Ludzie wielkiej ciszy. Jak żyją współcześni pustelnicy - Nalepa Jan - ebook

Ludzie wielkiej ciszy. Jak żyją współcześni pustelnicy ebook

Nalepa Jan

4,6

Opis

Pustelnicy – podobnie jak biblijne siostry, Maria i Marta – łączą w sobie liczne paradoksy i przeciwieństwa. Ale czy nie o to właśnie chodzi w chrześcijaństwie?

Jan Nalepa odbył podróż w najodleglejsze zakątki kraju, by odnaleźć współczesnych polskich pustelników. Spotykał ich, mieszkał z nimi, rozmawiał na najróżniejsze tematy i przyglądał się ich życiu z bliska. Jeden z jego rozmówców mieszka na skraju gęstych puszczy, inny – w głębokich Bieszczadach, jeszcze inny – w centrum dużego miasta wojewódzkiego. Większość z nich to ludzie wierzący w Boga, choć jeden nie deklaruje żadnej wiary. Niektórzy z rozmówców to duchowni, w tym jeden prawosławny. Inni żyją jako pustelnicy bez jakiejkolwiek formy instytucjonalizacji swojego sposobu życia.

Rozmowy z nimi są fascynujące i wielowątkowe. Na przykład pustelnik Jano dzieli się swymi refleksjami na temat “Ulissesa” Jamesa Joyce’a, ale i opowiada o swych rozmowach z Krzysztofem Zanussim, Leszkiem Możdżerem czy Jerzym Maksymiukiem oraz o swej przyjaźni z polskimi arystokratami z rodu Czartoryskich i Branickich. Hieromnich Jeremiasz z niezwykłą erudycją i pasją przedstawia dzieje wschodniej tradycji hezychastycznej, modlitwy Jezusowej i mnichów z góry Athos. Z kolei Krzysztof Kawenczyński – niegdyś znany warszawski antykwariusz – opowiada, na co wydał pieniądze ze sprzedaży kilku cennych starodruków.

Kim są współcześni pustelnicy? Odludkami, którzy uciekli od zwykłych problemów codzienności czy herosami tak świętymi i doskonałymi, że jedną nogą już są w niebie? Pustelnicy, z którymi rozmawiał autor, to ludzie z krwi i kości – z grzechami, słabościami, trudnymi życiowymi wyborami jak każdy z nas. A jednocześnie są to ludzie wielkiej ciszy.

Jan Nalepa – teolog, tłumacz z języka czeskiego (przetłumaczył m.in. biografię kardynała Františka Tomáška “Po stronie narodu” autorstwa Bohumila Svobody), pasjonat podróży koleją i turystyki górskiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BL002276
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Pomimo apelu autora jednak miałam oczekiwania wobec tej książki. I chociaż nie do końca zostały spełnione, nie jestem zawiedziona. Byłam trochę skonfundowana niektórymi wywiadami. Wydawały mi się wypełniaczem objętości. Okazuje się, że były potrzebne dla kontrastu i pokazania różnych motywów życia w odosobnieniu. Utwierdziły mnie też w przekonaniu, że ma ono prawdziwy sens gdy jest autentycznym wyborem dokonanym w Bogu. Piękne i głębokie treści znalazłam w rozmowach osób konsekrowanych. Ojca Michała i prawosławnego duchownego. Dla nich warto sięgnąć po tę książkę.
10

Popularność




Copyright © 2024 by IWR WE sp. z o.o.

REDAKTOR PROWADZĄCY: Michał Wilk

ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Dorota Honek-Sac

KOREKTA: Magdalena Wróbel

REDAKCJA TECHNICZNA I PROJEKT OKŁADKI: Paweł Kremer

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: fotomaximum/ Adobe Stock

Autorem zdjęć zamieszczonych w książce jest Jan Nalepa, z wyjątkami wskazanymi w tekście.

ZA ZEZWOLENIEM

Prowincjała Polskiej Prowincji Zakonu Pijarów

L.dz. 46/P/2024 z dnia 2 kwietnia 2024 r.

Wydanie I | Kraków 2024

ISBN EBOOK: 978-83-68031-50-8

Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]

Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Autor u pustelnika Jano. Na biurku stoi ikona „Chrystus zakapiorów”(autor zdjęcia: Jan Darecki)

Każdy z nas jest czasami w takim momencie życia, kiedy zaczyna sobie zadawać podstawowe pytania. Szczególnie w chwilach życiowych zakrętów człowiek wie, że trzeba coś zmienić. Ilu ludzi na świecie, tyle sposobów na konfrontację z trudnymi pytaniami. Znam siebie dość dobrze i wiem, że nie umówiłbym się z nikim mądrym, by zadać mu trapiące mnie pytania – znalazłbym jakikolwiek powód, by tego nie robić. Postanowiłem więc wybrać inną drogę i napisać książkę, a przy tej okazji poszukać światła i odpowiedzi. W ten sposób bez wymówek i wbrew wrodzonemu introwertyzmowi postanowiłem udać się na spotkanie z pustelnikami.

Spotkałem ludzi niezwykłych. Jedynie mężczyźni zgodzili się na rozmowę ze mną, widocznie miała to być książka o męskim widzeniu świata, wiary, Boga i natury. Kolejną inspiracją była czeska publikacja Aleša Palána pod tytułem Raději zešilet v divočině, co można przełumaczyć: „Wolałbym raczej zwariować w tej dziczy”. Autor przemierzył najdziksze rejony Czech, czyli pasmo górskie Szumawa leżące w południowo-zachodnich rejonach kraju. Odnalazł ludzi, którzy żyją samotnie i z dala od cywilizacji. Po lekturze tej książki zacząłem się zastanawiać, czy i w Polsce mieszkają tacy ludzie. Okazuje się, że owszem. Wyruszyłem więc w drogę, by ich odnaleźć i z nimi porozmawiać. Spotkałem siedmiu pustelników, którzy mieszkają w środku lub na skraju gęstych puszcz, w małych miasteczkach, na wysokiej górze bądź u podnóża góry, a jeden – w centrum dużego miasta wojewódzkiego. Większość z nich to ludzie wierzący w Boga, dwóch z nich to kapłani, w tym jeden prawosławny. Dwóch z nich ma status pustelnika zatwierdzony przez Kościół, a pozostali żyją po prostu jako pustelnicy – bez jakiejkolwiek legalizacji takiej formy życia. Jeden ze spotkanych przeze mnie samotników nie deklaruje żadnej wiary, a jego motywacją życia z dala od cywilizacji jest życie w zgodzie z naturą.

Kim jest pustelnik? Wiele stereotypów i błędnych wyobrażeń na ten temat utrwaliło się w naszych skojarzeniach. Czasami są to klisze i skróty myślowe, którymi posługujemy się dość bezrefleksyjnie. Myślimy o pustelniku, że to odludek, człowiek obrażony na świat, ktoś, z kim nie porozmawiasz, bo zamknięty w sobie. A może ktoś tak już święty i doskonały, że jedną nogą w niebie... Jakiś rodzaj nadczłowieka... Ja jednak zaryzykowałbym stwierdzenie, że pustelnik to najbardziej towarzyski człowiek na świecie. Ktoś, kto zna i rozumie ten świat i jego problemy lepiej niż ci, którzy korzystają z jego możliwości pełnymi garściami. Powiem więcej... Pustelnik to człowiek z krwi i kości, z grzechami, słabościami, trudnymi życiowymi wyborami – jak każdy z nas.

Moi rozmówcy to osoby, które niejednokrotnie łączą w sobie sprzeczności i paradoksy. Ale czy nie o to właśnie chodzi w chrześcijaństwie i w życiu? Nie o antagonizowanie, przeciwstawianie, popadanie z jednej skrajności w inną, ale o godzenie tego, czego na pierwszy rzut oka pogodzić się nie da. Największe umysły głowią się nad takimi na przykład paradoksami: sprawiedliwość – miłosierdzie, świętość – grzeszność, śmierć – życie, Maria – Marta (por. Łk 10,38-42) czy wreszcie: dystans – bliskość, odejście ze świata – bycie blisko ludzi i siebie. Gdy ktoś ma umiejętność balansu i potrafi nie popadać w skrajności, zyskuje zupełnie nowe spojrzenie na rzeczywistość. I to sprawia, że pustelnicy jawią się nam jako ludzie żyjący niejako na pograniczu. Żyją i poruszają się gdzieś w pobliżu granic niekiedy wrogich sobie światów, czasami pozornie sprzecznych i się wykluczających: doczesności i wieczności, samotności i relacyjności. A może właśnie to jest kluczem do zrozumienia świata i być może tu uzyskujemy odpowiedzi na pytania o sens życia, Boga, relacji międzyludzkich i sens wszystkiego, co w życiu naprawdę ważne?

Jak czytać tę książkę? Najlepiej z otwartym sercem i umysłem. Wyobraźmy sobie, że siedzimy z kimś w jednym przedziale w pociągu. Nagle wywiązuje się rozmowa. Historia, którą nam opowiada nasz rozmówca, jest tak niesamowita i wciągająca, że istnieje obawa, iż przegapimy stację, na której mamy wysiąść. Najlepiej porzucić wszelkie kalki, stereotypy, odruch natychmiastowego recenzowania, oceniania czy przesiewania zasłyszanych treści przez sito naszych twardych racjonalnych osądów, które sugerują, że to, co słyszymy, na pewno nie mogło się wydarzyć. Spróbujmy po prostu zobaczyć kawałek świata, o którym opowiada nam nasz rozmówca. Być może dzięki temu odnajdziemy odpowiedzi na nurtujące nas kwestie.

Każdy z pustelników opowiedział mi, czym żyje na co dzień. Prawie każdy z nich opisał swoje doświadczenie Boga. To przykłady bardzo osobistych, unikalnych i oryginalnych spotkań człowieka z Bogiem. Droga wiary każdego z nich często była niezwykle wyboista, kręta, trudna, ale piękna i owocna w prawdziwą bliskość i zażyłość. Spotkania z Bogiem obfitują niejednokrotnie w wizje, doświadczenia mistyczne, choć i te nie zawsze muszą mieć charakter nadprzyrodzony. Często to po prostu ciche, ukryte życie z Bogiem.

Pustelnik Jano powiedział mi bardzo ważną rzecz: – „Pustelnictwo to stan umysłu”. Aby być pustelnikiem, nie jest konieczna cała ta otoczka, z którą kojarzymy życie samotne. Wcale nie trzeba mieszkać w chatynce, gdzieś głęboko w lesie, nosić habit, spać w trumnie i mieć czaszkę na blacie biurka. Jak ważne są praca nad sobą, oddalenie i służba w pustelnictwie, o tym wspomina prawie każdy z moich rozmówców.

Prawie wszystkim rozmówcom zadałem trzy podobne pytania. Jak rozumieją swój sposób życia? Kim jest dla nich Bóg, którego spotykają? Jak się modlą? Pozostałe kwestie pojawiały się spontanicznie w trakcie rozmowy bądź były efektem moich własnych przemyśleń – tego, co w czasie rozmów poruszyło mnie szczególnie.

Zdarzało się, że nasze rozmowy stawały się w wielu momentach swego rodzaju komentarzami do fragmentów Biblii. Tam, gdzie został przywołany cytat biblijny lub jego parafraza, w nawiasie zostały podane sigla biblijne. Mam cichą nadzieję, że zamieszczone w książce rozmowy zachęcą czytelnika także do lektury Pisma Świętego.

Zapraszam więc do lektury. Każdy czytelnik – jak to zwykle bywa – wyłowi z tych rozmów inne interpretacje, znaczenia i sensy. Aby lektura była owocna, potrzeba tylko jednego – postawy otwartości na to, co mają nam do powiedzenia pustelnicy.

Gęstość miłości

Pustelnik Jano

W pańskiej Autobiografii mistycznej ostatnią pustelnią jest Tabor czy też „Traper”.

Ma pan, widzę, notatki. To nam pomoże, bo ja jestem po trzech udarach mózgu, tak więc... (śmiech). Tabor to była pustelnia u „Trapera”, a później u „Cobry”. Autobiografię mistyczną zakończyłem pisać w roku 2014. Mieszkałem na dole, na parterze w ładnym pokoiku, warunki luksusowe, tuż nad jeziorem. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby pisać tę drugą książkę, która dziś jest już zakończona. Nosi tytuł Osobowości.

No i tam się zaczęła moja – powiedzmy – przygoda włóczęgowska, czyli włóczenie się po Polsce. To jest też, można powiedzieć, świadomy wybór sposobu życia, żeby być nie turystą, tylko włóczęgą. Różnica jest istotna, bo w przypadku turystyki można wziąć plecak, zwiedzić jakiś zamek i wrócić do domu. A w tym przypadku taka była właśnie mentalność włóczęgi, żeby się włóczyć tylko z aparatem fotograficznym i z dyktafonem, przede wszystkim w poszukiwaniu pięknych ludzi. Po drodze oczywiście zwiedzałem jakieś zamki, parki zabytkowe czy muzea. Chciałem wykorzystać sposobność, bo byłem w miejscach w Polsce, w których rzadko bywam. Ale przede wszystkim była to wielka przygoda z ludźmi. Przygoda o tyle dla mnie ważna, że motywowała mnie też do pracy intelektualnej. Żeby się spotkać z reżyserem Zanussim czy z jakimś pisarzem, czy z filozofem, trzeba się trochę przygotować. Żeby o czymś przynajmniej zagadać, żeby nawiązać jakiś kontakt, trzeba było czytać to, co oni czytają. Musiałem więc czytać takie dzieła, których właściwie nie dało się czytać. Na przykład któryś z moich rozmówców był zafascynowany Joyce’em. James Joyce – Ulisses. No to jak to? Trzeba przeczytać Ulissesa! (śmiech). Poszedłem do biblioteki, pożyczyłem, no i... doszedłem do wniosku, że tego się nie da czytać! Przeczytałem kilkadziesiąt stron, odłożyłem, oddałem do biblioteki. Nie da rady przez to przebrnąć.

Potem zacząłem zgłębiać przez internet życiorys innej postaci, a tam też Ulisses... Boże Święty! – znowu ten Joyce! Ponownie poszedłem do biblioteki, jeszcze raz wypożyczyłem tę książkę, przeczytałem kilkadziesiąt stron, no ale nie da rady... Mówię: na siłę nie będę czytał. Oddałem. Po jakimś czasie ktoś inny mi mówi: James Joyce. Więc sobie pomyślałem: zawezmę się i w końcu przeczytam. Pożyczyłem trzeci raz i rzeczywiście przeczytałem. Oczywiście nic z tego nie zrozumiałem. Byłem tak psychicznie zmęczony tą książką, to był dla mnie koszmar. Myślę sobie – czy jestem aż taki głupi? Wszyscy się Joyce’em zachwycają, a ja przeczytałem ledwo, ledwo i nic. Dopiero ostatnio czytałem Parandowskiego – Alchemia słowa i on tam pisze o Ulissesie tak: – „Jak wszystkie cocktaile i ten jest bardzo mocnym trunkiem: po kilku stronicach w głowie się kręci”1, no to jestem uratowany (śmiech), nie jest ze mną aż tak źle! A inni mówią całkiem otwarcie, że jego się nie da czytać. Co ciekawe, w latach powojennych w modzie był Sartre, więc wszyscy czytali Sartre’a. A kiedy pojawił się Joyce, zdegradował Sartre’a i wszyscy rzucili się na Ulissesa. Mam wrażenie, że większość ludzi czytała tę książkę z jakiegoś snobizmu, a nie z fascynacji literaturą. Bo kto tak naprawdę zrozumie tego nieszczęsnego Ulissesa? Był jeden taki intelektualista – o, tu go mam na zdjęciu (pokazuje na zdjęcia wiszące na ścianie), już nie żyje – Janusz Szuber z Sanoka, przyjaciel noblistów, wielka postać. I pytam się go (o nim też jest w mojej książce Osobowości): – O co chodzi z tym Ulissesem, wszyscy się zachwycają, a tego się nie da czytać? A on mi mówi: – Bo Ulissesa trzeba czytać w oryginale (śmiech). Dlatego właśnie ta przygoda była tak męcząca. Ale z drugiej strony właśnie dzięki niektórym osobistościom polskiej elity odkryłem Marcela Prousta. W poszukiwaniu straconego czasu dawniej każdy musiał przeczytać (śmiech), a dzieło to ma siedem tomów.

Chyba jeden tom kiedyś przeczytałem, dawniej to była lektura na studiach.

Siedem tomów to w sumie prawie cztery tysiące stron. I tu się zawziąłem, ale nie byłem rozczarowany. Czytałem Prousta z ogromną przyjemnością. On tak przepięknie buduje bardzo długie zdania. Ale są tak koronkowo poukładane, że niektóre czytałem po kilka razy, żeby móc się nimi delektować. I ta lektura mnie faktycznie wciągnęła, mimo że czytałem ją półtora miesiąca non stop. Wspaniały język! Jakie on ma genialne rozważania na temat Dostojewskiego, Braci Karamazow! Tam jedno zdanie jest tak dobre, że – wychodząc od tej myśli – można by napisać osobną książkę. To jest coś niezwykłego!

Później przyszła fascynacja Thomasem Mannem, przecież to też jest mistrz pióra! Za Buddenbrooków w roku 1929 dostał Nagrodę Nobla. Piękna jest też jego Czarodziejska góra, która była zgłoszona do nagrody Nobla pięć lat wcześniej, w 1924 r., ale przegrała z Chłopami. Uważam, że słusznie – Reymont to wirtuoz pióra i jemu należało się zwycięstwo. Ale Mann też fantastycznie włada piórem. I pięknie opisuje muzykę! To jest ogromna sztuka. Bo jak opisać muzykę? Przecież to dwa odrębne światy – słowo i dźwięk. Muzyki trzeba posłuchać, a nie o niej przeczytać. A on tak sugestywnie pisał o dźwiękach, o muzyce klasycznej, że człowiek czyta i – zdaje się – od razu słyszy melodię. To mistrz pióra. Uważam, że najgenialniejsza jego książka to Doktor Faustus – wybitne dzieło, każde jej zdanie to majstersztyk. Mann ostrzega czytelnika, że na początku współpracy z diabłem można się cieszyć nawet wielkimi sukcesami, lecz jej finałem zawsze jest dramat i cierpienie. Główny bohater powieści kończy życie jako osoba obłąkana, tak samo jak skończył Nietzsche. Ale jak Mann to dzieło napisał! Albo jego nowela Śmierć w Wenecji – króciutka forma, a jaka piękna! Tak że byłem... dalej jestem zafascynowany Mannem, to jest naprawdę niezwykły pisarz.

Jednocześnie był na tyle odważny, żeby się sprzeciwić nazizmowi. Przecież on musiał uciekać z Niemiec, był zagrożony, uciekł do Ameryki i stamtąd obserwował wojnę. I później napisał esej Jak powstał „Doktor Faustus”, w którym zawarł także wątki autobiograficzne. On wprost pisze, że to hańba, co Niemcy uczynili światu, że po prostu tej plamy już nigdy nie wymażą ze swojego życiorysu narodowego, bo takie okrucieństwo to jest skaza na wieki. Toteż Mann miał wrogów w swojej ojczyźnie, no bo jak to: o własnym kraju tak powiedzieć? Miał odwagę powiedzieć prawdę, że właśnie taki był naród niemiecki w czasie wojny2.

A jak pan szukał kontaktów z tymi osobowościami? W sensie jak do nich dotrzeć?

O, jak ciężko...

Do Zanussiego na przykład? Jego miejsce zamieszkania raczej nie jest powszechnie dostępną informacją...

Zanussi mieszka pod Warszawą w przepięknym domu. Najpiękniejszy dom, jaki widziałem w swoim życiu, to właśnie jego dom.

No i jak do niego dotrzeć, kogo trzeba pytać?

Ja byłem najpierw na jego spotkaniu z mieszkańcami Rzeszowa w filharmonii, on tam opowiadał o swojej książce. Potem podszedłem do niego i zapytałem, czy by się zgodził na wywiad. Zgodził się, wymieniliśmy się wizytówkami. Za pół roku miał wolny czas, pojechałem więc do Warszawy i nagrałem z nim wywiad. Wtedy rozmawiałem z nim bardziej na tematy filozoficzne, etyczne, nie filmowe. Co jest ważne, gdy człowiek wchodzi do takiego domu, prawdziwie polskiego, w którym mieszka elita, to wszędzie widać książki. Wszędzie książki. To jest, powiedzmy, taki znak rozpoznawczy. Książki, jakieś stare, rodowe obrazy, fortepian – jak w dawnych dworach. I ta wielka kultura, kultura rozmowy. Od razu wiem, że jestem gdzieś, gdzie naprawdę warto być, gdzie mieszka ktoś piękny, ktoś naprawdę wielki, intelektualista, filmowiec i – wiadomo – znany i podziwiany na całym świecie. Dom prowadzi żona reżysera, hrabianka Grocholska. Ona jest malarką, ma zmysł estetyczny, więc dba o wystrój wnętrza. Tam po prostu na każdym kroku jest piękno. Ogród zadbany, w ogrodzie stare rzeźby, które pan Zanussi uratował po wojnie. Ocalił je z ruin przed zniszczeniem i teraz stoją w jego ogrodzie. Tak więc to jest, można powiedzieć, dom-muzeum.

A do muzyków jak dotrzeć – Dominiki Zamary, Leszka Możdżera, Krzesimira Dębskiego?

Z sopranistką Dominiką Zamarą nagrałem wywiad przez maila. Trudno się z nią spotkać, gdyż koncertuje na całym świecie, ciągle jest w trasie, ale obiecała, jak tylko czas pozwoli, odwiedzić mnie w mojej pustelni. Najczęściej trzeba czekać.

Na wywiad z Jerzym Maksymiukiem czekałem dwa lata – albo był chory, albo koncertował, albo był zajęty – i w końcu mi się udało. Ale jak już się uda, to człowiek się cieszy tym, że siedzi z Jerzym Maksymiukiem w jego mieszkaniu. Jego żona też brała udział w wywiadzie. Jerzy Maksymiuk to muzyczny geniusz, ale ten geniusz jest jednocześnie po prostu zwykłym człowiekiem – bardzo sympatycznym i niezwykle gościnnym. Już kiedy rozstawaliśmy się po wywiadzie, mistrz zagrał na pianinie, a jego żona zaśpiewała pieśń, którą on skomponował dla niej. Pokazał mi też partyturę – niby zwykła partytura, ale jaka piękna! Bo on zaznacza pewne fragmenty flamastrami w różnych kolorach. W pierwszej chwili pomyślałem, że pokazuje mi kolorowy obraz, a to nuty! Same nuty mi nic nie mówią, ale te kolory, które tak ożywiają tę partyturę, to jest coś cudownego.

I każdy inny, np. Józef Skrzek. Z Józkiem Skrzekiem nagrałem wywiad u dziennikarki i poetki Barbary Gruszki-Zych. Józek Skrzek mówił non stop, dosłownie non stop ponad cztery godziny. Ja sobie myślę: „Boże Święty...” (śmiech). Ja tylko mu zdjęcia robiłem, a on wpadł jakby w trans, taki pozytywny trans. I wcale nie przeszkadzało mu, że ja go uwieczniam na fotografiach. On jakby w ogóle mnie nie widział, tylko opowiadał i opowiadał. Piękna gawęda o czasach komunistycznych: o tym, jak go komuniści prześladowali, jak nie mógł wyjeżdżać na koncerty, no bo – wiadomo – komuchy wszystko w garści trzymały. Muzycy z SBB musieli kombinować, żeby gdzieś wyjechać na Zachód. Jak wyjechali, to przeżyli szok, że na Zachodzie jest inny świat. Nagle zobaczyli, że tam jest jakieś kolorowe życie, a tu w Polsce – taka szarzyzna. Co tu było w tej komunie? Dyktatura i dziadostwo.

Każdy wywiad jest inny – co człowiek, to historia. Na przykład Lech Dyblik ze swoim życiorysem... Wywiad z nim nagrałem tutaj, w mojej pustelni, gdy mnie odwiedził. On sam się przyznaje, więc mogę to powiedzieć: był alkoholikiem. Wyszedł z tego i jeździ po Polsce, gra na gitarze i śpiewa poezję, opowiada o swoim nawróceniu, o swoich problemach alkoholowych. To taka swego rodzaju jego misja. Jest żywym dowodem na to, że można wyjść z nałogu, jeśli ma się motywację. On jest człowiekiem wierzącym i to też nie jest bez znaczenia, że jemu Bóg pomógł wyjść z tych problemów. Poza tym jest doskonałym aktorem, grał w wielu filmach, i tych śmiesznych, i tych poważnych, przeróżnych.

Wspaniale wspominam moje kontakty z polską arystokracją – to już w ogóle inny świat. Człowiek przekracza próg domu i jest w innej rzeczywistości. Na zewnątrz budynek wydaje się zwykły, jak większość domków. Na przykład u tego pana, którego widać tu na zdjęciu, Adama Rybińskiego, wnuka Adama Branickiego z Wilanowa. Przecież oni mieli w Wilanowie całą rezydencję! Ich wywieźli na Wschód, na zesłanie. Wracają, chcą wjechać do Wilanowa i słyszą: – A dokąd? To już nie jest wasze! – Jak to nie nasze? Przecież to nasz dom! – Nie, wy już nic tu nie macie... Nagle cała rodzina staje się bezdomna! To jest szok. I teraz: gdzie znaleźć pracę? Inni tę pracę znajdują, oni nie. Dlaczego? No, bo jest nakaz. Te i te nazwiska macie wypisane: Czartoryscy, Braniccy i inni nie mają prawa znaleźć pracy! I chodzili po kilkanaście razy do urzędów... – Proszę nas przyjąć do czegokolwiek, żebyśmy mogli się utrzymać... – Nie! Z takim nazwiskiem pracy dla was nie ma. To był dalszy ciąg prześladowania.

Wrócę do pana Adama Rybińskiego... On kocha książki, podobnie jak ja. Ma w swoich zbiorach ponad dziesięć tysięcy woluminów. Co pokój, to książki, a na ścianach – obrazy. Kilka ocalało z Wilanowa, pozwolili im je zabrać. Dom pana Adama to taki „wilanówek”. I niezwykła gościnność, serdeczność małżonki pana Adama, pani Katarzyny Czartoryskiej, od której dostałem w prezencie obszerną księgę „Saga rodu Czartoryskich”. Od pana Adama – z którym mam zaszczyt się przyjaźnić – również otrzymuję cenne książki związane z rodem Branickich. W swojej biblioteczce mam też trochę książek napisanych przez bohaterów mojej książki, dzieła filozoficzne, tomiki poezji... No i to jest właśnie ten inny świat, który komuniści chcieli zniszczyć. Te rody próbują jakoś się odnaleźć w obecnej rzeczywistości.

Wracając do mojej książki Osobowości, w niej każdy człowiek proponuje swój świat – jakże inny, ale zawsze bardzo ciekawy. Zapraszałem do rozmów wielu ludzi, z dwóch stron barykady politycznej. Nie wnikam w politykę, niech każdy ma swoje poglądy, jakie chce – ma prawo. Tak samo jak ja mam prawo do swoich. Ale ważne dla mnie było, czy dany człowiek jest postacią kreatywną, czy osiągnął jakiś sukces. Prawie wszyscy moi rozmówcy osiągnęli sukces, więc mają o czym opowiadać. No i to jest właśnie ta przygoda włóczęgowska. Ja mówię o sobie, że prowadzę taki artystyczny „włóczing”. Jest moda na churching, shopping, a ja uprawiam artystyczny „włóczing”.

A jak pan jeździł? Stopem?

I stopem, i autobusami, i pociągami. Trochę wypraw odbyliśmy razem z Moniką Beszterdą, współautorką książki, ona ma samochód. Jak tylko namierzyliśmy kogoś ciekawego, nawet na drugim krańcu Polski, od razu byliśmy gotowi, żeby się z nim spotkać. A Monika zawsze tak planuje trasę, że po drodze mamy jakiś zamek, muzeum, park zabytkowy. Bo jestem też zafascynowany drzewami pomnikowymi, zbieram materiał na album fotograficzny o takich drzewach. Po drodze zwiedzamy więc zabytkowe parki, a ja fotografuję i opisuję drzewa – tak łączę te dwie pasje. No i docieramy do ludzi, z którymi mamy umówione spotkania, ale często w międzyczasie pojawiają się tacy, których w ogóle nie mieliśmy w planie. Były spotkania z malarzami, Stanisławem Bajem, Franciszkiem Maśluszczakiem czy z Rafałem Olbińskim – naprawdę fantastyczna przygoda. Z pianistą Leszkiem Możdżerem zrobiłem wywiad bardziej o filozofii, z Leszkiem Długoszem o Piwnicy pod Baranami, z Emilianem Kamińskim o teatrze oraz działalności patriotycznej aktora, to cudowny człowiek. Z panem Wiesławem Ochmanem nagrałem wywiad mailowo, czasami do niego dzwonię i już jestem z nim umówiony na kolejną rozmowę, tym razem o literaturze. Przygotowując się do wywiadów z filozofami, musiałem przeczytać trochę dzieł filozoficznych. Każdy rozmówca to inny artystyczny świat.

I kiedy książka ma się ukazać?

Za kilka miesięcy. Ale już jestem po korekcie, bo wydawnictwo Norbertinum przysłało mi wydruk papierowy i zrobiliśmy ostatnią korektę – kropki, przecinki itd. Książka ta będzie dość obszerna, ponad 500 stron i do tego prawie 80 zdjęć. Gdy się ukaże, zacznie się kolejna przygoda, bo już przygotowuję się do kolejnej książki z serii Osobowości. Już mam umówionych pewnych ludzi na wywiady, tylko trzeba pojechać w Polskę i nagrywać.

Chciałbym zapytać o pustelnie. Tabor to była siódma pustelnia...

Tak. A obecne miejsce to ósma pustelnia i nazywa się tak jak gospodarz: Lechu Mnich. Agroturystyka, gdzie ja mieszkam, nazywa się „U Mnicha”, więc i pustelnię nazwałem „U Mnicha”. Nie ma co kombinować. Mam gotową nazwę, więc przy niej zostałem. Tak że „U Mnicha” mieszka pustelnik...

No właśnie à propos mnicha... Czytałem ostatnio taką książkę Wilfrida Stinissena.

A wiem, wiem, on pięknie pisał.

To był karmelita bosy, już nie żyje. Belg, choć mieszkał w Szwecji i pisał po szwedzku.

Bardzo mądry człowiek.

Ostatnio ukazała się jego książka – Największa jest miłość.

Tej książki nie znam.

Cytuję: „Zawsze byli i wciąż są ludzie, którzy mniej czy bardziej wycofują się ze świata, by radykalniej żyć dla Boga. Dystans, jaki tworzą między sobą a światem, tworzy możliwość – o ile ich powołanie jest autentyczne – głębszej i czystszej miłości do świata. Najbardziej ekstremalnym przykładem tego są eremici, którzy rezygnują ze wszystkich zewnętrznych kontaktów ze światem, aby żyć całkowicie w sercu świata. Nasuwa się tutaj znana definicja, którą często niesłusznie przypisuje się Ewagriuszowi z Pontu (346-399): »Mnich to ten, który jest całkowicie oddzielony od wszystkich ludzi i przywiązany do nich wszystkich«. Przywiązany dlatego, że oddzielony. Nie można podziwiać piękna obrazu, stojąc z nosem przy płótnie, trzeba cofnąć się kilka kroków. Kto tonie w świecie, nie pokocha go. Kochać można tylko jako osoba wolna, oddzielona od świata”3.

No, ładnie to ujął.

A jak pan skomentowałby ten fragment?

Ja uważam, że człowiek nie może być albo skrajnie samotny, albo skrajnie wciśnięty w tłum, bo w jednym i drugim przypadku coś traci. Człowiek, tak jak moneta, ma dwie strony – również tę stronę samotniczą i dlatego potrzebuje ciszy, czyli odejścia do pustelni. Ale to nie może być wyrazem jakiegoś buntu przeciw ludzkości czy obrażania się, bo ludzie są tacy niedobrzy. Idziemy na pustynię przede wszystkim po to, by doświadczyć wewnętrznego uzdrowienia. Jeśli ja jestem wewnętrznie chory, to przerzucam moją chorobę – nawet nieświadomie – na innych. Gdy ja jestem zły, to w moim świecie inni też są źli albo jeszcze gorsi. Tymczasem świat jest, jaki jest. Ważne jest jednak moje podejście do tego świata. I właśnie pustelnia jest takim miejscem, gdzie można – a jest to proces bardzo bolesny – powoli rozwiązywać swoje problemy i uzdrawiać swoją relację ze światem. Każdy ma jakieś problemy. Ważne, żeby świadomie je rozwiązywać. Jeśli ja uzdrowię coś w sobie, to nagle zobaczę, że ten dotychczasowy wróg przestaje być moim wrogiem. On się nie zmienił, on dalej jest taki, jaki był, ale moje spojrzenie jest na tyle zdrowsze i bardziej wyostrzone, że ja widzę w nim teraz nie wroga, lecz człowieka, który też ma swoje problemy oraz swoje cierpienia.

I tu wchodzimy w temat cierpienia. Każdy w jakimś stopniu cierpi, bardziej lub mniej. Nie ma ludzi w pełni szczęśliwych. Ludzie, którzy tak deklarują, są zwykle głupkowato szczęśliwi: „O, wszystko mam, niczego mi nie brakuje, jestem szczęśliwy”. Gdy jednak zabraknie mu tego, dajmy na to, majątku, to nagle okazuje się, że jest nieszczęśliwy. A szczęście jest stanem wewnętrznym. Jeśli ja jestem szczęśliwy, to patrzę na świat szczęśliwymi oczami i widzę, że prawdziwych wrogów mam naprawdę niewielu. Owszem, są ludzie źli, którzy są takimi z wyboru. Przypomnijmy Hitlera czy innych. Ale większość ludzi, jeśli są źli, to przez małe „ź” – ich gorycz wypływa nie z nienawiści do świata, lecz z cierpienia, jakie w sobie noszą. Jeśli tego cierpienia nie przepracują, niestety będą cały czas obrażać czy kąsać ludzi naokoło. Ale to wynika właśnie z ich wewnętrznej rozpaczy – z tego, że wszystko ich boli. A jak boli, to trzeba znaleźć winnego, kozła ofiarnego. Zwykle sąsiad najlepiej nadaje się na takiego kozła, bo akurat jest pod ręką. Po co szukać kozła gdzieś daleko, skoro mamy go za ścianą? Wtedy robimy sobie piekło na ziemi, a marzy nam się niebo, prawda?

Pustelnia jest po to, żeby spotkać się sam na sam ze sobą. Będąc tylko z sobą, nie mogę już zrzucać odpowiedzialności na drugiego, bo tego drugiego nie ma w pustelni. I wtedy dociera do mnie, że to ja jestem swoim wrogiem, a nie mój sąsiad.

Dochodzimy do kwestii uzdrowienia wewnętrznego – jeśli to wewnętrzne uzdrowienie się nie dokona, to świat zawsze będzie zły, ludzie zawsze będą źli, a ja będę ofiarą tych niedobrych ludzi. Przecież tak nie jest! I teraz pytanie: czy my mamy dość odwagi? Bo potrzeba odwagi, i to wielkiej, by wejść w swoje cierpienia, cofnąć się aż do dzieciństwa, aż do pierwszych urazów. Może te pierwsze boleści to spięcia z rodzicami czy z jakimś towarzystwem – czy to w życiu codziennym, w pracy czy na studiach... Musimy do tego wrócić i to wszystko przerobić od początku na nowo, a to jest proces bardzo bolesny. O tym mówił Ignacy Loyola w swoich Ćwiczeniach duchowych, że to wszystko trzeba przerobić i uzdrowić. I można to uzdrowić. Jeżeli można zranić, to można tę ranę i zagoić. Tylko to nie jest kwestia chwili – nie chwilowe czary-mary i już jestem uzdrowiony. To jest bolesny proces. Ja to przerabiałem przez wiele lat.

Najpierw marzyła mi się pustelnia, żeby mieszkać w lesie, w samotności. Jakie to cudowne! A później, gdy już faktycznie byłem w tej pustelni, na przykład na Wyspie Skalistej, tam nikogo nie było, nie miałem obok siebie żadnego wroga. A potem – tak sobie myślę – znalazłem tego wroga. To właśnie ja jestem tym wrogiem dla siebie. Zadałem sobie pytanie: czy porzucę tę Wyspę Skalistą, tę moją pustelnię, i pójdę do ludzi tylko po to, żeby z ludźmi być, żeby gadać, żeby się piwa napić, żeby po prostu uciec od siebie? To byłaby ucieczka. Sytuacja, w której nie tyle garnę się do ludzi, ile uciekam od siebie. Uciekam po to, żeby zachować jakąś równowagę psychiczną, bo sam w swoim towarzystwie się wykończę. A właśnie wtedy trzeba powiedzieć: nie, posiedzę ze sobą kilka miesięcy albo kilka lat i będę uzdrawiał to, co mnie krzywdzi i boli. Bo to, co mnie krzywdzi, jest we mnie, a nie w moim sąsiedzie. I wtedy zaczyna się proces, ale ten proces uzdrowienia jest tylko wtedy skuteczny, jeśli współpracujemy. Z kim? No, z lekarzem. A jeżeli chodzi o Wyspę Skalistą, tam nie ma lekarza. To jest pusta, bezludna wyspa, więc lekarzem może być tylko Bóg. I trzeba się zastanowić, czy ja będę miał na tyle pokory, żeby się skruszyć przed Bogiem i powiedzieć: – Panie Jezu, ratuj! Uzdrów mnie, bo ja jestem bezradny wobec swoich problemów. Czy też wolę powiedzieć: – Ja sobie poradzę sam. Ale sam, jak się okazywało wiele razy, nigdy sobie nie poradziłem. Zatem pozostaje tylko Lekarz, który te rany uzdrawia. Żeby jednak te rany zostały uzdrowione, trzeba je otworzyć przed Jezusem i powiedzieć: – Panie Jezu, widzisz tę ranę, ona mnie strasznie boli. Uzdrów mnie, bo ja tej rany sam nie potrafię uzdrowić.

Tu wchodzimy w głębszą duchowość. Owszem, czytamy Biblię, wiemy, że w Jego ranach jest nasze uzdrowienie (por. Iz 53,5). Piękny cytat, tylko jeśli przyłożymy do tej rany same słowa, to one nas nie uzdrowią. Musimy przyłożyć krew, o której te słowa mówią. Ale czy mamy dostęp do krwi Chrystusa? Teoretycznie tak, każdy ma, bo Jezus za każdego umarł na krzyżu. Tylko pytanie: czy ja tę krew Chrystusa potrafię przyłożyć do swojej rany? Bo jeśli przyłożę tylko słowa, to dojdę do wniosku, że nie działa! Bo to nie cytaty z Biblii uzdrawiają... Tylko Bóg, który jest ich autorem. Wtedy się zaczyna konkretny proces uzdrowienia.

Kiedy miałem 48 lat, przyjechałem tutaj, nad Jezioro Solińskie. W tej pustelni, pierwszej mojej tutaj, mieszkałem na przystani statku Tramp. No i po wielu latach podjąłem już świadomie decyzję – wchodzę w etap uzdrowienia wewnętrznego. Nie było ucieczki do ludzi, chociaż, owszem, zapraszali mnie do knajp: – Jano, chodź tutaj. Postawimy ci, wypijesz za darmo... Nie, nie, koniec. Żadnego pijaństwa, żadnego towarzystwa. Ja teraz mam ważniejszy czas dla siebie – czas uzdrowienia wewnętrznego. Wstawałem rano, zamykałem pustelnię, żeby mi nikt nie przeszkadzał, wchodziłem w tę moją poranioną rzeczywistość i płakałem. Stary facet, a płacze jak dziecko... Jezu, tu mnie boli, to uzdrów. I Jezus uzdrawiał powolutku. Następnego dnia wstaję, patrzę, o, już nie boli! No to, Panie Jezu, mam jeszcze jeden problem, a za kilka dni kolejny... I tym sposobem doszedłem do tego, że jestem szczęśliwy, chociaż mam wiele bolesnych doświadczeń. Oczywiście to nie tak, że jestem pod jakimś kloszem. Życie jest, jakie jest, ale teraz już nic mnie nie boli, a jeśli mnie boli, to nie reaguję agresją.

My przeważnie reagujemy agresją na ból. Coś mnie boli, to jestem agresywny... Tylko od nas zależy, co my zrobimy z cierpieniem. Chodzi o to, żeby z naszego cierpienia wypływała nie nienawiść, lecz miłość. I to jest sztuka: jak to zrobić? Każdy cierpi, ale z ludzi agresja wypływa zazwyczaj niestety w taki najbardziej prymitywny sposób – zakląć, uderzyć kogoś, obrazić. No, ulżyło mi. Tamtemu nie, ale mi tak. I to jest ranienie innych – niepotrzebne. Warto zastanowić się, jak przejść przez taki proces psychiczny, wewnętrzny, żeby mimo cierpienia być szczęśliwym. I to jest chyba najpoważniejszy problem nas, ludzi. Co z tym cierpieniem zrobić? Nie zrzucę go, no bo mam je w sobie; nie ucieknę, bo przed cierpieniem nie ma ucieczki. To tak jakby turysta chciał uciekać przed ciężkim plecakiem, który dźwiga na plecach. Umęczy się, a plecak dalej będzie go obciążał, nie ucieknie od tego. Można jedynie, mówiąc obrazowo, wyjmować z tego plecaka niepotrzebne kamienie i je wyrzucać. I wtedy okazuje się, że plecak jest coraz lżejszy i możemy iść przez życie bardziej radośnie, nie dźwigać tego, co jest już niepotrzebne, a co, niestety, jest dla nas niszczące.

Skojarzyła mi się taka scena z filmu Misja.

Pamiętam, piękny film.

Tam właśnie Rodrigo Mendoza, grany przez Roberta de Niro, w ramach pokuty pod stromą górę targa ciężar, nie wiem, co on tam przyczepił.

Jakąś broń chyba...

Tak, jakieś żelastwo. I jeden z Indian w końcu odcina mu ten ciężar.

I o to chodzi, żeby ten niepotrzebny ciężar, który utrudnia nam życie, wreszcie odciąć. Tylko jak to zrobić? Czasem warto iść do psychologa takiego czy innego. Trzeba jednak pamiętać, że psycholog nie zawsze sobie poradzi. Czasem psycholog sam miewa problemy ze sobą. A Jezus jest lekarzem doskonałym. Nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. I tu razem wchodzimy w temat Kościoła katolickiego. Czy my potrafimy korzystać z tego, co Kościół nam daje? W Chrystusie daje nam zbawienie i życie wieczne – pięknie to brzmi. Tylko co jest w Kościele? W Kościele są źródła, które faktycznie biją i z których wypływa życie. Mamy źródło najważniejsze – Eucharystię. Można w to wierzyć, niektórzy nie wierzą, niektórzy z tego szydzą, trudno... Jednakże Eucharystia jest faktem duchowym, to nie jest wymysł teologiczny. Owszem, teologowie zgłębiają, co to jest ta Eucharystia, że w takim małym opłatku jest obecny Jezus Chrystus. Jakim cudem? Po prostu jest. Oczywiście dla sceptyków to jest to tylko jakiś symbol, zwykły opłatek.

Ojciec Joachim Badeni opowiadał, że po święceniach kapłańskich, kiedy podnosił ciało Pańskie, faktycznie widział ciało. Nie kawałek chleba, tylko ciało. I myślał, że każdy ksiądz tak ma.

(Śmiech). No, Badeni był wyjątkiem, to był święty kapłan, zresztą arystokrata, piękna postać. Ale czy my potrafimy – trzymajmy się tego Badeniego – tak spojrzeć na Eucharystię, jak patrzył Badeni? Oczywiście, nie widzimy tak jak Badeni, ale czy oczyma wiary widzimy, że ten opłatek to nie tylko zwykły opłatek, że to faktycznie jest żywy Jezus? Tylko że do nas to często nie dociera. No bo jak to jest możliwe, żeby facet, który został zabity dwa tysiące lat temu, był dziś żywy? Skoro został zabity, to go nie ma, nie? My często nie wierzymy w zmartwychwstanie, a Paweł Apostoł mówi, że bez zmartwychwstania nie ma wiary w Jezusa (por. 1 Kor 15,14). A jeśli dla nas Jezus faktycznie powstał z martwych, no to żyje i koniec. A że w sposób tak tajemniczy? Cóż... Kto to pojmie? To jest ponad ludzki rozum, ale zdarzają się przecież cuda eucharystyczne i wtedy myślimy, że coś w tym musi być, prawda? Te cuda są dla tych, którzy nie wierzą. Wierzącym niepotrzebne są żadne cuda, bo taki człowiek po prostu wierzy.

Niewierzący i tak sobie zawsze jakoś wytłumaczy, że cud to oszustwo, że to jakieś bakterie były przyczyną zmiany... Zawsze znajdzie jakieś wytłumaczenie. Osobiście myślę więc, że cuda eucharystyczne są jednak dla wierzących, żeby wzmocnić ich wiarę.

Jeśli ktoś nie wierzy, to jest jego wolność, jego wybór. W Kościele nie ma przymusu, nie musisz chodzić do kościoła, nie musisz wierzyć w obecność Chrystusa w Eucharystii. To jest ciekawa instytucja. Partia komunistyczna – o, to był przymus. Nie będziesz w partii, to cię do roboty nie przyjmiemy itd. A tutaj możesz odejść w każdej chwili, nikt ci złego słowa nie powie. Ewentualnie powiemy: zapraszamy, jeśli ci się zmieni, to nasze drzwi zawsze są dla ciebie otwarte. Z tym że będziesz mógł wrócić tylko wtedy, gdy sam zechcesz, bo na siłę cię nie przywiążemy do Kościoła czy do Boga. I my często odchodzimy... To jest właśnie paradoks, że ludzie chorzy odrzucają lekarza, a narzekają, kiedy cierpią. To wasza decyzja, chcecie cierpieć – proszę bardzo!

Możecie iść do tradycyjnego lekarza, ale są przypadki, w których lekarz nie zawsze poradzi, gdzie medycyna jest po prostu bezradna. A Jezus to jest taki lekarz, który uzdrawia wszelkie choroby, dla Niego nie ma schorzenia, którego by nie znał. Jezus, jeżeli zechce, może uzdrowić w moment. Biblia jest na to dowodem. Ile tam przykładów! Niewidomemu mówi: „Otwórz oczy”, niewidomy widzi. Jezus mówi do głuchego i głuchy słyszy (śmiech), choć nie powinien słyszeć. To jest szok, tylko czy my to przyjmiemy do siebie w takim zwykłym, normalnym życiu?

Jeszcze à propos tych źródeł duchowych – z Bogiem mamy kontakt przez modlitwę, dlatego Kościół tak ją zaleca. Owszem, przez literackie dzieła też można doświadczyć Boga. Ja przeczytałem całą Biblię, Jana od Krzyża, Teresę z Ávili itd. Ale przede wszystkim chodzi o mój osobisty kontakt z Bogiem, a nie poprzez dzieło Jana od Krzyża. Trzeba się do Boga przytulić osobiście, a nie poprzez jakąś księgę. I wtedy okazuje się, że Bóg jest dla mnie żywy, i wtedy się dziwimy. Przecież uczysz się o tym od dziecka! A nagle jest to dla nas szok, bo Jezus żyje. Za to my często jesteśmy martwi, bo albo wchłaniamy jakąś obcą ideologię, wrogą chrześcijaństwu, albo nam nie zależy na niczym i żyjemy byle jak. Można powiedzieć – według waszej wiary niech się stanie... Jeśli wierzysz marnie, to masz marne owoce.

Ja ostatnio mam okres takiej trochę dekonstrukcji, jeśli chodzi o religijność czy duchowość. Ostatnio mnie zajmuje takie zagadnienie jak „ego a religia”. Pan powiedział już kilka słów o tych zranieniach. Może być też tak, że nasze zranienia przenosimy na Boga. Ktoś doświadczył przemocy od rodziców i to mocno przenosi się na jego religijność. Potem mamy obraz Boga, który karze.

Tak. To jest właśnie typowo ludzki sposób myślenia. Mnie skrzywdził tato czy mama, to Bóg jest pewnie taki sam albo jeszcze gorszy, bo mocniejszy.

Nie dość, że ktoś był karany przez rodziców, to trzeba mu dołożyć Boga, który karci jeszcze bardziej.

No i to jest koszmarna pomyłka, ponieważ Bóg jest miłością. Święty Jan pisze: „Bóg jest miłością” (1 J 4,8). To proste zdanie, ale co w nim jest? W tym zdaniu jest wszystko, takie króciutkie, a ile w nim głębi! Zastanówmy się zatem... Czy ta miłość, o której mówi ewangelista, jest naszym udziałem czy nie? Czy my jej doświadczamy? Najczęściej uważamy, że tak. Wiadomo, że Bóg jest miłością... Ja jednak sądzę, że często nie doświadczamy głębi tej miłości. Gdy człowiek wejdzie – tu już zagłębiamy się w mistykę – w rzeczywisty kontakt z Bogiem, to dosłownie fizycznie Go czuje. Mówię na podstawie swoich doświadczeń – czujemy fizycznie, że Bóg jest miłością. On jest aż „gęsty” od miłości. Zróbmy takie porównanie... Jak ruszam ręką w powietrzu, nie czuję żadnego oporu, ale gdybym włożył rękę do wody, odczułbym gęstość wody – i właśnie taki jest Bóg. Gdy człowiek tego doświadcza, to przeżywa szok: Bóg rzeczywiście jest miłością! Przecież tyle razy o tym czytałeś, prawda? (śmiech). No właśnie, tylko czytaliśmy... I wtedy ta gęstość Boga... My jesteśmy otuleni przez Niego, tylko często o tym niestety nie wiemy. Gdzie ten Bóg? Gdzieś tam, za gwiazdami, a może w ogóle Go nie ma, skoro Go nie widać... Jesteśmy jak ptak, który leci i drze się zrozpaczony: – Gdzie jest powietrze!? A przecież by nie leciał, gdyby go nie było! I my tak samo, pytamy: gdzie jest Bóg? A my jesteśmy otuleni przez Niego! Nie tylko otoczeni, ale otuleni – On nas przytula całym sobą. Tylko że my tego nie odczuwamy, a w konsekwencji wątpimy, czy On faktycznie istnieje. Może nie? Może to tylko takie gadanie na pocieszenie ludzkości? Nie... On naprawdę jest. Jest gęsty. On jest miłością.

Ja miałem doświadczenia właśnie tam, na przystani statku Tramp w pustelni. Jak szedłem przez las, to czułem, jakbym się poruszał w gęstej substancji. Do tego stopnia czułem fizyczny opór tego zagęszczonego powietrza, jakbym się przedzierał przez miłość. Wstawałem rano mimo swoich problemów, że bieda, że zimno. Te doświadczenia miałem w zimie – było tak zimno, że spałem w czapce. Czasem z powodu mrozu w ogóle nie mogłem zasnąć. Wstawałem rano i ledwo oczy otwierałem, płakałem ze szczęścia, chociaż nie było zewnętrznej przyczyny. Myślę sobie: – Ale super. Robiłem kawę, piłem i płakałem (śmiech), odsuwałem garnuszek, żeby nie napłakać do kawy, żeby sobie nie posolić (śmiech). Miałem takie doświadczenie.

Czy jeśli my tej gęstości nie odczuwamy, to znaczy, że jej nie ma? Jest, nic się nie zmienia, tylko akurat my nie doświadczamy tego w danym momencie. Do tej miłości trzeba się przytulić, ale żeby to zrobić, trzeba się na nią otworzyć. I wtedy się ta nasza „mała miłość” przytula do tej „dużej miłości” i stajemy się jakby jedno, i nagle płaczemy ze szczęścia. I wtedy, chociaż by mnie ząb bolał, poza miłością wszystko inne jest nieistotne. Otulony miłością, jestem tak szczęśliwy, że mi ten ból nie przeszkadza. Miłość jest silniejsza niż jakiekolwiek cierpienie i to jest dostępne dla każdego, nie tylko dla mistyków czy dla wybranych. Nawet jeśli ktoś tego nie odczuwa, to nie znaczy, że Boga nie ma. Przecież oddychasz, a powietrza też nie widać... Tak samo jest z Bogiem. O tym przecież mówi Paweł w Dziejach Apostolskich: „W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). PORUSZAMY SIĘ w Nim. Apostoł Paweł był mistykiem, on mówił o faktach duchowych, on tego doświadczał. W Nim żyjemy, poruszamy się!

Wiem, że te słowa są prawdziwe, bo sam tego doznałem, jednak nie każdy ma takie doświadczenie. Jeśli człowiek ma wiarę, to nie musi tego dotknąć, bo poprzez wiarę ma udział w Bogu. I to jest ten nieustannie powracający w naszej rozmowie problem ludzkiego rozumu: czy my w naszym umyśle zrobimy ten przeskok i czy uznamy, że Bóg faktycznie istnieje? To jest warunek, by móc potem wyciągnąć do Niego ręce po pomoc. Z naszej strony musi wyjść inicjatywa, musimy chcieć współpracować. „Panie Boże, ja wykonam to, co potrafię”. To jest gest wyrażający jakąś tęsknotę za Bogiem – jak u św. Teresy z Ávili.

Pełnię – że tak powiem – „oferty uzdrowieniowej” mamy w Kościele. Inne wyznania, z całym szacunkiem, nie mają pełni, bo odrzucają jakąś jej część. Jeśli ktoś odrzuca Eucharystię, cóż... ma do tego prawo. Odrzuca jednak najcenniejsze źródło duchowe dane nam przez samego Boga, a nie będące jakimś wytworem Kościoła. To nie Kościół tworzy źródła zbawienia. Daje nam je Jezus poprzez swoją śmierć i zmartwychwstanie. Jezus mówi: – Jestem lekarzem, korzystajcie z tego. I znów wracamy do człowieka, do problemu naszego umysłu. Co takiego się ze mną stało, że ja wierzę niemal we wszystko, co oglądam w telewizji i co czytam w internecie, a nie wierzę Bogu? Słucham różnych głupot, a nie wierzę w moc Eucharystii? Co się dzieje w naszych głowach, że my, ludzie, nie chcemy przyjąć mądrości Stwórcy, a inne „mądrości tego świata” przyjmujemy bezkrytycznie?

Teraz à propos pustelni... Ja jestem w takiej sytuacji, że – żyjąc w swojej pustelni – mam sporo czasu. Jestem emerytem, mogę sobie czytać książki i modlić się godzinami. Inni nie mają takiej możliwości, bo muszą pracować, chodzić do fabryki czy do biura. Mimo to, jeśli ktoś chce, zawsze może znaleźć chwilę wolnego czasu. A ludzie co robią? Najważniejsze to obejrzeć tysięczny odcinek jakiegoś serialu. A na Biblię nie mamy czasu. Kiedy? – przecież pracujemy! Na film mamy czas, a na modlitwę – nie. Kogo możemy o to obwiniać, Pana Boga? No nie, tylko samych siebie.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Jan Parandowski, Alchemia słowa, wyd. II, Czytelnik, Warszawa 1956, s. 258.
2 Tomasz Mann, Jak powstał „Doktor Faustus”: powieść o powieści w: Tenże, O sobie: wybór pism autobiograficznych, Czytelnik, Warszawa 1971, s. 148-298.
3 Wilfrid Stinissen, Największa jest miłość, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2021, s. 165.

Czekając na życie

Grzegorz Kuc

Dostępne w wersji pełnej

Schodząc w dół

o. Michał Krajewski OFMConv

Dostępne w wersji pełnej

Król Biebrzy

Krzysztof Kawenczyński

Dostępne w wersji pełnej

Z góry gruzu ogród rajski

Edward Zagórski

Dostępne w wersji pełnej

Rozgryzanie orzechów

Hieromnich Jeremiasz (Pająk)

Dostępne w wersji pełnej

Dotyk Boga

Brat Elizeusz Janikowski

Dostępne w wersji pełnej