Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o wędrowaniu, miłości i przyjaźni…
Wrzesień 1975 roku. Czworo maturzystów z warszawskiego Okęcia odbywa kilkudniową, osobliwą podróż po północnej Polsce. W drodze wędrowcy mierzą się z absurdami i koszmarami PRL-u, a jednocześnie spotykają ludzi pełnych pasji i nadziei. Bohaterowie opowieści dotykają tajemnic ukrytych za zasłoną codzienności, poznając przy tym potęgę miłości i przyjaźni. Ta peryferyjna odyseja pełna jest humoru, szalonych przygód i niespodziewanych zwrotów akcji.
„Lotnicho” to niezwykła powieść ukazująca obraz pokolenia, które w latach 70. XX wieku dojrzewało do uczestnictwa w ruchu przywracającym wolność Polsce i znacznej części Europy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Marek Stokowski, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Małgorzata Piotrowicz
Korekta: Renata Kufirska-Biegajło
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Reprodukcja obrazu na okładce: © Mariusz Stawarski
Zdjęcie autora: © Piotr Wiesław Rudzki
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67915-98-4 (EPUB); 978-83-67915-99-1 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
W niedzielę wieczorem, zaraz po Bolku i Lolku ogłoszono, że nazajutrz – na zaproszenie Pierwszego Sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej towarzysza Edwarda Gierka – przybędzie do Warszawy z przyjacielską wizytą roboczą Sekretarz Generalny Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji towarzysz Gustaw Husak wraz z delegacją partyjno-rządową na szczeblu ministrów i generałów.
I już wiedziałem, że nie będzie chemii.
Miałem ochotę ucałować prosto w usta nasz telewizor lampowy Neptun, tak jak dzień później, przy powitaniu przed samolotem, towarzysz Gierek całował wargi tego jaszczura z czechosłowackiej, bratniej mafii.
Z miejsca przestało mnie kręcić w brzuchu. Nasza chemica straciła władzę, może na krótko, ledwo na przedpołudnie poniedziałkowe, ale w tym czasie nie była w stanie zaatakować mnie pytaniami ani sprawdzianem. Zatriumfowały na całej linii: Układ Warszawski i dyktatura proletariatu.
Zamknąłem zeszyt. Cuchnął molami, które się lęgły w gazach technicznych. Wziąłem gitarę i urządziłem solowy koncert: a-moll, D-dur, a-moll, C-dur, F-dur, a-moll, D-dur, a-moll. Muzyczne mole nie zalatywały.
A potem spałem smacznie jak dziecko.
Rano kochałem świat szczerym sercem, bo nic nie daje aż tak wielkiego poczucia szczęścia, jak odwołana nocą egzekucja.
Zjadłem śniadanie, zbiegłem ze schodów i dziękowałem dobremu Bogu za słońce kwietnia za topolami. Słońce jest ważne, bo gdyby przyszły mgła albo burza, to odwołano by lądowanie, przynajmniej rano, i oczywiście byłaby chemia.
No ale, szczęściem, było pogodnie, aż chciałem krzyczeć na całe gardło pochwałę nieba, a z drugiej strony – pochwałę częstych, bratnich kontaktów między partiami z krajów walczących wspólnie o pokój, szczęście ludzkości i pozostałe sowieckie bujdy.
Nasze liceum stało w pobliżu owego miejsca, gdzie lądowali partyjni święci. A więc byliśmy stale pod ręką. Brano nas w jasyr i zapędzano na powitania starych gamoni. Zadaniem brańców była ekspresja wielkiej radości – nie tylko naszej, ale w ogóle całej młodzieży Polski Ludowej.
Zwykle staliśmy na betonowej płycie lotniska, z tym że nie tego dla pasażerów z plikiem biletów i walizami, tylko innego – dla dygnitarzy, takich z Bułgarii, Węgier, Rumunii, Czechosłowacji i Wschodnich Niemiec, czasami nawet z Kuby, Afryki lub Jugosławii, i oczywiście – z samej stolicy proletariatu. Mieliśmy machać chorągiewkami, wznosić okrzyki i głośno klaskać. Tymczasem wielu robiło jaja i nie machało, i nie wznosiło, i nie klaskało.
Pomiędzy nami stali tajniacy. Mieli nam za złe, że nie wznosimy z nimi okrzyków – wszyscy, radośnie i spontanicznie! – że wznoszą z nimi tylko niektórzy, i to dość cicho, nader niemrawo. Panowie klęli, że zamiast włączać się z entuzjazmem w wielkie wołanie inicjowane przez zapiewajłów, coś tam mruczymy, wywrzaskujemy jakieś błazeństwa albo milczymy, wpatrzeni w niebo.
Były zarzuty, opierniczanie nauczycieli, potem opierniczanie nas przez opierniczonych, groźby i prośby, lecz nasz entuzjazm nie wybuchł nigdy – byliśmy wredni i ironiczni przy powitaniach królów Bułgarii, Węgier, Rumunii, Czechosłowacji i Wschodnich Niemiec, Kuby, Afryki i cara Rosji – tak że kamery telewizyjne musiały szukać owych nielicznych, którzy machali łapką w kierunku gości i nie robili przy tym grymasów.
Wściekli tajniacy ciskali gromy, strasząc, że nigdy już nas nie wezmą na ceremonie, te na lotnisku. Przywiozą innych, a my zdechniemy nędznie na chemii. Na szczęście z czasem zapominali. Zapominali o swoich groźbach i gdy przylatywał następny dupek, znowu nas brali do skandowania czerwonych haseł. Chyba nikomu już się nie chciało zmieniać systemu, który nie działał, ale przynajmniej nie eksplodował. Poza tym inni, z innych liceów spoza Okęcia, też mogli robić okropne jaja, o wiele gorsze jaja od naszych, jako że nowe, nieoswojone. A my przynajmniej byliśmy znani, przewidywalni.
Towarzysz Husak pewnie już wkładał swoje lakiery przed wyjściem z domu, już tankowano mu odrzutowiec, gdy nas zagnano jeszcze do klasy. To zabolało, nikt nie spodziewał się takich szykan.
Tydzień zaczynał się od fizyki. Przyszła Jankowska, też zła, że musi prowadzić lekcję. Od dwóch miesięcy miała zastępstwa za Sawickiego. On złamał nogę czy coś takiego. Ona ustrzegła się przed kontuzją, za to zupełnie nie była w stanie patrzeć nam w oczy. Zawsze wbijała wzrok w tylną ścianę.
W ów poniedziałek długo sprawdzała pracę domową. Potem zaczęła nam opowiadać coś o soczewkach i ogniskowych. I nagle cisza, jakby Jankowska nam się zacięła. Już nie patrzyła na tylną ścianę, tylko na sufit, i z tak zadartą głową jęknęła:
– Te samoloty jeżdżą i jeżdżą, ja nie wiem...
Tak, fakt, jeździły.
To spostrzeżenie pani profesor z jakichś powodów nas rozśmieszyło. Doszło do napięć, nawet represji.
– Ryłko! – ryknęła. – Tryskasz dowcipem? To może jeszcze wytryśniesz wiedzą! Jak, powiedz wszystkim, wygląda episkop?
Ryłko był rosły, miał skandynawskie włosy do ramion i nie przepadał za zaczepkami. Zaczął się zwlekać z krzesła odwłokiem. Łokcie wciąż trzymał na blacie stołu. Bardzo się starał zyskać na czasie. Słowo episkop nie wywołało w nim asocjacji, a jeśli jakieś, to z biskupami. Tak, to nie była jego domena. Specjalizował się w motocyklach. Popołudniami składał je z części, które zdobywał gdzieś na bazarach i złomowiskach.
– Ja, Ryłko, czekam! – zagotowała się R. Jankowska. – Jak, proszę ciebie, wygląda episkop?
– Episkop, jak sądzę, wygląda korzystnie – wycedził Ryłko.
Jego odpowiedź brzmiała uprzejmie, jednak wzbudziła spore emocje.
Gdy zabrzmiał dzwonek, wszyscy runęli hurmem do wyjścia. Miało to cechy ewakuacji z lądującego awaryjnie samolotu lub z tonącego promu na Orinoko. Pani profesor nadal krzyczała, lecz nas już bronił mus uczestnictwa w życiu społecznym i politycznym kraju.
Każdy, kto musiał, biegł do ustępu, potem dołączał do pozostałych. Ci już zbierali się tłumnie na placu pomiędzy szarym budynkiem liceum a dosyć wąską ulicą Śliską. Na tej ulicy czekało na nas kilka zmęczonych, miejskich autobusów.
Chciałem co prędzej znaleźć Wiktorię. Ona chodziła do równoległej klasy. Co dzień wypatrywałem jej w tłumie uczniów, na każdej przerwie, także po lekcjach. Miała obłędne nogi sportsmenki, wysmukłą szyję i jasne włosy. Wielu chłopaków o niej marzyło. Mnie urzekała i zachwycała.
Kryjąc nieśmiałość, pogadywałem z Wiką dość często. Grałem luzaka, lecz nie spytałem jej ani razu, czy nie zechciałaby ze mną chodzić, innymi słowy – czy mógłbym zostać wybrańcem losu. Bałem się klęski. Przecież widziałem, jaką sympatią jawnie obdarza kilku najbardziej rasowych samców spośród watahy adoratorów.
Gdy wsiadaliśmy do autobusów, stała przy Ryłce. On opowiadał o episkopie. Wika słuchała go rozbawiona.
Postanowiłem nie jechać z nimi.
W dziewięć minut, może w dziesięć, dotarliśmy na lotnicho – tak zwane wojskowe. No i zaraz się zaczęło ustawianie nas w sektorach, apele o udział, o godną postawę i szczery entuzjazm.
Tak, było słonecznie, ale chłodno. Mocno wiało. Wiatr rozwiewał nam fryzury. A fryzury w owych czasach były bujne, zwłaszcza męskie. I mieliśmy dziwne spodnie, szerokie na dole, jak jakieś namioty. A do tego nosiliśmy przeraźliwie wstrętne buty na podeszwach grubych niczym cegły. Tylko ja chodziłem w bardzo fajnych, w adidasach – nie w podróbkach, lecz prawdziwych, przywiezionych z olimpiady w bawarskim Monachium. Podarował mi je ojciec. Mój ojciec trenował pięściarzy, takich raczej pozaolimpijskich, z tym że miał kolegów w polskiej kadrze, no i czasem mu skapnęło – coś tam dostał od nich albo kupił. Nadzwyczajnie dbałem o te buty. Po trzech latach noszenia ciągle wyglądały tak jak nowe. Podnosiły moją wartość w oczach Wiki. Wszakże adidasy to za mało. Tak w ogóle byłem cienki, to znaczy przeciętny. Inni mieli więcej zalet.
O dziesiątej wylądował na Okęciu sowiecki tupolew w barwach sławnych czeskich linii, z delegacją bratniej partii. Edward Gierek w towarzystwie licznej świty wyszedł z pawilonu rządowego i kroczył dostojnie po płycie lotnicha.
Tłoczyliśmy się przy miejscu, gdzie po chwili dokołował i zatrzymał się samolot. Tuż przy trapie lotniskowym przystanęli gospodarze. Od nas do nich było gdzieś z piętnaście metrów, góra! Obok mnie czekali na imprezę: Andrzej, Gośka, Średni, Aśka, Tomal, Adam, trochę starszy od nas Jezior i młodszy Michalak. Fantastyczni, świetni ludzie. No i masa innych widzów, ale my na pierwszej linii, blisko Gierka.
Obok dygnitarzy w garniturach ustawiono dwoje dzieci, najwyraźniej z podstawówki. Zostały skazane na wręczanie kwiatów Husakowi. Chłopak skubał sobie palce. Dziewczynka się trzęsła – może z tremy, może z zimna, bo ubrana była lekko, jak na szkolną akademię. Chłopak miał przynajmniej marynarkę, długie spodnie i koszulę z rękawami, a ta tylko kusą kieckę i białą bluzeczkę, i lekkie lakierki. Mieliśmy ochotę przeskoczyć przez płotek, podbiec do dziewczynki i ją porwać, uwolnić od hańby, no a przede wszystkim okryć kurtką. Zabrakło nam chyba odwagi i zabrakło, kurde, czasu, bo rozpoczynano ceremonię.
Gdy w otwartych drzwiach maszyny pojawił się Husak, tajniacy natychmiast zaczęli nas judzić do gromkich okrzyków i entuzjastycznych braw ludności. Jeden z nich próbował nas zapalić do wołania: „Hurra, hurra!”, ale kiedy intonował: „Hip, hip!”, my odpowiadaliśmy na to: „Hop, hop!”. Ten facet się skręcał. Bardzo chciał nas zamordować. W sumie to nie było takie ważne. Rzeczy dużo istotniejsze rozgrywały się przy trapie rządowego samolotu.
Gustaw Husak zszedł po schodach, po czym obcałował gospodarzy. Słyszeliśmy te mlaskania. I wtedy popchnięto ku niemu dziewczynkę z obstawą. Zatrzymała się przed towarzyszem Sekretarzem Generalnym, podała mu kwiaty i zaczęła deklamować. Mówiła po polsku, bo na pewno zakładano, że ten Husak, jako Słowak, powinien ją w miarę swobodnie zrozumieć. I to miało być znaczące, miało nieść szczególny przekaz: nie dzieli nas język, jesteśmy jak bracia.
Dziewczynka zaczęła i zaraz przerwała. Usłyszała własne słowa:
– Dziękujemy waszej eminencji za wizytę duszpasterską, za modlitwę i błogosławieństwo...
Pomyliły jej się teksty, a do tego ceremonie.
Z wrażenia zemdlała. Podtrzymał ją chłopak. Faceci z obstawy wynieśli ją prędko, jak się sprząta zbity wazon.
Czy towarzysz Husak ją zrozumiał? Nie wiadomo, w każdym razie sytuację starał się ratować sam Pierwszy Sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Podskoczył do gościa i znów zaczął go obłapiać. Obaj całowali się namiętnie w suche usta strasznych starców.
I wtedy orkiestra odegrała oba hymny. Nawet my powstrzymaliśmy się od śmiechu, który dusił nas od owej chwili, gdy usłyszeliśmy słowo eminencja. Nawet my zachowaliśmy wtedy spokój. Bo te hymny były nasze – zwyczajnych Polaków, Słowaków i Czechów. To nie były pieśni tych łobuzów z leninowską gębą w klapach i tajniaków w szarych płaszczach. Mazurek był Gośki, Andrzeja, Średniego, Michalaka i Tomali, Jeziora, Adama i mój, i nas wszystkich.
Żal nam było tamtej małej. Mieszali nam we łbach od pierwszych chwil w szkole, a poza tym w telewizji, na pochodach, w radiu i na wiecach.
Michalak przypomniał, jak w kościele parafialnym, tuż po naszym bierzmowaniu, inna grzeczna uczennica w granatowej, długiej kiecce i białej bluzeczce, jedna z tych, co przymuszane były do oracji-deklamacji na dorocznych akademiach ku czci rewolucji i na imieninach kanoników, dostała mikrofon i w imieniu bierzmowanych dziękowała biskupowi:
– Wasza ekscelencjo, księże biskupie! Dziękujemy ci za wychowanie w duchu internacjonalistycznym i socjalistycznym...
I tu się zacięła, jak ta mała na lotnichu.
W sumie wszystkim nam się zacinało i strasznie merdało, bo, powiadam, tak mieszali nam w tych głowach, że człowiek nie wiedział czasami, co gada. I z myśleniem też miał kłopot.
Dyskutowaliśmy o tym wszystkim, wracając z lotnicha. Czasu na gadanie było sporo, bo powracaliśmy stamtąd pieszo. Autobusy dla publiki kursowały w jedną stronę. Teraz, gdy byliśmy już wykorzystani, można było nas zostawić. Ale nam to wcale nie wadziło, jak rzekliby pewnie rodacy Husaka. Fakt, że musieliśmy wracać pieszo, nadzwyczajnie nam pasował.
Dłuższy spacer dawał nam okazję do oceny świeżych spotkań z nerwowymi tajniakami i ukochanymi przywódcami, wszelako największą wartością powrotu per pedes było radykalne spowolnienie, odroczenie lub udaremnienie dotarcia do szkoły na ostatnie lekcje w planie.
Dlaczego? Dlatego, że lekcje – niemal wszystkie w naszej szkole – były martwe, bez zapachu. Poza tym nie miały koloru i smaku. Fizyka nie była zagadką, a matematyka wyobraźnią, historia nie była dramatem, a biologia życiem Ziemi. Nauka nie była przygodą, już raczej udręką, nieustannym zawieszeniem między nudą gnicia w klasie a piekącym lękiem w brzuchu. Niemal wszyscy pedagodzy wydawali się zgorzkniali i często – okrutni, jakby mścili się na uczniach za przegrane w wieloletniej, beznadziejnej wojnie z gównem, z codziennością komunizmu.
Zapewne dlatego w kawalkadzie z portu lotniczego zdarzało się wiele zasłabnięć i omdleń, ujawniały się kontuzje. Musieliśmy często stawać, ratować kolegów, przywracać przytomność, usztywniać kończyny, bandażować świeże rany. Z rannymi – uwaga! – nie można iść prędko.
Błagaliśmy też o postój w rzadkim lasku przy 17 Stycznia. Po udziale w ceremoniach, po wielkich emocjach dochodziła tam do głosu zwykła ludzka fizjologia. Zaczynało się sikanie. Wiadomo – partiami, elegancko, kulturalnie, z podziałem na panów i panie, dziewczynki i chłopców. To musiało trochę potrwać. Tutaj pośpiech mógł się skończyć czymś zawstydzającym albo brzydkim.
Potem, już za owym małpim gajem, jeszcze próbowano zmylić drogę. Takie rzeczy się nie udawały. Przewodnicy licealni – zazwyczaj panowie od przysposobienia obronnego albo wychowania fizycznego – nie dawali się namówić na obejścia wokół działek, zbaczanie ku centrum lub w stronę Raszyna. Ciągnęli jak konie do stajni za lasem.
Kiedy zbliżaliśmy się do szkoły, próbowałem iść z Wiktorią, ale ona nadal była pochłonięta radosną rozmową z tym cholernym, rosłym Ryłką. Był wyższy ode mnie o głowę. Przypominał Szweda z grupy ABBA. Wróciłem do swoich, do Gośki, Andrzeja, Średniego, Tomali, Adama, ciut młodszego Michalaka i Jeziora emeryta.
W końcu dowlekliśmy się na ruski. Był ostatnią lekcją w poniedziałek. Pani Dowgird – rusycystka – nie strzelała nigdy z bata treserki tygrysów, więc ta lekcja nie bolała, jakoś dało się wytrzymać.
Gdyby nie nasz kunszt w zwalnianiu tempa, to zdążylibyśmy i na matmę, a nawet na histę. Na szczęście w pełzaniu byliśmy mistrzami.
Nasza profesorka od łaciny, nadzwyczaj subtelna pani Nina Koniecpolska, zdradziła mi kiedyś, kilka lat po moim pożegnaniu z okęckim liceum, że gdy spoglądała na nas z boku, jak wleczemy się z lotniska, widziała w tym marszu wędrówkę Odysa. Tyle że nie powstrzymywał nas gniew bogów ani groza Lajstrygonów. My nie tyle nie mogliśmy – uważała pani Koniecpolska – ile nie chcieliśmy wracać do Itaki.
Pani Nina miała rację. Nie tęskniła do nas Penelopa: wierna, piękna, kochająca. Królową liceum była dyrektorka H. Kalisiak, podrzucona na to stanowisko przez komitet dzielnicowy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pani z syberyjskim złotym zębem i słabością do mięs tłustych. Nie witała nas ze łzami.
I nie czekał żaden Argos.
Normalnie bym szalał, ale dzisiaj siedzę cicho. Kiedyś w końcu polecimy.
Sympozjum w Atenach zaczyna się jutro, a referat mam wygłosić dopiero po czwartej, oczywiście po południu, więc do tej godziny jakoś tam pomału się doczłapię. Puściłem wiadomość tekstową do sekretariatu konferencji, niech nie wysyłają samochodu, niech nie tracą czasu na lotnisku, przyjadę taksówką, tylko proszę o poinformowanie mojego hotelu na Place. Napisałem też do pani Ifigenii Dimitrakis, że nie zdążę na kolację. Tę samą wiadomość wysłałem do Pauli, Davida Richardsa, Marii-Rity i Nicolucciego.
Opóźnienie się zwiększyło do dziewięćdziesięciu pięciu minut. Spytałem o powód.
– Ze względów technicznych – powiedziała dama w uniformie, stojąca przy bramce i wpatrzona w płaski ekran.
Czyli tak naprawdę – nie wiadomo. Niewinna usterka albo może coś grubszego. Albo nawet strajk, tam, u nich. W każdym razie nasz samolot nie przyleciał jeszcze z Grecji.
Powinienem teraz się wyłączyć i przejrzeć referat. Mam mówić o zamkach jako tekstach z cegły i kamienia, i sposobach ich lektury. Nadarzyła się okazja, w gruncie rzeczy idealna, żeby nadać szlif sformułowaniom i wyłuskać takie zdania, które warto zapamiętać, tak by potem, podczas wystąpienia, wypowiedzieć je z naciskiem, patrząc ludziom prosto w oczy. Należałoby to zrobić, a ja gapię się na samoloty.
Lubię się wpatrywać w cielska maszyn stojące na płycie albo dźwigające się w powietrze, tam z tyłu, na pasie. Za ogromnym oknem terminalu najwięcej jest naszych. Razem z nimi śpią, startują lub lądują: Turkish Airlines i Lufthansa, Swiss, SAS, Austrian, KLM i British Airways. No i odpoczywa wielki Boeing 777 linii Emirates z Dubaju.
Uwielbiam lotnicho. Od dziecka, od zawsze. Wyrosłem tuż obok, odczuwając jego grawitację, wsłuchując się rankiem w muzykę motorów, wpatrując się w światło, wielobarwne blaski świata, które docierały tutaj do nas na lakierze samolotów, w oczach egzotycznych pasażerów i pilotów różnych linii. Wyrosłem, wdychając zachłannie obietnice wielkich przygód, dalekich podróży i przyszłej wolności. To były zapachy wydobywające się z silników nowoczesnych odrzutowców, z nazw portów lotniczych, i sunące lekko za plecami schodzących z pokładu przepięknych stewardes.
Nie mówiło się inaczej, jak tylko: lotnicho. Zwyczajnie – lotnisko – tak mogli powiedzieć przyjezdni z daleka albo ludzie z innych dzielnic. Nam z Okęcia wprost nie wypadało posługiwać się wyrazem tak nieprzyzwoicie pospolitym. W naszym grubym, męskim słowie kryły się zażyłość, obeznanie i czuła namiętność.
Więc zawsze: lotnicho, czyli nasza brama marzeń.
Ludzie grzebią w telefonach, buszują w smartfonach, bez przerwy gdzieś dzwonią, wiercą się, biegają do toalet, coś jedzą i piją. Czasem wszystko to ucicha na cztery minuty, na kwadrans, wtedy wielu z nich zasypia. I znowu ktoś dzwoni, ktoś kaszle lub woła, podchodzi do ludzi z obsługi naziemnej i próbuje się dowiedzieć, kiedy wpuszczą nas na pokład.
A ja gapię się na samoloty, z tym że coraz mocniej i wyraźniej widzę coś innego – poza nimi.
Owszem, widzę port lotniczy, tyle że nie taki, jak za oknem, ale taki, jakim go pamiętam, no właśnie – sprzed wieków.
To pewnie dlatego, że dzisiaj przy bramkach wpadłem nagle na dziewczynę o jasnym uśmiechu. Ten uśmiech miał w sobie dokładnie to światło, które urzekało w pięknej twarzy pewnej innej młodej damy, a ta dama była częścią minionego dawno świata.
Zamiast maszyn nowej generacji dostrzegam dzieciaki z kwiatami dla władzy, cielsko sowieckiego tupolewa w barwach sławnych czeskich linii i widzę Średniego, Jeziora, Dorotę, Agatę, Andrzeja i Gośkę, Michalaka i Tomalę, Wiraszkę i Aśkę, panią Ninę Koniecpolską, w ogóle nas wszystkich. Widzę nasze dawne sprawy, epokowe wydarzenia sprzed wojen punickich i zburzenia Kartaginy, właściwie to nawet sprzed podbojów Aleksandra, albo – mówiąc całą prawdę – z zamierzchłej epoki Homera i bogów igrających ludzkim losem.
Gustaw Husak z delegacją odwiedził nas w kwietniu. W czerwcu witaliśmy na lotnichu towarzysza Honeckera, który był przywódcą dobrych Niemiec. Kiedy ktoś przyjeżdżał ze złych Niemiec, nie wozili nas na powitanie i mieliśmy wtedy lekcje.
A potem się skończył rok szkolny. Jakimś cudem zaliczyłem przedmioty-upiory, to znaczy wybiłem na aut, końcem palców, bardzo silne strzały profesorek od matmy i chemii.
Nadeszły wakacje. Cały lipiec spędziliśmy pod górą Chryszczatą w Bieszczadach. Na naszym obozie harcerskim byli: Andrzej, Gośka, chuda Ewka, smukła Anka i Mariola, Agata, Dorota i Jolka, Średni, Jezior, Marek, Adam, Rydzu, Aśka Cybulszczanka, Michalak i Tomal, Budyt, Czarny, Kocu i Kalita. Fantastyczni, świetni ludzie. Nie było tajniaków ani lotniskowych zapiewajłów.
W sierpniu ojciec zabrał mnie na obóz, zgrupowanie dla bokserów – juniorów, seniorów i zupełnych emerytów – z klubu, w którym był trenerem.
Ojciec pragnął zrobić ze mnie świetnego sportowca, najlepiej pięściarza. I to mu nie wyszło. Z piętnastu powodów. Ten pierwszy był taki, że choć bardzo szanowałem sławną polską szkołę boksu, nie lubiłem tego sportu. Lubiłem siatkówkę, lecz siatkarzem także nie zostałem. Cóż, byłem za krótki.
Na sierpniowym zgrupowaniu wytrzymałem ledwie tydzień. Nie chodziło tylko o to, że mój ojciec wpychał mnie za liny, na sparingi z juniorami, i chodziłem potem obolały, ledwie mogłem dotknąć twarzy, nie mówiąc o mostku, nadgarstkach i karku. Tu bardziej chodziło o odór przepoconych gaci i koszulek, skarpetek i butów. Oczywiście były prane, zaś chłopaki myli się porządnie, jednak fetor nokautował. A w dodatku owe smrody wprost fatalnie mi się kojarzyły. Kojarzyły mi się z domem.
Mój ojciec był wściekły, mruknął do mnie: „Jesteś mięczak”, lecz pozwolił mi wyjechać, czyli wrócić na Okęcie.
Nie chciałem tam siedzieć, na naszym Okęciu. Nie bałem się nudy, przecież mogłem sobie jeździć na rowerze na lotnicho czy glinianki szczęśliwickie. Bałem się potwornie bycia z Miśką, z żoną ojca, drugą żoną, bo ta pierwsza, czyli moja ukochana mama, Marta, zmarła, kiedy byłem w podstawówce.
Większość czasu w ciągu roku ojciec spędzał poza domem. On bez przerwy miał zawody, konferencje i obozy. A Miśka trąbiła. Trąbiła gorzałę, tanie wino albo piwo, a gdy w domu była bryndza, potrafiła wypić denaturat.
Nie robiła mi pod górkę. Nie wrzeszczała, nie pytała, co tam w szkole czy na zbiórkach, nie wchodziła do mnie do pokoju. Jeśli była z lekka trzeźwa, potrafiła nawet ugotować jakiś obiad, choćby zupę, zrobić pranie, z tym że częściej się zdarzało, że do żarcia nic nie miałem, a bieliznę i koszulki musiałem trzeć w misce.
Takie rzeczy dało się wytrzymać. Potrafiłem sobie coś przyrządzić, a pranie nie hańbi. Tylko że ta Miśka odjeżdżała, odjeżdżała coraz bardziej. I nie mogłem na to patrzeć. W dodatku śmierdziało, ciut inaczej niż w hotelu, czyli noclegowni dla pięściarzy, nie cuchnęło aż tak mocno, za to stale i nieodwołalnie.
Widziałem jej zdjęcia, fotografie z czasów sprzed upadku. Była ładna, nawet piękna. A teraz, mój Boże... Teraz rozpadała się jak lalka, taka lalka, z której sterczy sztywne włosie albo wysypują się trociny. Czasami ją myłem i starałem się ją karmić. Jednak chłopak w moim wieku po prostu odpadał, no nie dawał sobie rady. Kiedy w końcu wracał ojciec, dom wyglądał trochę lepiej, tylko strasznie się kłócili – mój tata i Miśka. Nie wiedziałem już, co gorsze: stęchlizna czy wrzaski.
Teraz, kiedy ojciec był na zgrupowaniu juniorów, seniorów i zupełnych emerytów, nie wyobrażałem sobie tej udręki, wąchania codziennie przepoconych ciuchów Miśki, jej oddechu po gorzale, słuchania jej płaczu, patrzenia na smugi rozmazane pod oczami, na nędzę paznokci, łażenie po ścianach albo spanie na okrągło w zatęchłym barłogu na tapczanie mojej mamy.
Jak miałem jej pomóc? To podobno trzeba umieć. A ja tego nie umiałem. Potrafiłem tylko zwiewać, uciekać przed Miśką, przed cierpieniem i rozpaczą.
Szczęściem Miśka nie paliła, więc nie bałem się pożaru. Mogłem wymknąć się do Olszownicy, to znaczy w Kieleckie. Tam mieszkała moja babcia, czyli mama mojej mamy.
Przeżyłem przepiękne ostatnie dni sierpnia. Wałęsałem się po polach, pomagałem w gospodarstwie i wcinałem jajecznicę. Babcia mi opowiadała wieczorami, jak to było, kiedy we wsi, akurat tu, u nich, zatrzymał się front wielkiej wojny.
Wróciłem do miasta, no i zaczął się rok szkolny, ten ostatni, maturalny. Natychmiast zaczęli nas straszyć i od razu nas odpytywali, robili kartkówki i w ogóle marnowali nam, jak mogli, pierwsze dni ciepłego września.
Tak mniej więcej po tygodniu, we wtorek wieczorem ogłoszono w telewizji, że już następnego dnia, to znaczy w środę – na zaproszenie Prezesa Rady Ministrów towarzysza Piotra Jaroszewicza – przybędzie do Polski z wizytą państwową Premier Rządu Jej Królewskiej Mości Harold Wilson wraz z małżonką i grupą podległych mu szefów resortów.
Nie wiedziałem jeszcze, co się stanie. Nie miałem pojęcia, że chociaż przyjeżdża polityk z Zachodu, odwołają wszystkie lekcje i że będzie straszny sajgon.
Rzecz zupełnie wyjątkowa. Miał przylecieć ktoś od wroga, a jednak nas brali, rozdawali chorągiewki (potem były w wielkiej cenie wśród młodzieży słuchającej brytyjskiego popu albo rocka) i oczekiwali dobrych manier. Rzecz naprawdę wyjątkowa, choć był już precedens. Pognali nas kiedyś, żeby witać przyjezdnego całkowicie spoza demoludów. To zdarzyło się, gdy w 67 roku wylądował swoją caravelle prezydent Francji, Charles de Gaulle, wysoki facet. Wtedy odwołano kilka lekcji w zawodówkach i technikach, podstawówkach i liceach. Stało się przy Żwirki i Wigury, a niektórzy stali na lotnichu.
Teraz pewnie tak robili – czyli brali nas na powitanie gości obcych ideowo – bo w sierpniu w Helsinkach podpisali ważny traktat. Podpisało go trzydziestu pięciu światowych przywódców. Ten dokument się nazywał: Akt końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Odtąd już mieliśmy się szanować, bardzo ładnie się uśmiechać, współpracować i tak dalej. Powtarzano słowo odprężenie, a Gierek zamierzał brać więcej kredytów. Więc w ramach wzbudzonej niedawno miłości między socjalizmem a kapitalizmem ktoś miał wręczyć Wilsonowi bukiet kwiatów z ładną wstążką i powiedzieć jedno zdanie po angielsku albo angielskawu.
Od samego rana w naszej szkole panował kociokwik.
Wiadomość o kwiatach nadeszła dość późno. Dokładnie – we wtorek, czyli na minutę przed dwunastą. Dyrekcja liceum zaczęła się miotać. Po dłuższej naradzie wyłoniono cztery gwiazdy. Wybrano: Judytkę, Zbigniewa Doringa, Jolę z cycem i Damiana Laskowskiego. Dlaczego aż czwórkę? Bo po dwie osoby na wiązankę, a wiązanka na osobę: na premiera i małżonkę.
Dlaczego wybrano tych właśnie, skoro było kilku uczniów znacznie lepszych z angielskiego od każdego z nich z osobna? No bo byli grzeczni i bezpieczni. Nie rzucali się i uśmiechali, chłopcy mieli krótkie włosy, a obie dziewczyny potrafiły deklamować wzniosłe wiersze okolicznościowe. Ich rodzice też nie rozrabiali. Mieli czyste kartoteki.
Podobno pół nocy prasowano im koszule, marynarki, spodnie i bluzeczki, spódniczki i krawat (a Zbyszek miał muszkę). Nieszczęsnemu Laskowskiemu babcia przejechała w strasznym szale żelazkiem po obu beżowych skarpetkach, i puściła mu je z dymem, a właściwie przysmażyła, bo nylon nie lubi zbyt wysokich temperatur.
Cała czwórka się denerwowała i wkuwała aż do rana te swoje odzywki do państwa Wilsonów. Nad ranem Judytka, Zbyszek Doring, Jola z cycem i biedny Laskowski wyglądali jak upiory, a nie jak dorodna, zdrowa młódź socjalistyczna.
My dowiedzieliśmy się o wszystkim dopiero po ósmej, po przyjściu do szkoły. My – to znaczy Średni, Andrzej, Gośka, Tomal, Aśka, Jezior, Adam, Jolka i Michalak, no i ja, zaspany i znękany.
Naturalnie, wiedzieliśmy, że przyjeżdża Harold Wilson, ale nikt z nas wcześniej nie przypuszczał, że nie będzie w środę matmy i reszty tych udręk. Poczuliśmy euforię. Rzucaliśmy się na ściany, skakali na lampy – no może przesadzam, w każdym razie było pięknie. Odwołano seans tortur, ogłoszono stan nirwany.
Szalałem ze szczęścia. To szczęście przygasło, kiedy zobaczyłem smukłą Wikę idącą pod ramię z Krzysztofem Pawlickim, wysokim chłopakiem, cholernie przystojnym, w najmodniejszych, świetnych ciuchach, które mu przywoził z rejsów ojciec, doświadczony pilot LOT-u. Odwróciłem się na pięcie i prędko, najprędzej, wróciłem do swoich.
Oczywiście były autobusy bez biletów i kanarów, i te papierowe Union Jacki, bardzo chętnie przez nas przyjmowane, a do tego ożywienie i panika dyrektorki. Jechaliśmy dziesięć minut, może dziewięć, zanim dotarliśmy na lotnicho. No i się zaczęło – tak jak zwykle – ustawianie nas w sektorach, apele o udział i godną postawę.
Wczesny wrzesień był dość ciepły i nader pogodny, więc zupełnie nie marzliśmy i nie lało nam się na fryzury. Już stała orkiestra, a tajniacy wydawali się ospali, jacyś tacy mniej obecni.
Wszyscy spodziewali się już lądowania, kiedy doszło do wybuchu.
Wybuchła wiadomość – na razie sekretna, niepewna, pokątna – że Judytka, Zbyszek Doring, Jola z cycem i Laskowski całkowicie sfiksowali. Panikują i histeryzują. Rzygają ze strachu. Pobrudzili sobie stroje. Najwyraźniej nie są w stanie spełnić reprezentacyjnych obowiązków.
Dyrektorka szkoły H. Kalisiak i faceci z BOR-u, z protokołu dyplomatycznego, nie wiadomo z czego jeszcze, dostali obłędu. Rzucili się wszyscy do eleganckiego pana Waltza, anglisty seniora. I dawaj go pytać, kogo by wyznaczył na zastępstwo. A pan Janusz Waltz, spokojnie, z lordowskim namysłem wymienił nazwiska dwóch chłopaków i dwóch dziewczyn. To były nazwiska czterech osób z naszej klasy: Marysi i Ewki, Rafała i moje.
Umarłem. No, może przesadzam, może nadal oddychałem. Marysia i Ewka kucnęły. Rafał zaś zachował pełen spokój, nawet lekko się uśmiechał. Ten chłopak miał zacny pseudonim Filozof. Nie zawsze, nie wszyscy nazywali go w ten sposób, raczej ludzie z jego kręgu, ale czasem tak zawołał nawet któryś nauczyciel, naturalnie – tak szyderczo. A Filozof się nie pieklił, tylko odpowiadał mu uśmiechem, dokładnie tym samym, jakim błysnął na lotnichu.
Cóż, wyglądaliśmy dość swobodnie. Ja i Rafał nie mieliśmy białych koszul, garniturów, czarnych butów i krawatów. Dziewczyny, to jasne, wyglądały bardzo ładnie, z tym że nie przyobleczone były w biele, amaranty i granaty. A w dodatku nasza czwórka stanowiła politycznie niepewny element. Nikt z rodziców nie należał do PZPR-u, zaś niektórzy się afiszowali na procesjach w Boże Ciało. Wszakże w sytuacji nadzwyczajnej, absolutnie podbramkowej, ci ze służby bezpieczeństwa i innych urzędów nie mogli wybrzydzać i przebierać w kandydatach. Uśmiechnięci młodzi z bukietami zapisani byli w ustaleniach ze stroną brytyjską i nie dało tego się odwołać.
– Tylko macie się zachować! – syknął do nas jakiś tajniak, chyba ważny, najważniejszy. – Jedna skucha, jakiś numer i będziecie mieli przerąbane!
Pan Waltz z obrzydzeniem odwrócił spojrzenie.
Zaczęto nas stroić.
Szukano sweterków i bluzek, takich bardziej eleganckich. Znaleziono to i owo w garderobie koleżanek, które wyróżniały się ubiorem niegdysiejszym, przedwojennym. Owe miłe koleżanki wymieniły się ciuchami z Marysią i Ewką. Reszta dziewczyn z naszej klasy zrobiła im wszystkim stosowną przysłonkę, otoczyła żywym parawanem, aby tamte mogły się przebierać, odcięte od spojrzeń bezczelnych chłopaków.
U naszych kolegów też czegoś szukano. Znaleziono marynarkę. Dobra, proszę, założyłem. Z tym że reszta, czyli dżinsy i koszulka, taka zwykła, bawełniana, no i moje adidasy pozostały na mnie nieruszone. Filozof odmówił jakiejkolwiek maskarady.
– Proszę państwa, albo pójdę tak, jak stoję, albo będę musiał zrezygnować.
On tak właśnie się wyrażał, jak hrabia przed wojną. A ubrany był w koszulę, taką luźną, w stylu hindu, miał szerokie, cienkie spodnie i kurtkę ze sztruksu. I trampki.
No i jeszcze nas czesano. Właściwie Marysia i Ewka czesały się same, a Rafał nie musiał, bowiem włosy miał zadbane, nadzwyczajnie dobrze ułożone, a nosił je długie, najdłuższe w liceum. To był człowiek bardzo schludny, zawsze miał umytą świeżo głowę, a ubranie mu pachniało, jakby właśnie wyszło z pralki.
Mnie czesał Gawrysiak, wuefista i sekretarz partyjnej bojówki pracowników naszej szkoły. Czesanie bolało, a poza tym się wstydziłem. Przecież miałem swoje lata.
W tym całym zamęcie pan profesor Waltz próbował nam pomagać w układaniu słów powitań. Szukał czegoś sensownego. Staraliśmy się go słuchać. To tak jakoś nam nie wychodziło, bo wokół kipiały emocje, a pani dyrektor Halina Kalisiak bez przerwy gadała i szarpała mnie za rękaw.
Ledwie zdążyliśmy się uczesać, kiedy wylądował na Okęciu odrzutowy vickers 10 z dostojnymi gośćmi na pokładzie.
Rafałowi i Marysi wepchnięto do rąk wiąchy kwiatów. On miał wręczyć je kobiecie, a ona mężczyźnie. Ja z Ewką mieliśmy ich wspierać, tworzyć z nimi ładne pary. Nie znosiłem takich rzeczy, ale sprawy zaszły za daleko, nie było ucieczki, nie miałem manewru, poza tym nie chciałem zostawić Marysi.
Premier Rządu Jej Królewskiej Mości Harold Wilson wraz z małżonką dwojga imion schodzili po trapie, machając do ludzi.
My staliśmy bardzo blisko towarzysza P. Jaroszewicza. On, gdy tylko nas zobaczył, zrobił taką wściekłą minę, że od razu wiedzieliśmy, że nie bardzo mu się podobamy. Ścisnął szczęki, nic nie pisnął, piorunował nas spojrzeniem. Pewnie chciałby nas pogonić, szczególnie Rafała z tą jego plerezą, lecz już było ciut za późno, już za chwilę Wilsonowie mieli stanąć na dywanie koło trapu.
Jaroszewicz i ktoś jeszcze, chyba tłumacz, jako pierwsi powitali szefa rządu brytyjskiego i jego małżonkę Gladys Mary z domu Baldwin. Potem typ odpowiedzialny za protokół popchnął nas w kierunku dwójki gości. Podeszliśmy: Rafał z Ewką do tej pani, a do pana ja z Marysią. Być może to dziwne, ale absolutnie nas nie brało na wspólne rzyganie i nie trzęsły nam się nogi.
Rafał wręczył premierowej bukiet kwiatów i bardzo spokojnie, z uśmiechem ją witał, nader dobrą angielszczyzną. Wyraził swą radość, po czym dodał, że ta radość jest tym większa i pełniejsza, że on osobiście szczerze ceni piękne wiersze pani Wilson, zwłaszcza ten o Hiroszimie.
Lady na sekundę oniemiała. Rafał to natychmiast wykorzystał i jął deklamować spory fragment jej sztandarowego poematu:
And as that mocking laughter
Across the heavens ran,
He cried ’Look!’ to the fallen angels –
’This is the work of Man
Who was made in the image of God!’
Kobieta zastygła w pół gestu, to znaczy tuliła do siebie wiązankę jak dziecko. Potem rozpłynęła się w zachwytach. Wywiązała się rozmowa.
Rozmawiali o poezji, duchowości i niebezpieczeństwach nowych wojen. Rafał iskrzył erudycją, a dziewczyna obok niego uśmiechała się tak ciepło, że poetka ją ucałowała. Wtedy Ewka powiedziała, też zupełnie niezłą angielszczyzną, że Rafał to wielki okęcki filozof i trochę bajerant, że lubi tak gadać i przewracać ludziom w głowach, a zwłaszcza dziewczynom. Pani premier tak się śmiała, że ludzie z ochrony już zaczęli podejrzewać, że w kwiatach ukryto jakieś niebezpieczne specyfiki. Jaroszewicz ciut zesztywniał. A ci dalej rozmawiali, przytulali się i śmiali.
Czy można się dziwić, że – jak plotkowano o tym później – poetessa-premierowa pokochała owych dwoje i w istocie chciałaby pozostać właśnie z nimi, tylko z nimi, a nie turlać się z Jaroszewiczem i z tą resztą dinozaurów?
Dokładnie w tym czasie, gdy Filozof – razem z Ewką – uwiódł panią premierową, Marysia uwiodła premiera Wilsona, być może z niewielkim i moim udziałem. Powiedziała mu, wręczając bukiet, a mówiła bardzo płynnie, że te kwiaty mu ofiarowuje krewna porucznika Pankiewicza, który bił się nad Kanałem o Anglię i Polskę.
Premier wzruszył się niesamowicie i powiedział do niej – też zupełnie dobrą angielszczyzną – że się czuje zaszczycony. I dodał coś jeszcze. Rzekł, że ona, młoda lady, jest nieprawdopodobnie wprost podobna do pewnej dziewczyny, dziewczyny ze zdjęcia, które pokazywał mu wuj Malcolm, wiele razy, zawsze płacząc. Malcolm spotkał i pokochał tę dziewczynę, żołnierza polskiego Drugiego Korpusu, podczas wojny, w Apeninach. Wuj zachwycał się Polkami, robiącymi rzeczy wprost niezwykłe. One prowadziły dniem i nocą, po najwęższych górskich drogach, gigantyczne ciężarówki Studebaker, z amunicją lub rannymi. A teraz ta Zosia ze zdjęcia podaje mu kwiaty! I pan premier się popłakał. Marysia od razu pobeczała się z Wilsonem, bo dziewczyny już tak mają. Ja trochę zgłupiałem.
Zgłupiał również Jaroszewicz, i to zdurniał dubeltowo. Nie rozumiał, co się dzieje – tam się śmieją, a tu płaczą. Faceci z ochrony i z tych wszystkich służb specjalnych byli już zupełnie przekonani, że w kwiatach ukryto trujący narkotyk.
Tymczasem Brytyjczyk przytulił dziewczynę. Wtedy ja nieśmiało wyjaśniłem, że to nie jest Zosia, tylko Maria, to znaczy Marysia, i też jest cudowna, i że pewnie podczas wojny też by prowadziła ciężarówy i woziła amunicję albo ratowała setki rannych, na co Wilson jeszcze bardziej się rozkleił i wystękał, że on kocha, całym sercem kocha Polskę, zwłaszcza Polki, zwłaszcza młode, tak że chyba dobrze się złożyło, że jego małżonka pochłonięta była konwersacją i wspólnym chichotem.
Wojenny politruk armijny, a obecnie premier rządu i kluczowy aparatczyk Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, na początku się najeżył i chciał nas pogonić, bo spowalnialiśmy ceremonię. Podejrzewał także prowokację. Wszakże ktoś mu coś tam szepnął, zza pleców, na ucho. No i facet się połapał, że ci cali Wilsonowie są wyraźnie zachwyceni tą dość anarchiczną gównażerią. Rozmawiają z nią z zaciekawieniem, a nawet z podziwem i nieskrywanymi emocjami, zatem uznał w głębi ducha, że choć trzeba by nas przemusztrować, ogolić i ostrzyc, i przebrać w mundury, i walić po łapskach, to – nie da się ukryć – robimy mu właśnie wspaniałą robotę. Proszę bardzo! Polska młodzież, rozgarnięta i światowa, będąca świadectwem prawdziwej swobody panującej w całym kraju! I dlatego nie interweniował, tylko stał i czekał, aż ta banda w końcu sama się rozejdzie, przestanie już gadać, chichotać i płakać.
Potem, nie za bardzo zgodnie z protokołem, podał chustkę Wilsonowi.
Już po hymnach i po przejściu przed kompanią honorową, kiedy w drodze do limuzyn, w prywatnej rozmowie z naprężonym gospodarzem, premier Wilson i małżonka rozpływali się nad nami, a nawet pytali, czy jeszcze spotkają tę wspaniałą polską młodzież, Jaroszewicz szepnął swoim – jednemu w cywilu, drugiemu w mundurze – żeby zaraz nas znaleźli i dali nagrodę. Najlepiej, wiadomo, taką samą, jaka w lipcu ucieszyła delegację bardzo ładnie ostrzyżonych radzieckich pionierów.
Staliśmy wśród swoich. Marysia i Ewka oddawały cudze ciuchy, zakładały swoje rzeczy, kryjąc się za żywym parawanem. Ja zwróciłem marynarkę i włożyłem własną kurtkę. Odebrałem też swój plecak, który wcześniej zostawiłem pod opieką Michalaka.
Ludzie napierali na nas i pytali, jak tam było, co gadała i co gadał, czy nas zaprosili do Londynu, czy nie można byłoby sprowadzić na koncerty na Okęciu Emersona albo Zeppelinów, i te rzeczy, i tak dalej. A pan Janusz Waltz promieniał niczym diament. Podał dłoń Marysi, Ewie, Rafałowi, no i nawet mnie, choć wydawało mi się, że nie bardzo, nie za dobrze tam wypadłem i nie napracowałem się zbyt ciężko. I nawet dyrektor Halina Kalisiak coś do nas mamlała, najwyraźniej z wielką ulgą.
Limuzyny odjechały i kompania reprezentacyjna udawała się do koszar. My też już mieliśmy się zwijać z lotnicha, kiedy nagle się zatrzymał, tuż przy linach sektorowych, fiat z kogutem, wyskoczyło z niego dwóch agentów, a jeden z nich wrzasnął:
– Stać! Nie ruszać się! Zaczekać!
Dyrektor Halina Kalisiak zemdlała. No może przesadzam, może wcale nie upadła, ale trzeba było ją podtrzymać. To uczynił pan Basiewicz, wuefista z doświadczeniem.
Bardzo prędko nas znaleźli, wyłuskali z gęstwy innych. Jeden szepnął coś Kalisiakowej, ta głęboko odetchnęła, zaczęła się mizdrzyć i mówiła w podnieceniu:
– Proszę, proszę! Oczywiście, jak najbardziej!
A tamci nas wzięli, jak się bierze aresztantów. Uczennice i uczniowie naszego liceum rozstąpili się na boki, my zaś szliśmy przerażeni (tylko Rafał się nie denerwował), wprost do nysy, czyli mikrobusu, który się zatrzymał tuż za fiatem. Wpakowali nas do środka i w tej dryndzie taki z wąsem nam wyjaśnił:
– Słuchajcie, hipisy! Udajecie bardzo mądrych i w ogóle co tam jeszcze, a my bardzo dobrze wiemy, że jesteście cwaniakami, niczym więcej i w ogóle. No, ale pan premier jest dobry i umie docenić, że zabawiliście nieźle gości. Dlatego, w nagrodę, kazał przewieźć was nad miastem. Popatrzycie sobie na widoki. Pewnie w życiu jeszcze nie mieliście okazji polatać. – Roześmiał się głośno. – No, to teraz pofruwacie.
Marysia od razu chciała prysnąć z mikrobusu, ale ja ją powstrzymałem. Ewa też nie była zachwycona wiadomością o nagrodzie. Chwyciła Rafała za łokieć. Tłumaczyłem koleżankom, że to będzie świetna sprawa, że marzymy przecież o lataniu, od dziecka, od zawsze, no a teraz jest okazja, żeby wreszcie wystartować i pobyć w powietrzu, w dodatku za darmo!
– A jak będzie katastrofa? – wysyczała do mnie Ewka.
Marysia dodała:
– Co się stanie, jak spadniemy?
– Nie spadniemy – zapewniłem. – Zobaczycie, będzie super.
Nie za bardzo uwierzyły.
Rafał zachowywał święty spokój, wręcz tłumił ziewanie.
Nysa zatrzymała się przy górnopłacie. Zielonym, wojskowym. Miał dwa śmigła i był niski. Rozpoznałem antonowa, nowszą wersję. No, może to nie był hercules Lockheeda, ale zawsze coś latającego. Ucieszyłem się ogromnie.
Marysia przed wejściem na pokład maszyny próbowała znowu prysnąć. Schwytaliśmy ją z Rafałem. Ten z wąsem się uśmiał, a kiedy wleźliśmy do mrocznego brzucha samolotu, wsiadł do nysy i odjechał.
Ci we wnętrzu antonowa byli mili, w każdym razie dużo bardziej od tych pierwszych, którzy nas dowieźli. Wiadomo, wojskowi, a nie służba bezpieczeństwa. Jeden – w stopniu kapitana – bardzo grzecznie nas przywitał. Pokazał, gdzie usiąść, jak się przypiąć i te rzeczy. Przekazał dwa słowa o konstrukcji górnopłatu, choć nie wszyscy byli w stanie ogarniać psychicznie te sprawy.
Wyglądał naprawdę na świetnego gościa i pilota z bardzo dużym doświadczeniem, z tym że stale gapił się na Ewkę, zamiast mówić do nas wszystkich. Ewka tego nie zauważyła, bo okropnie się denerwowała. Wojskowy wyjaśnił, że lot nad Warszawą potrwa do dwudziestu czterech minut. I życzył nam dobrej lotniczej zabawy.
Wtedy Rafał go zapytał, czy w razie konfliktu zbrojnego on by zrzucał bomby na Duńczyków.
– Dlaczego Duńczyków? – wypalił wkurzony oficer.
– Bo w czasie inwazji polskie wojska mają atakować Schleswig-Holstein i Jutlandię.
– Kto ci wcisnął takie kity?! – Kapitan próbował się zaśmiać, nie udało mu się, za to warknął: – To nie jest bombowiec!
I skończył się wersal.
Byłem zły na Filozofa. Szczęściem, nikt nas nie wykopał za drzwi antonowa i nie oddał w ręce katów, zapewne dlatego, że to byli ludzie z klasą, spadkobiercy fantastycznych, być może najlepszych lotników na świecie. I zapewne przyzwoici, najzwyczajniej dobrzy ludzie.
No więc, było kołowanie, trzymanie Marysi za rękę, bez żadnych oporów z jej strony, wyglądanie przez okienka na przesuwające się obrazy obok drogi dojazdowej do początku pasa startowego, a potem ta chwila krótkiego postoju, wzmożenie silników i gwałtowny ruch do przodu, rozpędzanie się po pasie, oderwanie się od ziemi, wchodzenie w powietrze, a po chwili także w chmury, w niewielkie obłoki dryfujące nad Warszawą.
Marysia i Ewka w końcu jakoś się uspokoiły. Wpatrywały się łapczywie i w niebo, i w ziemię. My z Rafałem, oczywiście, też napawaliśmy się widokiem z perspektywy świętych pańskich.
Wtedy, siedząc w antonowie, cieszyliśmy nasze oczy panoramą miasta stołecznego z Pałacem Kultury i budową Zamku Królewskiego, z szybką Trasą Łazienkowską i stadionem Skry z tartanem. I radowaliśmy się jak dzieci. I było nam dobrze.
Przy całym tym naszym, a przynamniej przy tym moim, wyniesionym prosto z domu, krytyczno-prześmiewczym stosunku do partii, Sowietów, esbecji, nabzdyczonych towarzyszy, socjalizmu i do komunałów, nie za bardzo jeszcze wiedzieliśmy, że lecimy ponad miastem nie stołecznym, ale gubernialnym, w okrojonym Kraju Nadwiślańskim, miastem niemal takim samym, jak przed wiekiem, tyle tylko, że z nowymi, absolutnie żałosnymi manifestacjami światowości i postępu, czyli z butelkami coca-coli, wielką płytą, Studiem Gamma w telewizji i Dworcem Centralnym, z hotelem Victoria, studenckimi wyjazdami do Holandii, Szwecji albo Niemiec na truskawki lub szparagi, i z Legią Warszawa, w której grał genialny piłkarz, Kaziu Deyna, pan profesor od rogali. I nie wiedzieliśmy jeszcze tak do końca, że lecimy ponad smrodem, niewyobrażalnym smrodem kłamstwa, typowo moskiewskim, ponad beznadzieją zniewolenia i wieloletniego zaniedbania.
Rafał wiedział od nas więcej, ale nawet on radował się tym lotem i mamrotał, że jest pięknie.
Wypiąłem się z pasów i kucnąłem przy Marysi, żeby ją zapytać, jak się czuje, czy nie ma nudności i w ogóle, co tam u niej, ale ona powiedziała, żebym spadał, dał jej spokój; ona chce napatrzyć się na miasto.
W przeciwieństwie do zahartowanej w bojach Ewki, Marysia nie była harcerką, więc nie jeździliśmy razem na obozy, najwyżej na krótkie klasowe wycieczki (te wycieczki nie liczyły się zupełnie w porównaniu z obozami). Ona nawet chciała się zapisać do naszej drużyny, lecz brzydziła się robali. Robaki, niestety, wchodzą często do namiotów, a czasami do śpiworów. Tak więc widywałem ją wyłącznie podczas lekcji i na korytarzach naszej szkoły. Mijaliśmy się i tyle.
Tymczasem Marysia mnie chyba lubiła, to znaczy lubiła mnie wcześniej, tak przy końcu podstawówki i w pierwszej liceum. Tylko że gdy ona mnie lubiła i dawała tego znaki, ja zacząłem skłaniać się ku innej, ku smukłej Wiktorii. A Marysia była krótsza, nieco bardziej korpulentna. To mi, debilowi, przeszkadzało!
Odrzucenie ją zraniło. Była dobrze wychowana, bardzo miła i subtelna, więc nie cięła mnie żyletką, nie rzucała kamieniami i nie spiskowała towarzysko, lecz zachowywała chłodny dystans. Aż dziw, że przed startem pozwoliła mi się dotknąć, zapewne ze strachu przed nieuniknioną katastrofą. A ja po godzinie – po godzinie wspólnych przeżyć związanych z Wilsonem i lotem nad miastem – zaczynałem ją dostrzegać. Zaczynałem zauważać, że w Marysi mieszka światło.
Świeciła uśmiechem, urokiem i wdziękiem.
Zrobiliśmy drugą pętlę i mieliśmy już lądować, gdy z kokpitu wyszedł tamten, który się obraził na Rafała, i sucho ogłosił:
– Dostaliśmy nowy rozkaz. Lecimy na północ. Wrócicie tu później.
Tu znaczyło do Warszawy, chyba tak mieliśmy to zrozumieć.
– No ale dlaczego?! – zawołała głośno Ewka.
– To sprawy wojskowe – odwarknął i zatrzasnął drzwi za sobą.
W naszej czwórce, wyniesionej aż do nieba nad padołem socjalizmu, pojawił się rozdźwięk. Ja i Rafał uznaliśmy, że to nawet bardzo dobrze, a właściwie fantastycznie, że lecimy dużo dalej. To szansa na nową, niezwykłą przygodę. Może zobaczymy jakieś miejsca ukryte przed wzrokiem polskiej klasy robotniczej i inteligencji pracującej lub weźmiemy udział w akcji, jakiejś tajnej i ekscytującej. Tymczasem dziewczyny zaczynały panikować.
– Co się stanie, co to będzie? – powtarzały na okrągło. – I co z rodzicami? Oni się okropnie zdenerwują.
– To właściwie jest porwanie – jęczała Marysia. – Pewnie nas wywożą na Syberię...
My zapewnialiśmy obie panie, że nikt nas nie porwał. Tamci mają jakąś misję, coś nagłego do zrobienia. Załatwią to wszystko, no i potem nas odwiozą. Wrócimy tak samo, jak lecimy teraz, tam, na północ. I w ogóle będzie świetnie, a w dodatku nie zdążymy na biologię i na ruski.
Gdy nasze dyskusje cokolwiek ucichły, patrzyłem przez okno na pola i lasy, dość wyraźną wstęgę Wisły, jeziora i miasta. Gdyby jeszcze nam podali coś do żarcia i do picia, byłbym najszczęśliwszym pasażerem na pokładach wszystkich maszyn szybujących ponad globem.
Rafał też wyglądał przez okienko i jak zwykle zdawał się spokojny, nawet nieco nieobecny, jakby trwał w mistycznym uniesieniu.
Marysia i Ewa najwyraźniej się poddały. Wolność to uświadomiona nam konieczność – tak mniej więcej głosił klasyk obowiązującej naród filozofii. Panie już uświadomiły sobie sytuację, w jakiej znaleźliśmy się przypadkiem czy zrządzeniem bogów olimpijskich, i przestały się szamotać.
Po mniej więcej trzech kwadransach silniki zmieniły ton śpiewu. Samolot obniżał swój pułap. Schodziliśmy dosyć prędko. Marysia i Ewka zaciskały mocno palce na podłokietnikach. Po paru minutach nasz antonow wylądował.
Za oknami było pole, no może nie pole, ale było bardzo płasko i bardzo zielono. Potem ukazały się hangary i budynek z wieżą i radarem. Opodal stał szereg srebrzystych myśliwców. Rozpoznałem ruskie migi, każdy z polską szachownicą.
Samolot zatrzymał się blisko budynku z radarem. Z kokpitu wyskoczył lotnik w stopniu kapitana.
– Już, jazda, wysiadać! – zakomenderował ostrym głosem.
Nikt z nas nawet nie zapytał, gdzie jesteśmy, co się dzieje.
Tamten coś majdrował dość nerwowo przy drzwiach samolotu. Gdy motory już ucichły, drzwi zostały uchylone z pomocą żołnierza, który ciągnął je od zewnątrz.
Staliśmy przy wyjściu. Lotnik prawie wypchnął nas z pokładu. Ostatni wysiadał uśmiechnięty lekko Rafał.
– Serdecznie dziękuję – powiedział. – Życzę panom dobrych lotów.
– No dobra, już, spadaj! – odpowiedział mu oficer.
Zaledwie zeszliśmy, ostrożnie, po trapie, otoczyli nas żołnierze. Marysia i Ewka nadzwyczajnie się spłoszyły. Objąłem ramieniem Marysię (ona wcale się nie opędzała), a Filozof chwycił Ewkę, troskliwie, za rękę (Ewka go złapała jeszcze mocniej). Żołnierze trzymali na piersiach kałachy. Podoficer wskazał palcem, w którą stronę się udamy.
– Prędko, biegiem! – wydał rozkaz. – I nie gapić się na boki!
Nie biegliśmy rączym kłusem, drobiliśmy lekkim truchtem, bo Marysia zaprotestowała i ci wszyscy mundurowi jakoś tak poddali się jej fochom. Ja złamałem rozkaz chorążego. Rozglądałem się na boki, uważnie, zachłannie, no i sporo zobaczyłem.
Trochę za budynkiem z niską wieżą stały cztery czarne wołgi otoczone chmarą mundurowych. Z tych limuzyn wysiadali, strasznie sapiąc, spasieni panowie w galowych mundurach. Te pancerne uniformy wyglądały na sowieckie i chyba niemieckie (oczywiście enerdowskie), i były dwa polskie, ewidentnie generalskie, z potworną ilością wiszących błyskotek. Sowieci na głowach mieli wielkie lotniskowce, takie czapki azjatyckie, na których lądować by mogły antonowy, herculesy i eskadry srebrnych migów.
Spasieni szli wolno w kierunku stojącej opodal maszyny, dokładnie tej samej, z której właśnie wysiedliśmy, i którą w tej chwili tankowano, przeglądano i zmiatano każdy pyłek z jej kadłuba i ze skrzydeł.
Również Rafał zauważył generałów bratnich armii. Oczywiście się uśmiechał.
Truchtaliśmy w stronę bramy. Stawało się jasne, że nie będą nas tu gościć i nie poczęstują kanapkami, wojskową grochówką ani wodą mineralną. No i rozwiewały się iluzje, że podstawią nam tu inny, rządowy samolot, który nas odwiezie na lotnicho.
Tuż za bramą stał samochód. Sowieckie żiguli. W środku siedział jakiś dupek, rozpierając się za kierownicą, a przed autem czekał drugi, wsparty zadem na zielonej, trochę wgiętej masce limuzyny.
Podoficer wskazał na nas, zupełnie bez słowa, ten przy aucie skinął głową i wtedy chorąży wydał jeden krótki rozkaz. Ci z naszej obstawy utworzyli zwarty oddział i odmaszerowali w stronę centrum bazy wojsk lotniczych na północy. Wartownicy wnet zamknęli wrota bramy do jednostki.
Gość oparty o samochód ubrany był w straszny garnitur – brązowy i brudny, wytarty na zgięciach. A na stopach miał sandały z oderwanym jednym paskiem. Błyszczał w słońcu tłustym włosem i zaciskał w zębach dwie zapałki. Wyjął obie i obracał je w paluchach.
– Od piątku nie palę – wyjaśnił. – Coś muszę mieć w gębie.
Marysia gwałtownie pochyliła się do przodu, zasłaniając sobie usta. Udawała, że osłabła ze zmęczenia długim biegiem.
Typ w brązowym garniturze oderwał się dupskiem od blachy i stanął tuż przy nas.
– No dobrze – wymruczał. – Pojawiła się najwyższa, państwowa konieczność, a więc plany się zmieniły. Przepraszam w imieniu władz Polski Ludowej. Tu macie pieniądze. – Wyciągnął z kieszeni zwinięte banknoty i podał je Ewce, bo stała najbliżej. – Trochę więcej niż potrzebujecie, na otarcie łez po samolocie.
Podszedł znów do samochodu, wyjął blankiet i długopis i położył je na masce.
– Tu, podpisz – rzucił krótko w stronę Ewy.
Dziewczyna zrobiła siedem kroków w stronę auta, podpisała ów dokument i zaraz cofnęła się do nas.
Facet w garniturze wskazał ręką gdzieś w kierunku grupy bloków otoczonych szczerym polem i udzielił nam instrukcji:
– Tam, z przystanku za osiedlem odchodzą pociągi w kierunku Malborka. Z Malborka pospiesznym dojedziecie do Warszawy. Wrócicie na wieczór. Waszej szkole i rodzinom przekażemy informacje. No, to tyle. Do widzenia.
I wsiadł do żiguli.
Facet wyjrzał z okna wozu i wycedził, bardzo wolno, z zapałkami znowu w zębach:
– I nikomu ani słowa! Ani słowa, zrozumiano?
– Z Panem Bogiem – rzucił Rafał z tym swoim uśmiechem.
Tamten splunął na pobocze. Stracił to, co trzymał w ustach.
Chwilę szliśmy wąską szosą, w smrodzie spalin samochodu, a kiedy ten zniknął, żuławskie powietrze pozwoliło nam odetchnąć.
Nie byliśmy aniołami, nawet Rafał chyba nie był, zatem musieliśmy się wysikać. Na szczęście przy szosie rosły gęste kępy krzewów. Marysia szemrała, że ona nie może, nie może tak w polu, w pobliżu jednostki z lornetami wojskowymi, ale Ewka jej pomogła przemóc opór przed nieznanym.
Za nami zostało nieprzychylne nam lotnisko, a przed nami rozciągało się osiedle, o którym wspominał facet w strasznym garniturze. Wyglądało na to, że w tych blokach mieszkają piloci czy w ogóle pracownicy jednostki wojskowej.
Marysia i Ewka wyciągnęły kanapeczki. Eleganckie, w pergaminie. Wyciągnęły je z plecaków, spomiędzy zeszytów, kobiecych przyrządów i nowiutkich podręczników. Dziewczyny widocznie zgłodniały po locie i biegu. Popatrzyły w naszą stronę, czyli na chłopaków bez kanapek. Bez słowa, z uśmiechem, podzieliły się zapasem.
Wcinaliśmy chleb z kiełbaską albo z serem i sałatą. Zrobiło się lepiej, zrobiło się dobrze. Dziewczyny naprawdę bywają cudowne.
Połknęliśmy wszystko w trzy minuty i wytarli sobie usta. Teraz musieliśmy się dogadać.
– Za osiedlem jest przystanek albo stacja kolejowa – powiedziałem do Marysi, Rafała i Ewki. – Tak twierdził ten esbek.
– Skąd wiesz, że to esbek?! – uniosła się Ewka, nie chcąc uznać, że wdepnęła w konszachty z tajniakiem.
– No skąd? Bo był piękny.
Nawet Ewka się zaśmiała.
– Jakbym czuła, że to taki, to nie wzięłabym pieniędzy – powiedziała z przekonaniem.
– A ty wiesz, co podpisałaś – droczyłem się z nią bezlitośnie – jaki podsunęli ci cyrograf?
– Podpisałam, że cię walnę! – wrzasnęła i chciała mnie zdzielić.
Potem próbowała mnie udusić. Śmialiśmy się znowu. W końcu Ewka odpuściła. Wyjęła pieniądze, by spokojnie je przeliczyć. Był dokładnie tysiąc złotych. Rzeczywiście, sporo forsy. Powstał problem, co z tym zrobić.
– Co, mam to wyrzucić? – zaskomlała chuda Ewka.
– Musimy tę kwestię spokojnie rozważyć w aspekcie etycznym, a zarazem pragmatycznym – wysłowił się Rafał. – To wymaga trochę czasu.
Po tym dictum Filozofa nikt nie zabrał więcej głosu.
Kiedy już doszliśmy do osiedla, dotarł do nas dźwięk silnika. Zeszliśmy ciut na bok, żeby pojazd nas wyprzedził, ale on zatrzymał się tuż przy nas. To był żółty fiat z czarnymi detalami. Prowadził go człowiek w mundurze, kapitan, taki trochę po trzydziestce. Wychylił się z auta i zawołał do nas:
– Mogę podwieźć. Jadę teraz do Malborka.
Gapiliśmy się na niego, nadzwyczajnie zaskoczeni, aż wreszcie Marysia elegancko mu odpowiedziała:
– Ale ładnie z pana strony. Dziękujemy za uprzejmość.
Ona była bardzo grzeczna, bardzo dobrze wychowana.
Marysia siedziała przy panu w mundurze, a my z tyłu, z plecakami na kolanach lub podłodze samochodu.
Za osiedlem i za torem skręciliśmy w lewą stronę i mknęliśmy teraz szosą, dużo szerszą, z dwoma szpalerami lip i klonów. Droga wiodła gdzieś z Elbląga.
Od pierwszej sekundy nasz kierowca zdawał się przyjazny. Od razu nam zdradził, że lata na migach. I powiedział, że przed chwilą, kiedy kończył swoją służbę, usłyszał od kumpla, że z powodu trzech Sowietów i chyba Germańca, których trzeba było prędko odwieźć do Bornego Sulinowa, wezwano z Warszawy górnopłat, bo rozkraczył się nam inny, zadysponowany do tej misji. No i okazało się, że na pokładzie przyleciała ze stolicy czwórka cywilpasażerów, których zaraz pogoniono. Kiedy tylko nas zobaczył, to natychmiast się domyślił, że to my jesteśmy ową czwórką. Okropnie mu przykro, że tak z nami postąpili, tak nieelegancko. On z tym nie miał nic wspólnego, ale chciałby nas przeprosić.
My na to od razu, że w ogóle nie ma sprawy, dziękujemy, że nas zabrał. Wtedy on zapytał, jakim cudem lecieliśmy tym wojskowym, nowym „antkiem”. No i jeden przez drugiego i jedna przez drugą opowiadaliśmy mu o wydarzeniach na naszym lotnichu, o tamtych, co padli, zabrudzili sobie wdzianka i nie mogli spełnić misji, o wyborze pana Waltza, o przebraniu i czesaniu, i wręczaniu kwiatów premierostwu.
Chłop nie mógł uwierzyć. Walił dłońmi w kierownicę. Powtarzał co chwilę:
– Ja nie mogę, ja nie mogę! Ja nie mogę, ale akcje!
Nie doszliśmy do wyjaśnień o przyznaniu nam nagrody i lataniu nad Warszawą, bo facet zesztywniał. To się stało, gdy zdradziłem, co Marysia oświadczyła premierowi Wilsonowi. Zaczął gapić się w jej stronę, aż się mocno wystraszyłem, że hukniemy zaraz w drzewo. Zatrzymał samochód. W największym napięciu zapytał, patrząc pasażerce prosto w oczy:
– Pani jest... z rodziny bohatera... pana porucznika Pankiewicza, który walczył nad Kanałem, osiem razy strącił Niemców, a w końcu sam zginął?!
– To był młodszy brat mojego dziadka... – szepnęła lękliwie Marysia, bo wyraźnie się spłoszyła.
Nasz kierowca wysiadł z auta i założył furażerkę, wiadomo, z orzełkiem. Otworzył drzwi fiata od strony Marysi i stanął na baczność. I zasalutował. Potem schylił się i pocałował naszą koleżankę w obie dłonie, jak księżniczkę mazowiecką. Marysia zrobiła się bardzo czerwona.
Kiedy lotnik siadł za kierownicą, ze wzruszenia nie mógł mówić. My też milczeliśmy. Ja się w końcu odezwałem, żeby wspomnieć o nagrodzie od premiera P. Jaroszewicza. Załatwiłem to w dwóch zdaniach, bo to nie był dobry moment na zbyt długie przemówienia.
Po wjeździe do miasta pan kapitan (on raczej nie lubił, jak mówiono o nim „obywatel”) odezwał się znowu:
– To co? To na dworzec?
– Tak, bardzo prosimy – uśmiechnęła się Marysia.
– Pan mieszka w Malborku? – zagadnął Filozof.
Szturchnąłem go w nogę, żeby lepiej nic nie gadał, a na pewno już nie pytał, czy tamten zamierza strzelać z miga do Duńczyków. Rafał udał, że nie poczuł.
Nasz kierowca kiwnął głową, potwierdzając tezę Filozofa, i zaraz powiedział:
– Ale dziś nocuję na mierzei.
– Wiślanej? Nad morzem? – ożywiła się Marysia.
– Tak jest, proszę pani. Żona z córką są na wczasach. Pogoda jest świetna, więc warto korzystać z każdej chwili tego ciepła. Dla małej to ważne, bo często choruje.
– A jak ma na imię?
– Córeczka? Jowita. Ja wiem, trochę dziwnie.
– Nie, nie dziwnie. Bardzo ładnie – powiedziały niemal razem Marysia i Ewka.
– Ma trzy latka. Jest cudowna – dodał pilot.
– Jowita. Jak ta powieściowa bohaterka – wtrącił Rafał i ponownie go szturchnąłem.
– Tu u nas jest klimat paskudny dla dziecka – tłumaczył kapitan. – Widzieliście pola Żuław. Kiedyś to właściwie były bagna. Jakbym musiał na nich awaryjnie, nie daj Boże, wylądować, to bym wrył się i utopił jak w jeziorze margaryny. A właśnie! Słuchajcie, mam zrobić zakupy. Z tym, niestety, tam jest kłopot, tam, w Przebrnie, nad morzem. Zakupy dla wszystkich, bo z żoną na wczasach są jej koleżanki z czasów szkolnych, oczywiście też z przychówkiem. Zawiozę im żarcie i chwilę odpocznę, może zdążę się wykąpać. Jakimś cudem woda w morzu jest jeszcze cieplejsza niż w lipcu.
– A to jest daleko? – wyskoczyła nagle Ewka.
– Co daleko? Nasza plaża?
– Ta wieś na mierzei.
– Ja wiem, czy daleko? Niecała godzinka, nawet jadąc przepisowo.
– Ale macie tutaj dobrze! – westchnęła Marysia.
– Z czym? – zaśmiał się pilot, bo on śmiał się co pięć minut.
– No z tym, że tak łatwo można stąd wyskoczyć nad sam Bałtyk.
– No i mamy jeszcze zamek! – Pilot po raz setny się roześmiał. – A może, słuchajcie... Skoro tutaj was rzuciło, to może nad morze? Ja mogę was zabrać.
Kapitan zatrzymał samochód, bo dojechaliśmy już do dworca.
Nikt z nas nie wysiadał, bo toczyła się rozmowa, w gruncie rzeczy strategiczna. Ujawniły się dwie opcje. Pierwsza – jechać zaraz na mierzeję, iść za ciosem, pieprzyć wszystko. To była koncepcja chłopaków. Dziewczyny, a zwłaszcza Marysia, nalegały, żeby wracać, zaraz wracać, bo rodzice gryzą ściany.
– Przecież mają być powiadomieni, tak powiedział tamten tajniak – tłumaczyłem koleżankom.
– No tak, że wrócimy! Wrócimy dziś wieczór.
– To wyślijcie im telegram. – Pan kapitan rzucił pomysł. – Wyślijcie telegram, że wrócicie trochę później, jesteście bezpieczni, wojsko zaoferowało wam rekompensatę za straty moralne, wasze nadzwyczajne poświęcenie i pomoc dla rządu.
– Tak, jasne, telegram! Dokładnie z tym tekstem – wykrzyknąłem z entuzjazmem.
– No, ale ja nie mam, przepraszam, kostiumu – rzekła księżna mazowiecka.
– Moja żona pani coś pożyczy – zapewnił kapitan.
– To ja chcę zadzwonić! Ja muszę zadzwonić i powiedzieć o tym tacie – stwierdziła Marysia.
– O kostiumie? – zapytałem, a kapitan oczywiście się roześmiał.
– Idiota! – Marysia rzuciła to do mnie, a nie do lotnika.
– Na międzymiastową będziesz czekać dwie godziny albo dłużej, a panu się spieszy. Zadzwonisz z letniska – próbowałem ją przekonać.
– To jest dla nas wielka szansa – odezwał się nagle Filozof – na spotkanie z tajemnicą ziemi, morza i powietrza. Zawsze trzeba być gotowym do podjęcia nowych wyzwań. Bez wyzwań sczeźniemy, zastygniemy jak kamienie.
Pan kapitan się odwrócił i patrzył zdumiony na chłopaka z długim włosiem. Ja też zbaraniałem. Cóż, wtedy nie bardzo, nie za bardzo jeszcze znałem jego talent do przemówień.
Ewa wpatrywała się z zachwytem w złote usta Filozofa. Oczywiście z miejsca się ugięła. Zgłosiła się nawet do wysyłki telegramu. Poczta znajdowała się przy dworcu. Poszedłem tam z Ewką.
Nie było kolejki. Wysłaliśmy dwie depesze – ten sam tekst na dwa adresy, do rodziców obu dziewczyn. Opłata została wniesiona z państwowych pieniędzy. Tak nam pękła pierwsza stówa – co prawda nie cała, no ale została dość wyraźnie nadgryziona.
Pilot był wyraźnie wniebowzięty.
– Proszę pani, jestem zaszczycony, a zarazem zachwycony, że jedziemy dalej razem. – Skłonił głowę w stronę damy na fotelu pasażera.
Marysia się trzęsła. No może przesadzam, ale wydawała się rozkojarzona. Ewka wpatrywała się w Rafała, a ja wariowałem, kipiałem ze szczęścia.
Samochód przejechał przez most na Nogacie i zakręcił ostro w prawo. Za rzeką wystrzelił gigantyczny wulkan z cegły. Gapiliśmy się z podziwem, nawet Marysia wpatrywała się w skupieniu w panoramę twierdzy Malbork.
– Byliście tu kiedyś? – zapytał kierowca. – Zwiedzaliście kiedyś zamek?
– W podstawówce, w podstawówce! Pamiętam ten ustęp, skąd zrzucali z gównem zdrajców, czy innych, już nie wiem – powiedziała prędko Ewka.
– Tak, byliśmy z całą klasą – przyznała Marysia. – Wtedy zemdlał Witek Malcerz. Pani Budnik go uratowała.
– A panowie? – dopytywał nas kapitan.
– Ja nie byłem – rzekł Filozof. – Coś mnie powstrzymuje przed lekturą tej księgi historii chrześcijańskiej Europy, jej wielkości i upadków. Nie jestem gotowy. To dla mnie, jak sądzę, na razie zbyt trudne.
Naszego kierowcę zatkało, więc natychmiast wypaliłem:
– Ja nie byłem wtedy z klasą, ale potem byłem z ojcem. W Sopocie czy w Gdańsku odbywały się zawody i zrobili nam wycieczkę. Pamiętam niedźwiedzia. Czy dzika? Chyba w kuchni, tak, tak, w kuchni.
Zamek płakał. Płakał, słysząc nasze słowa – klasyczne wspomnienia z wizyty w muzeum. Płacz niósł się po wodzie.
Zanim skręciliśmy lekko w lewo, w głąb przedmieścia nad Nogatem, kapitan zapytał, czy w drodze powrotnej chcielibyśmy tutaj się zatrzymać, odświeżyć wrażenia, spojrzeć na te mury innym okiem, on mógłby nam pomóc wejść zupełnie bez biletu, i te rzeczy, i tak dalej. No dlaczego nie, cudownie, wołaliśmy z entuzjazmem, tylko Rafał siedział cicho i jak zwykle się uśmiechał.
A potem samochód stanął na parkingu przed spożywczym, to znaczy przed takim dość typowym pawilonem, klockiem krytym eternitem. Przed drzwiami siedzieli panowie zrozpaczeni brakiem piwa. Poszedłem z pilotem, żeby mu ewentualnie w czymś tam pomóc, a może coś kupić i dla nas na wieczór.
W kolejce czekało sześć osób... nie, siedem. Jedna z fartuszkowych ekspedientek, najwyraźniej kierowniczka, zobaczyła pana kapitana i gestem wskazała, że ma podejść z innej strony, od zaplecza pawilonu. On ukłonił się tej pani. Wyszliśmy ze sklepu, obeszli budynek i dotarli tam, gdzie trzeba.
Na zapleczu spożywczego stała masa pustych skrzynek i królował wielki śmietnik. Kapitan przystanął przed drzwiami zabezpieczonymi grubą kratą. Drzwi otwarły się od wewnątrz i pani w fartuszku zdjęła kłódkę z owej kraty.
– Jestem pani bardzo wdzięczy... – zaczął lotnik ciepłym głosem.
– Nie, niech pan przestanie – przerwała mu dama. – To co, to jak wtedy? Konserwy i nabiał, chleb, olej, kiełbaska?
– Byłoby cudownie, pani Wiesiu. A coś ze słodyczy? Może jakaś czekoladka?
– Znajdziemy, znajdziemy. A mają jajeczka?
– Kupują tam, na wsi. Podobnie jak mleko i różne warzywa.
Bardzo dobrze, że poszedłem razem z panem kapitanem, bo to były całe skrzynki wypełnione zakupami. Nosiłem je pilnie, a młody oficer upychał trofea w bagażniku samochodu. Potem skrzynki ustawiłem, jak należy, za spożywczym.
Ale jeszcze zanim się zabrałem do tego noszenia, byłem świadkiem, jak kapitan uiszcza należność, wylewnie dziękuje, całuje tę panią szarmancko po rękach, a potem jej wręcza coś w białym papierze.
– Naprawdę nie trzeba – broniła się pani, z tym że słabo i ulegle.
No cóż, no przyjęła. Pan oficer grzecznie prosił, a poza tym to znajomy, bardzo dobry, prawie krewny. Przyjęła podarek, obdarzyła nas uśmiechem i zamknęła grubą kratę.
Piwo było, i to świeże, ale tylko dla pilota i wyłącznie od zaplecza.
W czasie, gdy biegałem ze skrzynkami i dokonywała się transakcja, Filozof zakupił, za swoje pieniądze, drożdżówki dla wszystkich. Takie z lukrem i osami. Bardzo dobre i pożywne. Jedliśmy je, stojąc na parkingu przed spożywczym, żeby nie żuć podczas jazdy i nie napaskudzić w samochodzie. A Ewka z Marysią przyniosły ze sklepu duże butle mineralnej. Piliśmy wprost z flaszek. Nikt nikogo się nie brzydził.
A potem – do wozu! I dawaj – na północ.
Znów się ukazały mury zamku. Wykręcałem mocno głowę, gdy ginęły już za nami, z prawej tylnej strony samochodu, aż przejechaliśmy jakiś tunel, taki krótki, pod torami, i obraz mi zniknął.
Zawstydziłem się okropnie tym bredzeniem o niedźwiedziu. Usprawiedliwiałem się przed sobą, że chciałem natychmiast wyrwać kapitana z osłupienia po tyradzie Filozofa. I było mi głupio, nie tyle przed ludźmi, ile raczej przed tym miejscem, tak potężnym i tak pięknym. A teraz w dodatku dziwiłem się sobie, jak mocno żałuję, że tak jakoś się rozminęliśmy – zamek z nami i my z zamkiem. Nie miałem pojęcia, czemu właśnie ta budowla zaistniała we mnie aż tak mocno. I zacząłem za nią tęsknić, już od razu, od momentu gdy zniknęła i gdy wbijaliśmy się w Żuławy.
Marysia i Ewka snuły teraz szczegółową i mniej chaotyczną niż wcześniej opowieść o naszym występie koło trapu samolotu, o decyzji P. Jaroszewicza, i o locie nad Warszawą. Pan kapitan kręcił głową, jakby nie mógł w to uwierzyć, z tym że wierzył bez zastrzeżeń. Ostatecznie, jakimś cudem, wojsko nas woziło antonowem, a to nie mógł być przypadek. I bardzo się cieszył, że jedziemy teraz razem.
Pola były płaskie jak wielki stół Boga. Tak określił je Filozof. Lotnik znów się zapowietrzył, więc wszedłem do akcji – zapytałem, czy i tutaj lądowanie awaryjne zakończyłoby się utonięciem.
Przestrzeń rozświetlało światło września. Trwało wczesne babie lato. Odleciały już bociany. Wciąż zdarzał się żuraw, albo raczej dwa żurawie. Marysia wołała:
– Tam, para! Mąż z żoną!
Pola Żuław były zżęte, niemal nagie, tylko tu i ówdzie rosły jeszcze, dojrzewając, spore łany kukurydzy. No i nadal zieleniły się buraki, właściwie ich liście.
Pan kapitan włączył radio. Trafił na piosenkę grupy Breakout. Śpiewaliśmy razem z wokalistą:
Jak ładnie ci w tej sukni.
Oni zaraz przyjdą tu.
Jak ładnie ci w tej sukni.
Oni zaraz wezmą mnie.
Nasz kierowca frunął ponad ziemią.
W Nowym Dworze jechaliśmy strasznie wolno, z oporami, bo były wykopy i w dodatku ktoś zatarasował szlak furmanką, furmanką bez konia, tak że trzeba było ją przetoczyć.
A za miastem szosa wiodła strzeliście na północ, wzdłuż wąskiego toru krótkiej ciuchci – kolejki żuławskiej, jeżdżącej z prędkością lecącego trzmiela lub komara. Oczywiście była świetna, machaliśmy do niej z okien.
Rafał chyba medytował, bo siedział jak posąg, nic nie mówił, przestał śpiewać i uśmiechał się jak Budda.
Jeszcze nie za bardzo się znaliśmy, ale doskonale już wiedziałem, że spotyka się dość często – on, gówniarz z liceum! – z najtęższymi umysłami Polski skrytej w katakumbach. Ten chudy małolat chodził do tych ludzi, pytał, słuchał, a ci traktowali go poważnie. Pożyczali mu lektury, także takie przemycane gdzieś z Paryża czy Londynu. Mnóstwo czytał i rozmawiał z uczonymi, więc pewnie dlatego czasami wyjeżdżał z dziwaczną przemową albo rzucał jakimś słowem, aż człowieka zatykało.
Powtórzę, był schludny, bardzo czysty i zadbany. W dodatku – asceta, żeby nie powiedzieć zabiedzony. Facet nie pił i nie palił. I nie było takiej możliwości, by popalał jakieś zioła czy wstrzykiwał sobie sos z makowin. Za to łatwo było go zobaczyć klęczącego na mszy świętej. Miał jakieś kontakty z hierarchami na Miodowej i z zakonem franciszkanów. Dziwny facet. Uśmiechnięty.
Ciuchy przysyłali mu z Kanady jego krewni, bardzo bliscy. I na pewno podsyłali mu pieniądze, bo on mieszkał z biedną ciotką i ze starszym bratem Mirosławem, który pragnął być poetą, więc, niestety, nie zarabiał.
Owa ciotka, bardzo zacna, starsza pani, pozwalała mu na wiele. Uważała, że Rafałek prowadzony jest przez Pana Boga, Przenajświętszą Matkę i aniołów, więc co może mu zagrozić – i fizycznie, i duchowo? Jeżeli nie wracał czasami do domu, nie martwiła się, nie pomstowała. Uważała, że jest powód, dobry powód, żeby chłopak spał gdzieś indziej. Modliła się wtedy jeszcze mocniej niż zazwyczaj. Ta kobieta miała rację. On zostawał na noc w takich miejscach, w których szukał wiedzy albo wiary.
Teraz też nie martwił się, że ciotka powyrywa sobie włosy. On modlił się za nią, a ona na pewno prosiła za niego.
Co innego Ewa i Marysia. One miały wracać na noc.
O rodzinie Ewki nie wiedziałem nazbyt wiele, tylko tyle, że jej ojciec nie ułatwiał życia jej i bratu. Oczywiście ona chciała, żeby w domu się nie zamartwiali. Trzymała się myśli, że telegram z poczty koło dworca i telefon od władz państwa uspokoją zwłaszcza matkę.
Matkę bardzo szanowała i pewnie kochała, ale widać było gołym okiem, że ważniejszy dla niej jest Filozof. Ewka poszłaby na koniec świata, byle tylko, idąc drogą, mogła trzymać go za rękę, no i słuchać tego, co on gada lub wygrywa na organkach, bo on grywał, i to świetnie.
Ewka wydawała się dość niska, więc sięgała Rafałowi tak mniej więcej do ramienia. Była szczupła, nawet chuda. Miała gęste, czarne włosy i lubiła chodzić w spodniach, zawsze ciemnych i obcisłych, chociaż panowała moda na namioty.
Była absolutnie fantastyczna. Co to znaczy fantastyczna? To okaże się i wyklaruje trochę później, gdzieś po drodze.
A Marysia? Naturalnie, ona także była nadzwyczajna.
Ją znałem najlepiej z całej trójki wojażerów. Już wtedy, na szosie wiodącej przez pola, dokładnie wiedziałem, że potrafi śmiać się jak wariatka (podobnie jak Ewka), jest przyjazna i wrażliwa. Naturalnie, nie wiedziałem wielu innych rzeczy o niej. Objawiały mi się krok po kroku i godzina po godzinie.
Rzadko zakładała modne spodnie i teraz też miała na sobie spódnicę. Welwetową, granatową. Okazała się jak znalazł podczas ceremonii powitania Brytyjczyków na lotnichu. Przezornie zabrała w tę środę do szkoły ciepły sweter i wiatrówkę, choć skąd mogła wtedy wiedzieć, że ruszamy w dłuższą drogę.
Była – jakby to powiedzieć? – bardzo piękna. Albo raczej taka się stawała, krok po kroku, metr po metrze naszej drogi. Miała ciemne i błyszczące mocno włosy (czasem zaplatała je w warkocze), śniadą skórę Egipcjanki i iskrzące, dobre oczy. Już wcześniej mówiłem, że mogła się zdawać, no, cokolwiek korpulentna, ale przy tym była zgrabna.
Szkoda, że ujrzałem to tak późno.
Marysia, niestety, nader łatwo się denerwowała. Teraz wciąż myślała o tych w domu, jak przyjęli jej zniknięcie, samowolną eskapadę. Oni nadzwyczajnie się kochali: ojciec z córką, córka z matką. Ojciec wprost przepadał za Marysią. Obawiałem się, że ruszy w pogoń, dopadnie nas w drodze i naruszy nam cielesność.
Pocieszałem się, jak mogłem, na przykład wspomnieniem.
W drugiej klasie podstawówki walnąłem Marysię, jak debil, kamieniem. Pewnie chciałem coś wyrazić sekretnym językiem kawalerów-troglodytów, no powiedzmy, że jest fajna i że mógłbym nosić jej tornister. Cóż, trudno, niestety, trafiłem ją w głowę. A cisnąłem z dość daleka. Byłem pewien, że ten kamul wcale do niej nie doleci. Skubany, doleciał. Następnego dnia przed szkolną bramą czekał na mnie tata córki z dziurą w głowie. A Marysia stała trochę dalej. Byłem absolutnie przekonany, że jej ojciec porozdziera mnie na strzępy. A ten mówi:
– Słuchaj, Arek, wiem, że lubisz moją córkę, więc bardzo cię proszę, nie rzucaj w nią niczym, bo możesz ją skrzywdzić. Wczoraj bardzo ją bolało. Ma rozcięcie. Przepłakała kawał nocy.
Stałem sparaliżowany. I nagle rzuciłem:
– Marysia! Przepraszam. Ja strasznie przepraszam!
Pobeczałem się i zwiałem.
To był taki świetny facet. Więc może odpuści – myślałem w tym fiacie sunącym przez pola – może nie przeszkodzi nam nad morzem?
A ja? Co, nie miałem obaw i jakichś skrupułów? Nie, jakoś nie miałem.
Ojciec znowu był gdzieś w Polsce, na szkoleniu czy na spartakiadzie, a Miśka myślała wyłącznie o jednym. I to jedno uprawiała. Nikt za mną nie tęsknił. Za to ja tęskniłem – za wolnością. Od szkoły i domu, od nudy i lęku.
Za mostami zwodzonymi na Szkarpawie i na Wiśle Królewieckiej poczuliśmy, że już blisko, zwietrzyliśmy zapach morza. Naszą czwórkę ogarnęło niecierpliwe podniecenie. No może nie czwórkę, bo Filozof sobie siedział i patrzył z uśmiechem na pola przed Stegną.
A za Stegną nam powiedział, że gdzieś tutaj, na tych łąkach, hodowano niegdyś konie. W osiemnastym wieku główny folwark dzierżawił w tym celu facet o nazwisku Schopenhauer, dziad znanego filozofa, twórcy nowoczesnej erystyki, pesymisty, który twierdził, że świat jest wyobrażeniem. Ten filozof, czyli Artur, kiedy jeszcze był chłopaczkiem, przyjeżdżał tu z Gdańska wraz z matką, na lato.
Facet wiedział takie rzeczy!
Ewka, zapatrzona w Filozofa, ruszała bezwiednie ustami i brodą. Pilot milczał, kiwał głową – już nie tyle ze zdumieniem, co z szacunkiem i podziwem.
A w Sztutowie milczeliśmy. Każdy z nas dokładnie wiedział, co oznacza napis Stutthof, który mignął z lewej strony. Dookoła było pięknie, a spomiędzy liter tego słowa wypełzała straszna groza.
Rafał przymknął teraz oczy i znikł jego uśmiech. Jestem pewien, że się modlił. Zresztą ja też w duchu się modliłem. Za tych wszystkich, których tutaj i gdziekolwiek indziej zamęczono.
Zamęczono? Zamęczyli! Zamęczyli ludzie, nie fantomy. Panowie i panie, nie procesy historyczne – człekokształtni ze swastyką albo krwawą leninowską gwiazdą.
Gdzieś z kilometr za Sztutowem wróciliśmy do rozmowy. Kapitan zapytał, spoglądając raczej na Marysię niż na nas w lusterku:
– A byliście kiedyś już nad morzem?
– No jasne! – wykrzyknęła z tyłu Ewka. – Na koloniach i z rodziną.
– Ja też na koloniach – odezwała się Marysia. – W Kołobrzegu. Wciąż padało.
– W zeszłym roku – zaczął Rafał, a ja z miejsca się napiąłem – razem z bratem wybraliśmy się do Warny. Autostopem.
– Autostopem do Bułgarii? – Pan kapitan znów się zaśmiał.
– No tak. Miesiąc w drodze. Ze dwa razy chcieli nas rozjechać, gdy staliśmy na poboczu. Wszakże spotkaliśmy także dobrych, nawet nadzwyczajnie zacnych ludzi. Dla brata i dla mnie to było, bezsprzecznie, doświadczenie rozwojowe.
Jak zwykle po jego werbalnych wyskokach, zrobiła się cisza. Towarzystwo się głowiło.