Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwóch zakonników w habitach, autostopowiczów w drodze do Macedonii, to niecodzienne zjawisko. Ta wyjątkowa podróż, która była szeroko komentowana, budziła zainteresowanie, zaskoczenie, a nawet krytykę. Dzięki dziennikowi podróży, jakim jest książka Ludzie ósmego dnia, możemy towarzyszyć Krzysztofowi Pałysowi OP i Maciejowi Chanace OP w ich wspomnieniach z niezwykłej drogi do św. Matki Teresy.
Ich podróż przypomina, że „Nie cel jest ważny, a droga”, „To podróż daje szczęście, a nie cel”. Właśnie to przesłanie wybrzmiewa w każdej historii z podróży pełnej ufności. W swojej relacji ocalili to, co łatwo ulatuje z pamięci, a jest ważne, bo pokazuje Boże działanie w codzienności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 167
© Krzysztof Pałys, 2012, 2023
© Copyright for this edition Wydawnictwo W drodze, 2012, 2023
Redaktor prowadząca – Justyna Olszewska
Redakcja – Lidia Kozłowska
Korekta – LIDIAKOZŁOWSKA
Skład i łamanie wersji do druku – ALEKSANDRAWAWRZYNIAK
Redakcja techniczna – Józefa Kurpisz
Projekt okładki i layoutu – Krzysztof Lorczyk OP
Ilustracje – Jolanta Franus
ISBN 978-83-7906-702-2
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie II, poprawione
ul. Kościuszki 99
61-716 Poznań
tel. 61 850 47 52
www.wdrodze.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej Epubeum
+ Zakonowi Kaznodziejów, w którym czuję się szczęśliwy i do którego jestem niegodny należeć
Autor
Życie jest szansą, schwyć ją.
Życie jest pięknem, podziwiaj je.
Życie jest błogosławieństwem, kosztuj go.
Życie jest marzeniem, urzeczywistnij je.
Życie jest wyzwaniem, zmierz się z nim.
Życie jest obowiązkiem, spełnij go.
Życie jest grą, zagraj w nią.
Życie jest cenne, zatroszcz się o nie.
Życie jest bogactwem, zachowaj je.
Życie jest miłością, ciesz się nią.
Życie jest tajemnicą, odkryj ją.
Życie jest obietnicą, spełnij ją.
Życie jest smutkiem, pokonaj go.
Życie jest hymnem, wyśpiewaj go.
Życie jest walką, podejmij ją.
Życie jest przygodą, idź za nią.
Życie jest szczęściem, pomóż mu.
Życie jest życiem, nie niszcz go!
Matka Teresa
Czego uczą podróże autostopem? Dwóch rzeczy. Pierwsza to cierpliwość, a druga to pokora. Cierpliwość, bo nigdy nie wiesz, kiedy skończy się twój uliczny postój, czy nie czeka cię kolejna godzina z coraz bardziej drętwiejącą od trzymania w górze ręką. A pokora dlatego, że musisz z ufnością przyjmować wszystko, co ci się przydarza, a czego zmienić nie potrafisz. Tu panują inne zasady. Nie jesteś dyspozytorem swojego czasu podróży. Możesz spędzić na drodze kilka minut, ale i zostać tu na noc. A jeśli zostaniesz wysadzony na środku autostrady, to już zupełnie przepadłeś.
Nie ty wybierasz także ludzi, z którymi chciałbyś jechać, lecz to oni decydują się na podróż z tobą. Nie ty ustalasz zasady. Gospodarz miejsca (czytaj: samochodu) w każdej chwili może się zatrzymać, mówiąc: „Wysiadaj”, ale może też zabrać cię do dobrej restauracji i postawić świetny obiad.
Nie myśl, że skoro jesteś księdzem ubranym w dominikański habit, będziesz miał łatwiej. W krajach, gdzie chrześcijanie stanowią mniejszość, należy założyć, że spotkasz się także z niechęcią. I w Polsce przecież to się zdarza. Podróżując w ten sposób, miej świadomość, że skoro ludzie decydują się na zaproszenie cię do swojego samochodu, to oczekują, że uszanujesz ich przekonania. Dlatego nie zdziw się, gdy zamiast praktykujących katolików spotkasz pary żyjące w związkach niesakramentalnych, homoseksualistów, rozwodników, ateistów, świeżo wypisanych z Kościoła lub takich, których poszukiwania religijne zaprowadziły do buddyzmu czy islamu. To wyjście na same obrzeża.
Bywały przypadki, że jeżdżąc po Polsce, trafiałem na zorganizowane grupy przestępcze. Widocznie habit ich zaintrygował i czuli potrzebę rozmowy. Pamiętam moment, gdy nagle samochód skręcił z głównej drogi, a kierowca wraz ze swoimi towarzyszami wywiózł mnie i współbrata do ekskluzywnej knajpy położonej w lesie, twierdząc, że teraz nigdzie nas już nie wypuszczą. Mieliśmy pojechać do domu publicznego i zamówić sobie tam dziewczynę, aby zrozumieć, na czym polega prawdziwe szczęście. Rozstaliśmy się w przyjaźni, ale atmosfera była rzeczywiście napięta.
Plan mieliśmy prosty, chcieliśmy dotrzeć do Macedonii, do miejsca, w którym rozpoczęła się historia jednej z największych świętych XX wieku – Matki Teresy. Od zaprzyjaźnionych misjonarek miłości dostałem adres klasztoru w Skopje, zapewnienie o modlitwie, a także naleśnika z kapustą i grzybami.
– Żeby ojciec miał siłę i do nas wrócił – stwierdziła siostra Romana, przełożona z Indii.
– Oby tak było – westchnąłem do siebie.
Nie pojechałem sam. Wraz ze mną podróżował Maciej Chanaka, zakonny współbrat i przyjaciel, mieszkający w Krakowie. Szczerze mówiąc, ta podróż to jego pomysł. Ponad cztery tysiące kilometrów, wyłącznie autostopem, mając do dyspozycji zaledwie osiem dni. Cel: Skopje, żadnych innych planów. Tylko my, napotkani ludzie i oczywiście On. Chcemy dać się poprowadzić, stąd taka forma wyprawy.
Podróżując w inny sposób, nie spotkasz tylu różnych ludzi. Nie ma również tańszego środka transportu, na dodatek bardziej przyjaznego środowisku. Nawet rower musi używać opon. Jadąc autostopem, wypełniasz jedynie pustą przestrzeń w pojeździe, który i tak zmierza w wybranym przez ciebie kierunku. Ekologia i czystość. A jeśli na dodatek otrzymałeś łaskę wiary, masz pewność, że Pan Bóg jest i nieustannie otacza cię swoją opieką.
Od razu darowaliśmy sobie encyklopedyczne wiadomości o okolicznych krajach. Nie interesowały nas wielkie miasta i tłumnie oblegane zabytki. Żadnych przewodników, baz noclegowych, miejsc, które „koniecznie trzeba zobaczyć”. Byliśmy spragnieni słuchania historii mieszkających tam ludzi. Takich zwyczajnych, miejscowych, którzy po swojemu szukają sensu otaczającego ich świata. Słowo „zwyczajny” nie jest jednak właściwe. Zwyczajność jest pozorem, który odbiera ostrość widzenia. Spotkania z tymi osobami odsłaniały niezwykłość, której wcześniej nie potrafiłem dostrzec.
W plecaku cztery bananowe kaszki, trochę bakalii, po butelce wody i zestaw „małego księdza”. „Przeżyjemy”, powtarzaliśmy sobie. Był strach, że może się nie uda, choć oczywiście nie przyznawałem się do tego. Jednocześnie, w głębi serca, na samą myśl o wyjeździe narastało to cudowne poczucie wolności, dzika pasja podróży i jakiś rodzaj bezczelnej wiary, że niezależnie od wszystkiego, On wciąż będzie z nami. „Bóg przecież nie daje człowiekowi pragnień, których by nie mógł wypełnić” – twierdziła św. Teresa z Lisieux. Niektórzy mówią, że przypadek to Bóg, który pojawia się incognito. Takich „przypadków” podczas wyprawy było wiele.
✽
„Nie cel jest ważny, a droga”, „To podróż daje szczęście, a nie cel” – można przeczytać w każdej już niemal relacji z podróży. Zdania zbyt często powtarzane stają się zwietrzałe, pretensjonalne i trącą banałem. Nie zmienia to faktu, że mogą wciąż być prawdziwe. Dla nas warunek wyruszenia w drogę musiał być jeszcze jeden – na tej drodze powinni pojawić się ludzie.
Od pierwszego dnia postanowiłem pisać dziennik podróży. Robiłem to po raz pierwszy i teraz, już w ciszy klasztornej celi, stwierdzam, że pisanie dziennika jest doskonałym sposobem utrwalenia tego wszystkiego, o czym człowiek nie chciałby zapomnieć. Pisanie porządkuje myśli, zatrzymuje chwilę, aby móc do niej jeszcze wrócić i zbyt szybko nie wymazać z pamięci napotkanych osób. A przede wszystkim nie zapomnieć Jego działania. Opisana została każda osoba, dzięki której mogliśmy przejechać choć kilka kilometrów. Bez żadnych wyjątków. Czasem były to krótkie notatki, kilka zebranych myśli, innym razem dłuższe refleksje, skojarzenia, a nawet całe dialogi.
Na początku pisałem na małych samoprzylepnych kartkach, z których zrobiłem niewielki notesik. Szybko jednak dałem sobie z tym spokój, mając trudności z odczytaniem później własnego pisma. Gdy jedziesz trzęsącym się samochodem, przygnieciony stosem papierów, obok wypchanych walizek szwajcarskiej armii ciężkich jak kamienie, i gdy na każdym zakręcie zsuwają ci się one na kolana, pisanie staje się niemożliwe. Chyba że posiadasz wyjątkowe zdolności i potrafisz notować, trzymając długopis i kartkę wyłącznie jedną ręką.
Okazało się, że najlepiej sprawdził się prosty notatnik… zwykłego komórkowego telefonu z dwunastoma przyciskami. Pomimo odłączonej sieci telefon jest wciąż użyteczny. Do takiego pisania można się przyzwyczaić, a niewielkie rozmiary i możliwość notatek nawet podczas jazdy albańską drogą to rzeczy nie do przecenienia. Z czasem obaj osiągnęliśmy perfekcję.
Pisanie daje też chwilę wytchnienia. Gdy stoisz kilka godzin na autostradzie do Belgradu czy na małej wiejskiej drodze gdzieś w Bośni, Kosowie czy Słowenii, możliwość wyrażenia swoich emocji słowami sprawia, że czujesz się lepiej. Masz kontakt z samym sobą. Ale dziennik podróży daje coś jeszcze. Pomaga zachować to, co łatwo ulatuje z pamięci.
Z urodzenia jestem Albanką, obywatelstwo mam indyjskie.
Jestem katolicką siostrą
i przez swoją misję należę do całego świata,
ale moje serce należy tylko do Jezusa.
Matka Teresa
O naszej podróży można by napisać tak: po piątej rano budzi nas lodowaty chłód kosowskiego powietrza. Leżymy na trawie na terenie stacji benzynowej, schowani za starym autobusem. Jest potwornie zimno, dlatego owijam się szczelniej śpiworem. Dopadają mnie dreszcze i przeziębienie. Spałem zaledwie kilkanaście minut. Godzinę wcześniej dotarliśmy do Prisztiny. Za poranną toaletę musi wystarczyć szklanka serbskiej wody z plastikowej butelki. Nie możemy tu zostać, za kilka minut musimy wyruszyć. Przypominają mi się doniesienia z marca 2004 roku o tutejszych atakach na chrześcijańskie świątynie. Kilka tysięcy chrześcijan zostało wówczas wypędzonych lub zamordowanych. Kosowo to kraj, w którym wyznawcy islamu stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. W białych habitach czujemy się nieco niepewnie. Zaczyna ogarniać mnie lęk, choć nie przyznaję się do tego przed współbratem.
Po czterech godzinach stania na autostradzie gdzieś pod Belgradem jesteśmy okropnie zmęczeni. Słońce pali niemiłosiernie, a żaden samochód nie zamierza się zatrzymać. Niespodziewanie niebieski van zaczyna zwalniać, wyraźnie skręcając w naszą stronę. Z nową nadzieją podbiegamy do kierowcy, ten jednak gwałtownie dodaje gazu, wykonując w naszym kierunku wulgarny gest prawą ręką. Razem z siedzącym obok pasażerem są wyraźnie rozbawieni.
Granica Serbii z Węgrami. Po całym dniu jazdy po Węgrzech w końcu udaje się nam dostać do Serbii. Padamy z nóg, marząc o kilkuminutowym odpoczynku. Dochodzi wieczór. Decydujemy się na krótką przerwę. Upragniona woda i bułka. Niestety, tutejszy patrol policji każe nam się stąd wynosić. – Nie możecie tu stać – słyszymy. Nawet prowizoryczna kolacja nie jest nam dzisiaj dana. Takie momenty nie dodają sił. Bierzemy nasze kilkunastokilogramowe plecaki – przed nami dwukilometrowy marsz do najbliższej wysepki.
Skopje, stolica Macedonii. Trafiamy na posterunek policji. W nocy spaliśmy urywanym snem, łącznie kilkanaście minut. Trzej policjanci o posturze zawodników sumo siedzą w klimatyzowanym pomieszczeniu, krojąc widelcem soczystego arbuza. Marzymy, by móc ugryźć choć kawałek. – Chcecie trafić do sióstr? Nie mam pojęcia, gdzie mieszkają. Teraz już idźcie stąd, bo zajmujecie nam czas. – Powłócząc nogami, zmierzamy do celu, staramy się nie tracić resztek nadziei. Spaleni słońcem, wymęczeni słyszymy kolejne już dzisiaj ostrzeżenie któregoś z przechodniów: – To nie jest kraj katolicki, a wy za bardzo rzucacie się w oczy. Lepiej nie stójcie na widoku.
Czarnogóra. Malowniczo położony turystyczny region. Do morza zaledwie kilkaset metrów, nas jednak czekał nocleg w pobliskim kamieniołomie pełnym kurzu i skruszonego wapna. Po dwóch dniach ciągłej jazdy brud lepi się do naszych ubrań. Miał być spokojny nocleg przy plaży. Zamiast usypiającego szumu fal słyszymy warkot przejeżdżających samochodów. Autostrada znajduje się kilka metrów dalej. Każdy dźwięk wydaje się wrogiem. Próbujemy zasnąć. Odzywa się bolące gardło – klimatyzacja samochodu, którym jedziemy od dwóch dni, nie sprzyja zdrowiu. Nad ranem miejsce noclegu wygląda gorzej niż w nocy. Pokrowce na śpiwory nadają się do gruntownego prania. W ustach czujemy smak prochu, na ciele ślady ukąszeń tutejszych insektów…
Ale my o naszej wyprawie wolimy opowiadać inaczej: kilkunastominutowy nocleg pod gołym niebem w Kosowie bywa lepszy niż pobliski hotel Victoria z kilkumetrową Statuą Wolności na dachu. Żadnych opłat, łóżek, ogrzewania, bieżącej wody, ale też dzwoniącego z recepcji telefonu czy natrętnych bojów hotelowych domagających się napiwków. Okropność. Zaparkowany autobus zapewnił kamuflaż przed oczami ciekawskich, a trawa była niczym najlepszy materac. Leżąc na ziemi, patrzyliśmy na gromady srebrzystych gwiazd nad naszymi głowami, dziękując Bogu za każdą chwilę.
Trasę wyznaczyliśmy długopisem zaledwie na kilka godzin przed wyjazdem. Wiedzieliśmy, gdzie chcemy dojechać i na kiedy musimy wrócić do naszych klasztorów. Reszta była znakiem zapytania. Zdarzały się chwile, z których pragnęłoby się zapamiętać wszystko, każdy zapach, szum morza, tembr głosu, wypowiedziane słowo, akcent, gdy chciałoby się utrwalić rozmowę, po której czujesz się poruszony.
Nasza wyprawa nie realizuje sensacyjnego scenariusza, mówiącego o dwóch zakonnikach, którzy poczuli misję i udali się w rejony, gdzie katolicyzm jest wyznaniem mniejszości. W naszej relacji nie znajdziesz opowieści o spektakularnych nawróceniach ani o tym, jak wielką cenę musieliśmy zapłacić za obronę tego, w co wierzymy. Być może tak byłoby wygodniej? Klarowna sytuacja – my lepsi, oni gorsi, my dajemy, oni biorą. Było zupełnie inaczej. Doświadczaliśmy ogromnej ilości dobra. Czasem miałem nawet zawstydzające wrażenie, że ci ludzie, nieuważający się za katolików, bardziej wierzą w moc modlitw niż my sami.
Zabierali nas ateiści, muzułmanie, prawosławni, świeżo wypisani z Kościoła, buddyści, nauczyciele reiki, katolicy. Tych ostatnich było najmniej. Zdarzały się momenty, że śmialiśmy się w głos, nie mogąc przestać, ale i takie, kiedy milknęliśmy, słysząc kolejną wstrząsającą historię. Gdy widzisz blizny po odłamkach granatów na ciele, rozmawiasz z osobą, która na wojnie straciła nie tylko majątek, ale i najbliższych, wówczas zapominasz o najmądrzejszej teologii.
Po tej podróży świat wydaje się jeszcze bardziej prawdziwy, a do tego tak fascynujący, że życia nie starczy, żeby go poznać tak naprawdę. To opowieść o tym, że otaczają nas osoby przeniknięte dobrem, choć czasem chciałoby się je spisać na straty. To historie o tych, którzy już dawno żyją Panem Bogiem, ale najczęściej o tym nie wiedzą. O nich mówił Jezus, kiedy nakazywał nie oceniać zbyt szybko. To o nich jest ewangeliczna przypowieść, kiedy wchodzą zaskoczeni do nieba.
My także bywaliśmy wielokrotnie zaskakiwani, choćby wówczas, gdy muzułmanie prosili nas o odprawienie w ich intencji Mszy Świętej, gdy szwajcarski ateista, rezygnując ze swoich planów, zawiózł nas do Medziugorie, a poszukująca buddystka zadawała mnóstwo pytań o zakon. Niemal każdy prosił o modlitwę, celnicy podczas odprawy, byli żołnierze, młodzi ludzie napotkani na ulicach, inwalidzi wojenni, muzułmańska kobieta żyjąca w małżeństwie z katolikiem, kierowcy kilkutonowych ciężarówek czy mężczyźni o twarzach kryminalistów.
Ci ludzie opowiedzieli nam swoje historie. Teraz one stały się częścią nas. Właśnie dlatego tę podróż opisuję, nie z powodu liczby przejechanych kilometrów ani odwiedzonych miast, ale właśnie przez wzgląd na napotkanych ludzi.
Życie
Wstęp
Pierwsze otwarcie
Drugie otwarcie
O Autorze
Krzysztof Pałys OP (ur. 1979) – dominikanin, rekolekcjonista, submagister nowicjatu. Przejechał autostopem tysiące kilometrów.Ludzie ósmego dnia. Autostopem do Matki Teresy (2012, 2023) – to najlepsza książka katolicka 2013 roku (granice.pl). Nakładem Wydawnictwa W drodze ponadto ukazały się: napisana z Szymonem Popławskim OP książka Zapach pomarańczy. Życie dominikańskie z innej perspektywy (2015, 2023) oraz Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga (2022).