56,00 zł
Danny Torrance ma tylko pięć lat, ale jego paranormalne zdolności sprawiają, że widzi więcej niż zwykłe dziecko. Kiedy jego ojciec, niespełniony pisarz o imieniu Jack, dostaje pracę jako opiekun górskiego hotelu Panorama, rodzina przenosi się w nowe miejsce, licząc, że najbliższe kilka miesięcy spędzą w ciszy i spokoju. Żadne z nich nie wie jednak, co tak naprawdę ich czeka…
Pewnego dnia śnieżyca odcina hotel od świata. Mimo to Torrance’owie czują, że nie są sami. Kim jest tajemnicza kobieta z pokoju 217? A przemierzające korytarze bliźniaczki? Zamaskowani goście jeżdżący windą w górę i w dół? Do tego jeszcze z Jackiem zaczyna być coś nie tak. W jego oczach czai się coś dziwnego… i bardzo złego. Coś, co lśni mrocznym blaskiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 605
Tytuł oryginału THE SHINING
Copyright © 1997 by Stephen King
This translation published
by arrangement with Doubleday,
a division of Random House, Inc.
All rights reserved
Projekt okładki
Sylwia Turlejska / Studio Kreacji
Redaktor prowadzący
Jadwiga Mik
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Korekta
Grażyna Nawrocka,
Joanna Sobota,
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8391-521-0
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
W komnacie tej... stał olbrzymi hebanowy zegar. Głucho, posępnie, jednostajnie tykotało wahadło jego w jedną i drugą stronę; kiedy wszakże... miała uderzyć godzina, wówczas z brązowych płuc zegara rozlegał się dźwięk głęboki, czysty, donośny i nadzwyczaj melodyjny, lecz tak dziwnie gędziebny i uroczysty, iż ze schyłkiem każdej godziny grajkowie orkiestry mimowolnie przestawali na chwilę rzępolić i zasłuchiwali się w dźwięki, bezwiednie zatrzymywali się w swych pląsach tancerze i przelotny niepokój rozradowane ogarniał towarzystwo. Jak długo rozbrzmiewało granie zegara, najlekkomyślniejsi bledli, starsi zaś i stateczniejsi podnosili rękę do czoła, jak gdyby w błędnej jakiejś zadumie czy rozmarzeniu; lecz skoro tylko ostatnie zamierały pogłosy, płochy śmiech naraz przelatywał w tłumie: grajkowie spoglądali na siebie, uśmiechając się ze swego niedorzecznego zmieszania, i szeptem przyrzekali sobie, iż następny odzew nie wywoła już w nich takiego wrażenia; atoli po upływie sześćdziesięciu minut... granie zegara odzywało się ponownie i ponownie następowało takie samo zadrganie i zaniepokojenie, i taka sama nastawała zaduma.
Pomimo to bawiono się wytwornie i ochoczo...
E.A. Poe, „Maska Czerwonego Moru”
(przeł. Stanisław Wyrzykowski)
Gdy rozum śpi, budzą się upiory.
Goya
Jak zaświeci, będzie świecić.
Porzekadło ludowe
CZĘŚĆ PIERWSZA
SPRAWY WSTĘPNE
1
Rozmowa z pracodawcą
Jack Torrance pomyślał: nadgorliwy kutasina.
Ullman mierzył pięć stóp i pięć cali, a poruszał się z pełnym zaaferowania pośpiechem, który zdaje się wyłączną cechą wszystkich niskich i korpulentnych mężczyzn. Przedziałek miał prościutki, ciemne ubranie dyskretne, lecz budzące zaufanie. Jestem kimś, do kogo można się zwracać w kłopotliwych sprawach – mówiło to ubranie do klienta. Do pracownika przemawiało zwięźlej: to należy zrobić dobrze, pamiętaj. Stuart Ullman nosił w butonierce czerwony goździk, zapewne w tym celu, aby żaden przechodzień nie wziął go za miejscowego przedsiębiorcę pogrzebowego.
Kiedy Jack słuchał Ullmana, przyznawał w duchu, że prawdopodobnie nie mógłby lubić nikogo po tamtej stronie biurka – w danych okolicznościach.
Ullman zadał mu pytanie, którego nie zrozumiał. To źle; osoby typu Ullmana rejestrują takie potknięcia w umyśle i rozpatrują je później.
– Słucham?
– Pytałem, czy pańska żona w pełni pojmuje, jakie pan bierze na siebie obowiązki. Oczywiście jest jeszcze pański syn. – Spojrzał na leżące przed nim podanie. – Daniel. Żony ta myśl ani trochę nie przeraża?
– Wendy to niezwykła kobieta.
– A wasz syn też jest niezwykły?
Jack uśmiechnął się szczerze, promiennie, jakby był agentem reklamy.
– Tak nam się przynajmniej wydaje. Jak na pięciolatka, wykazuje sporą samodzielność.
Ullman nie odwzajemnił uśmiechu. Wsunął podanie Jacka z powrotem do teczki. Teczka powędrowała do szuflady. Na biurku nie pozostało już teraz nic prócz bibularza, telefonu, lampki do czytania i koszyka na wpływającą i odchodzącą korespondencję. Obie przegródki koszyka również były puste.
Ullman wstał i podszedł do segregatora w rogu.
– Pozwoli pan tutaj, panie Torrance. Popatrzymy na plany pięter.
Przyniósł pięć dużych arkuszy i położył je na lśniącym orzechowym blacie biurka. Jack stanął po tej samej stronie co Ullman i bardzo wyraźnie poczuł zapach jego wody kolońskiej. Wszyscy moi ludzie używają juchtu angielskiego albo nie używają niczego, przyszło mu do głowy całkiem bez powodu i musiał się ugryźć w język, żeby nie ryknąć śmiechem. Z kuchni za ścianą dobiegały ciche odgłosy; po lunchu pracowano tam na zwolnionych obrotach.
– Piętro najwyższe – zaczął Ullman raźnym tonem. – Strych. Teraz nie ma tam absolutnie nic prócz rupieci. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Panorama kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk i chyba każdy kolejny dyrektor wyrzucał wszystkie niepotrzebne graty na strych. Proszę o zastawienie tam pułapek i wyłożenie trutki na szczury. Niektóre pokojówki z trzeciego piętra twierdzą, że słyszały jakieś szelesty. Nie daję temu wiary nawet na chwilę, powinniśmy jednak mieć stuprocentową pewność, że w Panoramie nie ma ani jednego szczura.
Jack trzymał język za zębami, choć podejrzewał, że nie ma na świecie hotelu bez choćby paru szczurów.
– Naturalnie pod żadnym pozorem nie pozwoli pan synowi wchodzić na strych.
– Nie – odparł Jack i znów przywołał na twarz promienny uśmiech agenta reklamy. Upokarzająca sytuacja. Czy ten nadgorliwy kutasina rzeczywiście uważa, że on, Jack, pozwoliłby synowi myszkować po strychu, pełnym pułapek na szczury, starych rupieci i Bóg wie czego jeszcze?
Ullman szybko wsunął plan strychu pod pozostałe arkusze.
– Panorama ma sto dziesięć pomieszczeń dla gości – objaśniał metodycznie. – Trzydzieści, same apartamenty, mieści się tutaj, na trzecim piętrze: dziesięć, włącznie z apartamentem prezydenckim, w skrzydle zachodnim, dziesięć w części środkowej i jeszcze dziesięć w skrzydle wschodnim. Z każdego roztacza się wspaniały widok.
Czy mógłbyś przynajmniej zrezygnować z tego reklamiarstwa?
Ale milczał. Zależało mu na tej pracy.
Ullman schował plan trzeciego piętra pod spód i zajęli się piętrem drugim.
– Czterdzieści pokoi – poinformował Ullman. – Trzydzieści dwójek i dziesięć jedynek. A na pierwszym piętrze po dwadzieścia każdego rodzaju. Plus trzy bieliźniarki na każdym piętrze, magazyn na samym końcu wschodniego skrzydła hotelu na drugim piętrze i jeszcze jeden na końcu zachodniego skrzydła na piętrze pierwszym. Jakieś pytania?
Jack pokręcił głową. Ullman sprzątnął plany drugiego i pierwszego piętra.
– A teraz parter. Pośrodku jest recepcja. Za nią biura. Hol, licząc od recepcji, ma w obie strony po osiemdziesiąt stóp długości. Tu, w skrzydle zachodnim, mieści się sala jadalna i salon Kolorado. Sale bankietowa i balowa są w skrzydle wschodnim. Pytania?
– Tylko w związku z podziemiem – odparł Jack. – Dla dozorcy zaangażowanego na zimę ten poziom jest najważniejszy. Rzec można, tam rozgrywa się akcja.
– To wszystko pokaże panu Watson. Plan wisi na ścianie w kotłowni. – Ullman zmarszczył się groźnie, może po to, aby dać do zrozumienia, że jako dyrektor nie zaprząta sobie głowy tak przyziemnymi aspektami funkcjonowania hotelu, jak ogrzewanie i kanalizacja. – Chyba nieźle byłoby i tam zastawić kilka pułapek. Chwileczkę...
Nabazgrał coś w bloczku wyjętym z wewnętrznej kieszeni marynarki (każda kartka miała gruby czarny nadruk „Z biura Stuarta Ullmana”), oddarł arkusik i wrzucił do przegródki koszyka przeznaczonej na odchodzącą korespondencję. Kartka spoczęła tam osamotniona. Bloczek ponownie zniknął w kieszeni marynarki, jakby na zakończenie sztuki magicznej. Patrz, mały Ja- ckie, raz jest, raz go nie ma. Ten facet to kawał ważniaka.
Zajęli swoje poprzednie miejsca, Ullman z jednej strony biurka, Jack z drugiej, pytający i pytany, petent i niechętny urzędnik. Ullman złożył wypielęgnowane rączki na bibularzu i patrzył prosto na Jacka – mały łysiejący mężczyzna w bankierskim garniturze i szarym stonowanym krawacie. Przeciwwagą kwiatka w butonierce była wpięta w drugą klapę szpilka z wykonanym złotymi literkami prostym napisem „Personel”.
– Będę z panem całkiem szczery, panie Torrance. Albert Shockley to wpływowy człowiek i ma duże udziały w Panoramie, która po raz pierwszy w swej historii przyniosła w tym sezonie zysk. Pan Shockley zasiada również w radzie nadzorczej, choć nie jest hotelarzem, do czego pierwszy by się przyznał. Ale swoje życzenia w sprawie dozorcy wyraził całkiem jasno. Chce, żeby pan nim został. I ja pana zaangażuję. Gdyby mi wszakże dano wolną rękę, nigdy bym tego nie zrobił.
Jack zacisnął spocone pięści na kolanach i pocierał jedną o drugą. Nadgorliwy kutasina, nadgorliwy kutasina, nadgorliwy...
– Chyba nie przypadłem panu do serca, panie Torrance. Ja się tym jednak nie przejmuję. Pańskie uczucia do mnie na pewno nie mają wpływu na to, że w moim przekonaniu nie nadaje się pan do tej pracy. W sezonie trwającym od piętnastego maja do trzydziestego września Panorama zatrudnia stu dziesięciu pracowników na pełnym etacie, można więc powiedzieć, że na każdy pokój hotelowy przypada jeden z nich. Jak sądzę, niewielu mnie lubi, a podejrzewam, że niektórzy mają mnie po trosze za drania. Nie bardzo się mylą w ocenie mojego charakteru. Muszę być po trosze draniem, żeby zarządzać tym hotelem tak, jak na to zasługuje.
Popatrzył na Jacka, spodziewając się usłyszeć komentarz, a Jack znowu przywołał na twarz uśmiech agenta reklamy, szeroki i obelżywy.
– Panoramę budowano od roku 1907 do 1909 – powiedział Ullman. – Najbliżej położone miasto, Sidewinder, leży czterdzieści mil stąd na wschód. Droga do miasta jest zamknięta mniej więcej od końca października czy od listopada aż gdzieś do kwietnia. Hotel wybudował Robert Townley Watson, dziadek naszego obecnego konserwatora. Mieszkali tu Vanderbiltowie, Rockefellerowie, Astrorowie, Du Pontowie. Apartament prezydencki zajmowało czterech prezydentów: Wilson, Harding, Roosevelt i Nixon.
– Hardingiem i Nixonem zbytnio bym się nie chlubił – mruknął Jack. Ullman zmarszczył brew, ale ciągnął, nie zważając na niego:
– Pan Watson nie dawał sobie rady i sprzedał hotel w roku 1915. Potem sprzedawano go w latach 1922, 1929 i 1936. Stał pusty do końca wojny, kiedy to nabył go i całkowicie odrestaurował Horacy Derwent, milioner i wynalazca, pilot, producent filmowy i przedsiębiorca.
– Znam to nazwisko – powiedział Jack.
– Tak. Wszystko, czego się tknął, zamieniało się w złoto... z wyjątkiem Panoramy. Wpakował w nią ponad milion dolarów, zanim pierwszy powojenny gość przekroczył te progi, i z chylącego się ku ruinie zabytku zrobił atrakcję turystyczną. To Derwentowi hotel zawdzięcza boisko do roque’a, które – jak widziałem – podziwiał pan po przyjeździe.
– Roque’a?
– Jest to brytyjski przodek naszego krokieta, proszę pana. Krokiet to skundlona odmiana roque’a. Jak głosi legenda, Derwent nauczył się reguł tej gry od swojego sekretarza do spraw towarzyskich i oszalał na jej punkcie. Nasze boisko jest zapewne najpiękniejsze w Ameryce.
– W to nie wątpię – rzekł Jack z powagą. Boisko do roque’a, od frontu żywopłoty strzyżone tak, by przypominały zwierzęta, i co jeszcze? Zaczynał mieć wyżej uszu pana Stuarta Ullmana, widział jednak, że Ullman nie skończył. Zamierzał powiedzieć swoje aż do ostatniego słowa.
– Derwent stracił trzy miliony, po czym sprzedał Panoramę grupie kalifornijskich akcjonariuszy. Równie źle na niej wyszli. Po prostu nie byli hotelarzami. W roku 1970 kupił ją pan Shockley z grupą swoich wspólników i mnie przekazał kierownictwo. Przez parę lat i my mieliśmy deficyt, lecz stwierdzam z przyjemnością, że obecni właściciele nigdy nie przestali pokładać we mnie zaufania. W zeszłym roku wyszliśmy na zero. A w tym roku, po raz pierwszy od prawie siedmiu dziesięcioleci, Panorama przyniosła zysk.
Jack przypuszczał, że ten pedancik ma powód do dumy, ale znów poczuł przypływ antypatii, jaką od początku wzbudzał w nim Ullman.
– Nie widzę związku między bezsprzecznie barwnymi dziejami Panoramy a pańskim przeświadczeniem, że nie nadaję się do tej pracy – powiedział.
– Panorama przynosiła tak duże straty między innymi dlatego, że każdej zimy traci na wartości. Zmniejsza to stopę zysku o wiele bardziej, niż pan sobie wyobraża. Zimy są tutaj nieopisanie surowe. Żeby uporać się z tym problemem, zaangażowałem na całą zimę dozorcę do obsługi kotła oraz ogrzewania kolejno poszczególnych części hotelu. Miał usuwać powstające szkody, dokonywać napraw, stawiać czoło żywiołom. Stale być przygotowany na nieprzewidziane wypadki. Na pierwszą zimę nająłem rodzinę, a nie samotnego mężczyznę. Doszło do tragedii. Strasznej tragedii.
Ullman chłodno otaksował Jacka wzrokiem.
– Popełniłem błąd. Gotów jestem to przyznać. Ten człowiek pił.
Jack poczuł, że powoli wypływa mu na usta gorączkowy uśmiech – absolutne przeciwieństwo szerokiego uśmiechu agenta reklamy.
– Czyżby? Dziwię się, że Al panu nie powiedział. Ja już nie piję.
– Tak. Pan Shockley mi mówił. Mówił też o pańskiej ostatniej posadzie.... nazwijmy ją ostatnim odpowiedzialnym stanowiskiem. Uczył pan angielskiego w szkole przygotowawczej w Vermoncie. Wpadł pan w złość, bo chyba nie muszę się wdawać w szczegóły. Ale tak się składa, że w moim przekonaniu przypadek Grady’ego ma z tym związek, dlatego też poruszyłem sprawę... hm, pańskiej przeszłości. Na pierwszą zimę, na przełomie roku 1970 i 1971, po odnowieniu Panoramy, ale przed otwarciem pierwszego sezonu, zatrudniłem tego... tego nieszczęśnika nazwiskiem Delbert Grady. Zajął pomieszczenia, do których wprowadzi się pan z żoną i synem. On miał żonę i dwie córki. Moje zastrzeżenia budziła przede wszystkim ostra zima i fakt, że rodzina Gradych będzie odcięta od świata przez pięć, sześć miesięcy.
– Ale właściwie tak nie jest, prawda? Są tu przecież telefony i przypuszczalnie krótkofalówka. A Park Narodowy w Górach Skalistych leży w zasięgu helikoptera, z pewnością zaś na tak dużym terenie muszą mieć jeden czy dwa helikoptery.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Ullman. – W hotelu jest krótkofalówka, Watson pokaże ją panu wraz z listą właściwych pasm częstotliwości, na których mógłby pan w razie potrzeby wzywać pomocy. Do Sidewinder wciąż jeszcze prowadzą stąd nadziemne linie telefoniczne i prawie każdej zimy w tym czy innym miejscu zostają zerwane, a naprawa trwa na ogół od trzech do sześciu tygodni. W szopie ze sprzętem stoi też śniegołaz.
– Więc właściwie hotel nie jest odcięty.
Pan Ullman zrobił urażoną minę.
– Przypuśćmy, że pański syn czy żona potknie się na schodach i dozna pęknięcia czaszki. Czy wtedy będzie pan uważał to miejsce za odcięte od świata?
Jack zrozumiał, o co chodzi. Śniegołazem dałoby się dotrzeć do Sidewinder najprędzej w półtorej godziny... może. Helikopter Parkowej Służby Ratowniczej mógłby tu przylecieć za trzy godziny... w najbardziej sprzyjających warunkach. Podczas zadymki w ogóle nie zdołałby wystartować, a nie sposób liczyć na rozwinięcie maksymalnej prędkości śniegołazem, nawet gdyby się ktoś odważył przewozić ofiarę wypadku w temperaturze, powiedzmy, dwudziestu pięciu stopni poniżej zera – na wietrze czterdziestu pięciu.
– W przypadku Grady’ego – podjął Ullman – rozumowałem chyba bardzo podobnie jak pan Shockley w pańskim przypadku. Samo odosobnienie może mieć zgubny wpływ na mężczyznę. Lepiej mu będzie z rodziną. W razie kłopotów, myślałem, są duże szanse na to, że nie zaistnieje nic tak pilnego, jak pęknięcie czaszki, zranienie narzędziem z napędem mechanicznym czy konwulsje. Ciężka grypa, zapalenie płuc, złamana ręka, nawet wyrostek robaczkowy nie wymagałyby takiego pośpiechu. Podejrzewam, że to, co się stało, było następstwem zgromadzenia przez Grady’ego bez mojej wiedzy dużych zapasów taniej whisky i dziwnej choroby, zwanej przez stare wygi więzienną. Zna pan to określenie? – Ullman przywołał na twarz protekcjonalny uśmieszek, gotów udzielić wyjaśnień, jak tylko Jack przyzna się do swej ignorancji, więc Jack z radością odpowiedział szybko i zwięźle:
– Jest to żargonowe określenie reakcji klaustrofobicznej, która może nastąpić, kiedy ludzie długo przebywają razem w zamknięciu. Klaustrofobia uzewnętrznia się niechęcią do osób zajmujących to samo pomieszczenie. W skrajnych przypadkach może ona wywoływać halucynacje i skłaniać do aktów gwałtu; popełniano morderstwa z tak głupich powodów, jak przypalony posiłek czy sprzeczka o to, na kogo wypada kolej pozmywać naczynia.
Ullman wydał się lekko zbity z tropu, co świetnie zrobiło Jackowi. Postanowił go jeszcze nacisnąć, lecz w duchu obiecał Wendy, że zachowa spokój.
– Sądzę, że tu popełnił pan błąd. Czy zrobił im krzywdę?
– Zabił najpierw wszystkie trzy, proszę pana, a potem siebie. Dziewczynki zarąbał siekierą, żonę zastrzelił z dubeltówki, siebie również. Miał złamaną nogę. Niewątpliwie tak się spił, że zleciał ze schodów. – Ullman rozłożył ręce i z obłudną miną popatrzył na Jacka.
– Czy miał średnie wykształcenie?
– Prawdę powiedziawszy, nie miał – odrzekł Ullman sztywno. – Myślałem, że jednostka, nazwijmy ją, bez polotu nie będzie do tego stopnia wrażliwa na niewygody, na samotność...
– Na tym polegał błąd – skonstatował Jack. – Człowiek nierozgarnięty jest bardziej podatny na chorobę więzienną, tak jak łatwiej mu zastrzelić kogoś przy kartach czy ot, tak sobie obrabować. On się nudził. Kiedy spadnie śnieg, może najwyżej oglądać telewizję czy stawiać pasjansa i oszukiwać, jeśli nie odkryje wszystkich asów. Nie ma nic do roboty, więc dogryza żonie, czepia się dzieci i pije. Zasypia z trudem, bo panuje cisza. Toteż pije, aby zasnąć, i budzi się z kacem. Staje się drażliwy. A jak na przykład ogłuchnie telefon, wiatr zerwie antenę telewizyjną, to pozostaje mu tylko rozmyślanie, oszukiwanie przy pasjansie, no więc złości się coraz bardziej. W końcu... paf, paf, paf.
– Podczas gdy człowiek wykształcony, taki jak pan?...
– Oboje z żoną lubimy czytać. Muszę pracować nad sztuką, którą piszę, o czym zapewne powiedział panu Al Shockley. Danny ma swoje układanki, książeczki do kolorowania i radio kryształkowe. Chcę uczyć go czytania i chodzenia po śniegu w rakietach. Wendy też pragnie się tego nauczyć. O tak, chyba potrafimy znaleźć sobie zajęcie i nie działać jedno drugiemu na nerwy, jeśli nawali telewizja. – Urwał. – I Al nie kłamał, mówiąc, że już nie piję. Owszem, piłem dawniej i zaczynało to wyglądać poważnie. Ale przez ostatnie czternaście miesięcy nie tknąłem nawet piwa. Nie zamierzam przywozić tu alkoholu, a jak spadnie śnieg, i tak nie będę miał okazji go kupić.
– Tu przyznaję panu rację – rzekł Ullman. – Dopóki jednak będziecie w hotelu we trójkę, mnożyć się będą możliwości kłopotów. Choć mówiłem o tym panu Shockleyowi, odparł, że bierze na siebie odpowiedzialność. Teraz mówię o tym panu, a pan najwyraźniej też chce wziąć na siebie odpowiedzialność.
– Tak.
– W porządku. Godzę się, skoro nie mam wyboru. Mimo to nadal wolałbym z nikim niezwiązanego studenta na rocznym urlopie. No, może się pan nada. A teraz przekażę pana Watsonowi, który pana oprowadzi po podziemiu i terenie wokół hotelu. Chyba że nasunęły się panu jeszcze jakieś pytania?
– Nie. Żadne.
Ullman wstał.
– Mam nadzieję, że nie czuje pan urazy. Mówiąc to wszystko, nie kierowałem się względami osobistymi. Chodzi mi tylko o dobro Panoramy. To wspaniały hotel. Chcę, żeby taki pozostał.
– Nie. Nie czuję urazy. – Jack znowu błysnął zębami w uśmiechu agenta reklamy, ale się ucieszył, że Ullman nie podaje mu ręki. Czuł urazy. Najróżniejsze.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI