12,99 zł
Energiczny i pomysłowy porucznik marynarki włoskiej Rafael Paolucci zameldował się któregoś dnia u swych przełożonych przedstawiając projekt minowania nieprzyjacielskich obiektów przez wytrawnych pływaków. Aby przekonać swe władze o realności tego projektu, postanowił osobiście przygotować się do eksperymentu. Długotrwałe ćwiczenia nie przyniosły jednak oczekiwanych rezultatów. Młodemu zapaleńcowi przyszedł z pomocą inżynier Rossetti. Wspólna praca przyniosła w rezultacie oryginalną konstrukcję przypominającą kształtem torpedę, którą kierować miał uczepiony za nią człowiek. Głowica torpedy, w której znajdowało się 170 kilogramów materiału wybuchowego, zaopatrzona była w silny magnes utrzymujący ładunek przy burcie statku. Po wielokrotnych próbach Paolucci doczekał się wreszcie swego Wielkiego Dnia. 31 października dokonał wypadu do Pori i wypad ten uwieńczył sukcesem.
W dowództwie włoskim wydarzenie to zanotowano jednak nie tyle jako fakt o znaczeniu historycznym, ile jako pomysł godny szerszego zastosowania w przyszłości...
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 80
Dowódca pancernika „Valiant”, komandor Morgan, jeszcze raz spojrzał na swych niecodziennych gości i zwróciwszy się do pierwszego z nich spokojnym, trochę znudzonym głosem zapytał:
– Więc to już wszystko?
Tamten skinął głową.
– Tak, to niewiele… hm… – Morgan mówił jak gdyby do siebie – bardzo niewiele, signor…
– …De la Penne… – podpowiedział człowiek siedzący w dziwacznym kostiumie naprzeciw komandora.
– …Signor De la Penne. To szkoda… Wielka szkoda… Jest pan człowiekiem inteligentnym i powinien pan zrozumieć, że prawa wojny są równe wobec wszystkich, że nie mogę dla pana robić wyjątku, chociaż jestem osobiście pełen uznania dla pańskiej odwagi i determinacji… O ile się domyślam, pański zamiar należał do rzędu tych, które godne są szerszego opisu i upamiętnienia w latach pokoju. Bardzo żałuję, że swą tajemnicę tak uparcie trzyma pan, signor De la Penne, wyłącznie przy sobie. Zapewniam pana, że wnet będziemy wiedzieli wszystko… Więc?
De la Penne siedział z opuszczoną głową i nie reagował na słowa swego rozmówcy. Zdawałoby się, że błądzi myślami poza tematem, do którego skłonić go chciał komandor. Półgodzinne powtarzanie w kółko czterech słów „więcej nic nie powiem” znużyło go do tego stopnia, że zastępował je teraz ruchem głowy.
Obok De la Penne siedział drugi jeniec, który przedstawił się jako signor Bianci. Ten jednak nie zdradzał najmniejszej ochoty do jakiejkolwiek rozmowy ze względu choćby na stan krańcowego wyczerpania. Morgan przyjrzawszy się im obu doszedł do przekonania, że De la Penne jest tym, który miałby więcej do powiedzenia, pozostawił więc Bianciego w spokoju, całą uwagę poświęcając jego towarzyszowi.
Komandor wpatrywał się w De la Penne oczekując przemiany, ten jednak trwał nadal w odrętwieniu. Morgan był zakłopotany. Po raz pierwszy stwierdził, że nie umie badać jeńców lub, że jeniec ten jest szczególnie zdeterminowany, milczący i uparty. Znajdował się w jego rękach, ale ręce te były wobec niego bezradne. Można było z nim zrobić wszystko, ale komandor na nic nie mógł się zdecydować. Przecież nie chodziło tu o ukaranie sabotażystów i dywersantów, na to zawsze był czas: ważniejszą rzeczą było zdobycie obszerniejszych wiadomości, których znaczenie doceniał w pełni.
Dowództwo Royal Navy już od dawna było poinformowane o planach włoskiej dywersji podwodnej, ale sygnały te były dotychczas lekceważone. W ostatnim jednak czasie komunikaty o niebezpieczeństwie stały się alarmujące. Kto wie, czy nie rozpoczynała się cicha, podjazdowa walka grożąca nieoczekiwanymi ciosami i nieobliczalnymi skutkami.
O tym, że obaj jeńcy są przedstawicielami owej podwodnej dywersji, która miała zagrażać Royal Navy na Morzu Śródziemnym, Morgan nie wątpił, a tamci nawet nie zaprzeczali.
W tej chwili jednak komandor chciał wiedzieć jedno: czy obaj dywersanci zdążyli dokonać swego dzieła i jeśli tak, to kiedy i gdzie należy oczekiwać eksplozji.
Tymczasem śledztwo przeciągnęło się i nic nie wskazywało na to, że uwieńczone zostanie sukcesem. Komandor czuł ogarniającą go apatię. Został obudzony w parę minut po godzinie 3.30. Wtedy to zameldowano mu, że przy jednej z pław wykryto i zatrzymano dziwnych ludzi w gumowych kostiumach, którzy nie dawali odpowiedzi na żadne pytania, żądając jedynie doprowadzenia ich do dowódcy.
De la Penne wyczerpany i ociekający jeszcze wodą stanął w gabinecie komandora usiłując zachować postawę pełną godności i swobody jednocześnie.
– Pan wybaczy spóźnioną porę i nasz strój, panie… – tu spojrzał na złote paski Morgana – panie komandorze, ale przybywam w okolicznościach dość nieoczekiwanych dla siebie i sądzę, że również dla pana…
– Oh… – zaśmiał się Morgan. – Niech się panowie nie krępują…
Tak rozpoczęło się przesłuchanie. Morgan próbował początkowo prowadzić zwykłą towarzyską rozmowę, sądząc, że w ten sposób zyska więcej niż podczas normalnego przesłuchiwania prowadzonego urzędowo przy rozłożonej karcie protokołu. De la Penne był jednak zbyt starym wygą, aby dać się wyprowadzić w pole. Nie zmieniając swobodnego tonu chętnie rozmawiał na wszystkie tematy z wyjątkiem tych, które komandora interesowały najwięcej. Skoro tylko Morgan stawiał mu pytania bardziej konkretne, De la Penne zbywał je milczeniem, jak gdyby pytania te dotyczyły rzeczy nieistotnych, nieciekawych i niegodnych tematu towarzyskiej rozmowy. Wtedy Anglik przeszedł na ton bardziej urzędowy dając swemu gościowi do zrozumienia, że jest jeńcem i musi się podporządkować jego wymaganiom. Wówczas De la Penne zamknął usta powtarzając tylko swoje „więcej nic nie powiem” lub odpowiadając na pytania jedynie ruchem głowy. Sprawiał przy tym wrażenie człowieka zaskoczonego złym wychowaniem swego rozmówcy.
Morgan doszedł do przekonania, że w tej chwili z jeńca nie da się nic wydobyć. Sytuacja jednak była zbyt poważna, by można go zostawić w całkowitym spokoju. Obok Gibraltaru Aleksandria byłą najruchliwszym portem na Morzu Śródziemnym. Podwodna dywersja Włochów zorganizowana w sposób sprężysty i dysponująca dobrym sprzętem technicznym mogła w istocie poczynić tu poważne szkody. Zwłaszcza dziś, gdy w porcie gościły pancerniki „Valiant” i „Queen Elizabeth”, lotniskowiec i zbiornikowiec, nie licząc pomniejszych jednostek. Wróg miał w czym wybierać.
– Signor Bianci…
Włoch szeroko otworzył oczy i bezmyślnie wpatrywał się w twarz komandora.
– Pan jest zmęczony, signor Bianci… Powinien pan odpocząć… Życzyłbym panu rychłego odpoczynku, ale to zależy od pana. Pan rozumie…
Komandor wpatrywał się w oczy Włocha, ale te nie ożywiły się ani na chwilę.
– Czy pan jest gotów odpowiedzieć mi na kilka pytań? – kontynuował Morgan. – To pozwoliłoby mi zwolnić pana wcześniej, signor Bianci…
Włoch nie odpowiedział nawet skinieniem głowy. Komandor się zniecierpliwił, przycisnął guzik dzwonka. W drzwiach stanął wysoki oficer.
– Do Ras el Tin… – wskazał ręką na jeńców. Komandor nie czekał na rezultaty śledztwa, które w Ras el Tin miał przeprowadzić oficer Intelligence Service. Fakt, iż De la Penne oraz Bianci mimo wszystko przedostali się w wewnętrzne rejony portu, mógł oznaczać, że zakotwiczonym tu okrętom może w każdej chwili grozić niebezpieczeństwo.
Pod kadłubem „Valianta” przeciągnięto stalową linę. Bez rezultatu. Przeciągnięto po raz drugi i trzeci. Poszukiwania okazały się bezskuteczne: nigdzie nie natrafiono na ślad miny. Mimo to Morgan miał jak najgorsze przeczucie. Niepokój jego wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy po krótkim czasie zameldowano mu powrót jeńców z Ras el Tin. Wszystkiego mógł oczekiwać, nawet eksplozji „Valianta”, tylko nie tego, że będzie zmuszony ponownie oglądać twarze De la Penne i Bianci.
Wraz z przybyciem jeńców komandor otrzymał list od oficera Intelligence Service.
„Wyjątkowo uparci – czytał Morgan – sprawa niezwykłej wagi. Jeśli zależy panu na tym, by zapobiec ewentualnej katastrofie, mogę poradzić tylko jedno… – Komandor uśmiechnął się – …należy przypuszczać – pisał dalej oficer Intelligence Service – że jeśli mają coś na sumieniu, nerwy ich nie wytrzymają…”.
Morgan nie wydawał się być niezadowolony z takiego rozwiązania.
– Mam polecenie, signor De la Penne, zatrzymać pana wraz z pańskim przyjacielem na okręcie… – rzekł swobodnie do jeńca. – Panowie wybaczą, że nie będę mógł gościć ich tutaj. Z rozmaitych względów byłoby to niewskazane. Jestem zmuszony umieścić panów trochę bliżej… Możliwie blisko dna okrętu…
Morgan nie zauważył żadnych zmian na twarzach De la Penne i Bianci. Obaj Włosi zrozumieli sens tej decyzji i obaj zareagowali na nią jednakowo obojętnie, aczkolwiek źródło tej obojętności w obu wypadkach było inne. O ile Bianci sprawiał wrażenie człowieka, któremu już na niczym nie zależy, o tyle De la Penne pod maską obojętności usiłował ukryć lęk, który urodziła decyzja komandora.
W drzwiach stanął oficer wywołany dźwiękiem dzwonka.
– Panie poruczniku, proszę wskazać panom ich miejsca…
– Tak jest, sir.
Pomieszczenie, w którym znalazł się De la Penne wraz z współtowarzyszem, trudno było nazwać kabiną. Ciemna i wilgotna nora, przesiąknięta wilgocią i stęchłymi smarami, mówiła o bezpośredniej bliskości dna. De la Penne nigdy nie lubił zaglądać do podobnych pomieszczeń, a tym razem przerażało go nie tylko swym obskurnym wyglądem, ale czymś, co stanowiło znacznie poważniejszą groźbę, o której Anglicy musieli zapewne cośkolwiek wiedzieć, skoro ich obu umieszczono właśnie tutaj.
Żółte światło odrutowanej żarówki rzucało mdły blask, w którym twarz Bianciego wydawała się jeszcze bardziej przerażona i blada. Korzyści De la Penne nie mógł z niego mieć już żadnej. Nie nadawał się nawet do tego, by rozmową skrócić ów krótki, lecz tak dłużący się czas, dzielący ich od momentu, który przecież musiał nastąpić.
Tu w ciemności, kiedy nawet przymknięte oczy najbliższego współtowarzysza nie mogły widzieć De la Penne, nie potrzebował on grać roli niewzruszonego rycerza. Mógł stać się człowiekiem, zwykłym człowiekiem, który jak wszyscy boi się śmierci.
Historia ostatniej doby jeszcze raz przesunęła się przed jego oczyma. Wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że po prostu brak było czasu na rozmyślania.
Dopiero teraz, tu w tej ciemnej norze, De la Penne mógł z zupełnym chłodem rozważyć tragiczną historię ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Było ich sześciu. Pierwszą torpedą dowodził kapitan De la Penne, mając do pomocy mechanika Bianciego, na drugiej miał płynąć kapitan Martellotta z mechanikiem Marino, na trzecim Marceglia z Schergatem.
Wyspę Leros opuścił 14 grudnia 1941 roku na pokładzie okrętu podwodnego „Scire”. Informacje zwiadu zachęciły do obrania kursu na Aleksandrię. W porcie tym zgromadziły się „grubsze sztuki” w postaci dwóch pancerników, lotniskowca i kilku krążowników. Okazja, którą trzeba było wykorzystać. W obawie, aby łup nie zniknął niespodziewanie z portu, termin ataku wyznaczono już na 18 grudnia, skracając jednocześnie czas na prace przygotowawcze.
Wieczór 18 grudnia był wymarzony. Te ostatnie chwile na pokładzie „Scire” De la Penne pamiętał w najdrobniejszych szczegółach. Oto dowódca, komandor Borghese, daje znak i „Scire” unosi się ku górze. Przez otwarte włazy wpływa chłodne, świeże powietrze. Dowódca z pomostu śledzi przebieg ostatnich przygotowań. „Scire” zanurzona jest jedynie po pokład, na którym w grubych rurach spoczywają torpedy. Kształt ich i wygląd jest niezwykły, jak niezwykłą jest owa noc z 18 na 19 grudnia 1941 roku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki