Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Teodor Jeske-Choiński kreśli niezwykle żywe i barwne portrety wybranych ludzi odrodzenia na tle epoki w której żyli. Książka nie tylko dla miłośników historii i Italii, ale dla każdego, kto ceni sobie świetny styl i intrygujące, często zaskakujące koleje losów tych najbardziej znanych, jak i tych zapomnianych ludzi.
Michał Anioł Buonarotti – co go naprawdę odróżniało od innych artystów epoki?
Dlaczego Machiavelli nie stosował w swoim życiu tych mądrości życiowych, jakich uczył księcia, czyli nieznane oblicze słynnego autora Księcia.
Słynny Wawrzyniec de Medici – symbol Florencji, uznawany za „Wspaniałego”, a w rzeczywistości…?
Ze śmierci którego katolickiego kapłana cieszyli się żydzi, bo strasznie przeszkadzał ich zyskom z lichwy?
Kim była królowa mody określana „słońcem renesansu”?
Kto i dlaczego zyskał przydomek „kondotiera literackiego”?
Portret najszlachetniejszej kobiety renesansu.
Jak vendetta obrażonej miłości jednej kobiety zniszczyła dzieło rodu Estów strącając je z wyżyn potęgi do zaledwie drobnego państewka?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright for this edition © by Wydawnictwo Prohibita
Niniejsze wydanie przygotowano na podstawie wydania z 1916 roku, które ukazało się nakładem Kasy Przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarstwa
ISBN:978-83-67453-15-8
Projekt okładki:Maciej Harabasz
Wydawca:Wydawnictwo PROHIBITAPaweł Toboł[email protected]: 22 425 66 68www.facebook.com/WydawnictwoProhibita
Wydanie tej książki, podobnie jak innych projektów wydawnictwa Prohibita, NIE zostało sfinansowane z pieniędzy podatników
Sprzedaż książki w Internecie:
I.WAWRZYNIEC DE’ MEDICI WSPANIAŁYI JEGO OTOCZENIE
Do domu Medyceuszów na via Larga wszedł Bartłomiej Scala, kanclerz rzeczypospolitej florenckiej. Nikt nie otwierał mu drzwi. Były otwarte.
Zwyczajny dom mieszczański, wznoszący się na zbiegu dwóch ulic. Nie otaczała go fosa zamków rycerskich, nie broniły go wały, wieże, mosty zwodzone, nie strzegła go straż uzbrojona. Kto chciał, ubogi, czy bogaty, możny albo pauper z szarego tłumu, wchodził do niego, pewny, że go służba nie będzie mierzyła wzrokiem badawczym. Najuboższy, w podartych, dziurawych trzewikach, w wyszarzanym płaszczu stanie przed obliczem gospodarza, przyjęty o każdej porze dnia uprzejmym uśmiechem i słowem uprzejmym. A jeśli przyszedł głodny, zasiądzie bez ceremonii do suto zawsze zastawionego stołu i naje się, napije do syta.
— Czy Magnificencja już się obudził? — zapytał kanclerz służącego.
— Jego Magnificencja pracuje już od godziny; przegląda rachunki, nadesłane z naszych banków londyńskich.
— Proszę zawiadomić Magnificencję, że czekam na niego.
Rzekłszy to, udał się Scala do obszernej komnaty, przeznaczonej dla kopistów dzieł łacińskich i greckich.
Był w domu Medyceuszów jak u siebie. Od lat trzydziestu im wiernie służył, za co go sowicie wynagrodzili. Ubogim chłopcem przybył ze wsi Colle na zarobek do Florencji. Przygarnął go stary Kuźma de’Medici, szukający narzędzi, podatnych dla jego celów ambitnych. Przyodział go, napoił, nakarmił, kazał go uczyć w szkołach humanistów i dał mu posadę kopisty.
Pchany w górę mocną ręką Medyceuszów, dotarł syn chłopski do szczytów, o jakich nie marzył w chacie ojców. Dygnitarzem stał się, kanclerzem rzeczypospolitej, właścicielem domu we Florencji i wspaniałej willi na wsi. Uwielbiał za to Medyceuszów, służył im z posłuszną uległością psa. Miał za co być wdzięcznym.
Nie czekał długo na Magnificencję.
Na progu ukazał się młody, trzydziestoletni, wysokiego wzrostu, szeroki w barkach, grubokościsty brunet w zwykłych, codziennych sukniach mieszczanina florenckiego, bez żadnych ozdób błyszczących. Długi, szeroki, spłaszczony, kaczkowaty nos, za duże usta i gruba, naprzód wysunięta dolna warga nie zdobiły jego bladej twarzy. Typem zdrowego plebejusza był. Gdyby nie wysokie, sklepione czoło i duże, czarne oczy, pełne myśli i jakiejś tajemniczej głębi, mógłby pozować do portretu jakiegoś wzbogaconego rzemieślnika lub chłopa. I gdyby nie zwarte usta i silnie rozwinięta broda, świadectwa energii, robiłby wrażenie leniwego, ociężałego zmysłowca.
Lorenzo de’Medici, II Magnifico!
Władca rzeczypospolitej florenckiej, najzdolniejszy, najsławniejszy przedstawiciel swojego rodu... Naturalnym ruchem przyjaciela podał rękę kanclerzowi i, usiadłszy w krześle, rzekł głosem chrapliwym:
— Dzień dobry, Bartłomieju, raczej dobre południe. Nie mogę się nauczyć wstawać rano. Ogromnie lubię wylegiwać się w pierzu i marzyć o mądrości Platona.
— A może o jakiej nowej Lukrecji Donati — zauważył kanclerz, otwierając tekę z papierami.
— Mogłaby się też Magnificencja trochę ustatkować. Te ciągłe amory szkodzą zdrowiu, a potrzeba nam zdrowia, bo czeka nas jeszcze ciężka robota.
Lorenzo roześmiał się.
— Damy radę amorom, zabawom, karnawałom i sprawom Florencji. Zrzędzisz, stary przyjacielu. Dość będzie czasu na pokutę, gdy krew zacznie stygnąć w moich żyłach.
Quanto’e bella giovinezza,Che si fugge tuttavia!Chi vuol esser lieta — siaDi doman non c’e certezza.
Kiedyż używać słodkich darów życia,jeśli nie w młodościMłodość taka piękna, a tak szybko ucieka...Śpieszyć się trzeba, bo jutro niepewne.
Nie żył, kto nie umiał pogodzić pracy, obowiązku z weselem, z radością życia.
Swawolny uśmiech zmysłowca igrał na ustach Wawrzyńca, kiedy to mówił. Ale ten uśmiech zgasł natychmiast, ustępując wyrazowi uważnego skupienia, kiedy kanclerz rozłożył na stole wielkie mnóstwo listów.
— Cóż tam nowego? — zapytał, oparłszy głowę na dłoni.
Scala odczytywał półgłosem list po liście. Były to same żebraniny, podlane obficie sosem pochlebstwa. Literaci, uczeni, artyści, kupcy, rzemieślnicy, kuglarze, tancerze, miejscowi i zamiejscowi, duchowni i świeccy, prosili albo o wsparcie pieniężne, albo o posady. Każdy zalecał swoje zdolności i każdy przysięgał dozgonną wdzięczność i wierność dla „przesławnego domu Medicich”.
Wawrzyniec załatwiał każdą żebraninę kilku słowami: Dać mu tyle a tyle, albo poszukać jaką lub owaką posadę w urzędach rzeczypospolitej...
Nikomu nie odmawiał, hojny dla wszystkich pauprów, godnych wsparcia i niegodnych.
Ta hojność była bronią jego domu. Inni parweniusze Renesansu: Sforzowie, Gonzagi, Malatesty, Viscontowie, Petrucciowie, Borgiowie posługiwali się, pnąc się w górę, mieczem, rabunkiem, gwałtem, odwagą żołnierską. Medyceusze, kupcy, bankierzy, niezdolni do wojny, torowali sobie drogę do władzy za pomocą złota. Pieniądz kupował im wiernych zwolenników, otaczał ich liczną gromadą kreatur, gotowych każdej chwili do ich obrony.
Nie bez skutku był Wawrzyniec (urodził się w r. 1449) ulubionym wnukiem swojego dziada, Kuźmy, twórcy splendoru Medyceuszów. Stary kupiec, szczwany lis, mądry, przebiegły, ambitny, znający potęgę złota, odgadłszy we wnuku niezwykłe zdolności, dopuszczał go już w wieku chłopięcym do poważnych narad politycznych i wtajemniczał go w „mądrość życia”. „Z ludu wyszliśmy i przy ludzie stać powinniśmy; tylko na jego szerokich barkach możemy się wznieść wysoko — uczył go. — Nie żałuj pieniędzy dla ubogich; wrócą one do nas w formie znaczenia, władzy. Obawiaj się tylko możnych, równych sobie. Bądź dla nich uprzejmym ale uprzejmością lisa; śledź ich ruchy, ich zamiary, ich rozwój; nie pomagaj im nigdy, nie wysuwaj ich naprzód. Gdyby się który z nich zrównał z tobą majątkiem albo miłością ludu, zniszcz go materialnie i moralnie, usuń go za pomocą sztyletu, trucizny. Nie ty będziesz winien jego śmierci. W gronie twoich kreatur znajdą się zawsze tacy, co go sprzątną za garść złota... Nawet przyjaciół naszego domu nie oszczędzaj, gdyby się zanadto wzbogacili”.
Młodziuchny, czternastoletni Wawrzyniec słuchał uważnie nauk dziadka i wessał w siebie jego „mądrość życiową”. Gdy w sześć lat potem po przedwczesnym skonie ojca, Piotra de’Medici (r. 1469), zajął stanowisko naczelnika domu, umiał sobie radzić. Sypał złotem na prawo i lewo, otoczył się całym legionem swoich kreatur, wspierał instytucje dobroczynne, akademie, szkoły, uczonych, artystów, klasztory. II Magnifico, Wspaniałym go za to nazwano, nie wiedząc, że ta „wspaniałość” była mądrze obmyślonym środkiem do wyrzucenia kupieckiego rodu Medyceuszów na sam szczyt potężnej rzeczypospolitej florenckiej.
Dzięki ogromnej fortunie domu, swoim własnym zdolnościom dyplomatyczno-politycznym, bezwzględnej energii i przebiegłej „wspaniałości”, stał się Wawrzyniec panem rzeczypospolitej. On rządził, rozkazywał, bez jego wiedzy i woli nie działo się nic we Florencji. W Signorii, w magistracie, we wszystkich urzędach zasiadały jego kreatury. Był księciem, ale bez tytułu książęcego, a nawet szlacheckiego; był władcą, ale bez otoczenia i oznak władzy; był tyranem, ale w rzeczypospolitej i tylko z łaski ludu, tłumu. A rzeczpospolite miewają zmienne upodobania, a lud, tłum, bywa kapryśny, jak dziecko. Magnificencją nazywano go, a on podpisywał się na aktach urzędowych zawsze tylko „Lorenzo, obywatel Florencji” z obawy przed ambicją i zawiścią republikańską swoich rzekomych poddanych. Ubierał się jak oni, mieszkał jak oni, grał zręcznie rolę demokraty-obywatela.
Był w istocie władcą, zwłaszcza teraz, od kilku dni (w maju 1478 r.), kiedy zgniótł spisek Pazzich i Salviatich, kazawszy powiesić bez sądu wrogów domu Medyceuszów na oknach pałacu Signorii, nie oszczędziwszy nawet arcybiskupa pizańskiego. „Wspaniały” dobrodziej ubogich, protektor literatury, nauki, sztuki, klasztorów, umiał się mścić z taką samą bezwzględnością, z jaką mścili się uzbrojeni kondotierowie. Krew osiemdziesięciu trupów możnych obywateli florenckich była jego purpurą książęcą.
— Mówiłeś, że czeka nas jeszcze ciężka robota — odezwał się. — Jeżeli masz na myśli licznych przyjaciół Pazzich i Salviatich, obawa twoja płonna. Kilka wesołych festynów wiosennych, oblanych obficie dobrem winem i ozłoconych workami mamony, zgasi żary nienawiści naszych przeciwników. Ogłoś jutro festyn majowy.
Huczne festyny i rozszalałe uciechą i rozpustą karnawały należały także do środków, jakim się Wawrzyniec posługiwał do swoich celów. „Zamykały one gębę” niezadowolonym z rządów uzurpatora republikanom.
— Nie zemsta przyjaciół Pazzich i Salviatich mnie niepokoi — mówił kanclerz — z innej strony grozi nam burza. Nie sądzę, żeby nam papież przebaczył śmierć arcybiskupa pizańskiego i uwięzienie młodego kardynała, Rafaela Sansoni, siostrzeńca Hieronima Riario. Niech o tym Magnificencja pomyśli. Magnificencja, który myślał o wszystkim, co mogło jego domowi służyć lub szkodzić, rzekł:
— Czekam na raport naszego rzymskiego posła. Zręczny, mądry Donato Acciaiuli wywącha swoim długim nosem, w którą stronę rzymski wiatr wieje. Pisałem już do niego. Po nadejściu jego listu, pomyślimy nad tym, w jaki sposób odwrócić w inną stronę ten wiatr, gdyby mu się zachciało dmuchać nam w oczy. A teraz do widzenia, mój stary, za trzy godziny. Pojedziemy dziś wszyscy, kupą, cała familią, na świeże powietrze do Careggi. Należy nam się wesoły spacer po dramatycznych wrażeniach ostatniego tygodnia.
* * *
Ulicą Szeroką posuwała się gromadka jeźdźców. Trzydziestu domowników Wawrzyńca, należących do „familii”, otaczało swojego mecenasa.
Przodem jechał on sam, II Magnifico. Siedział doskonale na andaluzyjskim ogierze. Uprzejmym ruchem ręki dziękował za niskie ukłony przechodniów. Ze sklepów wybiegali kupcy, z warsztatów rękodzielnicy, spoza firanek okien błyskały ciekawe spojrzenia kobiet. Kupcy uwielbiali go za względność dla ich szachrajstw, spekulacji konkurencyjnych i sztuczek lichwiarskich. Sam do ich kasty należał. Rozumiał się na grze handlarskiej. Rękodzielnicy błogosławili go za chętne poparcie ich pracy. Kobiety marzyły o nim, o jego uścisku i pocałunku. Wiedziały, że był nienasyconym mistrzem w kunszcie miłości. Dla każdej ładnej buzi miał kuszący, obiecujący uśmiech zmysłowca. Kawalkada wyjechała z miasta. Gęste krzewy róż i laurów, rozwijające się bujnie pod cieniem cyprysów, wieńczyły drogę. Czyste, lazurowe błękity majowego nieba, oblane strumieniami żaru słonecznego, wznosiły się przepiękną kopułą nad Florencją i jej okolicami. Wszystko dokoła kwitło, oddychało wonią, rozwijało się bujnie — żyło życiem wiosny, młodości. Wspaniały odetchnął szeroką piersią. Odetchnęli tak samo jego towarzysze. Byli przecież dziećmi Renesansu, dziećmi kultu piękna, swobody indywidualnej i radości życia.
Wspaniały podniósł rękę. Na znak ten zadzwoniły struny lutni. Squarcialupi i Cardiere grali. Potem wypłynął z wszystkich piersi śpiew chóralny. Śpiewali młodzi i starzy, poeci, uczeni, artyści, dygnitarze państwa. Śpiewał także Wspaniały. Śpiewał źle, fałszywie, nie miał ucha dla harmonii tonów, ale śpiewał z zapałem.
Sfora ogarów, towarzysząca zawsze Wawrzyńcowi na wycieczkach poza miastem, wtórowała śpiewakom wesołym szczekaniem, konie podrzucały łbami, rżąc z zadowolenia.
Wesoła kompania!
Wesoło było zawsze dokoła Wspaniałego w chwilach wolnych od zajęć poważnych. Często za wesoło. Wnuk Kuźmy de Medici odziedziczył po dziadku tylko spryt kupiecki i przebiegłość polityczną. Po matce, Lukrecji Tornabuoni, poetce, wziął w spadku talent poetycki i upodobania artystyczne. Tchnienie Renesansu zwiało z jego duszy ponurą mrukliwość Kuźmy. Zresztą nie miał już potrzeby medytować ciągle nad pomnożeniem fortuny domu. Spryt handlarski dziadka nagromadził tyle mamony, iż on, szczęśliwy wnuk, mógł sobie pozwolić na używanie życia według recepty Renesansu i na rolę Wspaniałego. Był on utalentowanym poetą i doskonałym humanistą. Znał bardzo dobrze język łaciński, grecki, historię i filozofię i odczuwał sztukę.
Chórem śpiewała cała gromada: kancony, facecje, laudesy, tłuste burleski — pieśni wesołe i poważne, czyste i rozpustne, jak im przychodziło do głowy.
Ale oto wspaniała willa w Careggi, zbudowana dla Kuźmy przez znakomitego architekta, Michelozzę.
Stara matka Wawrzyńca, Lukrecja, i jego młoda żona, Klarysa, z rodu rzymskich Orsinich, wysoka, dobrej tuszy blondynka, witały gości na progu willi, powiewając chustkami. Siedmioletni Piotruś i trzyletni Jaś, synkowie Wawrzyńca, uczepili się szyi ojca, a on całował serdecznie ich czarne główki.
— Jeść, jeść, dawajcie nam jeść, bo pożremy was z głodu! — zawołał Wawrzyniec.
— Obiad czeka na was gotowy — rzekła madonna Klarysa.
Wesoło było w drodze i wesoło przy stole, nakrytym na ocienionej winogradem i bluszczem werandzie. Suty był zawsze stół Wspaniałego, uginał się pod ciężarem ogromnych półmisków i całej baterii przednich win. Wspaniały lubił dobrze jeść i dobrze pić. I lubił patrzeć na dobry apetyt swoich kompanów i słuchać ich dowcipów, wzajemnych przekomarzań i sporów, do których dorzucał od czasu do czasu szczyptę własnej soli attyckiej.
Głównie bawiła go rywalizacja literacka dwóch zacietrzewiających się w dyspucie kogutów poetyckich. Ludwik Pulci, zbankrutowany kupiec, urzędnik florencki, poeta, zjadliwy drwiarz, nie znosił Macieja Franco, kapelana Medicich, także poety i ciętego satyryka.
I dlatego właśnie posadził ich Wawrzyniec obok siebie, aby się rozkoszować ich ujadaniem.
Anioł Poliziano, wychowawca jego najstarszego synka, najzdolniejszy z poetów florenckich owego czasu, cierpiał coś do kanclerza Scali. I tych dwóch posadził gospodarz obok siebie.
Po kilku pucharach dobrego wina zaszumiał stół dysputą. Nikt nie krępował się obecnością władcy Florencji. Wiedziano, że możny pan nie lubił w kółku swojego najbliższego otoczenia pęt etykiety.
— Mówcie, o czym się wam tylko podoba — przykazywał.
Wesoło, gwarnie, swobodnie było przy stole Wspaniałego.
A jeszcze weselej po obiedzie w ogrodzie, w cieniu rozłożystych drzew. Podysputowawszy trochę o sztuce, literaturze i o filozofii Platona, ulubionym temacie Florencji pod koniec XV stulecia, grano znów, śpiewano, w końcu tańczono na murawie aż do wieczerzy. W zabawie tej nie brał udziału tylko jeden mąż. Marsilio Ficino, uczony, filozof, głowa florenckich platonistów, przypatrywał się temu rozhukanemu weselu ze smutnym uśmiechem mędrca na bladych ustach. — Splugawi duszę waszą ten szalony głód użycia zmysłowego, i strawi siłę waszego ciała — myślał. — Przyjdą mocniejsi i zdepczą was, osłabionych, wyczerpanych, zgnuśniałych. I ty, Lorenzo, nie doczekasz się wnuków i korony książęcej.
* * *
Minęło lat czternaście. W tej samej willi Careggi, w której Wawrzyniec spędził tyle dni wesołych, szczęśliwych w otoczeniu swoich przyjaciół, leżał teraz bezsilny na łożu boleści.
Już od roku niedomagał na zdrowiu. Podagra, połączona z nieustającą febrą, złamała jego mocny organizm.
Za dużo używał życia i za dużo pracował mózgiem i nerwami. Chciał być wszystkim: władcą państwa, politykiem, dyplomatą, sztucznym republikaninem, bankierem, fabrykantem, poetą, uczonym, znawcą sztuki, mecenasem i viveurem. Był w istocie wszystkim — najzdolniejsza głowa i najbujniejsza natura domu Medicich.
Życia łatwego nie miał. Rzeczpospolita, „jedno ciało z wielu głowami”, smok polityczny, nie pozwoliła mu myśleć i pracować w spokoju. Ciągle musiał jego niezwykle bystry duch stać na straży prymatu Medicich. Pierwsze lepsze zbiegowisko tłumu, rozmiłowanego w wolności, mogło go zmiażdżyć.
I nie tylko w ojczyźnie swojej chwiał się, jako ta gałąź na drzewie. Ze wszystkich stron, dokoła, otaczała go zawiść i chciwość sąsiadów. Wszystkim musiał się opędzać sprytem kupca i przebiegłością dyplomaty. Wygrywał zawsze, ale płacił za zwycięstwo zdrowiem.
Za wiele, jak na siły jednego człowieka. W czterdziestym trzecim roku życia, w pełni sił męskich, zwalił się na łoże boleści pniem spróchniałym.
Kiedy tak leżał bezwładny, on, taki mocny, taki potężny, przebiegał w myśli swoje bogate życie. Doszedłże do celu, do korony? Nie... Zjednałże sobie hojnością miłość całej Florencji? Także nie... Zwykły mnich, ubogi dominikanin, Hieronim Savonarola, wyparł go kilku płomiennymi kazaniami z serca tłumu... Uszczęśliwiłże swoją ojczyznę? I to nie... Wprawdzie dał Florencji długi pokój, wzbogacił ją, przyozdobił dziełami sztuki, nauczył ją radości życia, ale dobrobyt, sztuka, bezustanne karnawały, festyny i pogoń za złotem odjęły jej żywotność zdrowego, czystych obyczajów narodu. Florencja zgnuśniała, spodlała pod jego rządami — rozpustna, chciwa złota, środka do używania życia.
Widział to teraz bardzo wyraźnie umierający Wspaniały. I ciężko mu było odejść z tego świata. A jednak odejść musiał, nie mogąc już nic naprawić. Czuł, że jego ostatnie godziny wybiły.
I zrozumiał teraz ograniczoną moc, słabość i połowiczność człowieka. Jego bujna natura doskonałego dziecka Renesansu — buntu przeciw ascetyzmowi chrześcijańskiemu — ukorzyła się przed czarnem widmem śmierci. Filozof, platończyk, zapomniał w ostatnich chwilach życia o Platonie, który był drogowskazem jego myśli przez szereg lat młodych, zdrowych, i wrócił do szczerej wiary swojej pobożnej matki. Kapłana wezwał, wyspowiadał się z całą skruchą prawowiernego katolika.
Dnia 8-go kwietnia 1492 r. zgasł na ziemi jasny blask tego meteoru Renesansu. Ale świeci on dotychczas w pamięci potomnych.