Ludzie torpedy - Biskupski Stanisław - ebook + książka

Ludzie torpedy ebook

Biskupski Stanisław

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Energiczny i pomysłowy porucznik marynarki włoskiej Rafael Paolucci zameldował się któregoś dnia u swych przełożonych przedstawiając projekt minowania nieprzyjacielskich obiektów przez wytrawnych pływaków. Aby przekonać swe władze o realności tego projektu, postanowił osobiście przygotować się do eksperymentu. Długotrwałe ćwiczenia nie przyniosły jednak oczekiwanych rezultatów. Młodemu zapaleńcowi przyszedł z pomocą inżynier Rossetti. Wspólna praca przyniosła w rezultacie oryginalną konstrukcję przypominającą kształtem torpedę, którą kierować miał uczepiony za nią człowiek. Głowica torpedy, w której znajdowało się 170 kilogramów materiału wybuchowego, zaopatrzona była w silny magnes utrzymujący ładunek przy burcie statku. Po wielokrotnych próbach Paolucci doczekał się wreszcie swego Wielkiego Dnia. 31 października dokonał wypadu do Pori i wypad ten uwieńczył sukcesem.

W dowództwie włoskim wydarzenie to zanotowano jednak nie tyle jako fakt o znaczeniu historycznym, ile jako pomysł godny szerszego zastosowania w przyszłości...

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 80

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WYBUCH NASTĄPI ZA PIĘĆ MINUT

Dowódca pan­cer­nika „Valiant”, koman­dor Mor­gan, jesz­cze raz spoj­rzał na swych nie­co­dzien­nych gości i zwró­ciw­szy się do pierw­szego z nich spo­koj­nym, tro­chę znu­dzo­nym gło­sem zapy­tał:

– Więc to już wszystko?

Tam­ten ski­nął głową.

– Tak, to nie­wiele… hm… – Mor­gan mówił jak gdyby do sie­bie – bar­dzo nie­wiele, signor…

– …De la Penne… – pod­po­wie­dział czło­wiek sie­dzący w dzi­wacz­nym kostiu­mie naprze­ciw koman­dora.

– …Signor De la Penne. To szkoda… Wielka szkoda… Jest pan czło­wie­kiem inte­li­gent­nym i powi­nien pan zro­zu­mieć, że prawa wojny są równe wobec wszyst­kich, że nie mogę dla pana robić wyjątku, cho­ciaż jestem oso­bi­ście pełen uzna­nia dla pań­skiej odwagi i deter­mi­na­cji… O ile się domy­ślam, pań­ski zamiar nale­żał do rzędu tych, które godne są szer­szego opisu i upa­mięt­nie­nia w latach pokoju. Bar­dzo żałuję, że swą tajem­nicę tak upar­cie trzyma pan, signor De la Penne, wyłącz­nie przy sobie. Zapew­niam pana, że wnet będziemy wie­dzieli wszystko… Więc?

De la Penne sie­dział z opusz­czoną głową i nie reago­wał na słowa swego roz­mówcy. Zda­wa­łoby się, że błą­dzi myślami poza tema­tem, do któ­rego skło­nić go chciał koman­dor. Pół­go­dzinne powta­rza­nie w kółko czte­rech słów „wię­cej nic nie powiem” znu­żyło go do tego stop­nia, że zastę­po­wał je teraz ruchem głowy.

Obok De la Penne sie­dział drugi jeniec, który przed­sta­wił się jako signor Bianci. Ten jed­nak nie zdra­dzał naj­mniej­szej ochoty do jakiej­kol­wiek roz­mowy ze względu choćby na stan krań­co­wego wyczer­pa­nia. Mor­gan przyj­rzaw­szy się im obu doszedł do prze­ko­na­nia, że De la Penne jest tym, który miałby wię­cej do powie­dze­nia, pozo­sta­wił więc Bian­ciego w spo­koju, całą uwagę poświę­ca­jąc jego towa­rzy­szowi.

Koman­dor wpa­try­wał się w De la Penne ocze­ku­jąc prze­miany, ten jed­nak trwał na­dal w odrę­twie­niu. Mor­gan był zakło­po­tany. Po raz pierw­szy stwier­dził, że nie umie badać jeń­ców lub, że jeniec ten jest szcze­gól­nie zde­ter­mi­no­wany, mil­czący i uparty. Znaj­do­wał się w jego rękach, ale ręce te były wobec niego bez­radne. Można było z nim zro­bić wszystko, ale koman­dor na nic nie mógł się zde­cy­do­wać. Prze­cież nie cho­dziło tu o uka­ra­nie sabo­ta­ży­stów i dywer­san­tów, na to zawsze był czas: waż­niej­szą rze­czą było zdo­by­cie obszer­niej­szych wia­do­mo­ści, któ­rych zna­cze­nie doce­niał w pełni.

Dowódz­two Royal Navy już od dawna było poin­for­mo­wane o pla­nach wło­skiej dywer­sji pod­wod­nej, ale sygnały te były dotych­czas lek­ce­wa­żone. W ostat­nim jed­nak cza­sie komu­ni­katy o nie­bez­pie­czeń­stwie stały się alar­mu­jące. Kto wie, czy nie roz­po­czy­nała się cicha, pod­jaz­dowa walka gro­żąca nie­ocze­ki­wa­nymi cio­sami i nie­obli­czal­nymi skut­kami.

O tym, że obaj jeńcy są przed­sta­wi­cie­lami owej pod­wod­nej dywer­sji, która miała zagra­żać Royal Navy na Morzu Śród­ziem­nym, Mor­gan nie wąt­pił, a tamci nawet nie zaprze­czali.

W tej chwili jed­nak koman­dor chciał wie­dzieć jedno: czy obaj dywer­sanci zdą­żyli doko­nać swego dzieła i jeśli tak, to kiedy i gdzie należy ocze­ki­wać eks­plo­zji.

Tym­cza­sem śledz­two prze­cią­gnęło się i nic nie wska­zy­wało na to, że uwień­czone zosta­nie suk­ce­sem. Koman­dor czuł ogar­nia­jącą go apa­tię. Został obu­dzony w parę minut po godzi­nie 3.30. Wtedy to zamel­do­wano mu, że przy jed­nej z pław wykryto i zatrzy­mano dziw­nych ludzi w gumo­wych kostiu­mach, któ­rzy nie dawali odpo­wie­dzi na żadne pyta­nia, żąda­jąc jedy­nie dopro­wa­dze­nia ich do dowódcy.

De la Penne wyczer­pany i ocie­ka­jący jesz­cze wodą sta­nął w gabi­ne­cie koman­dora usi­łu­jąc zacho­wać postawę pełną god­no­ści i swo­body jed­no­cze­śnie.

– Pan wyba­czy spóź­nioną porę i nasz strój, panie… – tu spoj­rzał na złote paski Mor­gana – panie koman­do­rze, ale przy­by­wam w oko­licz­no­ściach dość nie­ocze­ki­wa­nych dla sie­bie i sądzę, że rów­nież dla pana…

– Oh… – zaśmiał się Mor­gan. – Niech się pano­wie nie krę­pują…

Tak roz­po­częło się prze­słu­cha­nie. Mor­gan pró­bo­wał począt­kowo pro­wa­dzić zwy­kłą towa­rzy­ską roz­mowę, sądząc, że w ten spo­sób zyska wię­cej niż pod­czas nor­mal­nego prze­słu­chi­wa­nia pro­wa­dzo­nego urzę­dowo przy roz­ło­żo­nej kar­cie pro­to­kołu. De la Penne był jed­nak zbyt sta­rym wygą, aby dać się wypro­wa­dzić w pole. Nie zmie­nia­jąc swo­bod­nego tonu chęt­nie roz­ma­wiał na wszyst­kie tematy z wyjąt­kiem tych, które koman­dora inte­re­so­wały najwię­cej. Skoro tylko Mor­gan sta­wiał mu pyta­nia bar­dziej kon­kretne, De la Penne zby­wał je mil­cze­niem, jak gdyby pyta­nia te doty­czyły rze­czy nie­istot­nych, nie­cie­ka­wych i nie­god­nych tematu towa­rzy­skiej roz­mowy. Wtedy Anglik prze­szedł na ton bar­dziej urzę­dowy dając swemu gościowi do zro­zu­mie­nia, że jest jeń­cem i musi się pod­po­rząd­ko­wać jego wyma­ga­niom. Wów­czas De la Penne zamknął usta powta­rza­jąc tylko swoje „wię­cej nic nie powiem” lub odpo­wia­da­jąc na pyta­nia jedy­nie ruchem głowy. Spra­wiał przy tym wra­że­nie czło­wieka zasko­czo­nego złym wycho­wa­niem swego roz­mówcy.

Mor­gan doszedł do prze­ko­na­nia, że w tej chwili z jeńca nie da się nic wydo­być. Sytu­acja jed­nak była zbyt poważna, by można go zosta­wić w cał­ko­wi­tym spo­koju. Obok Gibral­taru Alek­san­dria byłą naj­ru­chliw­szym por­tem na Morzu Śród­ziem­nym. Pod­wodna dywer­sja Wło­chów zor­ga­ni­zo­wana w spo­sób sprę­ży­sty i dys­po­nu­jąca dobrym sprzę­tem tech­nicz­nym mogła w isto­cie poczy­nić tu poważne szkody. Zwłasz­cza dziś, gdy w por­cie gościły pan­cer­niki „Valiant” i „Queen Eli­za­beth”, lot­ni­sko­wiec i zbior­ni­ko­wiec, nie licząc pomniej­szych jed­no­stek. Wróg miał w czym wybie­rać.

– Signor Bianci…

Włoch sze­roko otwo­rzył oczy i bez­myśl­nie wpa­try­wał się w twarz koman­dora.

– Pan jest zmę­czony, signor Bianci… Powi­nien pan odpo­cząć… Życzył­bym panu rychłego odpo­czynku, ale to zależy od pana. Pan rozu­mie…

Koman­dor wpa­try­wał się w oczy Wło­cha, ale te nie oży­wiły się ani na chwilę.

– Czy pan jest gotów odpo­wie­dzieć mi na kilka pytań? – kon­ty­nu­ował Mor­gan. – To pozwo­li­łoby mi zwol­nić pana wcze­śniej, signor Bianci…

Włoch nie odpo­wie­dział nawet ski­nie­niem głowy. Koman­dor się znie­cier­pli­wił, przy­ci­snął guzik dzwonka. W drzwiach sta­nął wysoki ofi­cer.

– Do Ras el Tin… – wska­zał ręką na jeń­ców. Koman­dor nie cze­kał na rezul­taty śledz­twa, które w Ras el Tin miał prze­pro­wa­dzić ofi­cer Intel­li­gence Service. Fakt, iż De la Penne oraz Bianci mimo wszystko prze­do­stali się w wewnętrzne rejony portu, mógł ozna­czać, że zako­twi­czo­nym tu okrę­tom może w każ­dej chwili gro­zić nie­bez­pie­czeń­stwo.

Pod kadłu­bem „Valianta” prze­cią­gnięto sta­lową linę. Bez rezul­tatu. Prze­cią­gnięto po raz drugi i trzeci. Poszu­ki­wa­nia oka­zały się bez­sku­teczne: ni­gdzie nie natra­fiono na ślad miny. Mimo to Mor­gan miał jak naj­gor­sze prze­czu­cie. Nie­po­kój jego wzmógł się jesz­cze bar­dziej, kiedy po krót­kim cza­sie zamel­do­wano mu powrót jeń­ców z Ras el Tin. Wszyst­kiego mógł ocze­ki­wać, nawet eks­plo­zji „Valianta”, tylko nie tego, że będzie zmu­szony ponow­nie oglą­dać twa­rze De la Penne i Bianci.

Wraz z przy­by­ciem jeń­ców koman­dor otrzy­mał list od ofi­cera Intel­li­gence Service.

„Wyjąt­kowo uparci – czy­tał Mor­gan – sprawa nie­zwy­kłej wagi. Jeśli zależy panu na tym, by zapo­biec ewen­tu­al­nej kata­stro­fie, mogę pora­dzić tylko jedno… – Koman­dor uśmiech­nął się – …należy przy­pusz­czać – pisał dalej ofi­cer Intel­li­gence Service – że jeśli mają coś na sumie­niu, nerwy ich nie wytrzy­mają…”.

Mor­gan nie wyda­wał się być nie­za­do­wo­lony z takiego roz­wią­za­nia.

– Mam pole­ce­nie, signor De la Penne, zatrzy­mać pana wraz z pań­skim przy­ja­cie­lem na okrę­cie… – rzekł swo­bod­nie do jeńca. – Pano­wie wyba­czą, że nie będę mógł gościć ich tutaj. Z roz­ma­itych wzglę­dów byłoby to nie­wska­zane. Jestem zmu­szony umie­ścić panów tro­chę bli­żej… Moż­li­wie bli­sko dna okrętu…

Mor­gan nie zauwa­żył żad­nych zmian na twa­rzach De la Penne i Bianci. Obaj Włosi zro­zu­mieli sens tej decy­zji i obaj zare­ago­wali na nią jed­na­kowo obo­jęt­nie, acz­kol­wiek źró­dło tej obo­jęt­no­ści w obu wypad­kach było inne. O ile Bianci spra­wiał wra­że­nie czło­wieka, któ­remu już na niczym nie zależy, o tyle De la Penne pod maską obo­jęt­no­ści usi­ło­wał ukryć lęk, który uro­dziła decy­zja koman­dora.

W drzwiach sta­nął ofi­cer wywo­łany dźwię­kiem dzwonka.

– Panie porucz­niku, pro­szę wska­zać panom ich miej­sca…

– Tak jest, sir.

Pomiesz­cze­nie, w któ­rym zna­lazł się De la Penne wraz z współ­to­wa­rzy­szem, trudno było nazwać kabiną. Ciemna i wil­gotna nora, prze­siąk­nięta wil­go­cią i stę­chłymi sma­rami, mówiła o bez­po­śred­niej bli­sko­ści dna. De la Penne ni­gdy nie lubił zaglą­dać do podob­nych pomiesz­czeń, a tym razem prze­ra­żało go nie tylko swym obskur­nym wyglą­dem, ale czymś, co sta­no­wiło znacz­nie poważ­niej­szą groźbę, o któ­rej Anglicy musieli zapewne coś­kol­wiek wie­dzieć, skoro ich obu umiesz­czono wła­śnie tutaj.

Żółte świa­tło odru­to­wa­nej żarówki rzu­cało mdły blask, w któ­rym twarz Bian­ciego wyda­wała się jesz­cze bar­dziej prze­ra­żona i blada. Korzy­ści De la Penne nie mógł z niego mieć już żad­nej. Nie nada­wał się nawet do tego, by roz­mową skró­cić ów krótki, lecz tak dłu­żący się czas, dzie­lący ich od momentu, który prze­cież musiał nastą­pić.

Tu w ciem­no­ści, kiedy nawet przy­mknięte oczy naj­bliż­szego współ­to­wa­rzy­sza nie mogły widzieć De la Penne, nie potrze­bo­wał on grać roli nie­wzru­szo­nego ryce­rza. Mógł stać się czło­wie­kiem, zwy­kłym czło­wie­kiem, który jak wszy­scy boi się śmierci.

Histo­ria ostat­niej doby jesz­cze raz prze­su­nęła się przed jego oczyma. Wyda­rze­nia nastę­po­wały po sobie tak szybko, że po pro­stu brak było czasu na roz­my­śla­nia.

Dopiero teraz, tu w tej ciem­nej norze, De la Penne mógł z zupeł­nym chło­dem roz­wa­żyć tra­giczną histo­rię ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech godzin.

Było ich sze­ściu. Pierw­szą tor­pedą dowo­dził kapi­tan De la Penne, mając do pomocy mecha­nika Bian­ciego, na dru­giej miał pły­nąć kapi­tan Mar­tel­lotta z mecha­ni­kiem Marino, na trze­cim Mar­ce­glia z Scher­ga­tem.

Wyspę Leros opu­ścił 14 grud­nia 1941 roku na pokła­dzie okrętu pod­wod­nego „Scire”. Infor­ma­cje zwiadu zachę­ciły do obra­nia kursu na Alek­san­drię. W por­cie tym zgro­ma­dziły się „grub­sze sztuki” w postaci dwóch pan­cer­ni­ków, lot­ni­skowca i kilku krą­żow­ni­ków. Oka­zja, którą trzeba było wyko­rzy­stać. W oba­wie, aby łup nie znik­nął nie­spo­dzie­wa­nie z portu, ter­min ataku wyzna­czono już na 18 grud­nia, skra­ca­jąc jed­no­cze­śnie czas na prace przy­go­to­waw­cze.

Wie­czór 18 grud­nia był wyma­rzony. Te ostat­nie chwile na pokła­dzie „Scire” De la Penne pamię­tał w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Oto dowódca, koman­dor Bor­ghese, daje znak i „Scire” unosi się ku górze. Przez otwarte włazy wpływa chłodne, świeże powie­trze. Dowódca z pomo­stu śle­dzi prze­bieg ostat­nich przy­go­to­wań. „Scire” zanu­rzona jest jedy­nie po pokład, na któ­rym w gru­bych rurach spo­czy­wają tor­pedy. Kształt ich i wygląd jest nie­zwy­kły, jak nie­zwy­kłą jest owa noc z 18 na 19 grud­nia 1941 roku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki