacji i dowiedz się, co doprowadziło go do odkrycia największej tajemnicy Wszechświata.

 Kiedy zrozumiesz na czym polega Logika Uniwersum, twoje życie zmieni się już na zawsze...

 Logika Uniwersum – Wszechświat można opisać przez zaledwie trzy Prawdy Obiektywne.

 Kolejna książka autora Pustej Ziemi zabiera czytelnika w podróż po współczesnym świecie, który w alternatywnym wariancie przenika się z rzeczywistością fantasy tolkienowskiego świata elfów, krasnoludów i smoków.

 To również podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o sens istnienia Wszechświata i zrodzonego w nim życia.

Przyszłość, ta dalsza i ta bliższa jest nieodgadniona; Logika Uniwersum próbuje zajrzeć za zasłonę teraźniejszości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Od autora

Lubimy rozważać alternatywny przebieg zdarzeń, czasami wtedy, gdy rzeczywistość, w której żyjemy, jest daleka od naszych oczekiwań, a czasami z racji naszej dociekliwej natury. Dlaczego historia potoczyła się w znanym nam kierunku i czy były jakieś wydarzenia, których zajście lub uniknięcie mogło radykalnie zmienić losy ludzi, kraju, świata? Na te pytania nie ma wiarygodnej odpowiedzi, ale otwierają one drogę do snucia rozważań, mogących stanowić doskonałe zajęcie umysłu i nie mniej przyjemną rozrywkę. Co oczywiste, otwierają pole do dyskusji, gdyż zdań na podany temat może być nawet tyle, ilu jest dyskutantów.

Literatura fantastyczna jest świetną sceną, na której można rozegrać spektakl alternatywnej rzeczywistości głównie dlatego, że nie wymaga ona zachowania absolutnej wierności historycznej. Nic nie stoi na przeszkodzie, by naginając nieco realia, wyobrazić sobie Europę, w której Polska odrzuciła w XI wieku chrześcijaństwo. Co więcej, można zastanawiać się nad tym, jaki mógłby być świat, w którym mityczna Atlantyda istniała naprawdę i co więcej, przetrwała do naszych czasów.

Fantazja nie zna granic. Skoro w umysłach czytelników funkcjonuje pewien stereotyp świata fantasy, pełnego magii oraz zasiedlonego przez rozliczne stwory, tak niezwykłe, jak chociażby smoki, elfy czy krasnoludy, to z równym powodzeniem można i dla takiego wyimaginowanego świata stworzyć alternatywę, w której istnieje on również w otoczeniu współczesności. Czyż nie jest ciekawe, jak taki świat osadzony przez swoich twórców w realiach średniowiecznych, funkcjonowałby w warunkach XXI wieku?

W moim przekonaniu są to tematy inspirujące i stąd znalazły się w niniejszym tomie.

W wydanej wcześniej powieści „Pusta Ziemia” pokazałem futurologiczną wizję odległej przyszłości, którą wyprowadziłem z trzech założeń mogących, według mnie, określić przyszłość świata. Są to: globalizacja, stabilizacja demograficzna oraz struktura społeczna zdominowana przez prekariat. Wychodząc jednak z tych założeń, niekoniecznie świat musi podążyć w kierunku Pustej Ziemi. Można znaleźć inną alternatywę, na przykład taką, jaka jest udziałem mieszkanki Futuarii, z którą bohater jednego z opowiadań spędza niezapomniane wieczory.

We wspomnianej powieści „Pusta Ziemia” znalazło się celowo niewyjaśnione do końca pojęcie Logiki Uniwersum. Tu zostało ono opisane szczegółowo, ale interpretację jego znaczenia i tak pozostawiam ostatecznie czytelnikowi. Liczę na to, że wyprowadzone z kosmologii, termodynamiki i mechaniki kwantowej trzy Prawdy Obiektywne spotkają się z zainteresowaniem. Jest to bowiem eksperyment myślowy, który usiłuje wyprowadzić tezy filozoficzne wprost ze współczesnej wiedzy, co jest niejako procesem odwrotnym do tego, co znamy z historii.

W czasach, gdy nauka dopiero raczkowała, opisem świata zajęły się, niejako z konieczności i w zastępstwie, filozofia oraz religie. To właśnie one przez setki lat dostarczały ludziom substytutu wiedzy. Dzisiaj dzięki postępom nauki można pokusić się o działanie odwrotne i w oparciu o współczesną wiedzę podjąć próbę zbudowania opartej o nią filozofii, która dla swoich wyznawców może pełnić rolę tradycyjnej religii.

O tym, czy przestawiony tu eksperyment okazał się udany, niechaj każdy czytelnik sam zadecyduje.

Zapraszając do lektury tomu „Logiki Uniwersum”, wyrażam jednocześnie nadzieję, że nasz świat nie pójdzie w kierunku, który stanie się życiowym wyzwaniem dla bohatera „Nowego życia”, a „51 szarych masek” okaże się li tylko produktem wyobraźni autora.

 

Bohdan Szymczak

Fantasy

 

I.

Lot przez ocean był długi i nużący. Zapewne, gdybym podróżowała w klasie biznes, wrażenia byłyby całkiem inne, ale cóż… Naczelny od zawsze twierdził, że gazety nie stać na luksusy, to znaczy luksusy dla nas, bo sam korzystał z przywilejów bez ograniczeń. Nie miałam mu jednak tego za złe, tym bardziej, że lot na Stary Kontynent był gratką, która trafiała się tylko wybrańcom. Co skłoniło Naczelnego, by właśnie mnie powierzyć tę jedną, jedyną akredytację, nie wiem, ale miałam świadomość spoczywającej na mnie odpowiedzialności i tej być może jedynej szansy, by wykorzystać tę podróż na stworzenie dzieła swojego życia.

Stary Kontynent nie stał otworem dla gości. O ile jeszcze podróże biznesowe były tolerowane – handel miał się całkiem dobrze – to akredytacje dziennikarskie były wydzielane wyjątkowo oszczędnie, żeby nie rzec skąpo. Szczególnie w ostatnich dniach, gdy ta sensacyjna wiadomość obiegła świat, uzyskanie akredytacji graniczyło niemal z cudem. Za to ruch turystyczny praktycznie nie istniał, ponoć ze względów bezpieczeństwa. Ile było w tym prawdy, nie wiedziałam, ale liczyłam na to, że wiele spraw się wyjaśni, a ja spożytkuję tę wyprawę nie tylko na obowiązkowe wysyłanie korespondencji do redakcji, ale przede wszystkim na napisanie książki, która – co do tego nie miałam wątpliwości – okaże się bestsellerem.

Czy bałam się? Skłamałabym, mówiąc, że nie. Nie było przecież tajemnicą, że nie wszyscy wracali żywi ze Starego Kontynentu. Niektórzy zaginęli bez śladu i do dziś nie ustalono, co się właściwie z nimi stało. Co gorsza, nie było żadnych szans na dojście do prawdy. Prokuratura, która zajmowała się takimi przypadkami, zawsze umarzała śledztwo z powodu braku dowodów, w tym głównego, czyli ciała zaginionej osoby. Nie było instancji odwoławczej, a władze Starego Kontynentu nieodmiennie wskazywały, że każda przybywająca tu osoba została wcześniej uprzedzona o niebezpieczeństwie i była w pełni świadoma ryzyka. Ja również musiałam przed otrzymaniem wizy odbyć stosowną rozmowę w konsulacie, a jej dowód, w postaci mojego podpisu pod groźnym w treści ostrzeżeniem, stanowił załącznik do wizy pobytowej.

Różne myśli przelatywały mi przez głowę podczas lotu, próbowałam też ułożyć sobie jakiś w miarę precyzyjny plan działań na okres trzech miesięcy, na jaki opiewała wiza. Miałam główny cel, jakim było dotarcie do centrum ostatnich wydarzeń i jednocześnie wiedziałam, że właśnie to będzie najtrudniejsze. Mimo wszystko byłam pełna dobrych myśli, a kiedy wreszcie z okna samolotu ujrzałam miasto stołeczne, gdzie miałam wylądować, przepełniała mnie energia i entuzjazm.

Z góry nie dostrzegłam niczego szczególnego. Gdy samolot obniżył lot i ziemia stała się widoczna, zbliżając się do lotniska, ujrzałam krajobraz, jakich wiele w Europie. Z tej wysokości w oczy rzuciła mi się szachownica pól uprawnych, pośród których znajdowały się niewielkie grupy zabudowań. Jakiś czas później pola ustąpiły jednolitej, ciemnej zieleni, w której rozpoznałam obszar leśny a w nim regularne, puste przestrzenie. Domyśliłam się, że to miejsca wyrębu, skąd pozyskuje się drewno. Las ponownie ustąpił miejsca polom, później przelecieliśmy nad jakąś rzeką a zaraz potem zobaczyłam biegnącą w stronę lotniska szeroką autostradę. Pojawiało się coraz więcej zabudowań i mniejszych lokalnych dróg. Lecieliśmy już na tyle nisko, że dostrzegałam mniejsze szczegóły. Jadące po drogach pojazdy nie różniły się od tych jeżdżących po Europie, co więcej miałam wrażenie, że rozpoznaję znajome marki. Nie dziwiło mnie to, gdyż wiedziałam, że któryś z wielkich, światowych koncernów ma tu swoją fabrykę. Przelatywaliśmy już nad przedmieściami, zabudowanymi typowymi domami jednorodzinnymi, jakich wiele i w Europie.

Poczułam coś na kształt lekkiego rozczarowania. Stary Kontynent, owiany takim nimbem tajemniczości, okazywał się na pierwszy rzut oka całkiem zwyczajny.

Lotnisko również mnie nie zaskoczyło. Było typowe i niczym nie różniło się od tych europejskich czy amerykańskich, jednak natychmiast poczułam się niepewnie, gdy zamiast wyjść na zewnątrz po kontroli paszportowej, skierowano mnie do osobnej części budynku, gdzie wraz z bardzo nieliczną grupką obcokrajowców usiadłam w kolejce do pokoju odpraw. Nie czekałam długo i już po paru minutach siedziałam naprzeciw uprzejmego urzędnika, który najpierw skrupulatnie wprowadził dane z paszportu do komputera, potem zweryfikował wizę i moją akredytację dziennikarską, po czym zapytał, a raczej stwierdził oczywisty fakt:

– Pierwszy raz u nas?

Potwierdziłam skinieniem głowy, co on skwitował konkluzją:

– Oczywiście czytała pani ostrzeżenia, ale jak widzę, nie zniechęciło to pani do przyjazdu. Ech, wy dziennikarze, wszędzie chcecie być, a potem są problemy… Zajmijmy się zatem ubezpieczeniem. Dla przyjezdnych jest ono obowiązkowe, zresztą – z pewnością w Europie nikt pani takiego nie oferował, nieprawdaż?

Miał rację. Żadna firma ubezpieczeniowa nie sprzedawała polis ważnych na Stary Kontynent ani zdrowotnych, ani na życie. Uprzedzono mnie, że będę mogła wykupić taką tylko na miejscu. Spojrzałam pytająco na urzędnika, na co on stwierdził:

– Wysokość składki ubezpieczeniowej jest zależna od wskaźnika ryzyka. Musimy ten wskaźnik określić dla pani indywidualnie. Tym zajmie się nasza konsultantka. Proszę przejść do sąsiedniego pokoju. – Ręką wskazał lekko uchylone drzwi.

Weszłam przez nie i zatrzymałam się tuż za progiem, czekając, aż oczy przyzwyczają się do panującego w pomieszczeniu półmroku. Dopiero po chwili spostrzegłam przygarbioną staruszkę, która na mój widok wstała z krzesła i zaczęła iść w moją stronę. Podpierała się drewnianym kosturem i szła z wyraźnym trudem, głośno szurając nogami. Spod zarzuconej na głowę wielkiej chusty, zakrywającej całe ciało, wystawały w nieładzie, zmierzwione siwe włosy. Rozbiegane oczy tylko na chwilę spoczęły na mojej twarzy, a wtedy schrypniętym głosem zaczęła w kółko powtarzać:

– Chodź do mnie, chodź. Wiedźma wszystko widzi. Wiedźma przyszłość widzi. Wiedźma przyszłość ci przepowie. No, chodź, chodź.

Każde zdanie kończyła krótkim chichotem. Nie, źle to określiłam – właściwie to był niesamowicie brzmiący rechot, od którego ciarki przechodziły mi po plecach. Mimowolnie postąpiłam kilka kroków do przodu i stanęłam na środku pomieszczenia, nie wiedząc, co dalej robić. Powoli zaczął opanowywać mnie strach. Drepcząc małymi kroczkami i postukując kosturem, staruszka okrążyła mnie, zrobiła jedno pełne kółko i zaczęła drugie, kiedy światło rozbłysło i do pokoju wszedł znany mi już urzędnik.

– Nie wygłupiaj się, Juliett – powiedział. – Pani jest już wystarczająco przestraszona, a ty znów te swoje żarty… Co ona sobie o nas pomyśli?

Wyciągnął w kierunku wiedźmy rękę, w której trzymał wypełniony formularz. Staruszka wyprostowała się, zrzuciła z głowy chustę, wraz z siwą peruką i wtedy okazało się, że jest całkiem ładną kobietą i do tego młodą – z pewnością nie miała więcej niż trzydzieści lat. Chusta skrywała zwyczajny, formalny strój, jaki i u nas kobiety noszą w urzędach. Długie, ciemne włosy miała gładko zaczesane i upięte w elegancki węzeł z tyłu głowy. Wzięła od urzędnika formularz, po czym w geście przywitania wyciągnęła do mnie rękę i nie tłumacząc ani jednym słowem swojego wcześniejszego zachowania, wskazała mi krzesło przy biurku.

W ciszy przeszła na drugą stronę. Kostur postawiła w kącie pokoju a perukę włożyła do szuflady. Wciąż milcząc, zaczęła metodycznie składać chustę, rzucając przy tym na mnie krótkie spojrzenia. Odniosłam niesamowite wrażenie, że jej wzrok spoczywa na mnie przez cały czas, nawet wtedy, gdy jej oczy były skierowane w inną stronę. A kiedy patrzyła wprost na mnie, czułam, że całe moje wnętrze stoi przed nią otworem. Zdaję sobie sprawę z irracjonalności tych wrażeń i nie umiem ich wyjaśnić, ale kiedy wreszcie, złożona w równiutką kostkę chusta, spoczęła obok peruki a kobieta usiadła naprzeciw mnie, spojrzała na mnie wzrokiem, który mówił: „znam cię doskonale, wiem, po co tu jesteś i czego chcesz”.

Biurko miało duży blat w kształcie litery „L”. Na części, która nas rozdzielała leżała duża płachta, wybrzuszona w środku i widocznie zakrywająca jakiś przedmiot. Kobieta odwróciła się do mnie bokiem, przysuwając się bliżej do prostopadłej części blatu, na której stał komputer. Spojrzała na formularz, po czym zaczęła coś wystukiwać na klawiaturze. Chwilę później odwróciła się do mnie i zapytała:

– Jak długo zamierza pani pozostać u nas?

– Moja wiza jest ważna przez trzy miesiące.

– Tak, oczywiście – to jest maksymalny okres dopuszczalnego pobytu, ale ja pytam, ile czasu faktycznie zamierza pani tu spędzić.

– Czy jest to takie istotne? – teraz ja dopytywałam się o szczegóły.

– Oczywiście. Każdy dodatkowy dzień pobytu zwiększa ryzyko, a to wpływa na wysokość składki.

– Mam zamiar spędzić na Starym Kontynencie całe trzy miesiące – oświadczyłam stanowczo.

Westchnęła cicho, dając niedwuznacznie do zrozumienia, co sądzi o mojej decyzji i formalnym tonem poinformowała:

– Dobrze, zobaczmy więc, co może się w tym czasie wydarzyć. Proszę się nie obawiać, ale muszę przygasić światło. – Uprzedziła mnie, całkiem słusznie, gdyż nie wiem, czy bez tej zapowiedzi nie uciekłabym z tego dziwnego pokoju.

Przycisnęła klawisz zamocowany na pulpicie i światło zaczęło powoli przygasać aż do chwili, gdy w pomieszczeniu zapanował półmrok. Wtedy podniosła leżącą na blacie biurka tkaninę, która – jak się okazało – skrywała dużą kryształową kulę. Uniosła nad nią obie dłonie, coś wymamrotała pod nosem, potem przesunęła ręce w bok tak, jakby ją obejmowała. Widziałam jednak, że nie dotyka powierzchni kryształu, choć cały czas ruszała dłońmi w geście ni to głaskania, ni to pocierania. W okrywającym nas półmroku dostrzegłam naraz światło – słaby blask bijący z wnętrza kuli. Kobieta zbliżyła twarz do jej powierzchni. Niewiele widziałam w ciemnościach, ale jednak dostrzegłam, jak zmieniła się jej twarz. Przybrała wyraz niezwykłego skupienia, a oczy spozierały gdzieś w głąb kuli, cały czas poruszając się na wszystkie strony. Bijące z wnętrza światło, chociaż słabe, okazało się jednak wystarczające silne, by wydobyć z twarzy wiedźmy szczegóły niedostrzegalne wcześniej. Był to wyraz niezwykły – pomieszanie koncentracji i transu. Pomimo panującej ciemności dostrzegłam, jak niemal nieodcinające się od czarnych tęczówek źrenice jej oczu zwęziły się, jakby poraził je blask słoneczny. Cichym, ale jakże przejmującym głosem zaczęła mówić:

– Ciekawość… Ciekawość i sława… Sławy pragniesz, co? Sukces, tylko sukces ci w głowie… O, chcesz się z nim spotkać – zarechotała, jak wtedy, gdy udawała staruszkę. – No, no… Czy warto ci tak ryzykować? – Znów dobiegł mnie rechot, od dźwięku którego skóra zaczęła mi cierpnąć.

Ruchy jej dłoni przybrały na sile. Przesuwała je w różnych kierunkach nad kulą, a chwilami przekrzywiała głowę, jakby chciała zajrzeć do środka z innej strony. W pewnym momencie znieruchomiała. Zdało mi się, że w wyrazie jej twarzy dostrzegam strach a może nawet bardziej grozę. Ruchy stały się gwałtowniejsze, a kiedy znów się uspokoiły, dostrzegłam, że obraz grozy zastąpiła ulga. A może nie? Kobieta przede mną coraz bardziej wydawała mi się inna, obca i niezwykła, a jej emocje trudne do odgadnięcia. Teraz nikogo nie udawała, to nie była odgrywana przez nią scena, jak przedtem ze staruszką. Byłam pewna, że dostrzega we wnętrzu kuli coś, co dla mnie było tylko wrażeniem poświaty.

I nagle… kula zgasła. Otoczyła nas jeszcze większa ciemność. Poczułam ból w ręce – sama, nieświadomie, zacisnęłam prawą dłoń na lewej, ale dopiero teraz odczułam ból wpijających się paznokci. Usłyszałam szczęk przełącznika i pokój zalała fala światła. Odruchowo zacisnęłam oczy, a kiedy je otworzyłam i wzrok przyzwyczaił się znów do światła, zobaczyłam, że blat ponownie był przykryty, zaś towarzysząca mi kobieta coś pieczołowicie wyklikuje myszką na komputerze. Usłyszałam szum drukarki. Wiedźma wzięła wydruk, wstała i podeszła do dużego, zajmującego całą ścianę regału, wypełnionego niezliczoną ilością małych szufladek, opatrzonych z przodu niezrozumiałymi dla mnie symbolami. Chociaż regał był wykonany z nowoczesnych materiałów, przypominał archaiczny mebel, jaki można było kiedyś spotkać w aptekach, a obecnie nieliczne zachowane egzemplarze znajdują się niemal wyłącznie w muzeach. Coś odczytała z wydruku, po czym otworzyła jedną z szufladek. Popatrzyła na jej zawartość, sięgnęła do niej ręką, ale zaraz cofnęła ją, kręcąc przecząco głową. Obróciła się i przeszła do dalszej części mebla, po czym z wyraźnym zadowoleniem wyjęła z kolejnej szufladki jakieś niewielkie zawiniątko. Wróciła na swoje miejsce, usiadła i zwróciła się do mnie:

– Proszę, to jest arkusz analizy ryzyka. – Podała mi wydruk. – I dodatkowo zalecenia bezpieczeństwa. Proszę dobrze zapamiętać to, co za chwilę powiem.

Spojrzała na mnie uważnie, a upewniwszy się, że słucham powiedziała wolno i wyraźnie:

– Niech się pani wystrzega pereł i przystojnych mężczyzn.

Zrobiła krótką przerwę i powtórzyła:

– Niech się pani wystrzega pereł i przystojnych mężczyzn.

Podała mi zawiniątko, które przed chwilą wyjęła z szufladki, mówiąc:

– To jest amulet, który ochroni panią przed urokiem i złymi spojrzeniami.

Zauważyłam, że odruchowo chciała zarechotać, ale zdołała się jakoś powstrzymać i tylko wskazując na zawiniątko – mały skórzany woreczek, udzieliła pouczenia:

– Niech go pani nosi cały czas przy sobie, najlepiej zawiesić go na szyi. Proszę podpisać. – Wskazała miejsce na formularzu. – To pokwitowanie otrzymania amuletu a tu oświadczenie, że otrzymała pani i przyjęła do wiadomości ostrzeżenia.

Podpisałam dokument. Wyczułam, że to niezwykłe dla mnie spotkanie dobiega końca, ale ciekawość powstrzymywała mnie przed odejściem. Spytałam:

– Czy rzeczywiście widziała pani przyszłość w kuli?

Skinęła głową i nieco refleksyjnym tonem wyjaśniła:

– Czas jest jak droga, co biegnie z przeszłości w przyszłość, ale jak każda droga rozwidla się, krzyżuje z innymi, zakręca… W każdym takim miejscu – momencie, człowiek może wybrać inny wariant przyszłości, czasem on sam, a czasem inni lub jakieś okoliczności. To się nazywa los. Ja oglądam te wersje, różne możliwości i stąd wnioskuję o przyszłości. Ta bliska jest pewna, ale im dalej, tym więcej wariantów i więcej wątpliwości.

– Czy uda mi się z nim spotkać? – zapytałam z nadzieją w głosie.

– Tego nie mogę pani powiedzieć. – Teraz przeszła na bardziej oficjalny ton. – To, co jest w zakresie moich obowiązków służbowych przekazałam i opisałam w formularzu.

Widocznie chciała jednak zatrzeć niemiłe wrażenia z początku naszego spotkania, gdyż już w życzliwy sposób zaczęła tłumaczyć:

– Proszę zrozumieć – obowiązuje mnie określona procedura. Ten arkusz analizy ryzyka jest załącznikiem do umowy polisy ubezpieczeniowej i mogę udzielać tylko tych informacji, które w nim zawarłam. Naprawdę nie mogę powiedzieć nic ponad to. Mogę jednak doradzić... Niech pani skorzysta z usług dobrej wróżki albo wiedźmy. W mieście jest ich sporo, tylko...

Zawiesiła na chwilę głos, jakby nie chciała powiedzieć zbyt wiele, ale natychmiast dodała:

– W hotelu podadzą pani namiary na kogoś godnego zaufania. Z mojej strony to wszystko.

Wstała z krzesła, dając znak, że zakończyła moją sprawę, więc i ja wstałam, udając się do wyjścia. Kiedy znajdowałam się już w samych drzwiach, nagle podbiegła i przytrzymała mnie za ramię. Była nieco niższa ode mnie, więc uniosła się na palcach stóp i zbliżając usta do mego ucha, wyszeptała cicho:

– Lepiej daruj sobie to spotkanie. Możesz więcej stracić, niż zyskać.

Wykorzystując moje zaskoczenie, delikatnym, niemal nieodczuwalnym ruchem, wypchnęła mnie z pomieszczenia i jakby bojąc się tego, co zrobiła, szybko zamknęła za mną drzwi, kończąc definitywnie to tak niezwykłe dla mnie spotkanie.

Wróciłam do pierwszego pokoju, gdzie czekał na mnie wcześniej poznany urzędnik. Podałam mu dokumenty. Teraz on sprawdził coś w komputerze, po czym podał mi kwotę składki ubezpieczeniowej, od której zakręciło mi się w głowie. Nagle stało się oczywiste, dlaczego ruch turystyczny praktycznie nie funkcjonował. Szczęśliwie dla mnie, wszystkie koszty pokrywała redakcja, więc bez szczególnych emocji podałam służbową kartę kredytową, z której urzędnik natychmiast pobrał opłatę. Miałam dziwne wrażenie, że wszystko, co zdarzyło się przed chwilą, było tylko przedstawieniem, które w zamiarze miało uzasadniać tak absurdalnie wysoki haracz za pobyt na Starym Kontynencie.

Życząc mi na koniec udanego pobytu, mężczyzna udzielił kilku wskazówek:

– Po pierwsze, niech pani pamięta o ostrzeżeniach od wiedźmy i zawsze się do nich stosuje. Juliett jest, co prawda, trochę szalona, jak one wszystkie zresztą, ale nigdy się nie myli. Poza tym, polisa ma klauzulę wyłączenia odpowiedzialności, jeśli zaistnieje zdarzenie pozostające w związku z zignorowaniem przez panią znanych zagrożeń. Po drugie, proszę unikać nieznajomych – zarówno ludzi, jak nieludzi i po trzecie, proszę nigdy nie być samej w interiorze, tam bezpiecznie jest tylko pod opieką doświadczonego przewodnika. O ile w ogóle można tam mówić o bezpieczeństwie. A najlepiej, gdyby nie opuszczała pani miasta.

Odniosłam nieodparte wrażenie, że urzędnik najchętniej poradziłby mi, abym wręcz nie opuszczała pokoju hotelowego, a najlepiej wsiadła do najbliższego samolotu lecącego z powrotem do Europy. Potraktowałam to jednak jako specyficzną i niezrozumiałą dla mnie niechęć do obcych, może panowała tu swoista ksenofobia?

Przed wyjściem z lotniska chciałam wyrzucić amulet do kosza, jako że racjonalna część mojego umysłu wzdragała się przed tym, co uznawała za przesądy i zabobony. Ostatecznie postanowiłam zachować go w charakterze pamiątki i schowałam do walizki. Nie przeczuwałam jeszcze, że pobyt na Starym Kontynencie podda mocnej weryfikacji mój światopogląd.

Po tej porcji pierwszych wrażeń udałam się wprost do hotelu i zmęczona podróżą, a jeszcze bardziej przygodami na lotnisku, poszłam spać i tak zakończył się mój pierwszy dzień na Starym Kontynencie.

II.

Obudził mnie ból zęba. Początkowo chciałam go zignorować, ale z upływem czasu stawał się coraz silniejszy. Poszperałam w walizce i znalazłam tabletki przeciwbólowe, które zawsze zabieram ze sobą w podróż. Po zażyciu jednej z nich, ból nieco zelżał, ale kiedy przejrzałam się w lustrze, dostrzegłam, że twarz zaczyna mi puchnąć. Nie było wyjścia, musiałam odwiedzić dentystę.

W hotelowej recepcji otrzymałam adres gabinetu. Recepcjonistka, widząc mój opłakany stan, natychmiast tam zatelefonowała i zarezerwowała pilną wizytę za pół godziny.

Na miejsce dotarłam nieco wcześniej i kilka minut musiałam poczekać, aż gabinet zostanie przygotowany do przyjęcia następnego pacjenta. Poczekalnia była pusta. Czekając na wezwanie do gabinetu, rozejrzałam się dość nieuważnie, gdyż ból zęba całkowicie mnie absorbował. Nic szczególnego nie przyciągnęło mojej uwagi. Pomieszczenie było typowe, jak to u dentysty. Znajdowało się w nim jedynie kilka krzeseł i stolik z rozłożonymi kolorowymi czasopismami. Na ścianie wisiały plansze przedstawiające prawidłowe sposoby pielęgnacji jamy ustnej oraz poglądowe rysunki typowych schorzeń stomatologicznych. Coś jednak nie pasowało mi w tych obrazach. Nie miałam jednak możliwości roztrząsać dalej tego zagadnienia, ponieważ poproszono mnie do gabinetu.

Z nadzieją na szybkie zakończenie cierpienia ułożyłam się na fotelu, oczekując diagnozy. Niepokoiłam się o przyszłość i jednocześnie wyrzucałam sobie, że przed wyjazdem zignorowałam dobre rady i nie skorzystałam ze sposobności odbycia wizyty kontrolnej. No cóż, mam kolejną nauczkę na przyszłość.

Tymczasem dentystka prześwietliła ząb, a później dokonała gruntownego przeglądu stanu uzębienia. Kiedy nachyliła się nade mną, miałam dziwne wrażenie, że kogoś mi przypomina. Ten sam rodzaj oczu, mimika, sposób w jaki na mnie patrzyła… Zostawiłam na razie dociekania, gdyż zwróciła się do mnie, mówiąc:

– Jest do opracowania wypełnienie w górnej siódemce, ale to nie ten ząb, który jest przyczyną bólu. Na prześwietleniu nic szczególnego nie widać. To musi być urok – widocznie ktoś rzucił na panią złe spojrzenie.

Przyjrzała mi się uważnie i zapytała:

– Czy nie dostała pani po przyjeździe amuletu?

– Dostałam wczoraj na lotnisku – odpowiedziałam.

– Czy ma go pani przy sobie?

– Nie. – Przyznałam szczerze i bez wahania wyznałam prawdę. – Uznałam go za zabobon i wrzuciłam do walizki.

– No i to są właśnie skutki. – Pokiwała głową, w jej głosie zabrzmiał ton lekkiej nagany, ale zaraz dodała wyjaśniająco. – Stary Kontynent to nie jest Europa. Tu trzeba stosować się do miejscowych zasad. Mogę zapisać antybiotyk, ale lepiej i szybciej będzie odczynić urok. A z siódemką nie powinno się czekać. Trzeba plombować od razu. Zgadza się pani?

Trudno było mi dyskutować w sytuacji, gdy ból pozbawiał mnie już powoli zdolności logicznego myślenia. Wyraziłam zgodę na wszystko i czekałam, co będzie dalej.

Dentystka powiedziała coś do swojej asystentki, która przeszła na zaplecze, sama zaś rozłożyła do pozycji leżącej fotel, na którym siedziałam. Odsunęła lampę oświetlającą dotąd moją zbolałą szczękę i stanęła za moją głową. W tym czasie powróciła asystentka, pchając przed sobą niewielki drewniany stolik na kółkach. Usłyszałam trzask zapalniczki i ujrzałam płomień zapalonej przez nią woskowej świecy. Asystentka zostawiła stolik przy unicie i podeszła do zamontowanego na ścianie przełącznika. Przycisnęła go, gasząc światło. W gabinecie zapanował półmrok rozświetlany jedynie migoczącym światłem świecy. Leżąc na fotelu, patrzyłam wprost na sufit, obserwując rzucany nań cień unitu stomatologicznego. Nawet on budził grozę, przypominając jakiegoś przerażającego stwora, wyciągającego w moją stronę szponiastą łapę, zakończoną strasznym pazurem, w jaki zamienił się obraz wiertła, tkwiącego w końcówce turbiny.

Dentystka podeszła do stolika. Ze stojącej na nim glinianej misy wyjęła cienkie drewienko i zapaliła je od świecy. Przeniosła płomień w głąb naczynia. W górę uniósł się dym – widocznie zapaliła, znajdujący się tam palny materiał. Z innej miseczki wyjęła szczyptę jakiegoś proszku i rzuciła go w ogień, mrucząc coś przy tym pod nosem. Powtórzyła tę czynność kilkukrotnie. Powietrze w gabinecie wypełnił nieznany mi wcześniej zapach o całkiem przyjemnym aromacie, przypominającym trochę kadzidło. Teraz dopiero skojarzyłam dziwne wrażenie, jakie miałam, wchodząc do gabinetu. To był unoszący się w nim zapach, jakże inny od sterylnej woni leków i chemikaliów, do jakiego przyzwyczaiły mnie podobne miejsca w kraju.

Ponownie skupiłam uwagę na lekarce. Teraz podniosła ze stolika niewielki pęczek nieznanych mi ziół. Delikatnie pocierała nimi mój policzek od strony bolącego zęba, wypowiadając słowa, których nie byłam w stanie zrozumieć. To nie była medyczna łacina, ale zupełnie obcy mi język, niekojarzący się z żadnym mi znanym. Kiedy skończyła mówić, wrzuciła zioła do misy, gdzie z trzaskiem zapłonęły dużym płomieniem.

– I po bólu – stwierdziła, gasząc świecę.

Asystentka zapaliła światło. Usłyszałam szum wentylatora i poczułam na twarzy ruch świeżego powietrza. Podczas gdy asystentka odwoziła stolik na zaplecze, lekarka myła już ręce i zakładała niebieskie, nitrylowe rękawiczki. Znów było normalnie, jak w każdym innym gabinecie. Ból zęba znikł tak nagle, jak nagle pojawił się rano.

Oczekiwałam rutynowego zapytania o zgodę na podanie znieczulenia przed wierceniem w chorym zębie. Z takim pytaniem, poprzedzającym leczenie, spotykałam się zawsze w każdym gabinecie. Jednak tym razem znów zostałam zaskoczona. Kiedy fotel został ustawiony na nowo we właściwej pozycji, lekarka nachyliła się nade mną i patrząc mi głęboko w oczy, powiedziała cichym, ale dziwnie przejmującym głosem:

– Nie będziesz czuła bólu!

Nie mogłam oderwać wzroku od jej czarnych oczu, w których z trudem znajdowałam granicę pomiędzy źrenicą a tęczówką. Mimo to zdołałam dostrzec, że kiedy wypowiadała do mnie słowa, jej źrenice powoli rozszerzały się, wywołując u mnie niemal hipnotyzujące działanie. Trudno mi opisać stan, jaki tym u mnie wywołała. Z pewnością nie była to hipnoza i chociaż nawet na moment nie utraciłam świadomości i poczucia czasu oraz miejsca, w którym byłam, to jednak czułam, że nie mam pełnej kontroli nad własnym ciałem. W pół leżałam na fotelu, bezwładna i niezdolna poruszyć żadną częścią ciała. Otworzyłam jedynie szeroko usta, całkiem nieświadomie, choć w pełni własnej woli.

Jestem osobą wrażliwą i źle toleruję ból, a jednak podczas tego zabiegu nie odczuwałam żadnego dyskomfortu. Opracowanie – jak to powiedziała lekarka – głębokiego ubytku w siódemce, okazało się zwykłą rutyną i przebiegło faktycznie bezboleśnie i bez żadnych sensacji. Pomimo braku znieczulenia nie zauważyłam nawet, kiedy trzonowiec został zaleczony.

Teraz, gdy ból zęba nie absorbował już mojej uwagi, zwróciłam ją na tę dziwną dentystkę. Była młoda i bardzo ładna. Jedynie mały, ciemny kosmyk wystawał spod lekarskiego czepka, pozwalając się domyślać, ukrytych pod nim długich włosów. Zanim nałożyła na twarz maseczkę i zasłoniła ją przezroczystą przyłbicą, zdołałam zobaczyć szlachetny profil jej twarzy. Należała do tych nielicznych kobiet, które los obdarzył zarówno urodą jak i inteligencją. Z niezwykłym wdziękiem posługiwała się narzędziami, które w jej ręku przypominały bardziej instrument wirtuoza niż przemysłowy produkt profesjonalnej techniki stomatologicznej.

Po skończonym zabiegu lekarka wystawiła mi rachunek, tłumacząc, że będzie potrzebny podczas ubiegania się o zwrot kosztów leczenia z ubezpieczenia. Podając go, objaśniła:

– Na rachunku są dwie pozycje – pierwsza to leczenie zachowawcze za tę zaplombowaną siódemkę i druga za odczynienie uroku. Za pierwszą czynność nie należy się refundacja, ale w drugim przypadku, jak najbardziej. Jest tylko jeden problem. – Zasępiła się, po czym wytłumaczyła. – Formalnie rzecz biorąc, powinna pani mieć przy sobie cały czas amulet – ten otrzymany w urzędzie.

Poczułam się nieco zagubiona po tym stwierdzeniu, ale dentystka spojrzała na mnie życzliwie i stwierdziła:

– Moją rolą jest leczyć, a nie prowadzić śledztwo. Zresztą, urok mógł zostać rzucony, jeszcze zanim otrzymała pani amulet. Poza tym... One też nie mają stuprocentowej skuteczności. Dobrze, żeby pani o tym wiedziała na wypadek, gdyby ktoś się dopytywał o szczegóły dotyczące amuletu. Niech go pani koniecznie zaraz weźmie i nigdy się z nim nie rozstaje. I… życzę szczęścia.

Uwolniona od bólu podziękowałam jej serdecznie, wciąż nie mogąc uwierzyć w to wszystko, czego doświadczyłam. W drodze powrotnej nagle uświadomiłam sobie, z czym kojarzył mi się jej wygląd i zachowanie. Takie same czarne oczy miała wiedźma na lotnisku. Wtedy nie potraktowałam jej poważnie, szczególnie po tym przedstawieniu ze staruszką. Teraz miałam dowód, że to wszystko działo się naprawdę. To był jednak inny świat, całkiem odmienny od wyobrażeń, jakie miałam przed przybyciem na Stary Kontynent. Dlatego przyjęłam z marszu mocne postanowienie, że nie będę więcej go oceniać. Zdecydowałam, że muszę wszystko traktować serio, niezależnie od tego, jak dziwne może mi się wydać.

Kiedy wyszłam z gabinetu i znalazłam się na ulicy, poczułam się nieswojo. Zdawało mi się, że w oczach każdego napotkanego człowieka jestem bezbronnym celem, łatwą ofiarą, na którą każdy jest w stanie rzucić urok. Byłam przekonana, że każde spojrzenie, które na mnie spoczęło – to faktyczne i to tylko wyimaginowane w mojej wyobraźni, jest z pewnością „złym spojrzeniem” i zaraz odczuję jego negatywne skutki. Zapewne tak musieli czuć się żołnierze na polu walki, atakując wrogie okopy pod ogniem karabinów maszynowych, gdy ze wszystkich stron nadlatywały pociski, a oni sami nie mieli najmniejszej szansy, by schronić się przed tym śmiercionośnym gradem kul.

Nie chciałam więcej ryzykować. Wsiadłam do pierwszej wolnej taksówki i pojechałam prosto do hotelu. Nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenie recepcjonistki, pobiegłam prędko do pokoju. Tam natychmiast wyjęłam amulet z walizki i zawiesiłam go na szyi, przyrzekając sobie, że zdejmę go dopiero po odlocie ze Starego Kontynentu.

Amulet okazał swój potencjał natychmiast, gdy zawisł na mojej szyi. Odczułam wyraźną ulgę i spłynął na mnie spokój. Poczułam się tak, jakbym założyła na ciało niewidzialną, ale niezwykle mocną zbroję. Serce, które przyspieszonym od biegu rytmem biło niespokojnie w mojej piersi, wróciło do swojej zwykłej, spokojnej pracy. Odetchnęłam z ulgą i od razu poczułam się bezpiecznie.

Dopiero później dowiedziałam się, że te przeżycia były tylko efektem psychologicznym, wywołanym u mnie wcześniejszymi zdarzeniami. Żaden amulet nie wywiera takiego wpływu na noszącą go osobę. Jego ochronnego działania nie sposób odczuć, a o tym, że działa można domniemywać tylko z braku negatywnych wydarzeń. Ale taka mądra stałam się dopiero dużo, dużo później. W tamtym momencie, jak każdy neofita, głęboko wierzyłam w magiczną siłę amuletów.

Turyści praktycznie nie przybywali na Stary Kontynent z pozostałych części świata. Nie dziwi zatem fakt, że nie byłam w stanie kupić wcześniej żadnego przewodnika ani nawet zwykłego planu miasta. Turystyka lokalna miała się tu jednak całkiem dobrze, co wywnioskowałam z dostępnych w hotelu licznych folderów, mapek i planów, nie wspominając nawet o wielu ofertach biur turystycznych. Tym, jak widać, Stary Kontynent nie różnił się od naszego świata.

Skorzystałam więc skwapliwie z dostępnych w hotelu materiałów i po południu wybrałam się do miasta, by wreszcie na spokojnie zapoznać się ze światem, do którego przybyłam. Hotel znajdował się niezbyt daleko od lotniska w nowej części aglomeracji, która niewiele różniła się w tej części od każdego dużego, nowoczesnego miasta w Europie. Zdecydowałam zatem udać się do starej, zabytkowej dzielnicy. Wierząc w ochronną moc amuletu, nie odczuwałam strachu i pieszo poszłam do najbliższej stacji metra. Po krótkiej, kilkunastominutowej jeździe wysiadłam na skraju starego miasta.

Przede mną ukazał się zachowany fragment starych murów miejskich z wysoką basztą, strzegącą wejścia do wewnątrz. Bardzo długo czekałam na zielone światło przy przejściu dla pieszych, przecinającym ruchliwą dwujezdniową ulicę, którą jechały liczne samochody a środkiem poprowadzono wydzielone torowisko tramwajowe. W końcu przeszłam na drugą stronę i weszłam do najstarszej, historycznej części miasta.

Znalazłam się w świecie wąskich, brukowanych uliczek, zabudowanych niskimi, starymi domami. Większość była murowana, ale od czasu do czasu trafiało się jeszcze domostwo wykonane z drewnianych, poczerniałych ze starości bali. Ta część miasta nastawiona była na turystów. Niemal w każdym domu znajdował się sklepik lub warsztat, wytwarzający lokalne rękodzieła, chętnie widać kupowane w charakterze pamiątek. Liczne też były mniejsze i większe bary, kawiarnie i restauracje.

Spojrzałam pod nogi na ulicę. Jej powierzchnia była wykonana z kamiennej kostki, którą dawni kamieniarze ułożyli z nadzwyczajną starannością. Większe kamienie o prostokątnym kształcie znajdowały się z obydwu stron blisko skraju, tworząc wyraźne proste linie, wydzielające przylegające do domów wąskie pasma. Być może w ten sposób wyznaczono miejsca przeznaczone dla pieszych albo była to przestrzeń przynależna do stojących obok domów. Może tu handlarze stawiali swoje niewielkie kramy? Pomiędzy liniami bruk był bardziej nieregularny i wykonany z kostek o różnej wielkości. Nie miałam wątpliwości, że ulica pochodzi z zamierzchłej przeszłości, gdyż powierzchnia kamieni była gładka, wyślizgana i wytarta przez niezliczone stopy, które od setek a może nawet tysięcy lat deptały ulicę. Dało się nawet dostrzec płytkie koleiny, pozostawione przez koła wozów, które niewątpliwie tędy przewoziły towary i ludzi.

Szłam niespiesznie, oglądając wystawy i dyskretnie zaglądając ludziom do talerzy, ciekawa serwowanych tu potraw. Tak doszłam do rynku, o regularnym kwadratowym kształcie, na środku którego stał monumentalny pomnik. Przedstawiał nieznaną mi postać, siedzącego na koniu mężczyzny w zbroi, dzierżącego w podniesionej ręce długi, obosieczny miecz. Sądząc po koronie na głowie, musiał to być jakiś tutejszy król, ale nie znając szczegółów historycznych, nie potrafiłam go zidentyfikować.

Pomnik musiał tu stać zapewne od stuleci, gdyż na kamiennym postumencie znalazłam mocno już zatarte płaskorzeźby, przedstawiające sceny bitewne, które jak domniemałam, były dowodem waleczności i sukcesów wojennych przedstawionego na pomniku króla. Zauważyłam też, że pokonani wrogowie nie byli ludźmi, chociaż bardzo ich przypominali. Kiedy obeszłam pomnik dookoła, dostrzegłam, że jedna ściana była pomazana czarną farbą. Ktoś wykonał w nieznanym mi języku napis, który bez wątpienia był głosem protestu wobec postawionej na pomniku osoby.

Zauważyłam również ślady farby na samej postaci. Były trudno widoczne, zaś sama figura nosiła ślady czyszczenia i to zapewne wielokrotnego, gdyż wykonany z brązu odlew w wielu miejscach błyszczał się, w odróżnieniu od reszty powierzchni, pokrytej wieloletnią patyną.

Poszłam dalej, wchodząc w kolejną uliczkę i zatrzymałam się dopiero przed niewielkim sklepikiem, w którym moją uwagę przyciągnęły znajdujące się na wystawie amulety. Zainteresowana weszłam do środka, gdzie wdałam się w dłuższą rozmowę ze sprzedawcą. Był wyjątkowo uprzejmy; długo i szczegółowo opowiadał mi o różnych rodzajach amuletów, ich przeznaczeniu i działaniu. Okazuje się, że nie istnieją takie o działaniu uniwersalnym, które chronią przed wszystkim, więc dobór właściwego ma kluczowe znaczenie.

–Trzeba polegać na fachowcu – stwierdził tonem, nie pozostawiającym wątpliwości, że właśnie jednego z nich mam przed sobą i dodał nieco złośliwie. – Inaczej pozostaje tylko obwiesić się wszystkim na wszelki wypadek. A rezultat i tak będzie marny.

Jak mi dalej wyjaśnił, amulety dzielą się zasadniczo na dwie grupy – o wąskim i szerokim spektrum działania, a najtrudniej dobrać właśnie taki wielofunkcyjny.

Po dłuższej rozmowie za słoną opłatą nabyłam jeden z amuletów o szerokim spektrum działania, który według sprzedawcy nie tylko miał chronić mnie przed wszelakim złem, ale jeszcze przynieść szczęście i sprawić, że zrealizuję wszystkie swoje zamiary. Chociaż byłam niemal pewna, że redakcja nie zwróci mi tych kosztów, to nie żałowałam własnych pieniędzy, wierząc mocno, iż nie tylko zapewniam sobie bezpieczeństwo, ale dodatkowo dokonuję dobrej inwestycji.

Teraz byłam już całkiem pewna, że zostałam zabezpieczona przed wszelkimi nieszczęściami. Mając zawieszone na szyi obydwa amulety, z pełną wiarą w szczęśliwą przyszłość, uznałam, że drugi dzień na Starym Kontynencie przyniósł mi w sumie same korzyści i z tym przekonaniem powróciłam do hotelu.

Leżąc już w łóżku, chwilę przed zaśnięciem, jeszcze raz wróciłam myślami do gabinetu dentystycznego. Przypomniałam sobie wiszące w poczekalni plansze. Co było w nich takiego niezwykłego? Dotknęłam językiem swoich zębów. No tak – najpierw są siekacze, potem niewielkie kły, za nimi przedtrzonowce i trzonowce. Zęby mądrości – te atawistyczne cechy, odziedziczone po zwierzęcych przodkach miałam tylko dwa w dolnej szczęce. Pozostałe dwa nigdy mi nie wyrosły. Naraz mnie olśniło. Tam na planszy widziałam narysowaną masywną szczękę z wielkimi ostrymi zębami, jakby cała przednia część składała się z zaostrzonych kłów. A do tego reklama pasty i jakiejś dziwnej szczoteczki do czyszczenia. Kim może być posiadacz takich zębów?

Znów poczułam się niepewnie, więc dotknęłam swoich amuletów i uspokojona, że są ze mną, zapadłam w sen.

III.

Następnego dnia rano dotarł do mnie wreszcie, wyczekiwany od samego przylotu, e–mail. Naczelny zawiadamiał, że jego kontakty zadziałały i załatwił mi miejscowego, jak się wyraził, „opiekuna”. Jim Ashen – bo tak nazywał się ten facet – miał ponoć zdolność załatwienia każdej sprawy i zgodził się również towarzyszyć mi w podróży po Starym Kontynencie. To była dobra wiadomość, gdyż siedzenie w nieskończoność w mieście nie dawało szansy na stworzenie dzieła mojego życia, a wcześniej obiecałam, że sama nie wyruszę w interior.

Zadzwoniłam niezwłocznie do nieznanego mi jeszcze „opiekuna” i umówiłam się na dwunastą. Jego biuro mieściło się w centrum, całkiem niedaleko hotelu. Uznałam, że półgodzinna przechadzka mi nie zaszkodzi i zamiast jechać taksówką, poszłam pieszo. Ulice były dość licznie zapełnione przechodniami, jak zwykle o tej porze. Kiedy zbliżałam się do jednej z głównych ulic miasta, do moich uszu doszły odgłosy jakiegoś gwaru, z którego od czasu do czasu wyłaniały się głośne okrzyki. Za rogiem ujrzałam dość zdumiewającą scenę. Środkiem ulicy szedł pochód złożony z krasnoludów. Przysunęłam się do samego krawężnika, by przyjrzeć się im z bliska. Po raz pierwszy miałam tak bezpośredni kontakt z nieludźmi. Wszyscy byli niscy – nawet najwyżsi z nich nie przekraczali półtora metra – a jednocześnie niezwykle silnie zbudowani. Krępa, umięśniona sylwetka musiała skrywać wielką siłę i to nie tylko fizyczną, gdyż zdecydowanie i silną wolę mieli wypisane na twarzach.

Wydali mi się bardzo do siebie podobni, ale miałam świadomość, że to efekt nieznanego dla Europejczyka wyglądu obcych postaci. Zaciekawił mnie ten pochód, więc ruszyłam wraz z nim, nie opuszczając wszak chodnika. Skierowałam wzrok na najbliższego krasnoluda. Zwróciłam uwagę na jego twarz, której grubo ciosane rysy wpisywały się w posturę całej krępej postaci. Długa, ciemna broda, spleciona w fantazyjny, gruby warkocz sprawiała dziwne i niesamowite wrażenie. Krasnolud niósł z zadziwiającą lekkością wielki, ciężki kilof, który niedbale oparł o ramię, jakby nie odczuwając wcale jego niemałego przecież ciężaru. Cały pochód szedł równym, miarowym krokiem, którego pogłos odbijał się od ścian, stojących wzdłuż ulicy domów. Słyszany wcześniej gwar i okrzyki pochodziły od ludzi na ulicy, gdyż uczestnicy pochodu szli w milczeniu, ale było ono tak wymowne, że nawet ja – postronna obserwatorka, niezorientowana w temacie – nie miałam wątpliwości, że toczy się tu jakaś próba sił, gra o coś niezwykle znaczącego dla uczestników pochodu. Jakaś zaciętość i skrywane zacietrzewienie biło od tych nieludzi, którzy w ten sposób chcieli okazać swoją determinację w nieznanej mi jeszcze sprawie.

To nie były postacie z bajki o sierotce Marysi i krasnoludkach, które z pieśnią na ustach chadzały do pracy. To szły żywe istoty, inne od ludzi w wyglądzie, ale nie w emocjach i uczuciach.

Zwróciłam uwagę na ludzi znajdujących się na chodniku. Większość nie zwracała szczególnej uwagi na pochód, widać własne sprawy pochłaniały ich bardziej albo też tego typu zdarzenia były tu na porządku dziennym. A jednak zauważyłam grupki młodych mężczyzn okazujących wyjątkową wrogość krasnoludom. To oni wznosili nienawistne okrzyki, które podkreślali niedwuznacznymi gestami. Byłam świadkiem incydentu, kiedy jeden silnie zbudowany mężczyzna z ogoloną głową podbiegł nagle do idącego skrajem jezdni krasnoluda, chcąc wyrwać mu z dłoni drzewce transparentu, który ten trzymał nad głową. Zadziwiłam się szybką reakcją małego nieczłowieka, który wysunął lewą rękę, jakby od niechcenia odpychając napastnika. Siła tego ruchu okazała się jednak tak duża, że człowiek poleciał gwałtownie w bok, przewrócił się i jeszcze kilkakrotnie przekoziołkował na chodniku. To wywołało wściekłość jego kompanów, którzy z zaciśniętymi pięściami podbiegli w trzech do krasnoluda. Natychmiast jednak zatrzymali się, widząc jak idący w następnym rzędzie nieczłowiek zdjął z ramienia kilof i sam stanął przed napastnikami. Musiał budzić ogromny respekt, gdyż mężczyźni obrzucili go jedynie stekiem wyzwisk, po czym cofnęli się a następnie wrócili do swego kolegi, który wciąż oszołomiony upadkiem, niezdarnie podnosił się z ziemi.

Pochód zbliżał się do miejsca, gdzie jak wiedziałam, znajdowała się siedziba rządu. Nad głowami krasnoludów pojawiły się duże transparenty zapisane w ich języku i jednocześnie chórem tysięcy gardeł rozbrzmiały skandowane hasła. Niestety, nie byłam w stanie ich zrozumieć. Pochód raptownie zatrzymał się. Ujrzałam, że drogę zastawiły mu barierki, za którymi równymi rzędami stały oddziały policji w pełnym bojowym rynsztunku. Widok rosłych mężczyzn zasłoniętych dużymi prostokątnymi tarczami, odzianych w ochronne stroje i kamizelki kuloodporne, noszących na głowach kaski z opuszczonymi przyłbicami, budził respekt, który dodatkowo wzmacniały trzymane w dłoniach charakterystyczne czarne pałki. Jednak to, co na mnie robiło tak wielkie wrażenie, nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na protestujących krasnoludów.

Po chwili przed barierkami pojawiły się sterty starych opon i gęsty, czarny dym począł unosić się w powietrze.

Dostrzegłam, że wszyscy przypadkowi przechodnie szybko ewakuowali się z pobliża, natomiast idący wcześniej wzdłuż pochodu młodzi mężczyźni zaczęli gromadzić się po jednej stronie. Nie trzeba było mieć dużej wyobraźni, by przewidzieć dalsze wydarzenia. Kiedy pierwsze kamienie i żelazne mutry uderzyły z głośnym chrzęstem o tarcze policjantów, poczęłam wycofywać się, ograniczając swój dalszy udział w wydarzeniach do wykonania z oddali serii zdjęć. Tego typu dziennikarstwo nie było nigdy moją domeną. Zawsze uważałam, że zdobycie zdjęcia z pierwszej linii frontu nie jest warte ryzyka, jakie nieodłącznie się z tym wiąże. A może to moja delikatna, kobieca natura powstrzymywała mnie przed obecnością w pobliżu tak brutalnych wydarzeń...

Wkrótce moje obawy potwierdziły się. Usłyszałam głuchy odgłos wystrzałów z granatników a po chwili wiatr przywiał woń gazu łzawiącego. Z daleka widziałam latające w obydwu kierunkach puszki, znaczące swój lot smugami gazu. Znów zwróciłam uwagę na siłę krasnoludów, którzy bez problemów odrzucali granaty łzawiące na odległość z jakiego wystrzeliwała je wcześniej policja. Gdzieś z boku dostrzegłam jakąś kotłowaninę, widać grupa agresywnych mężczyzn zdecydowała się zaatakować bezpośrednio demonstrację. Ujrzałam podjeżdżający do barierek pojazd opancerzony i usłyszałam syk pracującej armatki wodnej, zamocowanej na górze pojazdu. To policja silnym strumieniem polewała zarówno ludzi jak i krasnoludów. Widząc, że rozpoczyna się regularna bitwa, zaczęłam odchodzić, a odgłos wystrzałów z broni gładkolufowej tylko skłonił mnie do przyspieszenia kroku i opuszczenia niebezpiecznego terenu.

Do biura Jima Ashena dotarłam z półgodzinnym opóźnieniem, co skwitował pełnym zrozumienia stwierdzeniem, że tu – w stolicy – trzeba się liczyć z całkiem częstymi wydarzeniami tego typu, jako że jest to miejsce, do którego zjeżdżają wszyscy, by protestować.

Mój „opiekun” okazał się niewysokim, mocno już łysiejącym mężczyzną w średnim wieku. Niezwykle bezpośredni i otwarty, od zaraz zaproponował przejście na „ty”. Rozmawiał ze mną, a jednocześnie zajmował się tysiącem innych spraw. Odbierał liczne telefony i sam też gdzieś wydzwaniał, w sympatyczny sposób prosząc mnie o wyrozumiałość samą mimiką twarzy i ruchem wiecznie gestykulujących rąk.

Siedziałam już u niego prawie godzinę, zdołałam wypić kawę, którą zaparzył, gdzieś w przelocie między jednym a drugim telefonem i coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że Naczelny chyba się pomylił albo to jakiś żart, gdyż szansa na załatwienie przez Jima czegokolwiek wydaje się całkiem nierealna.

Piłam kolejną kawę, którą zaparzyłam sobie sama, bo mój gospodarz był tak pochłonięty swoimi czynnościami, że sam poprosił, bym się obsłużyła. Właśnie w tej chwili zwątpienia, gdy zamierzałam już opuścić jego biuro, przyszedł kurier z przesyłką. Mój gospodarz otworzył kopertę i podał mi znajdujące się tam dokumenty ze słowami:

– No i załatwione. To dokumenty z Ministerstwa, uprawniające do wjazdu do Strefy. Wystawione na nas oboje.

Moja twarz wyrażała zdumienie pomieszane z zaskoczeniem. Z pewnością miałam całkiem głupią minę, więc chcąc zatrzeć złe wrażenie, jakie musiałam wywierać, siedząc dotąd naburmuszona w milczeniu, zawołałam z entuzjazmem:

– Niesamowite, jak to zrobiłeś? Chyba cud!

– Nie jestem magiem – odpowiedział zupełnie na serio i dodał: – Mam liczne kontakty, ot co.

Teraz już na spokojnie zapytałam:

– Czy to znaczy, że możemy tam lecieć i się z nim spotkać?

– Spokojnie, nie tak od razu. Jeśli myślisz o – chwilę dobierał słowo – o audiencji, to do tego jest jeszcze daleka droga. Na razie masz zgodę od administracji, by dostać się do strefy zamkniętej. To już bardzo wiele, gdyż cały teren jest strzeżony i bez specjalnego pozwolenia nie ma najmniejszych szans, by się tam dostać. A bez wjazdu do Strefy nie ma co marzyć o spotkaniu. Teraz skontaktuję się z jego pełnomocnikiem i poproszę o spotkanie. Ale to trochę potrwa. Nie jestem pewien, czy to problem procedury, czy też etykiety. Te sprawy są nowością dla wszystkich. Ani ja, ani nikt inny nie ma tu żadnego doświadczenia. Trudno mi powiedzieć, ale na pewno nie dostanę odpowiedzi wcześniej niż za kilka dni.

Zobaczył moją rozczarowaną minę i szybko zaproponował:

– Wiem, że chcesz zobaczyć interior, więc pojedźmy samochodem. To zabierze nam parę ładnych dni, a w tym czasie zwiedzisz co nieco…

Oczywiście przyjęłam tę propozycję i umówiliśmy się na wyjazd jutro rano. Od tej pory Jim organizował już wszystko, a ja stałam się biernym uczestnikiem wycieczki, na której miałam poznać od podszewki Stary Kontynent. Obiecywałam sobie wiele…