Lot pustaka - Krzysztof Detyna - ebook

Lot pustaka ebook

Detyna Krzysztof

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skorumpowany wójt prowincjonalnego miasteczka ginie w tajemniczych okolicznościach, ale… na tym nie kończy się jego droga. Trafia do Zaświatów, w których spotyka znane z historii zmarłe osobistości.

Czy jego mało wyrafinowane metody zdobywania i sprawowania władzy sprawdzą się także po śmierci?

Czy cwany polski wójt poradzi sobie w świecie, w którym znaczące role odgrywają Leonidas, Kleopatra, Churchill i Juliusz Cezar?

Kto okaże się skuteczniejszy w rozgrywce o najwyższe stanowisko prezesa rady krainy zmarłych?

Gdy osobowości wielkiego formatu zmierzą się z małomiasteczkowym zaprzaństwem, w Zaświatach rozpocznie się prawdziwa “gra o tron”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 262

Oceny
4,1 (30 ocen)
14
8
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alirose

Dobrze spędzony czas

Ironiczna, zabawna, ale chyba wolę Facebookowe felietony pana Krzysztofa ;)
10
KingaElzaPL

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka,l Długo czekała na przeczytanie i nie dlatego, że się nie spodobała tylko czekała na większe zasoby mojego czasu. Wiedziałam po pierwszych już stronach, iż będę musiała ja połknąć możliwie jak najszybciej. Klimat trochę przypomina mi serię świata dysku Terryego Pratcheta czy jak to się tam pisze 🤪🙈
00
A_g_a_

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest specyficzna. Odmóżdżająca. Relaksująca i pełna humoru i zwrotów akcji. Tego czasem trzeba :)
00
AgnieszkaMrozek

Nie oderwiesz się od lektury

Przezabawna książka
00
magda151289

Dobrze spędzony czas

Czytałam książkę w pociągu, cel osiągnięty - Podróż minęła błyskawicznie. Książkę czyta się lekko i przyjemnie, jest romans, jest krwawo, są zwroty akcji. Czego więcej chcieć?
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Słowo od Autora

Nowicjusz

Przemówienie

Lawenda i Ryby

Wielki Powrót

Danse Macabre

Frykcje i Frakcje

Źli do Kości

Cisza przed Bzdurą

U nas w Pędzlach

Młoteczek

Krwawe demony i Jajka sadzone

Jaki piękny Świat

Napisy - Scena po Napisach

Podziękowania

W ofercie wydawnictwa HM

Zapowiedzi

LOT PUSTAKA ® Krzysztof Detyna
Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reproduk-cja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgo-dy twórcy.
Wydanie pierwsze Wojkowice, 2022 ISBN: 978-83-962704-5-0Redakcja i korekta: Wydawnictwo HM… Ilustracja na okładce: E.Raj Opracowanie okładki: E.Raj Skład: Wydawnictwo HM…WYDAWNICTWO HM… E-mail: [email protected] Telefon: 518833244 Adres: ul. Sobieskiego 225/9 42-580 WojkowicePrzygotowanie wersji ebookAgnieszka Makowskawww.facebook.com/ADMakowskaWydanie papierowe dostępne na: www.wydawnictwohm.pl

Ogromne podziękowania dla Marcina Halskiego, za spełnienie mojego wieloletniego marzenia.

Drogi Czytelniku!

Powieść, którą trzymasz w rękach, powstała z połą-czenia pasji do komedii i chęci tworzenia. Mam nadzie-ję, że rezultat tej syntezy przyprawi Cię o niejeden uś-miech.

Przed napisaniem tej książki tworzyłem muzykę do gier video. Wnoszenie mojego wkładu do wykreowa-nych już uniwersów było wielkim zaszczytem i sprawiło mi tak ogromną przyjemność, że wywołała ona we mnie pragnienie ciągłej pogoni za pracą kreatywną. Oba-wiam się, że to pragnienie potrwa już do śmierci. To, co trzymasz w ręku, to pierwszy jej efekt (pogoni za pracą, nie śmierci!).

Życzę Ci przyjemnej lektury!

Z poważaniem,

Krzysztof Detyna

Charakter Wiesława Pigwy najlepiej oddawał stan jego łazienki, w której to zawsze trzymał dwa ręczniki – pierwszy do twarzy i ciała oraz drugi do dupy i dla gości. Był człowiekiem dumnym, szczególnie z pełnionej przez siebie funkcji. Piastował urząd wójta zapomnianej nawet na niektórych mapach gminy Pędzle, zarządzanej przez niego z taką samą niefrasobliwością, z jaką obchodził się z ręcznikami.

Śmierć Wiesława na tę chwilę pozostawała zagadką.

W momencie gdy nastąpiła, miał zbyt dużą liczbę promili we krwi, by wiedzieć, że to jego ostatnie chwile. Gdyby zdawał sobie z tego sprawę, zapewne umierałby z żalem, że odchodzi tylko jako wójt i nie zdążył zrealizować swoich prawdziwych ambicji.

Żałowałby tym bardziej, że kampanię „PigWin” na kolejne wybory samorządowe zdołał bezbłędnie rozplanować. Na wiece wyborcze zamierzał jeździć odmalowanym Fordem Transitem z jaskrawym napisem „PigWagon” na boku, a przez tylne drzwi wehikułu rozdawać niezdecydowanemu elektoratowi pigwówkę. Potem miały dziać się wielkie rzeczy, a przynajmniej tak jeszcze za życia Wiesław przewidywał.

Nie mógł jednak przewidzieć tego, że śmierć okaże się dopiero początkiem jego politycznej kariery.

***

Przeźroczysty urzędnik o intensywnych, orzechowych oczach spojrzał na Wiesława i z domieszką rezygnacji w głosie wyburczał:

– Dzień dobry. Imię, nazwisko? – Mówiąc to, postukał znacząco pogryzionym długopisem w biurko.

– Gdzie ja jestem? – zapytał były wójt z wahaniem.

– Umarł pan. Imię, nazwisko? – mruknął mężczyzna nieco głośniej, ale wcale nie bardziej wyraźnie.

– Pigwa, Wiesław – odpowiedział jakby automatycznie, rozglądając się po osobliwym pomieszczeniu

– Data?

– Chwila! Moment! Wróćmy do tego poprzedniego. Jaja se pan robisz? Co to znaczy „umarł”?

– Następny się trafił. – Urzędnik westchnął. – Jaka data śmierci, się pytam.

– Jakiej śmierci? Panie! Co tu się dzieje? – domagał się wyjaśnień zagubiony Wiesław.

– Dobra, inaczej. Który dzisiaj jest?

– A z jedenasty luty już będzie. – Były wójt pogładził pokaźny wąs, jakby ten miał zdolność nawiązywania łączności z kalendarzem.

– Jedenasty lutego… O! To tak jak Whitney Houston i Kartezjusz. Fajnie.

– Co fajnie?! Jaki Houston? Co pan, do jasnej cholery?! – frustrował się Wiesław, wciąż rozglądając się po pokoju zastawionym szafkami na dokumenty.

– Serio? „I Will Always Love You”? „I Have Nothing”? Nic to panu nie mówi? – podpowiedział mu kilka hitów urzędnik nieco śpiewniejszym, choć nadal niewzruszonym tonem.

– Co mi pan tu śpiewa?! – Lokalny polityk z Pędzli poderwał ciężki zad z krzesła.

– A co, mam Kartezjusza śpiewać? Zresztą nie będę panu teraz wszystkiego tłumaczyć, bo od tego jest Buddy. Jak pan taki ciekawski, to tu są broszury. Proszę sobie wziąć i poczytać – dodał zbywającym tonem i wskazał kupkę kolorowych ulotek leżących na biurku, równie przeźroczystych, jak on sam.

Wiesław tylko rzucił na nie okiem, ale zaraz podniósł wzrok na siedzącego za biurkiem mężczyznę.

– Jaki Badi? O co w tym wszystkim chodzi? Jeśli to twoja sprawka, Marian, to czekaj ino łapserdaku, ja ci się jeszcze odegram – odgrażał się Wiesław do potencjalnie ukrytej kamery.

– Buddy, nie Badi. To taki opiekun nowicjuszy. Każdy dostaje z przydziału jednego na okres wstępny. Pański powinien zaraz się zjawić. W międzyczasie nadamy panu numer PESEL.

– Przecież ja już mam PESEL.

– PESEL, czyli Powszechny Ewidencyjny System Ektoplazmicznej Ludności. Jest pan duchem.

Były wójt zdębiał.

– Panie! Ja nie wiem, co tu się wyprawia, ale u nas w Pędzlach, jak ktoś komuś takie żarty robi, to go później rózgą leją albo się takiemu na łeb wiadro zimnej wody wylewa.

– Uprzejmie przepraszam za spóźnienie! – Buddy wykrzyczał zza pleców Wiesława.

– A tyś kto!?

– Dzień dobry panu, jestem Buddy. Uprzejmie informuję, że odbędzie pan ze mną wprowadzenie, ale to do piero po zebraniu. Akurat dzisiaj mamy bardzo wyjątkowe okoliczności i musimy się tam stawić. Trzeba się śpieszyć, bo zaraz się zacznie.

– To już teraz? – dopytał urzędnik, podnosząc orzechowe oczy znad protokołu przyjęcia Wiesława, który gapił się na nich, nie rozumiejąc ani słowa.

– Obawiam się, że tak.

– A niech to. No to lecimy.

I polecieli.

***

Kiedy Wiesław otworzył oczy, siedział na trybunach ogromnej, owalnej areny, o wiele większej niż wyremontowany za jego kadencji stadion piątoligowej drużyny piłkarskiej FC Pędzle. Mało brakowało, a w zeszłym sezonie wskoczyliby do czwartej ligi, ale ich główny napastnik i nadzieja drużyny – grający z numerem siedem Marcin Gąbka – wyjechał do Wielkiej Brytanii do pracy w jednym z tamtejszych wielkopowierzchniowych sklepów.

Były wójt dokładnie nie liczył, ale zasiadał w przynajmniej trzysetnym rzędzie. Z jakichś przyczyn bardzo dobrze widział arenę i słyszał rozmowy krzątających się na jej środku przeźroczystych oficjeli, mimo braku nagłośnienia. Choć na co dzień miewał problemy nawet z ojczystą mową, niespodziewanie rozumiał wszystkie języki obce, którymi się posługiwali, a nawet miał wrażenie, że sam mógłby się z kimś dogadać za ich pomocą. Nie on jeden zdawał się bez trudu rozszyfrowywać lingwistyczny miszmasz. Po jego lewej stronie zasiadał słuchający z zainteresowaniem Buddy, a po prawej odnalazł zapatrzonego w scenę poznanego wcześniej urzędnika, którego żylasta dłoń nadal trzymała przeźroczysty długopis.

W centrum areny ustawiono jedenaście krzeseł, a grupa dostojnie wyglądających, przeźroczystych osobników chaotycznie próbowała odszukać przypisane im miejsca. Wiesławowi kojarzyło się to z początkiem każdego wesela, na jakim był, a był na wielu, często nawet niezaproszony.

– Uff, jeszcze się nie zaczęło. Zdążyliśmy. – Buddy odetchnął z ulgą.

– Co się nie zaczęło? I jak my się tu tak rychło znaleźli? – spytał były wójt, nie siląc się nawet na sceniczny szept.

– Posiedzenie sztabu kryzysowego. Zaraz się zacznie.

– To są jakieś hece! Pięknieś się za przegraną w wyborach odegrał, Marian! Nie wiem, jakich żeś mi capie tabletek do gorzały nawrzucał, że teraz przeźroczyste ludki widzę, ale jak cię ino dorwę, pacanie jeden, to ci nogi z dupy powyrywam. Myślałeś, że nie widziałem, jakżeś u mnie w gabinecie ostatnim razem przy barku majstrował. Niech no ja cię tylko we wsi spotkam!

– Szszsz… – uciszał Wiesława niematerialny jegomość z rzędu wyżej. – Proszę o spokój, powaga sytuacji tego wymaga. – No pięknie. Teraz ludki też mnie widzą – mruknął do siebie pod nosem Wiesław i odwrócił się w stronę współwidza. Kiedy to zrobił, zobaczył za sobą rzędy przeźroczystych sylwetek, pnące się po wznoszący łagodnym łukiem horyzont trybun, które sięgałyby aż po sufit, gdyby takowy tam był.

Umarli mieli na sobie zróżnicowane stroje, od fartuchów szpitalnych, przez zbroje i wojskowe mundury z różnych epok, po kąpielówki, bikini, a nawet zauważył jeden kostium torreadora. Dostrzegł też takich z odciśniętym logo samochodu na czole, od Wartburga po Opla, ale i tak najwięcej pojawiało się mundurów i fartuchów.

Znaczna część widowni wydawała się pogrupowana w sektorach, tak jak na meczach rozdziela się kibiców zwaśnionych drużyn piłkarskich, co przypomniało Wiesławowi, że z kibicami zespołu FC Pędzle nikt się nawet nie chciał zwaśnić, i były wójt posmutniał.

Odruchowo westchnął, a z przygnębienia szybko wyrwał go osobliwy, wiercący w nosie zapach wypełniający arenę. Wiesław uznał za dziwne, że nie poczuł go wcześniej, i w ten sposób odkrył, że nie oddycha. Przy pomocy szybkiego testu ustalił też, że może, ale nie musi wciągać powietrza do płuc. Postanowił wstrzymać oddech tak długo, aż zabraknie mu tlenu.

I wstrzymał.

I nie zabrakło.

– Czy ci wszyscy ludzie nie żyją? – zapytał, bo coś zaczęło do niego docierać. Brak oddechu był całkiem niezłą wskazówką.

– Uprzejmie informuję, że nie żyją wszyscy, co do jednego – rozwiał jego wątpliwości Buddy. – Widzę, że zaczyna pan rozumieć sytuację.

– I mnie też szlag trafił? Nic mnie nie boli, nawet w plerach nie rypie, jak ma w zwyczaju. A jak żem umarł, to jakim sposobem? Za cholerę nie pamiętam.

– Pewnie, że nie boli, bo nie ma co boleć. Proszę wybaczyć, w normalnych warunkach poświęciłbym więcej czasu na wytłumaczenie wszystkich zawiłości nowego bytu, ale posiedzenie sztabu kryzysowego zaraz się zacznie, więc pozwolę sobie przekazać panu wersję ekspresową. Nie ma nieba, nie ma piekła, są duchy. Jesteśmy w świecie duchów. Pan jest duchem, ja jestem duchem, oni są duchami. Wszyscy.

– Jak to wszyscy? Ilu was tutaj jest? Na cholerę to zebranie? – dopytywał się, starając sięgnąć wzrokiem do ostatniego rzędu trybun. Bezskutecznie.

– Jakieś sto osiem miliardów umarłych. Na zebranie sztabu kryzysowego mają obowiązek stawiać się wszyscy, tego wymaga demokracja. Zebranie jest potrzebne, bo to, że nic nie boli, nie znaczy, że duchy nie mają problemów.

– Matko z córką! Sto osiem miliardów i każden jeden się tu udziela?! U nas w Pędzlach tośmy się w sześciu na naradzie dogadać nie mogli.

– Debatują tylko te upiory na środku, czyli Rada Główna, choć teoretycznie kodeks dopuszcza udział publiczności. Publiczność jest z reguły świadoma, że niewiele może wnieść do debaty, bo Rada i tak składa się z najwybitniejszych przedstawicieli naszego rodzaju. Niektóre grupy są z przyczyn technicznych wykluczone z obrad; na przykład neandertalczycy lub inni wcześni homo sapiens. Ci sprzed stu tysięcy lat nie mają zbyt wiele do powiedzenia, bo nie posiadają dostatecznie rozwiniętego języka.

– A jak to jest, że ja was rozumiem, jak po innemu gadacie? – dziwił się Wiesław.

– To jedna z zalet bycia duchem. Rozumiemy i posługujemy się wszystkimi językami.

– Oprócz neandertalczyków?

– Bełkot w dowolnym języku to nadal bełkot. Śmierć rozszerza paletę języków, nie intelekt.

– Dać im kamienie do łupania, to się sobą zajmą – dogryzł kąśliwie, i jak gdyby od niechcenia, cichy do tej pory urzędnik, z nieobecną miną bawiąc się długopisem.

– A tamci to kto? – dociekał Wiesław, wskazując na przeciwległą stronę trybun.

– Tamci naprzeciwko to dżumowcy, niżej od nich Wojny Światowe, a ta mała grupa bardziej zwęglonych umarłych to Pompeje. – Buddy zakreślał kolejne sektory. – Tam dalej razem siedzą Hiroshima i Nagasaki, potem Hiszpanka, krucjaty, wreszcie Tutsi i Hutu. Ci przemoczeni to wielka powódź w Chinach i tsunami na Oceanie Indyjskim, a szczypiory pod sceną to wielki głód w Europie z czternastego wieku.

– Czyli idzie poznać, jak kto umarł? – Były wójt ciekawie przyglądał się duchom na trybunach.

– Jak się dobrze przypatrzeć, to można.

– Ale po mnie nie widać – stwierdził po wstępnych oględzinach Wiesław. – Chyba że…

– Rany mogą być wewnętrzne, mógł pan mieć zawał, wylew, wypadek samochodowy albo...

– Marian! Ten łachmyta zasrany! A wydawało mi się, że widziałem, jak mi coś do flaszki sypie, truciciel jeden! Oberwie ci się, draniu, co żeś zadarł z Pigwą!

– Naprawdę pan sądzi, że został otruty? To raczej mało prawdopodobne, bo większość dostępnych trucizn działa bardzo powoli. Osobiście badałem kiedyś to zagadnienie. – Młodzieniec chwilowo sposępniał, przypominając sobie okoliczności wspomnianych badań.

– Zapamiętaj sobie raz na zawsze Badi, że jak ktoś jest łajza, to nie ma takiego łajdactwa, do którego by się nie posunął – ciągnął swój wywód Wiesław. – A Marian to łajza wyjątkowa. Nie dość, że ewidentny truciciel, to jeszcze pozrywał moje plakaty wyborcze we wsi! To też z pewnością jego sprawka.

– Proszę o ciszę – upomniał ktoś z tłumu. – Zaczyna się.

I się zaczęło.

***

Buddy uznał, że tym razem trafił się dobry skład Rady. Rozpoznawał zdecydowaną większość osobistości zasiadających na scenie, gdzie miejsce prezesa zajmował – ponownie wybrany zdecydowaną większością głosów na poprzednim posiedzeniu sztabu – Winston Churchill. Obok zasiadali kolejno: Juliusz Cezar, Napoleon Bonaparte, Leonidas I, Kleopatra, Aleksander Macedoński, Sun Zi, Krzysztof Kolumb i Mahatma Gandhi. Pozostałych dwóch oficjeli Buddy nie znał, co i tak nie było złym wynikiem w porównaniu z Wiesławem, który nie rozpoznawał nikogo.

Pierwszy z dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn zwracał na siebie uwagę nienaturalną pozycją na krześle. Przechylał się w usilnej próbie podsłuchania innych obradujących. Był w podeszłym wieku, odziany w dobrze skrojony garnitur i gdyby nie dziwna poza oraz zbyt szeroki, jakby sztucznie przylepiony uśmiech, wyglądałby całkiem normalnie. Drugi wydawał się jeszcze starszy, choć twarz skrywał w cieniu dziwnego nakrycia głowy. Resztę jego oblicza umiejętnie kamuflowała długa broda. Spod nietypowej czapki wystawały jeszcze dłuższe włosy zasłaniające policzki.

– Szanowni zebrani! – Winston Churchill zwrócił się do publiczności donośnym tonem i z powagą w głosie. – Dziękuję, że przybyliście. Przepraszam za tak nagłe zwołanie zebrania, ale sytuacja jest skrajnie krytyczna. Zagrożeni jesteśmy wszyscy i nie ma czasu na picie herbatki. Obawiam się, że wybiła dla nas najczarniejsza godzina.

– A wiesz ty, co to za jeden, ten gruby, co na dole gada? – drążył temat Wiesław.

– Ci na dole to najwięksi światowi przywódcy i inne wybitne osobistości. Tworzą Radę Główną sztabu kryzysowego. Ten gruby… to znaczy, ten który gada, to obecny prezes, Winston Churchill. W sytuacjach kryzysowych prezes zwołuje zebranie, na którym jedenastu z najznamienitszych przedstawicieli martwej ludzkości obraduje nad metodami rozwiązania zaistniałego problemu. Ten, kogo pomysł przejdzie największą liczbą głosów, pełni funkcję prezesa aż do następnego posiedzenia i tak dalej.

– Czyich głosów?

– Szanownej publiczności, rzecz jasna – poinformował uprzejmie Buddy, przesuwając wzrokiem po widowni.

– I często ten sztab zwołujecie? – dopytywał się Wiesław. – Ejże, pytam się o coś…

Buddy nie odpowiadał. Całą jego uwagę skupiła na sobie młoda dziewczyna siedząca kilka miejsc za Wiesławem.

Wyróżniała się z tłumu piękną opalenizną i popielatymi włosami sięgającymi jej do ramion. Miała piękną, sportową sylwetkę. Kiedy ich wzrok się spotkał, zawstydzony Buddy momentalnie odwrócił głowę. Był o ułamek sekundy szybszy niż ona, przez co nie zdołał zauważyć, że dziewczyna zrobiła dokładnie to samo, a jej przeźroczyste policzki lekko się zarumieniły.

– Halo, pytam się! Często ten cały sztab zwołujecie? – dopominał się o odpowiedź zmarły wójt.

– Uprzejmie przepraszam. Różnie. Średnio raz na trzy, cztery lata, ale Winston jest prezesem już od pięćdziesięciu.

– Pięćdziesiąt lat?! – zdziwił się Wiesław. – Matko Boska, ładnie się chłop nachapać musiał. W ten czas to idzie z dziesięć chałup postawić.

– Jak już mówiłem, sytuacja jest dramatyczna – kontynuował ze sceny Winston. – Nasze źródła potwierdziły, że wczoraj w nocy, na uniwersytecie w Glaubenfurcie, niejaki doktor Walter Wulter wynalazł nowy rodzaj cegły.

Ujawnienie faktu, iż to właśnie cegła jest tematem obrad, momentalnie wywołało na trybunach poruszenie. Wśród miliardów widzów natychmiast rozpoczęły się rozmowy i szepty. Ich natężenie szybko narastało, wkrótce stając się nieznośne.

– Prognozuje się, że nowa, łatwa w produkcji i lekka, choć nadzwyczaj wytrzymała „Cegła X”, w ciągu najbliższych dwóch lat całkowicie wypchnie z rynku ściany z płyty kartonowo-gipsowej, bloczków komórkowych i kratówek…

– Wara od ścian! – wykrzyczał ktoś z tłumu, na co reszta widowni zareagowała gromkim okrzykiem aprobaty.

– Dobrze rozumiem, żeście się tu o cegłach biadolić zebrali? – dopytał Wiesław.

– Materiały budowlane to dla duchów bardzo ważna sprawa, szczególnie jeśli chodzi o te używane przy stawianiu ścian. Duchy uwielbiają przenikać przez ściany – tłumaczył Buddy.

– Co takiego?

– Z każdym nowym wynalazkiem w dziedzinie ścian wiąże się ryzyko, że nie będzie można przenikać, a to dla wszystkich zjaw tragedia rangi najwyższej.

– A to nie można tak po bożemu, normalnie przez drzwi włazić?

– Ściany stanowią lwią część niemal każdego budynku, a to ogranicza lub spowalnia dostęp praktycznie wszędzie. Duchy nie lubią chodzić dookoła. Nie po to nie żyjemy, żeby sobie drogi nadkładać. – Mrugnął do Wiesława. – Zresztą są już na rynku drzwi antywłamaniowe o tak gęstej konstrukcji, że i te potrafią stanowić problem.

– I te upiory to one tak na poważnie się tym przejmują? Są jeszcze inne metody…

– To jest dla nas niezwykle ważne – przerwał mu lekko zirytowany Buddy. – Wie pan, co się działo, gdy ludzie wynajdowali żelbet? Wtedy to dopiero wybuchła panika. Na posiedzeniach sztabu kryzysowego zawsze są emocje. Czasem większe, czasem mniejsze, ale częściej większe. Ich poziom zależy też w dużej mierze od tego, kto siedzi na arenie. Najlepiej było kilka lat temu, jak w Radzie zasiadali Michael Jackson i Borys Jelcyn.

– Michael Jackson? To może jeszcze Elvisa do tej rady se weźcie.

– Jak umrze, to pewnie weźmiemy. – Uśmiechnął się, widząc zaskoczoną minę Wiesława. – Zresztą pozostałych członków rady powołuje prezes. Tak stanowi kodeks. Kodeks stanowi wszystko! – podkreślił.

– Ciszej! Chcę posłuchać – upomniał go ponownie zniecierpliwiony urzędnik i przewrócił orzechowymi oczami.

Przekrzykiwany przez publiczność Winston musiał kilkakrotnie apelować o spokój, zanim poziom decybeli pozwolił mu na kontynuowanie przemowy, co potwierdzało, jak silne emocje temat ścian wywoływał u duchów.

A była to kwestia niesłychanie istotna z uwagi na określaną kodeksem relację pomiędzy światem żywych i światem duchów, o co Wiesław również dopytał pomimo próśb o ciszę coraz bardziej poirytowanego urzędnika.

Buddy uprzejmie tłumaczył, że duchy mogą odwiedzać świat żywych – co zresztą mają w zwyczaju robić dość często – ale mogą w niego ingerować tylko w wyznaczonym przez kodeks zakresie. Szczególnymi przywilejami cieszyło się ministerstwo importu, zajmujące się sprowadzaniem rozmaitych dóbr ze świata żywych, które ktokolwiek inny słusznie nazwałby kradzieżą. Podczas gdy przedmioty drobne, takie jak: długopisy, okulary, rękawiczki czy klucze duchy potrafiły zwędzić, kierując się chęcią zaspokojenia kleptomaniackich zapędów, tak na przykład parasole najczęściej kradzione były masowo z barów i restauracji.

Najczęściej jednak znikało prawdziwe jedzenie, które smakowało duchom o wiele bardziej niż jego przeźroczyste odpowiedniki z zaświatów. Nawet zwykły suchar ze świata żywych potrafił zachwycić ducha smakiem bardziej niż rodzimy, choćby najlepiej przyrządzony stek z argentyńskiej wołowiny czy kaczka w pomarańczach. Warunkiem importowania dóbr był jednak brak jakiejkolwiek interakcji z żyjącymi. Decyzje o takim działaniu, tylko w wyjątkowych przypadkach, podejmować mogła wyłącznie Rada Główna na zebraniu sztabu kryzysowego.

– Wstępna analiza gęstości właściwej „Cegły X” z dużą dozą prawdopodobieństwa wskazuje, że przenikanie będzie znacznie utrudnione, o ile nie niemożliwe. Wnioskuję zatem o głosowanie w sprawie natychmiastowej ingerencji w świat ludzki celem powstrzymania finansowania dalszych badań nad projektem doktora Waltera Wultera.

– Zgłaszam sprzeciw! – skontrował wypowiedź Winstona zasiadający kilka krzeseł obok sławny myśliciel i autor Sztuki wojennej, generał Sun Zi. – Ty, Winston, to dobry jesteś tylko w obronie, ale na ataku nie znasz się wcale. Odetniesz finansowanie, to znajdzie się inny inwestor i cały ten projekt cegły znów ruszy z kopyta. Wroga najlepiej okrążyć. Trzeba okrążyć ten uniwersytet!

– Mamy środki do analizy przebiegu rozwoju projektu „Cegły X” i w miarę eskalacji problemu, możemy podjąć bardziej ekstremalne działania, adekwatne do sytuacji. Kiedy nadejdzie właściwy czas…

– Tak, tak, będziemy bić się na plażach. Już to słyszeliśmy – włączył się do rozmowy Leonidas.

Króla Sparty łatwo było dostrzec nawet z najbardziej odległego rzędu upiornej areny. Masywny wojownik górował nad resztą członków sztabu, sprawiając wrażenie raczej ochroniarza niż uczestnika zebrania. Nawet siedząc, musiał być wyższy od niejednego stojącego mężczyzny, a idąca w parze ze wzrostem szerokość umięśnionej sylwetki dodatkowo wzbudzała podziw.

– Okrążyć uniwersytet! – powtarzał Sun Zi. – Nie ma drogi do pokoju. To pokój jest drogą – podsunął aforyzm własnego autorstwa Mahatma Gandhi.

Już sama myśl o pokojowym rozwiązaniu podziałała na nerwy Leonidasa.

– Ty, Mahatma, jesteś fajfus, zawsze byłeś fajfus i zawsze będziesz fajfus – przerwał po raz kolejny Spartanin. – A tego całego Waltera Wultera to najlepiej zwabić w jakiś wąski przesmyk górski i wtedy…

– Oj, Leonidasie, nie znasz się. Wy, Spartanie, zawsze tak wąsko myślicie, a tu otwiera się przed nami cały ocean możliwości – wtrącił nonszalancko Krzysztof Kolumb. – Ja proponuję zebrać co najmniej trzy statki, mogą być karawele, byle ładowne, zacumować jak najbliżej uniwersytetu i ukraść… przepraszam… wydzierżawić zasoby ludności rdzennej czy tam studentów z wymiany zagranicznej. Nie tylko jakiegoś doktora. Potem, jak wiatr dobrze w żagle zawieje, to się to wszystko razem z cegłami do nas szybciutko zwiezie i ecco fatto.

– Cisza! – zarządził Winston i chwilowo wszyscy się uspokoili.

W międzyczasie Buddy zdążył wytłumaczyć Wiesławowi, że taki porządek obrad sztabu kryzysowego to w zasadzie norma i trzeba było widzieć, jak wyglądała debata, kiedy ludzie wynaleźli pleksiglas, wcześniej płytę pilśniową, a jeszcze wcześniej mur pruski zwany potocznie fachwerkiem. Wiesław zapytał, czy zdarzają się inne tematy zebrań niż ściany, a gdy otrzymał odpowiedź przeczącą, uznał to za dziwne, bo u nich w Pędzlach to się i o budowlance, i o wódeczce, a czasem i o babach na zebraniach gadało.

Urzędnik z długopisem w dłoni ponownie zwrócił im uwagę na głośność ich rozmowy, używając poważniejszego tonu, właściwego dla nauczycielskiej groźby rozsadzenia kolegów ze szkolnej ławki.

– Może ktoś z pozostałych obradujących ma jeszcze jakieś pomysły? – dopytał Winston.

– Sprawie trzeba zaradzić i to jest pewne – odpowiedział na wezwanie Anglika Napoleon Bonaparte, wypowiadając „r” we właściwy dla Francuza sposób. – Nie wyobrażam sobie życia pośmiertnego bez przenikania. Mój ojciec przenika, dziadek przenika, pra i prapradziadek przenikają, i ja też, merde, przenikać będę!

– Nie możemy sobie w tej sytuacji pozwolić na krótkowzroczność! Nie walczymy tutaj tylko o dobro nasze, ale o dobro naszych martwych dzieci i martwych dzieci naszych martwych dzieci. Nie wiem jak szanowni koledzy, ale ja uważam, że każde z nich ma niezbywalne prawo przenikać przez ściany, doświadczając życia pozagrobowego w taki sam sposób, w jaki i nam dane go było od zawsze doświadczać. Pamiętajmy, że to od nas zależy, jakie zaświaty tworzymy dla przyszłych martwych pokoleń – włączył się do dyskusji jeden z dwóch nierozpoznanych wcześniej przez nikogo mężczyzn, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Był to nieżyjący prezydent Stanów Zjednoczonych, Richard Nixon, odruchowo prezentujący sztuczny, wyborczy uśmiech.

– Co uważa reszta?

Wiesław podpytał Buddy’ego o to, kim jest „sepleniący kurdupel z ręką w klapie kamizelki” i „uśmiechnięty dziadek w garniturze”, ale zanim zdążył usłyszeć odpowiedź, obydwaj ponownie zostali uciszeni przez poirytowanego ich donośną rozmową urzędnika.

Tymczasem na scenie Cezar rozglądał się na boki, a Aleksander Wielki czekał na to, co powie Kleopatra, by móc się z nią zgodzić. Ta z kolei opowiedziała się za koncepcją Winstona dotyczącą sabotażu finansowania projektu, po czym koncepcję w rekordowym czasie poparł również Aleksander.

– Czy to już wszystkie propozycje?

Cezar, który został zamordowany podczas bardzo podobnego zebrania, pogładził trzęsącą się dłonią swoją przeźroczystą togę, odnajdując w niej palcami liczne otwory. Wziął zbędny, głęboki oddech i wymamrotał pod garbatym nosem automotywacyjną frazę, która od ponad dwóch tysięcy lat dodawała mu otuchy przy wystąpieniach publicznych.

– Dasz radę. Podbiłeś całą Galię… dasz radę – wybąkał do siebie.

– Pytam ostatni raz. Czy to wszystkie propozycje? – Urzędujący prezes ponaglał zebranych.

– Jeszcze ja bym chciał coś powiedzieć – odezwał się w końcu dawny imperator Rzymu, spoglądając podejrzliwie na obradujących, jakby spodziewał się, że zaraz dobędą noży. Wstał z krzesła i wyszedł na środek sceny krokiem przypominającym skradanie.

– Co ty zawsze, Juliusz, na tych obradach taki nerwowy jesteś? – zapytał z przekąsem Leonidas, na co tłum zareagował śmiechem. – Nikt tu nie jest przeciwko tobie. Sami przyjaciele, bezpieczna przestrzeń.

– Odwagi w nim tyle, co w perskim podrostku! Przed Kleopatrą zgrywałeś wielkiego zdobywcę, a boisz się zwykłych obrad? – dogryzał Macedończyk, po czym puścił oczko w stronę królowej Egiptu.

Domagający się wyjaśnień Wiesław otrzymał od Buddy’ego informację, jakoby zalecający się do Kleopatry Aleksander Wielki był najprawdopodobniej zazdrosny o to, co łączyło ją z Cezarem za życia, choć wcześniej podobno podrywał też Michaela Jacksona, więc nikt nie wiedział, jak poważnie traktuje to flirtowanie. Wójt uznał układ za skomplikowany, po czym stwierdził, że to pewnie swingersi, bo czytał o takich w lokalnej gazecie.

Wykpiony przez Aleksandra Cezar zaczerwienił się na tyle, na ile przeźroczysta twarz może się zaczerwienić. Nerwowo popatrzył za siebie na puste krzesło, z którego przed chwilą wstał, a później w stronę najbliższego wyjścia. Miał dziwne wrażenie, że dostrzega w drugim rzędzie postać… Brutusa. Było to tylko złudzenie, ale odruchowo wykonał kilka szybkich, lecz niezdarnych kroków w stronę drzwi, niefortunnie się potykając i gubiąc sandał.

– Nie zamierzasz nawet nic powiedzieć? Doprawdy wstyd. Młoda, głupia byłam. – Kleopatra schowała twarz w dłoniach, bardzo zadbanych jak na osobę zmarłą.

– Co za osioł.

– Okrążyć osła!

– Oko za oko uczyni tylko cały świat ślepym – uspokajał Gandhi.

– Fajfus!

Ubliżająca Cezarowi Rada Główna zaskarbiła sobie sympatię tłumu, bo w jego szeregach było bardzo wielu obywateli rzymskich, którzy wyjątkowo źle wspominali dawnego dyktatora i obciążające imperium wydatki na utrzymanie armii.

Miarka się przebrała, gdy po raz kolejny głos zabrał Leonidas:

– Wnoszę o dodatkowy punkt obrad w sprawie zakupu sandałów na rzepy dla Julka – powiedział, wywołując rozbawienie widowni. Szczególnie głośno śmiali się zmarli zwolennicy triumwiratu.

– A w dupę Jowisza wsadźcie sobie całą tę Radę i cały ten sztab! – oznajmił Cezar i dość nierozważnie ruszył ku wyjściu z areny tuż obok sektora Galijczyków zabitych w jego podbojach. – Wychodzę!

I wyszedł.

***

Wiesław przez chwilę spoglądał na Radę dyskutującą w wybrakowanym składzie.

– I co teraz? – zapytał Buddy’ego.

– Wygląda na to, że mamy impas. Rada nie może kontynuować obrad w niepełnym składzie. Tak stanowi kodeks.

– A jak jeden wyjdzie, tak jak ten w szlafroku, co na jednej nodze przed chwilą z areny spieprzał? – zaciekawił się szczerze pędzlanin. – Obawiam się, że kodeks nie przewiduje takiego wypadku. Właściwie to nie przewiduje żadnych wypadków, bo duchy wszystkie wypadki zasadniczo mają już za sobą. Nie przewiduje się zdarzeń losowych, odstępstw od reguł, braku dostępności ani zwolnień chorobowych.

– Ciszej – wycedził urzędnik przez zaciśnięte na końcówce długopisu zęby.

Winston zwrócił się do widowni i pozostałych obradujących, proponując, aby pomimo braku członka Rady Głównej głosowanie nad koncepcją sabotażu finansowania projektu „Cegła X” mogło się odbyć. Zdania były podzielone.

– Rada musi być w komplecie! – rozbrzmiał głos kogoś, kto chyba chciał wypowiedzieć się w imieniu wszystkich.

– Nie możemy głosować w niepełnym składzie.

– Głosujmy, pal sześć z Julkiem – sprzeciwił się Nixon, ale bez przekonania.

– Nie można! Kodeks to świętość! – apelował tajemniczy mężczyzna z długą brodą.

– Jak zaraz nie zagłosujemy, to ja też wyjdę – zagroził Kolumb.

– Ja bym chciała mieć to już za sobą. Nudzi mi się.

– Kleopatra ma rację. Zgadzam się z Kleopatrą. – Niemal odruchowo zgodził się Aleksander, choć jego wzrok równocześnie przyciągnęły gęste, rude loki Kolumba.

– Och, putain! – Przekleństwo w ustach Napoleona wybrzmiało zaskakująco łagodnie.

– Weźmie ktoś ten sandał? – domagał się Leonidas, choć sam nie miał zamiaru ruszyć się z krzesła.

– Sam bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie.

– Zamknij się, Gandhi.

Różnica zdań wynikająca z bezprecedensowej sytuacji nie pozwalała pozostałym członkom Rady dojść do porozumienia na tyle długo, że widownia również zaczęła przejawiać oznaki niepokoju.

– A nie mogą se innego chłopa na szybko dobrać? – zapytał Buddy’ego Wiesław.

Urzędnik obrócił się w ich stronę z irytacją.

– Rada to bardzo skrupulatnie wyselekcjonowane zgromadzenie. Prezes długimi miesiącami, a czasem nawet i latami, rozpatruje nominacje. Nie można tak po prostu…

– Panie Prezesie! – wykrzyczał z trybun urzędnik, rzucając na ziemię długopis. – Zgłaszam kandydaturę niejakiego Wiesława Pigwy na uzupełniającego członka Rady Głównej. Jako wieloletni pracownik biura przyjęć chciałbym wyrazić swoją profesjonalną opinię, że pan Wiesław spełnia wszystkie należyte kryteria i wymogi, zarówno prawne, jak i etyczne, dotyczące potencjal nych reprezentantów Rady. Kandydat ponadto dysponuje ogromnym doświadczeniem, gdyż za życia również pełnił funkcję publiczną jako zarządca pokaźnej jednostki administracji państwowej.

– Przecież on nie żyje od dwudziestu minut! To gołym okiem widać! – zauważył Napoleon. – I taki ktoś ma zasiadać w Radzie? – Pan Wiesław jest w naszym świecie nowy, owszem, ale to właśnie dlatego jego świeża i obiektywna perspektywa może się przyczynić do wybrania właściwej strategii działania – tłumaczył urzędnik.

– Skandal! – wykrzyczał ktoś z Rady.

– Nie do pomyślenia! – wtórował Richard Nixon przez sztucznie utrzymujący się na jego twarzy uśmiech.

– Za świeży, jeszcze życiem śmierdzi – dołączył kolejny głos.

– Nie można!

– Kodeks nie pozwala – potwierdził spod dziwnego kapelusza zakamuflowany starzec.

– Okrążyć kodeks! – wyrwał się znów z pomysłem Sun Zi.

– Państwo wybaczą, ale jako pracownik administracji doskonale znam kodeks i po nowelizacji artykułu siedemdziesiąt tysięcy osiemset trzydziestego czwartego, ustęp drugi, punkt dwieście piętnasty, zezwala się na to, aby nowicjusz zasiadał w Radzie – skontrował te uwagi urzędnik. – Wystarczy zgoda prezesa.

– A mnie się on nawet podoba – powiedziała Kleopatra. – Uroczy ma ten swój wąsik.

– Kleopatra dobrze mówi – odruchowo potwierdził zdanie poprzedniczki Aleksander Wielki, ku własnemu zdziwieniu. Wąs faktycznie był obiektywnie uroczy.

– Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać wyboru.

– Jak Mahatma jeszcze jakąś złotą myśl zaserwuje, to i ja stąd wyjdę. Weź go wpuść, Winston, bo będziemy tu siedzieć do usranej, prawdziwej śmierci – podpuszczał Leonidas. – Decyzja i tak ostatecznie należy do ciebie, no chyba że wątpisz w to, czy wąsacz nie zaproponuje czegoś lepszego niż ty sam. Tylko nie zastanawiaj się za długo, bo wszystkie ściany już zdążą powymieniać i całe to posiedzenie, i wszystkie pomysły, i całe nasze przenikanie będziemy mogli co najwyżej ateńskiemu psu w zapchlony tył wsadzić.

Winston Churchill od zawsze dobierał członków rady skrupulatnie, analizując nie tylko wkład, jaki dany kandydat mógłby wnieść do obrad, ale również potencjalne zagrożenie ze strony nowego, politycznego rywala. Winston rywala w Wiesławie nie widział. Właściwie to nic nie widział w Wiesławie. Nic poza okazją do zaskarbienia sobie sympatii tłumu na poczet reelekcji. Jako rasowy polityk doskonale wiedział natomiast, co może mu zaszkodzić, a do tych rzeczy zaliczała się zwłoka. Zdawał sobie sprawę z tego, że Leonidas ma rację i tłum może go bardzo łatwo obwinić o niepotrzebne zwiększanie ryzyka powstania nowych, nieprzenikalnych ścian, spowodowane brakiem zdecydowanych działań. A ściany od zawsze były dla duchów najważniejsze.

Urzędnik o orzechowych oczach usiadł dopiero wtedy, gdy dopingowany oklaskami przeźroczystych rąk Wiesław schodził z trybuny na scenę. Krzesło było jeszcze chłodne od martwego tyłka pędzlanina, kiedy zajął je Buddy. Przysiadł się on do pomysłodawcy wystawienia uzupełniającego członka Rady, by zadać bardzo ważne pytanie.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał.

Urzędnik odpowiedział mu, równocześnie szukając pod krzesłem porzuconego długopisu:

– Bo się wam gęby nie zamykały.

Wchodząc na scenę, Wiesław oszczędnym skinieniem przywitał Churchilla i resztę. Zanim premier Wielkiej Brytanii zdążył ten gest odwzajemnić i wskazać mównicę, wójt już go wyminął, kierując się pewnym krokiem w miejsce, z którego tamten wcześniej zwracał się do zebranych.

Oglądany ze sceny ocean niematerialnych głów przypomniał mu ostatni festyn, jaki zorganizował we wsi jeszcze za życia. Impreza odbywała się na stadionie klubu FC Pędzle w czwartek, na jeden dzień przed śmiercią Wiesława. Z okazji zbliżających się walentynek wójt gminy – w swej niepohamowanej hojności – sfinansował z pieniędzy podatników występ zespołu Instant Playback, którego umiejętności sceniczne ironicznie zawierały się w nazwie zespołu. Wiesław odczuwał zadowolenie z frekwencji, a przemarznięci mieszkańcy Pędzli nie byli zadowoleni z tego, że robi się im festyn w środku tygodnia, i to w lutym.

Kiedy znalazł się już na samym środku, rozglądnął się na boki w poszukiwaniu mikrofonu, którego nie było, bo nie był potrzebny. Nie dając prezesowi szansy na formalne udzielenie głosu, Wiesław zaczął przemawiać, a jego słowa – pomimo braku jakiegokolwiek sprzętu – dały się słyszeć miliardom martwych, przeźroczystych uszu.