Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lwy mojego podwórka to jedna z najciekawszych książek wspomnieniowych. Jarosław Abramow Newerly, założyciel STS-u, dramaturg i powieściopisarz, zabiera czytelników w podróż do świata, którego już dziś nie ma. Opowiada o życiu codziennym okupowanej Warszawy, a konkretnie żoliborskiego osiedla WSM, ucieleśniającego wizję „szklanych domów”. Autor, który w tym roku kończy 85 lat, doskonale pamięta wszystkich, którzy przewinęli się przez WSM-owskie podwórko na Krasickiego: bohaterów i kanalie, uczonych i szantażystów, ludzi szlachetnych i konformistów, tych którzy ukrywali Żydów i zwykłych szmalcowników. Wspomina rotmistrza Pileckiego i Janinę Bierutową. Opowiada historie duże (założenie i likwidacja getta, Powstanie Warszawskie) i całkiem małe (szaleńcze rowerowe przejażdżki, skoki z platformy tramwaju), przy okazji kreśli portrety matki, przed wojną nauczycielki śpiewu i aktorki teatrzyku „Baj”, oraz ojca, bliskiego współpracownika Janusza Korczaka, po wojnie wziętego pisarza.
Książka była wielokrotnie wyróżniana, m.in. Nagrodą Varsavianistyczną Stowarzyszenia Autorów ZAiKS im. Karola Małcużyńskiego, Nagrodą Literacką im. Wł. Reymonta i dyplomem honorowym Towarzystwa Miłośników Historii, nominacją do Nagrody im. Józefa Mackiewicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 732
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Do napisania tej bardzo osobistej książki zachęciła mnie redaktor Iwona Pakuła, dyrektor cenionego wydawnictwa ,,Akapit–Press”, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Równie serdecznie dziękuję redaktorkom Małgorzacie Wojciechowskiej i Elżbiecie Jasztal–Kowalskiej za pomoc i radę przy ustalaniu ostatecznej wersji tekstu. To już drugie nasze spotkanie w wydawnictwie „Twój Styl”, któremu za tę piękną edycję osobno dziękuję. Przyznaję, że zwłaszcza okładka Macieja Sadowskiego sprawiła mi dziecięcą wprost radość. O takich „lwach” właśnie myślałem.
Odgrzebując moje dzieciństwo z niepamięci, nagle przekonałem się, że to wspominanie jest dla mnie swoistą terapią, sprawia ulgę i radość, a co ważniejsze – przynosi wiele niespodzianek.
Nie sądziłem, że mój dom przy ulicy Krasińskiego 16 na Żoliborzu jest niezwykły. Biegając po podwórku, wiedziałem, że leży między Krasińskiego a Słowackiego, a dalej jest Mickiewicza, ale pojęcia nie miałem, że tę moją III Kolonię WSM–u trzech naszych wieszczów otacza. I w cieniu ich nazwisk wzrastam. Lelewel kojarzył mi się z placem, na którym zjeżdżaliśmy na sankach z najwyższej kaskady, Żeromski z parkiem, Zajączek z zajączkiem. Podobną ocenę stosowałem wobec rodziców, najbliższych sąsiadów i ludzi, których wtedy widziałem. Tak więc ojciec mego starszego kolegi Szarka, który zginął w Powstaniu Warszawskim, twórca „Szklanych Domów”, Adam Próchnik był po prostu zabawnym grubaskiem, który człapał przez moje podwórko w przykusym paletku i za dużych kaloszach. Rękę z teczką zawsze trzymał śmiesznie zgiętą w łokciu. Lubiłem go naśladować. Skąd mogłem wiedzieć, że po wojnie będzie miał ulicę przy naszej kotłowni WSM–u, a zakłady jego imienia przetrwają nawet PRL i „Próchnik” dzielnie walczyć będzie na giełdzie.
Z okna mego pokoju widziałem małą żółtą drewnianą plebanię i rosnący obok nowy kościół z czerwonej cegły. Dziś do tego kościoła na Żoliborzu ciągną pielgrzymki z całej Polski. Codzienność zmienioną w niecodzienność mógłbym mnożyć, począwszy od mego przedszkola, w którym przed wojną woźną była Janina Bierutowa, żona późniejszego wodza Narodu. Po śmierci, jak wiadomo, Bierut też otrzymał sporo ulic, zakładów, a nawet miasteczek z pięknym górskim pejzażem, jak Bierutowice.
Słowem, ludzie, kórych wówczas uważałem za zwykłych, dziś mają swoje miejsce w encyklopedii. Mało który dom może się pochwalić tak wieloma osobistościami: politykami, naukowcami i artystami. I taką liczbą ukrywających się w czasie wojny Żydów. Żoliborskie „Szklane Domy” WSM–u były pod tym względem swoistą oazą i w nieludzkich czasach z człowieczeństwa zdały egzamin na piątkę.
Wśród tych, których wtedy miałem szczęście poznać, byli doktor Janusz Korczak i Stefania Wilczyńska. O Korczaku wiedziałem, że napisał dużo książek dla dzieci, ale do nas przychodził zwyczajnie. Siadał z moim ojcem przy biurku i opowiadał kawały. Mama podawała herbatę. Korczak uwielbiał żarty i śmiał się wesoło. Miał wielkie poczucie humoru. Męczeńska śmierć przysłoniła wszystko.
Moich rodziców podobnie – jako zupełnie zwyczajnych – postrzegałem. Tata przed wojną był redaktorem, w czasie wojny szklarzem i stolarzem, po wojnie dyrektorem. Nic nie zapowiadało, że będę synem znanego pisarza Igora Newerlego. Gdy chodziłem do szkoły, kierował Instytutem Produkcji RTPD i przy Dworcu Gdańskim na terenie spalonych baraków dla bezrobotnych budował duże zakłady stolarskie z myślą o produkowaniu urządzeń szkolnych, tak bardzo wtedy potrzebnych. Kiedy przychodziłem tam z chłopakami, wśród Jego pracowników widziałem wyższych przedwojennych oficerów w wojskowych „kanadyjkach” z zachodniej armii. Najbardziej lubiłem kapitana Stojka, który był żołnierzem I Kompanii Kadrowej Józefa Piłsudskiego. Świetnie rysował i mówił do mnie per Jarenty. Dziś rozumiem, że ci sanacyjni oficerowie z pułkownikiem i trzema majorami na czele znaleźli u ojca bezpieczny azyl. Tata w tym Instytucie zatrudnił swoich kolegów z Majdanka i Oświęcimia. Pracowali tam też niemieccy jeńcy wojenni. Ci oficerowie do Ojca zwracali się „panie inżynierze”, a gdy prostował, dziwili się, że nie będąc nim, wznosi śmiało wielką halę fabryczną. Z jej łukowego dachu, który sam zaprojektował, był najbardziej dumny. Wzniesienie go za pomocą powojennej zgrzebnej techniki, bez dźwigów, wydawało się niepodobieństwem. Tata go jednak wzniósł. Gdy się do czegoś zapalił, nie było rzeczy niemożliwych. Podobnie przed wojną traktował spływy kajakowe, a po wojnie pisanie. Musiał przecierać trudne, nieznane szlaki. Dziś dopiero w pełni mogę docenić tę Jego niezwykłość.
Podobnie oceniam niezwykłość mojej Mamy, przed wojną nauczycielki śpiewu i aktorki kukiełkowego teatrzyku „Baj”. Dziś inaczej widzę środowisko „bajowców” i przyjaciół rodziców, którzy mieli na mnie wielki wpływ. O niektórych Tata wspomniał w swoich książkach, o wielu jednak nie napisał i ja to dziś dopisuję. Oczywiście po swojemu.
Koledzy z podwórka sprawili mi największą niespodziankę. Niektórych widziałem ostatni raz podczas Powstania Warszawskiego i nagle – podczas pisania – stanęli przede mną jak żywi. Prawie wszyscy starsi zginęli. Ocaleliśmy tylko my, najmłodsi. W Powstaniu walczyli jak lwy, zgodnie z piosenką, że „Krajowej Armii powstańcze oddziały to nie tygrysy, to są lwy!”.
Sierpień 1944 był największym przeżyciem mego dzieciństwa. Dlaczego piszę o nim tak późno – to jasne. O klęsce Powstania zdecydował w równym stopniu Stalin, co Hitler. Nie jest winą naszych dowódców, że przyszło im bić się z tak okrutnym wrogiem, jak Adolf Hitler, i tak perfidnym przyjacielem, jak Józef Stalin. Oni to, walcząc ze sobą na śmierć i życie, co do nas, tak jak w 1939 roku, w mig się dogadali. W żelaznym ucisku rąk zgnietli nas na miazgę. Zgrali się w tej akcji lepiej niż my w dwukrotnym ataku na Dworzec Gdański. I ten cud militarny nad Wisłą, nieznany w historii wojen, nam bratnio zgotowali. Jeśli do tego dodamy naiwność i cynizm naszych sojuszników, to była to zaiste walka z wiatrakami. Nie dla oficerów z czasu, gdy słowa Bóg, Honor i Ojczyzna coś znaczyły. Nie są winni ci ostatni rycerze Rzeczypospolitej, którzy zgodnie z tym hasłem, które na naszych oczach w sierpniu płonęło i szło do nieba z dymem pożarów, wierni danej przysiędze wojskowej wbrew zdziczeniu i nędzy tego świata, pozostali nadal prawymi żołnierzami, jak przystało na godnych polskich oficerów.
Znów tak się złożyło, że właśnie na mojej ulicy Krasińskiego Powstanie wybuchło najwcześniej. I w moim domu mieścił się sztab żoliborskiego zgrupowania AK. Codziennie więc widziałem komendanta „Żywiciela”, jak idzie przez moje podwórko.
Tę niecodzienność uświadomiłem sobie dopiero dziś. Doceniłem ciche bohaterstwo moich rodziców, ich przyjaciół i sąsiadów z podwórka, ich hart i upór w zachowaniu godności oraz wzajemne wspieranie się w najcięższych czasach.
I chociaż III Kolonia wciąż stoi przy Krasińskiego, mego domu już nie ma. I takiego Żoliborza. Dlatego go opisałem.
Jarosław Abramow-Newerly
wrzesień 2000
Końcowe zdanie z tamtego wstępu, w którym pisałem, że mojego starego Żoliborza już nie ma – nie jest całkiem prawdziwe. Jak zwykle życie dopisało ciąg dalszy – dużo ciekawszy i bardziej niezwykły. Odezwali się czytelnicy z różnych stron świata. Z Europy, Stanów Zjednoczonych, Izraela, a nawet Australii. Na moim wieczorze autorskim w Toronto jeden z czytelników od razu zaznaczył, że przyjechał tu z Hamiltonu. Kiedy zdziwiłem się, że z tak daleka, odparł: „A co?! Niech pan sobie nie myśli. Żoliborz jest i w Hamiltonie. Nie tylko w Warszawie”. Na tym wieczorze spotkała mnie jeszcze większa niespodzianka. Pod koniec spotkania podeszła do mnie jakaś pani i nieśmiało powiedziała: „To ja jestem ta uratowana żydowska dziewczynka, którą pańska matka odebrała podczas wojny sprzed kotłowni WSM na Suzina i zaprowadziła do stolarza Jana Gosińskiego, o którym pan wspomniał. Przechowuję nawet list pańskiego ojca do mnie pisany po wojnie. Czy może mi pan podpisać książkę?”. Kiedy nie bardzo wiedziałem, jak zacząć, dodała: „Najlepiej napisać dla Aśki. Tak mnie w domu na Żoliborzu nazywali. I tak lubię najbardziej”. Po wyjeździe z Polski ze swoją prawdziwą matką przybyła do Izraela, potem przeniosła się do Kanady, gdzie mieszka do dziś. Taki ciąg dalszy tylko samo życie mogło dopisać. Podobnych spotkań było więcej. Okazało się, że druga żydowska dziewczynka, którą widziałem w mieszkaniu o piętro wyżej, też żyje. Tym razem w Warszawie. Syn opisanego przeze mnie Majora – słynnego rotmistrza Witolda Pileckiego – inżynier Andrzej Pilecki, podarował mi książkę o swoim ojcu, dzięki której wzbogaciłem to wydanie nowymi faktami. Ofiarowano mi wiele bezcennych zdjęć. Syn projektantki budynku naszego przedszkola, inżynier Wojciech Jankowski, nadesłał mi nawet plan starego Żoliborza, który z radością zamieszczam. Na fotografiach rodzinnych, użyczonych mi przez Wisia Dziedzica, możemy zobaczyć, jak wyglądał przed wojną kościół Świętego Stanisława Kostki ze starą drewnianą plebanią czy barka przystaniowego Górskiego na Wiśle, gdzie o mało się nie utopiłem. W ostatniej chwili Jacek Szczepański doniósł mi unikalne zdjęcie z polowania cara Mikołaja II w Białowieży w 1912 roku. Na tle opisanego przez mego ojca pałacu, którego dawno już nie ma, stoi imperator Wszechrosji nad imponującymi myśliwskimi trofeami, a służba leśna na czele z Wielkim Łowczym Puszczy Białowieskiej Józefem Newerlym salutuje do służbowych czapek. Teraz łatwiej sobie wyobrazić opis tego polowania w książce mego ojca Zostało z uczty bogów czy przytoczone przeze mnie w Lwach… wspomnienie cioci Tusi, ostatniego naocznego świadka tych wielkich carskich łowów, żyjącej dziś w Sztokholmie. Nawet mój pobyt w Wodzisławiu znalazł ciąg dalszy. Wojciech Skrodzki dał mi fotografię swego brata Andrzeja z 1944 roku, a dzięki wspomnieniu Jerzego Łosiakowskiego w „Gazecie Wyborczej” dowiedziałem się, że moi gospodarze Marianna i Julian Szymańscy mieli trzyipółhektarowe gospodarstwo. Ich najstarszy syn doktor Witold Szymański, którego przyjazd bryczką z narzeczoną zrobił na mnie takie wrażenie, pracował w szpitalu w Warszawie jako lekarz ginekolog, należał do AK i brał udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie skazany został przez władze PRL za swą wojenną działalność na trzy lata, odsiedział półtora roku w więzieniu. Potem był znanym lekarzem. Drugi syn Adolf, nauczyciel z Sędziszowa, którego tak opłakiwała moja gospodyni, walczył również w AK. Aresztowany przez Niemców, został rozstrzelany 7 marca 1944 roku w Jędrzejowie. Okazało się, że moi gospodarze ukrywali Żydów i karmili ich po kryjomu, gdy w nocy wychodzili z lasu. Dzięki temu wspomnieniu mogę dołączyć też fotografie moich gospodarzy. Na zdjęciach widać wyraźnie dobroć i łagodność Marianny z Jezierskich Szymańskiej oraz surową dumę Juliana Szymańskiego, który umiał rządzić i rozkazywać.
Skoro ten przedwojenny dom przy ulicy Krasińskiego 16 wzbudził taką ciekawość i sięgnął aż tak daleko, to znaczy, że nie do końca zniknął. Coś z tej „uczty bogów” zostało. I to najbardziej cieszy. Zwłaszcza fakt, że młodzi też zareagowali na opis mego starego podwórka. Często mówią mi, że chodząc po Żoliborzu, inaczej nań patrzą. Widzą rzeczy, których dawniej nie widzieli. I ten ciąg dalszy jest dla mnie największą nagrodą. Żywym dowodem, że jednak warto opisywać miniony świat.
Jarosław Abramow-Newerly
sierpień 2002
Od ostatniego wydania tej książki minęło szesnaście lat i wiele się zmieniło. Sporo opisanych przeze mnie kolegów z podwórka odeszło już na zawsze. Nie żyje Tadek Karkowski „Karus” oraz młodsi ode mnie Jerzy Karaszkiewicz i Andrzej Żarnecki. Inni, jak Hanka Puławska, Krzysia Brzezińska (dziś Lindenberg) czy Andrzej Lewandowski „Lewus” dalej dzielnie mi towarzyszą. Natomiast los niektórych bohaterów tej książki przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.
Dotyczy to przede wszystkim Majora, czyli rotmistrza Witolda Pileckiego. Ze znanego tylko badaczom najnowszej historii Polski człowieka stał się sztandarowym bohaterem narodowym. Wzniesiono Mu pomnik w alei Wojska Polskiego, gdzie kiedyś mieszkał. Pomnik ten znajduje się tuż koło resztek bunkra, w którym zginął w ostatnim dniu Powstania mój starszy kolega z podwórka, Stefan Puławski. BBC zamierzało nakręcić serial telewizyjny o Pileckim, a amerykański autor Jack Fairweather pisze o Nim książkę. Ma ona zostać przetłumaczona na szereg języków. Jack Fairweather parokrotnie spotykał się ze mną. Oprowadzałem go po starym Żoliborzu. Pokazałem III Kolonię WSM przy Krasińskiego 16. Szczegółowo wypytał mnie o moje okupacyjne spotkania z Pileckim. Przetłumaczono mu fragmenty moich Lwów…. Szczególnie zainteresował się rodziną Palińskich, w których mieszkaniu poznałem Majora, oraz niezwykłym losem Heleny Adelberg, jej dwóch synów i męża ukrywających się po aryjskiej stronie. Prosił mnie, by mógł tę historię wykorzystać w swojej książce z podaniem mojego nazwiska. Oczywiście się zgodziłem.
Nagle moje świadectwo z książki stało się jeszcze ważniejsze, albowiem czynione są energiczne starania o pośmiertne nadanie Witoldowi Pileckiemu medalu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata przyznawanego przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie za pomoc ukrywającym się Żydom. Jak napisałem w Lwach…, Witold Pilecki uwolnił mnie i moją Mamę od prześladowań żydowskiego szmalcownika Saula, który groził nam wydaniem w ręce gestapo, jeśli nie otrzyma odpowiedniej zapłaty. Szantażowana Mama powiadomiła o tym Majora i ów szmalcownik zniknął z naszego życia. Byliśmy uratowani. Najpewniej na rozkaz Majora został przez podziemie zlikwidowany. Moje świadectwo wraz z fragmentem Lwów… trafiło do Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, lecz uznano je za niewystarczające. Niemniej próby przyznania Witoldowi Pileckiemu medalu Sprawiedliwych dalej trwają. Prowadzą je między innymi Paweł Kudzia oraz tłumaczka na język polski książki Fairweathera Luiza Walczuk. Stara się o to również rząd polski. Tak więc pośmiertna sława rotmistrza Pileckiego to na pewno jedna z największych niespodzianek tej książki. Nigdy nie przypuszczałem, że skromny pan w cywilu, nienoszący się po wojskowemu jak inni chłopcy z konspiracji w bryczesach i oficerkach, którego poznałem na obiadach w mieszkaniu Palińskich w 1943 roku, będzie kiedyś tak sławny, a moje spotkanie z Nim okaże się tak ważne. Ten przykład najlepiej świadczy o tym, że warto pisać o ludziach, których się kiedyś poznało, bo nigdy nie wiadomo, co się po latach z nimi stanie.
Warto opisywać też stary Żoliborz. Ostatnio zrobił to świetnie Antoni Libera w książce Niech się panu darzy. W opowiadaniu Widok z góry i z dołu (chodzi o słynny komin kotłowni WSM) znakomicie utrwalił czas, znany mi z dzieciństwa, kiedy to byłem krasnalem w przedwojennym przedszkolu RTPD. Na okładce książki jest fotografia tej niezwykłej kotłowni, w której zaczęło się Powstanie Warszawskie w sierpniu 1944 roku. W jednej części była ciepłownią, w drugiej zaś salą widowiskową i kinem. Chodziłem tam na filmy i na przedstawienia teatru „Baj”. Te stare fotografie, które znalazły się w książce Libery, zbiera od paru lat zapalony kolekcjoner Tomasz Pawłowski. Ma ich imponującą kolekcję. O wizerunek starego Żoliborza dbają też tacy ofiarni społecznicy jak Bogusław Falicki czy Marek Cygański. Dba o to również Samorząd Dzielnicy. W 2016 roku został odsłonięty skwer imienia mojego Ojca, Igora Newerlego. Skwer ten znajduje się w samym sercu Żoliborza, u zbiegu ulic Krechowieckiej i Słowackiego. W doprowadzeniu do jego powstania wielkie zasługi ma młoda, energiczna radna Donata Rapacka, której w tym miejscu bardzo dziękuję.
Dodam jeszcze, że niektóre zdjęcia zamieszczone w tej książce, a pochodzące z mojego rodzinnego albumu, zrobiły po latach karierę. Dotyczy to przede wszystkim zdjęć moich Rodziców, a także mojej fotografii z babcią Stefą, czyli Stefanią Wilczyńską. Przekazane do Korczakianum trafiły do dwóch bardzo cennych biografii, które niedawno się ukazały: Magdaleny Kicińskiej Pani Stefa i Joanny Olczak–Ronikier Korczak – próba biografii. Zdjęcie ze Stefanią Wilczyńską okazało się unikatowe na świecie.
Na koniec tego wstępu pragnę serdecznie podziękować Antoniemu Liberze za zgłoszenie tej książki do wydawnictwa oraz Łukaszowi Michalskiemu, dyrektorowi Państwowego Instytutu Wydawniczego, za jej wydanie. Dziękuję również redaktorowi Hubertowi Musiałowi za staranną redakcję. Za ich to bowiem sprawą moje Lwy… znów ożyły, gotowe zrobić mi nowe niespodzianki.
Jarosław Abramow-Newerly
Warszawa – marzec 2018 rok
Z przedwojennego mego dzieciństwa zachowałem luźne obrazy. Duży filodendron w drewnianej donicy obok mego łóżka, które tata sam zrobił. Idealnie wymierzył i dopasował do wnęki w ścianie. Z tego łóżka, ssąc palec (bardzo długo to robiłem), zobaczyłem z rana na roślinie banany. Nigdy ich nie było. Rodzice twierdzili, że filodendron obrodził w nocy. W mig je zjadłem i czekałem na następne. Niestety filodendron nie chciał rodzić. Tylko raz zaowocował wraz z tym żartem. Długo liczyłem, że jest bananowcem. Bardzo lubiłem banany.
Oprócz tego filodendrona zapamiętałem nowy gmach Dworca Głównego w Warszawie. Kiedy z dużej poczekalni o piętrowym suficie zeszliśmy na podziemne perony, tata podprowadził mnie do stojącej na stacji lokomotywy. Nigdy nie myślałem, że jest o tyle większa od tej na obrazkach w książce Tuwima. Była ogromna i pot z niej spływał. Sapała i dyszała jak smok. Stałem wstrząśnięty. Tata spostrzegł to i zagadnął maszynistę w parowozie:
– Syn zna lokomotywę tylko z książki, rozumie pan, a prawdziwej nie widział. Dlatego tak pana pożera wzrokiem. A w życiu zawsze lepiej czegoś samemu dotknąć, niż wierzyć autorowi na słowo, co? – dodał.
– Jasne – przyznał kolejarz. – Niech dotyka. Chodź, kawalerze. Nie bój się – wyciągnął do mnie ręce. Cofnąłem się, ale tata podsadził mnie, kolejarz przejął i oto byłem w środku lokomotywy. Maszynista pokazał mi wszystkie kurki i kazał palaczowi dorzucić węgla. Ten uniósł klapę paleniska i ukazała się krwawa otchłań. Jak piekło. Po paru szuflach „żar z rozgrzanego jej brzucha” buchnął bardziej. To zrobiło na mnie takie wrażenie, że widok ten zapamiętam na całe życie.
Zdążyłem przejechać się lukstorpedą z Warszawy do Łodzi. Mknęła z zawrotną szybkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Na wakacjach w Rabce usłyszałem też o kolejce linowej. Moi rodzice przejechali się nią wtedy w Zakopanem tuż po otwarciu linii na Kasprowy Wierch. Po powrocie dużo o tym mówili. Mam ich zdjęcie, jak uśmiechnięci jadą na szczyt.
Przejechałem się też najnowszym autobusem „W” ze spłaszczonym z przodu silnikiem po asfaltowej Wisłostradzie, przez plac Wilsona, aż na Zdobycz Robotniczą. Jeździłem również tramwajem – głównie piętnastką, która pod Lasem Bielańskim miała swoją pętlę. Wagony tramwajowe miały często skórzane fotele. Inwalidzi mogli wchodzić przednim pomostem. Porządku pilnował konduktor w służbowym mundurze, z torbą na piersiach i kasownikiem w ręku. Co jakiś czas pokrzykiwał: – Kawalerka, nie czepiać mi się wozu, bo zerwę czapki i będzie wstyd! – a pasażerów ponaglał: – Proszę państwa przesuwać się do przodu! – Ten refren miał odpowiednią melodię.
W innej melodii utrzymany był reklamowy okrzyk blacharza, który wkraczał z dymiącym kociołkiem i kołowrotkiem do ostrzenia noży. Miał głos jak dzwon i swoją kwestię ciągnął jak arię operową, rycząc na całe podwórko: – Eee belacharz lutuje, reperuje, pobiela! Reperuje kotły, rondle, naczynia aluminiowe, pobiela! – Kiedy ktoś z okna zawołał go, stawiał warsztat i przystępował do pracy. Iskry z noży i cyna topiona lutownicą były nie lada atrakcją mego dzieciństwa.
Podobnym przeżyciem była wizyta podwórkowych sztukmistrzów. Ci na naszych oczach połykali miecz i demonstrowali człowieka przebitego szpadą. Młoda dziewczyna w kostiumie kąpielowym wchodziła do blaszanej beczki z otworami, a sztukmistrz dźgał ją ze wszystkich stron na wylot ostrymi szpikulcami. Po chwili wychodziła bez rany, a sztukmistrz nadstawiał cylinder po zapłatę. Rzadko mu wrzucaliśmy z braku drobnych, ale z okien sypały się monety zawinięte w papier. Podnosiliśmy je z trawnika i biegiem oddawaliśmy artystom. Największy grad monet spadał na ulicznych śpiewaków, muzyków i kataryniarzy.
Z pojazdów jeden zwłaszcza wzbudzał sensację. Gdy wjeżdżał na Krasińskiego, już z dala wołaliśmy: – Hycel jedzie! Hycel jedzie! – Na stopniach szoferki stali dwaj mężczyźni z lassem, gotowi zarzucić pętlę na szyję każdemu psu, który biegł bez obroży. W skrzyni ciężarówki ofiary tej łapanki wyły i szczekały głośno. – Co z nimi będzie?! – pytałem. – Pójdą do jatki. Zaszlachtują je – odpowiadali koledzy.
Przed wojną zdążyłem jechać taksówką. Zwichnięta w kostce noga umożliwiła mi triumfalny przejazd na plac Inwalidów do Kasy Chorych. Siedzieliśmy z mamą na skórzanym siedzeniu, a taksówkarz w uniformie, w służbowej czapce, oddzielony od nas grubą szybą, kierował wozem.
Oczywiście świetnie pamiętam pierwszą przejażdżkę kajakiem. Ojciec zaprowadził mnie do piaskarza Górskiego, który mieszkał na wiślanej barce u wylotu ulicy Krasińskiego przy Klubie RKS „Marymont”. Tata był z Górskim w świetnej komitywie. Na przystani RKS–u przechowywał drewniany kajak własnej roboty, dopóki nie kupił składaka marki Piast. Ten składak nazwał od mego imienia „Jary” i trzymał w workach u nas w piwnicy. Z nadejściem wiosny niósł go do Górskiego. Tam rozkładał i dokonywał pierwszego przeglądu przed długim spływem. Zawsze na kajaku spędzał swoje wakacje. Cały rok siedział za biurkiem i twierdził, że ten fizyczny wysiłek jest mu niezbędny: – Inaczej bym zgnuśniał. Byłby ze mnie gnus, synu! A machanie wiosłem daje mi zaprawę na całą zimę – powtarzał.
Za pierwszym razem wsadził mnie w czub kajaka z kołem ratunkowym pod pachami, a sam zajął miejsce przy sterze. Popłynęliśmy pod prąd aż do mostu Poniatowskiego. Machanie wiosłem sprawiało mu frajdę, bo zaczął śpiewać swą ukochaną pieśń: „Czy to w dzień, czy o zachodzie płyniemy z szumem fal”. W przeciwieństwie do mamy nie miał słuchu, ale miał dobre chęci. Co dziwniejsze, parę piosenek opanował bezbłędnie. Do nich należała ta pieśń wodniacka. Był bardzo wrażliwy na muzykę. W kawalerskich czasach kupił sobie mandolinę, na której próbował grać. Przy mamie jednak zrezygnował. Wolał, gdy ona śpiewała. W prezencie ślubnym kupił jej pianino drezdeńskiej marki Rönisch. Mandolina zaś powędrowała na szafę i czasem ja na niej brzdąkałem.
Tata szykuje się do pokonania nieznanych szlaków „za Opiwardą, za siódmą rzeką”.
Z barką wiślaną, berlinką piaskarza Górskiego, wiąże się jedna z moich przygód. Ojciec zabrał mnie nad Wisłę ze starszym kuzynem Bodkiem, synem cioci Tusi. Bodka podziwiałem. Nie miałem rodzeństwa i tęskniłem do niego jak do brata. Pamiętam moją rozpacz, gdy raz nie przyszedł do nas na noc. Cały tydzień cieszyłem się, że będziemy spać w jednym pokoju. Nagle on coś zbroił, dostał lanie i za karę go nie puszczono. Poszliśmy mediować do jego domu na Wyspiańskiego, ale nic nie wskóraliśmy. Bodek stał blady w ogródku z miną zbrodniarza, z nerwów łamał gałązki bzu, a ja ryczałem. Jego rodzice tłumaczyli mi, jaki był niedobry. Tata na próżno starał się znieść mu karę. Ciocia Tusia by go jeszcze puściła, ale ojczym Walek był nieugięty. Wychowywał go w twardej, spartańskiej szkole. Od tego czasu Walka znielubiłem.
Tym razem Bodzia puścili i biegałem z nim szczęśliwy po wiślanej barce. Tata opowiadał coś piaskarzowi i swemu wychowankowi z redakcji „Małego Przeglądu”, Harry’emu. A jak opowiadał, świata nie widział. Był świetnym gawędziarzem i słuchano go w napięciu. Nikt nie zauważył, że ja tymczasem przechyliłem się przez poręcz i wpadłem do wody. Z przerażenia wybałuszyłem oczy i wykrzywiłem twarz. Musiałem zrobić niezłą minę, bo Bodek krzyknął:
– Wujku! Wujku! Niech wujek spojrzy, jak Jarek się wygłupia!
Tata z powodzeniem mógł nie spojrzeć, ale spojrzał i wszystko skończyło się na strachu. Harry skoczył na pomoc i mnie wyłowił. Zdążyłem łyknąć parę haustów wody. Tego chrztu w Wiśle nie pamiętam, podobnie jak mój zbawca Bodek. Ponoć długo powtarzałem w domu „lulu nie”, co znaczyło, że kąpać się nie chcę. Mama bała się, że ta kąpiel zostawi we mnie trwały uraz do wody, ale nie. Wcześnie zacząłem pływać.
Z tych wypraw nad Wisłę wracałem zawsze na barana, bo nudziło mi się trzymać ojca za palec, wolałem na nim jeździć. Dość późno zorientowałem się, że jest inwalidą. Trochę utykał i czasem używał laski (gdy niósł składak na przystań), ale nie przypuszczałem, że nie ma nogi. W dzieciństwie mu ją amputowano powyżej kolana i nosił ciężką skórzaną protezę zrobioną w jedynym wówczas zakładzie ortopedycznym w Warszawie – u doktora Kuglera w Alejach Jerozolimskich. Jak byłem większy, wyjmowałem tę protezę z szafy i podawałem ojcu do łóżka. Była mego wzrostu i ledwie mogłem ją dźwignąć.
Tata na łódce przy wiślanej barce piaskarza Górskiego.
Kalectwa ojca nigdy nie odczułem. Poza tym, że utykał i nie mógł biec, trudno było go uznać za inwalidę. Nigdy nie korzystał ze swego inwalidztwa. Nie wsiadał przednim pomostem. Nikt w tramwaju nie ustępował mu miejsca. Raczej on komuś. Ponieważ protezy były wówczas rzadkością i większość inwalidów chodziła o kulach lub o drewnianym szczudle, ludzie sądzili, że tata ma sztywną nogę. Ja sam tak myślałem. Trudno było sądzić inaczej, skoro na letnisku w Ustroniu, gdy nie chciałem iść w góry, tata wniósł mnie na sam szczyt Równicy. Przywykłem do tego, że dźwiga mnie jak piórko i z lekkością nosi na barana.
Innym moim przejściem była „kraksa samochodowa”. Ciągnąłem moje auto za sznurek, odwrócony tyłem, i stoczyłem się po schodach z całego półpiętra. Mama myślała, że coś sobie złamałem, ale na guzie się skończyło. Wołałem potem: – Pojotąd nu! Pojotąd nu! – co znaczyło, że jazda autem jest niebezpieczna. Pojotądem nazywałem auto. Było to mniej więcej wtedy, gdy w maju niespodziewanie spadł śnieg i chowano Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tego pogrzebu nie pamiętam, bo miałem dwa lata, ale już przed wojną słyszałem o Piłsudskim. Tata mi o nim opowiadał. Zresztą nie tylko o nim.
Największą atrakcją mego dzieciństwa były bajki. Nie zasnąłem, póki mi ich ojciec nie opowiedział. Pełnił rolę telewizyjnej dobranocki. Często przeciągała się do godziny, gdy tata puszczał wodze swej fantazji. A miał ją wielką. Dar improwizacji olbrzymi. Siadał wtedy przy moim łóżku, zapalał papierosa i pytał, na czym stanęliśmy. Podpowiadałem mu szybko i zaczynało się. Konie cwałowały, zbójcy w popłochu uciekali, uwięziona królewna na próżno czekała na ratunek w zamku. Były to fantastyczne seriale w odcinkach. W najciekawszym miejscu tata urywał, całował mnie w głowę i mówił: – Pora spać, synku. Jutro ci dokończę. – Ja protestowałem. Wtedy wkraczała mama, wyrzucając ojcu, że przesadził: – Widzisz, że od godziny ssie palec i ledwie patrzy na oczy. I znów strzepnąłeś mi popiół na podłogę zamiast do popielniczki. Tyle razy cię prosiłam. A stoi obok! – Tata w ferworze akcji o niej zapominał. Ilekroć bitwa rozgorzała na dobre, tym popiołem wypalał dziurę w podłodze lub sobie w koszuli.
Szkoda, że wtedy nie było magnetofonów i nie można było tych bajek nagrać. „Oglądałem” je jak barwny film. I kiedy mama zaprowadziła mnie do kina na Królewnę Śnieżkę, to ta królewna nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak bajka ojca o trzech diabłach, które mieszkały na cmentarzu i w nocy napadały na ludzi. Królewna Śnieżka rozczarowała mnie też i tym, że była narysowana. Najbardziej podobały mi się piosenki, które już znałem od mamy i z przedszkola ze słynnym „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło!”. Dużo bardziej przypadł mi do gustu drugi i ostatni film, który zdążyłem obejrzeć przed wojną: Pat i Patachon, ponieważ bohaterowie byli żywi, nie malowani. Jeden duży, drugi mały.
Tata był niezastąpiony w wymyślaniu gier. Traktował je równie poważnie jak ja. Kiedy bawiliśmy się w okręt piracki, to pokój wywrócony był do góry nogami. Jego biurko zmieniało się w kapitański mostek, kij od froterki zastępował okrętowe działo. Okrążeni przez wrogów skakaliśmy do łodzi ratunkowej. W tym celu tata przynosił z kuchni balię. Na dwóch szczotkach rozwieszał prześcieradło, sterował tarą do prania i płynęliśmy przez wzburzone morze do wyspy, która miała nas ocalić.
Na froterce tata mnie woził w czasie czyszczenia podłóg. Mama o nie bardzo dbała. Deski często szorowało się do białości i smarowało pastą. Po wyschnięciu – polerowało froterką. Ja wtedy wskakiwałem na nią jako balast i chwytałem za kij, a tata pucował mną do glancu. Trzymałem się mocno, by nie spaść. Po tym czyszczeniu podłoga lśniła i nabierała koloru miodu. Nic dziwnego, że żal ją było wypalać. Ale piękne bajki mają swe przyziemne koszta.
Tata, pracując przed wojną w „Małym Przeglądzie”, raz na tydzień szedł do drukarni i przynosił stamtąd od zecera Styckiego zużyte ołowiane matryce. Próbowałem je odbić na papierze. Bawiłem się też blaszanymi rolkami po taśmie do maszyny. Mama pomagała ojcu przepisywać artykuły nadesłane przez młodzież do redakcji.
Dużo tej młodzieży przychodziło do nas na Żoliborz. Najczęściej wspomniany już Harry Kaliszer, następnie Leon Glattenberg, który tuż przed wojną ostatnim statkiem z Gdyni zdążył wyjechać do Palestyny i tam zmienił nazwisko na Harari, Kazik Dębnicki (jego najbardziej lubiłem), wreszcie Lejzor Czarnobroda. W „Małym Przeglądzie” był bliskim współpracownikiem taty. Pracowity i chłonny, wiele od ojca korzystał. Zapamiętałem go jako cichego chłopca o bladej twarzy, dużych czerwonych ustach i gęstych kruczych włosach.
Pewnego razu Lejzor zaprosił nas do siebie na jakąś uroczystość domową. Pochodził z biednej rodziny chałupników żydowskich. Jego ojciec miał mały warsztat blacharski. Tylko on i jego siostra Sarenka wykształcili się i spolonizowali – reszta rodziny dalej żyła w dzielnicy żydowskiej na Gęsiej. Z tych odwiedzin zapamiętałem wielki stół, wokół którego tłoczyli się dorośli. Pośrodku siedzieli ojciec i matka Lejzora. Nas usadzono na honorowym miejscu. Wielu mężczyzn miało czarne brody i w ogóle w tym pokoju było czarno, choć paliło się sporo świec. Czułem się trochę obco. Nigdy nie byłem w takim domu, gdzie pełno było ciemnych zakamarków, a z przyległego warsztatu dolatywał stęchły zapach kwasów. Na stole postawiono wiele dań, których nigdy nie jadłem. Zamiast chleba białą macę. Podano soki i wino. Wzniesiono toast. Tata dodał:
– Siulim Chaim: daj Panie Boże szczęście!
Ja powtórzyłem:
– Siulim Chaim! – i podstawiłem swój kieliszek.
– Brawo! – dano mi spróbować łyczek. Po tym łyczku nabrałem werwy. Zacząłem się popisywać. Przyjęto to ze śmiechem. To mnie ośmieliło. Uznałem, że jako syn głównego w redakcji, mogę sobie na takie zachowanie pozwolić. Zawstydzona mama prosiła, bym się uspokił. Ale ja ani myślałem. Wszyscy śmiali się i klaskali, z przesadnym akcentem zapewniając: – Co za fajn chłopiec! Niech bryka! Od tego dziecko! – W pewnej chwili wstałem i zacząłem głośno przezywać Lejzora:
– Lejzor! Jęzor! Lejzor! Jęzor! Ty jesteś Jęzor! – i wywaliłem język do brody. Tego było za wiele. Rodzice szybko mnie ubrali, pożegnali się i wróciliśmy do domu.
Nie wiedziałem, że tak popisałem się w jedynym tradycyjnie żydowskim domu, w którym udało mi się przed wojną być. Wkrótce okrutny los spotkał całą rodzinę Lejzora Czarnobrody, a on sam rozpaczliwie szukał u nas ratunku.
* * *
Kiedy się urodziłem, wszystkie uczennice mamy zbiegły się, by zobaczyć syna pani Basi. Bardzo się rozczarowały, słysząc moje imię. W szkole był jeden Jarek, syn popularnego aktora i recytatora Henryka Ładosza. Ten Jarek widać nie był dżentelmenem dla dziewczynek, mocno im musiał dokuczać, bo krzyknęły:
– Po co go pani tak nazwała po tym wstrętnym Jarku! Już nie było lepszego imienia?
To imię było bardzo rzadkie. Na całym Żoliborzu było może trzech Jarków. Oprócz Ładosza i mnie jeszcze Jarek Bobeszko. Gdy przychodziłem do kolegów i ich mamy pytały mnie, jak się nazywam, a ja odpowiadałem, że Jarek, to zawsze mnie prostowały: – Chyba Jurek. Albo Marek. Coś ci się pomyliło. – Nie bardzo wiedziały, co to za imię. A teraz co drugi chłopak Jarek.
Kiedy mój wózek stał na podwórku, to uczennice mamy pytały, czy mogą się ze mną przejechać. Mama im pozwoliła. Ruszyły tak, że mi tylko łysa głowa trzęsła się w wózku. Rozryczałem się i przestraszona mama krzyknęła z okna:
– Dziewczynki, wolniej! Bo mi wypadnie!
Krysia Palińska, córka Olków, która chodziła do szkoły RTPD, zawsze mi ten ryk w wózku i łysą głowę wypominała. Ale jako syn pani Basi wcześnie się zrehabilitowałem. Koncertowałem już jako niemowa. Moim popisowym numerem była znana pieśń biesiadna „Za dzień, za rok, za chwilę może nie będzie nas”, którą powtarzałem za mamą ustami złożonymi w trąbkę: – Uu–Uu–Uuu–Uuuu–uu!
Jako wózkowy gwiazdor budziłem podziw. Miałem wtedy ponad pół roku.
Mama często grała na pianinie, przygotowując się do zajęć szkolnych lub programów radiowych. Brała udział w audycjach dla dzieci, które w Polskim Radiu na Myśliwieckiej reżyserowała Wanda Tatarkiewicz–Małkowska. Reżyserka usłyszała mamę w „Baju” i od razu zaangażowała. Z radia mama przynosiła dużo nowych piosenek. Chętnie je podsłuchiwałem i uczyłem się melodii. Wystukiwałem je potem na klawiszach. Prawą ręką „Jedzie pociąg z daleka”, a dwiema „Jeden dudek fajkę miał”. Ten wczesny start spowodował, że mama zdecydowała się zapisać mnie na lekcje muzyki. Pierwszy utwór, który skomponowałem, nazywał się „Galop koni opus 1”. Miałem wtedy pięć lat. Zagrałem go najpierw Olkowi Palińskiemu, a potem dobremu znajomemu Asi Brzezińskiej – Grzegorzowi Chołodowskiemu. Chołodowski był emigrantem rosyjskim, zawodowym pianistą i profesorem w Konserwatorium. To moje opus ocenił wysoko i kazał zapisać. Jako kompozytor więc debiutowałem wcześnie, ale Wolfgangiem Amadeuszem Mozartem nie zostałem.
* * *
Przed wojną wielką wagę przywiązywałem do stroju. Nienawidziłem modnych wtedy serdaków i rajtuzów. Jak również bawełnianych pończoch w prążki zapinanych na podwiązki. Z protestem wkładałem haftowany zakopiański kożuch, który wtedy należał do kanonu mody dziecięcej. Marzyłem o lakierowanych gumiakach do kolan, takich, jakie mieli koledzy z podwórka. Wreszcie mama mi je kupiła, ale z suwakiem z boku. Dostałem szału!
– Tego nie noszą chłopcy! – krzyczałem.
– Jak to?! Przecież prosiłeś o nie?! – zdziwiła się.
– Nie takie! – krzyczałem. – Te są babskie! Babskie! Babskich nie włożę!
Mama tłumaczyła mi, że są wygodniejsze i lepsze, ale bez skutku. Wreszcie po wielu prośbach włożyłem je i wyszedłem na podwórko. Pamiętam, jak stałem przy budce naszego dozorcy Wiśniewskiego wczepiony w siatkę bramy i zasłaniałem ze wstydem te suwaki, sprawdzając jednocześnie, czy te moje babskie gumiaki są choć trochę podobne do lakierowanych „oficerek” moich kolegów.
Natomiast z dumą nosiłem aksamitne zielone ubranko, które miało u rękawów i krótkich spodni z boku po pięć guziczków. Ubranko to szyła mi na miarę krawcowa z V Kolonii. Ale ta krawcowa podobała mi się, więc to może miało wpływ na strój i na to, że z ochotą chodziłem do niej do miary. Była wdową, ubierała się na czarno i nosiła welon, co dodawało jej tajemniczego uroku.
Tata i ja w modnych strojach. 1936 rok.
Miałem oczywiście – jak większość kolegów – modne ułańskie czako i szablę. Tak się jednak pechowo złożyło, że zabrakło wśród moich zabawek dużego konia na biegunach z siodłem, strzemionami, uzdą i lejcami. Paru kolegów takiego miało i podczas wizyt w ich domach ujeżdżałem je namiętnie. Chęć posiadania własnego konia była tak wielka, że raz, odwiedzając moją młodszą koleżankę Elżunię, ukradłem jej upragnionego rumaka. Uznałem, że dziewczynce jest niepotrzebny. Wziąłem go pod pachę i przyniosłem do domu. Ten koń co prawda nie był na biegunach, był stosunkowo mały, ale skusił mnie swą siwojabłkowitą sierścią i piękną grzywą. Kiedy pokazałem go w domu i przyznałem się, skąd go mam, mama kazała mi go odnieść: – Wstyd mi robisz przed Janką! Co ja jej powiem? – powtarzała. Pani Janka Fersterowa, matka Elżuni, była przyjaciółką mamy z „Baja”. Długo się upierałem, że Elżunia mi go podarowała. W końcu z dużym oporem zwróciłem jej tego konia.
Do luksusowych zabawek na naszej kolonii należały samochody na pedały, hulajnogi na rowerowych kołach i same rowery. Na podwórku było ich mało. Większość kolegów z braku tych pojazdów biegała po ulicy z kółkiem, popędzając je kijkiem lub popychaczką z drutu. Biedniejsi toczyli przed sobą fajerki.
Na naszym placyku w stroju, którego nie cierpiałem najbardziej.
Sąsiad z trzeciego piętra, pan Henryk Gaudasiński, mistrz zduński, jako jedyny miał motocykl z przyczepą. Trzymał go przed naszą klatką schodową. Gdy go dosiadał, miał zawsze na głowie skórzaną pilotkę i ochronne okulary. Natomiast ojciec Ani Sokołowskiej, mojej koleżanki z przedszkola, i starszego ode mnie Adasia, którzy mieszkali na I klatce schodowej, miał małego polskiego fiata z otwieranym dachem. Była to wielka rzadkość.
Ja co prawda miałem tych małych fiatów aż sześć, ale były z ołowiu i stanowiły tylko pionki popularnej gry dziecięcej „Polskim samochodem po Polsce”. Tymi fiatami wędrowało się po szosach całego kraju. Była to bardzo kształcąca gra. Dzięki niej poznałem wszystkie większe miasta w Polsce. W niektórych pędziłem o parę miejsc do przodu, w innych płaciłem karę. Najbardziej unikałem Sanoka, bo tam stał wóz ze smołą, zamknięty był szlaban kolejowy i musiałem się cofać o sześć miejsc. Mapa Polski była pięknie ilustrowana i z przyjemnością się na nią patrzyło. Już przed wojną poznałem wartość pieniądza. Czasem tata dawał mi w prezencie złotówkę z Darem Pomorza, a raz nawet srebrne dwa złote z głową Wenus. Oglądałem też pięć złotych z Marszałkiem Piłsudskim. Ale tej monety mi nie dawano. Była za droga. Najczęściej dostawałem w darze ten „Dar Pomorza” lub drobne grosze. Biegłem z nimi zaraz do sklepu pani Kurowskiej, który znajdował się koło nas na ulicy Hozjusza, i kupowałem tam czekoladę Wedla, „Jedyną”. Niejedyną atrakcją tej czekolady było to, że zawsze znajdował się w niej obrazek, na przykład z jednym z naszych samolotów, które zbierałem namiętnie i wklejałem do albumu. Komplet tych latających maszyn ze słynnym górnopłatem RWD na czele, a potem bogata seria ze zwierzętami Azji i Afryki z antylopą gnu i kudu świadczyły o liczbie zjedzonych przeze mnie czekolad. W serii z samolotami były nasze najnowsze bombowce „Łosie”, których wypatrywałem potem na niebie.
Zachowuję uśmiech mimo znienawidzonego serdaka (fot. Edward Poznański).
Te zajęcia tak mnie pochłaniały, że nie garnąłem się do nauki. Wciąż nie znałem liter i nie chciałem znać. Nie czułem potrzeby. Skoro bajki opowiadał mi ojciec, a książki czytała mama – to po co? Uczyłem się ich na pamięć. Najbardziej lubiłem te z dużymi, kolorowymi obrazkami. Moimi ulubionymi książkami były wtedy Tańcowała igła z nitką Brzechwy i Lokomotywa Tuwima. Ptasie radio tolerowałem ze względu na rysunki. Tekst mnie nudził. Podobnie Słoń Trąbalski przyciągał głównie obrazkami. Te z Lokomotywy próbowałem nawet kopiować. Ale słynne „grubasy, co jedzą kiełbasy”, mi nie wychodziły. Zdziwiłem się, gdy mama powiedziała mi, że Tuwim jest autorem dla dorosłych. Byłem pewien, że dla dzieci. Wiele stracił w moich oczach.
Tymczasem koledzy na podwórku już czytali. Najlepszy był w tym Witek Dzięgielewski z V klatki, który miał dużo kolorowych książek i komiksów. Czytał nam je na głos koło trzepaka. Główną lekturą był Sierżant King z Królewskiej Konnej i Buffalo Bill, którego nazwisko wymawialiśmy, jak się pisze. Buffalo.
W 1936 roku poszedłem do przedszkola. Byłem mocno onieśmielony. Z początku zapierałem się nogami, nie chcąc iść, i mama ledwie mnie tam zaciągnęła. Z czasem biegałem coraz chętniej, aż całkiem nie mogłem wyjść. Od krasnali przez średniaki młodsze awansowałem do starszaków. Tuż przed wojną czułem się tam świetnie. Wymyślałem różne zabawy. Najchętniej budowałem samochody z piasku z motorem, siedzeniami i kierownicą. Traktowałem to bardzo poważnie. Kiedy koledzy znudzili się i odeszli, ryczałem w furii: – Zdradziliście mnie! Jesteście zdrajcy! – Przerażone przedszkolanki ledwie mogły mnie uciszyć.
Jako najstarszy starszak przedszkola RTPD w czasie śpiewania piosenki „Jedzie pociąg z daleka” (fot. Edward Poznański).
W tym przedszkolu dopuszczany byłem do solówek w licznych występach. Jako artysta czułem się niedoceniany. Wydawało mi się, że powinienem dłużej śpiewać. Pewnego razu dano mi tylko krótką piosenkę „W naszej wiosce uciechy oj niemało to będzie, kiedy Jaśko muzykant do skrzypeczek zasiądzie!”. Chcąc pokazać siłę mego głosu, refren „Tini, tini, tini – na skrzypkach, tini, tini, tini zapiska” zaśpiewałem co sił. Wtedy pani Wieman, moja nauczycielka rytmiki, przerwała mi i powiedziała:
– Nie rycz tak! Śpiewaj – co mnie mocno ubodło.
Do największych przedszkolnych przeżyć należało znalezienie w ogrodzie martwego burego kota i uroczyste pochowanie go w piasku pod wierzbą.
Rodzice przed wojną cały dzień pracowali. W domu były służące, przyjmowane na stałe lub na przychodne. Dość często się zmieniały. Najbardziej lubiłem Marynię, która mnie bardzo kochała. Spała w kuchni na polowym łóżku. Zachowane mam zdjęcie, jak idę z nią w zimie w rajtuzach z sankami po ulicy Hozjusza, trzymając zakopiańską ciupagę. Tuż przed wojną Marynia wyszła za mąż i od nas odeszła. Mama z żalem się z nią żegnała.
Mimo obecności służących nie cierpiałem, gdy mama szła do pracy. Czepiałem się jej kurczowo i urządzałem dantejskie sceny. Długo w przedpokoju waliłem pięściami w drzwi. Mama mówiła, że za każdym wyjściem serce jej się krajało. Czuła się wobec mnie winna. A ja uważałem ją za swą własność i terroryzowałem strasznie. Raz przesadziłem. Miałem widać zły dzień. Wtedy wkroczył ojciec i ostrzegł mnie, że jeśli dalej będę wierzgał nogami i tarzał się po ziemi, to dostanę klapsa. Ja jednak dalej tarzałem się. Wówczas tata wstał od biurka, wziął mnie za kark, położył na tapczanie i wymierzył trzy silne klapsy. Zrobił to ściśle według wskazówek doktora Janusza Korczaka, który w krańcowych wypadkach dopuszczał karę cielesną, pod warunkiem, że wymierzana będzie bez emocji, po uprzedzeniu dziecka. Żeby wiedziało, za co jest karane.
Te klapsy specjalnie mnie nie bolały. Gorsze było późniejsze zachowanie ojca. Przestał do mnie mówić. Nie reagował na moje pytania, a co gorsza, nie opowiadał mi bajek. Łasiłem się do niego pod jego biurkiem, zagadywałem, wszystko na nic. Patrzył na mnie jak na obcego chłopca. Bardzo się tym przejąłem. Po trzech dniach nie wytrzymałem i pobiegłem do mamy, spytać się, czy tata mnie jeszcze kocha. Mama odparła, że chyba tak, ale byłem nieznośny i tata się na mnie obraził.
– Co mam zrobić? – spytałem.
– Spróbuj go przeprosić i przyrzec, że więcej taki nie będziesz. Może to pomoże – poradziła mi. Solidarnie trzymała stronę ojca, ale też już źle znosiła tę karę.
Nieśmiało podszedłem do taty i wybąkałem przeprosiny. W napięciu czekałem, co powie. Spojrzał na mnie zza okularów mniej zimnym wzrokiem i odparł:
– Skoro tak mówisz, wierzę ci. Jesteśmy kwita – i wyciągnął do mnie dłoń.
Odetchnąłem z ulgą. Uścisnąłem ją mocno. Byłem w siódmym niebie. Znów do mnie mówił.
Te trzy klapsy i trzy dni milczenia tak na mnie podziałały, że odtąd już uważałem. Każde ostrzeżenie ojca brałem poważnie. Wiedziałem, czym może grozić. I nigdy więcej nie dostałem klapsa.
* * *
Chociaż w 1939 roku miałem sześć lat, pamiętam wrzesień i ostatnie dni sierpnia świetnie.
Byłem wtedy na letnisku w Kazimierzu. Chodziliśmy z mamą na plażę. Woda w Wiśle była tak płytka, że opieraliśmy się o dno rękami, udając, że pływamy. Kąpiel na przystani Górskiego nie zniechęciła mnie do wody i bardzo chciałem się nauczyć pływać. Starsi koledzy już pływali strzałką i przebierali rękami po piesku, a ja wciąż opierałem się o dno. Wisła była szeroka jak morze, ale wszędzie wystawały z niej piaszczyste łachy. Biegaliśmy po nich i tarzaliśmy się w piasku. Błękitne niebo schodziło się z burą wodą. Wciąż świeciło słońce.
Weszliśmy na sam szczyt góry Trzech Krzyży. Uznałem go za najwyższy na świecie. Te trzy krzyże były ogromne, a ruiny zamku wielkie. Wspinaliśmy się na basztę po drewnianych schodach wśród białych murów. Rynek w dole wydawał się leżeć w przepaści.
Gdy raz szliśmy całą grupą szerokim wąwozem, Jurek Żyto, który zawsze się mądrzył i był nieznośny, nagle stanął w miejscu i zaczął przebierać nogami. Nie wiedziałem, co mu jest. Myślałem, że się wygłupia. Okazało się, że ugryzł go bąk. Nie osa, nie pszczoła, tylko bąk. Taki czarny, duży. Nie wiedziałem, że bąki mają aż takie żądło, że Jurek nie może z bólu przestać wierzgać jak koń nogami. Odtąd uważałem, co na mnie leci. Gdy na łące polowałem na motyle i koniki polne, to rozglądałem się na boki, czy czasem nie leci na mnie taki bąk z wielkim żądłem, co pogryzł Jurka.
Mama u Włodka Seferyniaka w leśniczówce Sircze na Polesiu. Tata podpisał to zdjęcie: „Basia w charakterze Mesalki” (słynna tancerka Lucyna Messal).
Oczywiście toczyliśmy między sobą wojny. W willi pod werandą mieliśmy nasz skład kul, które lepiliśmy z gliny i piasku. Widzę je teraz, jak leżą pod drewnianymi słupami podpierającymi werandę tego starego kamiennego domu.
Wakacje w Kazimierzu przerwane zostały powszechną mobilizacją. Obowiązywał zakaz poruszania się na drogach i tata, który właśnie przypłynął do nas ze swego dwumiesięcznego spływu po Polesiu, wynajął ciężarówkę. Miała nas przemycić do Warszawy. Załadowaliśmy się na nią w nocy. Parę razy zatrzymywano nas. Policjanci sprawdzali dokumenty kierowcy i rewidowali wóz. Unosili plandekę i omiatając latarkami skrzynię ciężarówki, pytali:
– Jest tam kto?
– Sama kapusta i ogórki, panie władzo – zapewniał szofer. – Dostawa dla wojska…
Po tej odpowiedzi puszczali nas dalej. Nie rozumiałem, po co się z nimi bawimy w policjantów i złodziei, ukryci za beczkami z kapustą, ale mama mi wyjaśniła, że tak trzeba, bo wojna tuż, tuż…
Na razie jej nie było. Na Żoliborzu panował spokój. Wojsko jak dawniej maszerowało w nogę moją ulicą Krasińskiego, śpiewając gromko:
„Marszałek Śmigły–Rydz, nasz drogi, dzielny wódz,
Gdy każe, pójdziem w bój najeźdźców tłuc!
Nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic!
Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły–Rydz!”.
Na nogach nie mieli już butów i owijaczy, których nie lubiłem jak własnych rajtuzów, lecz krótkie, brązowe saperki. Widomy znak, że nasza armia się dozbraja. Ja marzyłem o błyszczących oficerkach z ostrogami, takich, jakie nosił ojciec Maćka Ułasiewicza. Maciek z dumą odprowadzał go przez całe podwórko. Mój tata, jako inwalida, nie poszedł na wojnę i był wciąż cywilem, co uznałem za krzywdę i czułem się gorszy od Maćka. Dla podniesienia się na duchu powiesiłem sobie na ścianie portret jakiegoś generała wycięty z ilustrowanego pisma. Ten generał bardzo mi się spodobał. Spytałem, kto to jest i czy to dobry generał. Ojciec odparł, że bardzo dobry i nazywa się Kazimierz Sosnkowski, najbliższy współpracownik Marszałka Piłsudskiego jeszcze z Legionów. Potem ilekroć słyszałem o Sosnkowskim, zawsze z tym portretem na ścianie mi się kojarzył. Zadowolony z tej odpowiedzi domagałem się tylko dla siebie maski przeciwgazowej, takiej, jakie mieli ci wszyscy maszerujący żołnierze. Tymczasem ku memu rozczarowaniu zamiast tej wojskowej, w zielonej podłużnej karbowanej puszce, dostałem jakąś żółtą maskę z pyskiem misia, nadającą się bardziej do przedszkola niż na wojnę. Ale jakoś przebolałem to i podobnie jak starsi wierzyłem w rychłe nasze zwycięstwo.
I tu dwie rzeczy się nie sprawdziły. Nadmierna okazała się wiara w Śmigłego–Rydza i armię oraz przesadny strach przed gazami. Najwięksi nawet optymiści, pewni, że w parę dni zajmiemy Berlin, co do gazu byli zgodni: Niemcy go użyją jak w ostatniej wojnie i w związku z tym trzeba się zabezpieczyć. Ta pewność była tak wielka, że mój tata postanowił zbudować u nas schron przeciwgazowy. Wymierzył dokładnie okno i jego otwór zatkał blatem z podwójnej dykty. Blat ten osadził w wojłokowej ramie i docisnął szczelnie klamkami. To samo zrobił z drzwiami. Znając jego stolarską precyzję, można było być pewnym, że hermetyczność jest pełna i powietrze z zewnątrz nie wciśnie się do środka. Na atak gazowy więc byliśmy przygotowani. Wiedzieli o tym nasi krewni i z chwilą wybuchu wojny do nas właśnie ściągnęli.
Wśród tych krewnych była mama Bodka, moja matka chrzestna ciocia Tusia, z mężem Walkiem. Była ona córką wuja Stefana1 i siostrą Włodka Seferyniaka, u którego w leśniczówce Sircze pod Kamieniem Koszyrskim moi rodzice spędzali swój miodowy miesiąc w 1930 roku. To mi właśnie powiedziała ona sama, gdy zaprosiła mnie w 1997 roku na swoje imieniny do Sztokholmu. W zasadzie miała na imię Natalia, a Tusią nazwali ją w dzieciństwie i tak zostało.
Napisała w liście, że to może jej ostatnie imieniny i żebym wiedział, że tylko czterech mężczyzn, oprócz swego męża Walka, prawdziwie w życiu kochała. Są to syn Bodek, wnuk Mirek, bratanek Witek i ja. „Oni obiecali, że się stawią, pozostajesz tylko ty, Jareńku!” – dokończyła. I jak w tej sytuacji kobiecie odmówić? Nie sposób.
Wsiadłem więc w samolot i poleciałem do Sztokholmu. Na lotnisku powitała mnie dama w białym kapeluszu i rękawiczkach, żywa jak fryga.
– A mam dziewięćdziesiąt trzy lata – przyznała się. – Wyobrażasz sobie? Ja sama w to nie wierzę! – śmiała się, zaciągając swoim kresowym akcentem. Tusia pięć lat wcześniej, po śmierci Walka, wyjechała do Szwecji do Bodka (w ramach łączenia rodzin), zdążyła nauczyć się po szwedzku i prowadzi tu bujne życie towarzyskie. W swoim małym mieszkanku w Stocksund przyjmuje gości, głównie muzyków–emigrantów z Rosji, którzy na „wieczerinkach” grają u niej przy świecach kwartety i dawne romanse cygańskie. Młodsi od niej o pół wieku już są starzy. A ona kwitnie. Carskie pokolenie. Twarde jak żelazny pomnik żubra w Białowieży u jej dziadka Józefa Newerlego, wielkiego łowczego cara Mikołaja II, i dużo mocniejsze od samego cara. O nim właśnie i o tym polowaniu, które tak dokładnie opisał mój ojciec w Zostało z uczty bogów, ciocia Tusia na swych imieninach opowiedziała, dorzucając parę ziaren, których grzech nie podnieść.
Polowanie prowadził jej ojciec, oberjegier carski, u swego teścia – Józefa Newerlego.
– Po tym polowaniu – opowiadała Tusia – car był bardzo zadowolony i przy kolacji spytał, kto tak ładnie ułożył pokot, dobrał trofea i przy każdym zwierzęciu odegrał inny sygnał na rogu myśliwskim.
– Seferyniak, Najjaśniejszy Panie! – odparli.
– A kto on?
– Oberjegier. Polak…
– Wyrzucić! – zarządził car.
– Ależ Wasza Wysokość – zaczęli mu tłumaczyć. – Jak my Seferyniaka wyrzucimy, to nikt nam tak pięknie nie poprowadzi polowania i nie zagra na myśliwskim rogu. W całym cesarstwie nie ma takiego drugiego…
– Zostawić! – orzekł car i w nagrodę podarował memu ojcu brylantowe spinki z orłem carskim, które ja świetnie pamiętam. A gdy odjeżdżał, to na pożegnanie podał memu ojcu rękę, podziękował i kazał jeszcze dać złoty zegarek z podobizną naslednika, następcy tronu, z którym ja się bawiłam. No tak! Bo ja się z nimi wszystkimi bawiłam! – wykrzyknęła. – Wasza Tusia się z nimi bawiła, chłopcy! – powtórzyła po chwili, jakby sama w to nie wierząc. – Ubrali mnie w aksamitną sukienkę z takimi guzikami, miałam białe pończoszki i lakierki, na głowie zaś u warkoczy dwie olbrzymie kokardy. Bona wzięła mnie za rękę i podprowadziła do carowej. Ja się jej nisko pokłoniłam z dygnięciem i pocałowałam w obie ręce. Ona mnie pogłaskała po głowie i pozwoliła bawić się ze swoimi córkami. Biegałyśmy razem po parku wokół żelaznego żubra. Potem, jak usłyszałam, że oni wszyscy nie żyją, rozstrzelani przez bolszewików, och Boże ty mój! To ja tak płakałam, tak płakałam, że nie macie pojęcia! Bo ja ich wszystkich znałam! Byli w moim wieku. I cara pamiętam, jak jadąc na polowanie, uśmiechał się do nas, dzieci, z powozu i machał ręką. Wszystkich ich mam przed oczami…
Może to ostatnia osoba na świecie, która bawiła się z następcą tronu Aleksym i jego siostrami oraz całowała carycę Aleksandrę w obie ręce – ta moja ciocia Tusia – dumałem.
Polowanie. Mikołaj i jego kuzyn wielki książę Dymitr w carskiej rezydencji myśliwskiej w Puszczy Białowieskiej w 1912 roku. Polowanie to prowadził Wielki Łowczy cara, Józef Newerly, w towarzystwie swoich oberjegrów Stefana Seferyniaka i Stefana Charczuna. Zdjęcie pochodzi z albumu Rosja XX wieku Briana Moynahana.
Wuj Stefan Seferyniak z dziećmi w Białowieży.
Józef Newerly, Wielki Łowczy Aleksandra III i Mikołaja II.
Babcia Teresa z małym Gogą w Białowieży.
Helenka w mundurku „instytutki” w 1917 roku.
Helenka, tata i Tania w Pienzie w 1915 roku.
W leśniczówce Lipki pod Klembowcem w 1926 roku. Wuj Stefan z ciocią Tusią. Pierwszy z lewej tata w pożyczonych od wuja Stefana spodniach. Tu tata uczył się polskiego po ucieczce z Rosji, co opisał w książce Za Opiwardą, za siódmą rzeką.
Z ciocią i Walkiem wspólnie przeżyliśmy oblężenie Warszawy. Odstąpiliśmy im moje łóżko we wnęce, bo Walek nie chciał spać na podłodze. Na noc niezmiennie nakładał czarną siatkę na włosy i rano jadł w niej śniadanie. Potem dokładnie włosy czesał i dla połysku przeciągał je brylantyną. Tusia specjalnie gotowała mu na śniadanie kaszkę mannę. On talerz zawsze podnosił do nosa i wąchał. Raz tata mu dociął:
– Nie wąchaj tak, Walek, bo to nie gówno. – Był na niego zły za traktowanie. Walek zachowywał się jak udzielny książę. Musiał mieć łóżko, podczas gdy ona, jak większość z nas, spała na ziemi. Wciąż jej zwracał uwagę i ze wszystkiego był niezadowolony. Najbardziej z tego, że do kaszki nie ma soczków, które zwykle dodawał. U nas w domu ich nie było, kazał więc Tusi po nie iść do ich mieszkania na Bielanach. Polecił jej też koniecznie przynieść kremy do twarzy, bo cera jej się psuje. Sam nie chciał iść, bo się bał nalotów, które już się zaczęły. Tusia w końcu przyniosła te soczki, ale i to go nie zmieniło. Dalej wąchał talerz. I wtedy ojciec mu tak dociął. Był na niego oburzony: – Co za mąż! – mówił. – Sam siedzi, a żonę posyła! Tu bomby lecą, nie wiadomo, co będzie, a ten o soczkach! Wojna to dla niego kaszka manna, jasny gwint!
Przez tę kaszkę i soczki jeszcze bardziej Walka znielubiłem. Zawsze w tej czarnej siatce, wiecznie skwaszonego go zapamiętałem.
Mego ukochanego Bodka nie było wtedy z nami, bo wyjechał na wakacje do swego dziadka Stefana, do tej leśniczówki Sircze, i tam zastała go wojna. Nie zdążył wrócić do Warszawy jak my z Kazimierza i nowa niemiecko–sowiecka granica na Bugu odcięła go od matki. Tusia mogła go zabrać dopiero w 1941 roku, kiedy na te tereny wkroczyli Niemcy.
Pierwszy września 1939 roku zaczął się od pojawienia się na niebie niezliczonej liczby samolotów. Leciały bardzo wysoko i wyglądały jak krzyżyki. Patrzyliśmy na nie z okna. Ojciec był w cywilnej obronie przeciwlotniczej i na ramieniu miał biało–czerwoną opaskę z napisem OPL – nie zastąpiła ona co prawda munduru i oficerek, ale zawsze mnie trochę pocieszyła. Tata tłumaczył mi, że to nasze samoloty i nie ma się czego bać. Dopiero gdy zaczęły spadać pierwsze bomby, przekonaliśmy się, że to jednak Niemcy. Jedna z nich trafiła w moje przedszkole. Zaczęło się palić. Ojciec wraz z innymi poszedł gasić pożar. Później mówił, że najdzielniejsze były siostry Wróblewskie, nasze sąsiadki z parteru, Halusia i Danusia. Nic się nie bały płomieni i lecących bomb. Dzielnie z kubłami piasku wdrapywały się na sam dach.
Widok z mojego okna od podwórka (gdzie schron przeciwgazowy) na wiekowe topole na ulicy Słowackiego, V Kolonię WSM–u i dom „feniksowy”. Tu znajdował się wykop pod fundamenty VI Kolonii WSM–u, obok widać nasz placyk.
Potem, gdy syreny alarmowe wyły bez przerwy, bombardowania się nasiliły, a nasza artyleria biła z dział przeciwlotniczych – zenitówek – zaciekle, cała nasza klatka schodowa zeszła do piwnicy. Stamtąd nasłuchiwaliśmy gwizdu bomb i odgłosów detonacji. Gdy były bliższe, zatykaliśmy uszy. To wspólne przeżycie tak nas złączyło, że po wyjściu z piwnicy byliśmy jak jedna rodzina. Do dziś pamiętam nazwiska wszystkich moich sąsiadów z naszej III klatki na III Kolonii WSM–u.
Na parterze pod dwudziestym pierwszym mieszkał drukarz Rajmund Wróblewski, zwany przez żonę Mundkiem. On zaś czule mówił do niej Niutuś. Ich córkami były dzielnie gaszące przedszkole Halusia i Danusia. W mieszkaniu obok ktoś umarł na raka. I zaraz potem sprowadzili się państwo Jasińscy z dwojgiem małych dzieci. Naszymi sąsiadami przez ścianę na pierwszym piętrze pod dwudziestym trzecim byli pani Ruszczykowa, wdowa, zawodowa akuszerka, i jej syn Andrzej, który chodził już do liceum. Na drugim piętrze pod dwudziestym piątym mieszkała pani Hanna Hacińska z mężem Leopoldem, który pracował w Wodociągach. Pani Haneczka, mająca skłonność do zdrobnień, nazywała go Poldeczkiem. Mieli córkę Mirusię z imponującym warkoczem, chyba grubszym od warkoczy mojej mamy. Mieszkali z matką pani Hacińskiej, Agnieszką Cynką, najstarszą kobietą, jaką znałem w życiu. Pamiętała Powstanie Styczniowe, urodziła się bowiem w 1851 roku – roku założenia mojej ukochanej firmy E. Wedel. Pani Agnieszka Cynka regularnie chodziła do kościoła i wtedy ostrożnie spuszczała się tyłem po schodach, mocno trzymając się poręczy. Te poręcze były śliskie i idealne do zjeżdżania. Ślizgaliśmy się po nich z trzeciego piętra w dół.
W ten sposób najczęściej chodziłem z tatą przez park Żeromskiego nad Wisłę.
Z mamą na ulicy Hozjusza, w głębi widok na moje okno na Krasińskiego.
Obok Hacińskich, bezpośrednio nad nami, mieszkała pani Feliksa Zelcer, dobra koleżanka mojej mamy z „Baja”. Pani Fela przez krótki czas była żoną Szczepana Baczyńskiego, zawodowego aktora, który również pracował w „Baju”. Siostra pani Feli, Janina, była żoną słynnego adwokata, obrońcy więźniów politycznych, Teodora Duracza. Państwo Duraczowie mieszkali obok nas w willi, którą łatwo odróżniałem, bo od frontu miała niskie kolumny z grubym łańcuchem, na którym się bujałem. Mieli dwoje dużych dzieci, Jurka i Anulę, które chodziły do szkoły RTPD (Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci), i mama je uczyła. Na trzecim piętrze mieszkał mój kolega Wisiek Dziedzic. Jego rodzice byli nauczycielami. Wreszcie lokal pod dwudziestym ósmym zajmował wspomniany już zdun Gaudasiński, co miał dorosłego syna i motocykl z przyczepą.
Z września 1939 zapamiętałem jeszcze przejazd paru szwadronów kawalerii wzdłuż ulicy Krasińskiego. Ułani mieli na plecach krótkie karabinki, u boku szable, niektórzy lance. Wielu prowadziło luzem po dwa konie. Ludzie mówili, że stoczyli ciężką bitwę i krwawo przebijali się na odsiecz Warszawie. Wielu z nich zginęło, dlatego tyle koni biegło bez jeźdźców. Czasem te konie ułani oddawali.
Jednego zdobył mój starszy kolega z podwórka Janusz Kułakowski, przezwany przez nas nie wiadomo czemu Śmierdzącą Stopą. Widać pod wpływem książek o Indianach. Tego ułańskiego konia w pełnym rynsztunku przyprowadził na naszą Kolonię i triumfalnie przejechał się po naszym podwórku. Dozorca Wiśniewski zaraz przegnał go z trawnika i Janusz musiał defilować na placyku, tak zwanym dołku, między III i V a II Kolonią, na którym w lecie graliśmy w piłkę, a w zimie jeździliśmy na łyżwach.
Ciągnęliśmy za tym koniem sznurem, błagając Janusza, by dał się nam przejechać. Gdy któryś z nas go wreszcie ubłagał, Janusz zsiadał z konia i z pańskim gestem rzucał: – Chodź, sralu. Tylko mi się nie spierdziel! – i łaskawie pomagał wspiąć się na siodło. Potem prowadził konia za uzdę, a szczęśliwy wybraniec machał krótkimi nóżkami, nie posiadając się z radości. Ja, niestety, nie dostąpiłem tego szczęścia. Mogłem tylko tego konia poklepać i zerwać mu trochę trawy. Ale mój kolega z XVI klatki schodowej, zaledwie o rok starszy ode mnie Tadek Karkowski, zwany przez nas Karusem, na chwilę go dosiadł. To przezwisko mu pomogło. Koń był kary i Janusz wyłowił Tadka z tłumu malców:
– Chodź, Karus! – kiwnął na niego łaskawie. – Karus na karusie to będzie cyrk! Właź, frajerze pompko! – Wtedy dużo takich rowerowych określeń się używało.
W miarę przedłużania się oblężenia pojawiły się pierwsze groby ludzi i koni. Te konie grzebano na naszym placyku. Często niedokładnie i płytko, tak że wystawały z ziemi, tworząc miejscami wzdęte placki. Skakaliśmy po nich jak po nadmuchanej dętce. Jeszcze w zimie odgrzebywaliśmy je spod śniegu.
Pierwszy mały kopczyk, pod którym pochowano człowieka, z wbitym kijem i tabliczką pojawił się przed moim oknem2 na Krasińskiego.
Ojciec dowiedział się, że leży tam szesnastoletni gimnazjalista, który na ochotnika zgłosił się do kopania rowów i został zabity odłamkiem bomby. Tata uznał, że chłopak zasłużył na lepszy los i należy mu się uczciwy krzyż, nie jakiś kij. I przystąpił do pracy. Znalazł w piwnicy odpowiednie sosnowe drewno, wyheblował je, ramiona krzyża wpuścił fachowo na czop, sklejając bez użycia gwoździ. Polakierował ten krzyż bezbarwnym wodoodpornym lakierem, takim, jakiego używał do konserwacji szkieletu swego składaka. Krzyż był miodowego koloru i lśnił w słońcu. Towarzyszyłem ojcu przy jego wkopywaniu. Przybił do niego tabliczkę z nazwiskiem chłopca, a na czubku powiesił jego gimnazjalną czapkę. Ten krzyż długo stał pod moim oknem między klonami na Krasińskiego.
Pod koniec oblężenia zaczęliśmy odczuwać głód. Zgromadzone zapasy mąki i sucharów oraz szmalcu w kamiennych garnkach, które mama przygotowała na wypadek wojny, kończyły się. Braku tych twardych sucharów, złożonych w dużym płóciennym worku w białej ściennej szafie w pokoju zmienionym przez ojca na schron przeciwgazowy, specjalnie nie odczuwałem. Bardziej żal mi było słodkich zapasów, głównie mojej ukochanej czekolady „Jedyna”. Bardzo dużo tych tabliczek przyniosła nam pani Sima Lipierowska, biała rosyjska emigrantka, która pracowała w zakładach Wedla na Pradze, a w naszym schronie przez jakiś czas przebywała wraz ze swym mężem, byłym carskim pułkownikiem artylerii i inżynierem. Pan Lipierowski o nienagannych manierach arystokraty, ze świetnej rodziny rosyjskiej, słynął z wielkiej odwagi. Bez względu na alarm i wyjącą syrenę wynosił kubełek śmieci. Szedł godnie wyprostowany przez całe nasze podwórko i nawet bliski gwizd bomb nie burzył jego spokoju. Dokładnie opróżniał kubełek i wolnym krokiem wracał do piwnicy.
Słuchaliśmy pilnie przez radio przemówień prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Z dnia na dzień stał się bohaterem. Ludzie mówili, że uratował honor władz, bo on jeden nie uciekł i jest z nami. Reszta to banda łajdaków. Nasz drogi dzielny wódz, przy którym nikt miał nam nie zrobić nic, był w ogólnej pogardzie. Inaczej niż od tchórzy i zdrajców mu nie wymyślano. Trudno się dziwić. Po wielkiej wierze w jego wodzowską moc ta nagła klęska była szokiem.
Pewnego dnia naloty ustały i wyszliśmy z piwnicy. Powiedziano mi, że podpisaliśmy z Niemcami akt kapitulacji. Mają wejść do Warszawy. Ale nikt nie wchodził. Po ulicach krążyli dalej nasi żołnierze. Zmęczeni, często w podartych mundurach, bez pasów. Niektórzy z bandażami na głowie. W niczym nie przypominali dawnych żołnierzy, co dziarsko śpiewali, idąc w nogę, z tarczami strzelniczymi na manewry. Starsi koledzy z podwórka, którzy już czytali (ja wciąż byłem analfabetą), nic sobie nie robili z tej kapitulacji. Twierdzili, że i tak Anglia i Francja dadzą Hitlerowi łupnia.
Handlowaliśmy między sobą odłamkami. Odłamki od bomb burzących o kwarcowo–ołowianej barwie były w najwyższej cenie. Blaszanych szkieletów bomb zapalających starsi koledzy nie zbierali, tylko my, najmłodsi.
Oczywiście wszędzie szukaliśmy porzuconych hełmów, manierek, bagnetów i masek gazowych. Starszyzna podwórkowa znajdowała broń i amunicję. Mietek Matecki z VI klatki, zwany Mycą, który miał już może z dziesięć lat, zdobył szablę, rewolwer z futerałem, ładownicę z nabojami, mapnik i kilkanaście bagnetów. Miał też pas oficerski z koalicyjką, w którym paradował. W piwnicy raz ujawnił nam swoje skarby. – A umiesz nabić ten „leworwer”, Mieciu? – pytał usłużnie Karus, który z nas wszystkich był największym dyplomatą. Nigdy nie wołał za Mietkiem: – Myca! Myca! – jak my. Gdy Mietek któregoś z nas dopadł, to wciągał do klatki i brał odwet: – Wołałeś Myca? Wołałeś! To masz w mycę, szczylu! – i walił w łeb albo wykręcał rękę. – Odechce ci się przezywać! A jak się poskarżysz starym, to oberwiesz więcej, pamiętaj! – ostrzegał. Nikt z nas się nie skarżył. Teraz Myca po koleżeńsku pokazywał nam ten „leworwer”, demonstrując składanie i rozkładanie. Wkładając nabój do lufy i trzymając palec na cynglu, twierdził, że walił już z niego, tylko teraz nie chce robić huku. Jako pariasi podwórka, najniżsi w kastowej hierarchii, czuliśmy się tą łaskawością Mycy zaszczyceni. Nie był on może mandarynem i absolutnym władcą III Kolonii, ale na szczeblach władzy stał wysoko. Tylko historycznej chwili kapitulacji i jego zwycięskim łupom zawdzięczaliśmy tę łaskawość, że zniżył się do naszego poziomu. Normalnie nas nie widział. Chyba że go przezywaliśmy.
Po pewnym czasie na ulicach pojawili się pierwsi Niemcy w swych stalowych mundurach. Przyglądaliśmy się im ciekawie. Tata zaprowadził mnie do Cytadeli Warszawskiej, gdzie nasi żołnierze złożyli broń. Tam zobaczyłem te zenitówki, które tak dzielnie strzelały do samolotów podczas oblężenia Warszawy. Obok leżały stosy pocisków artyleryjskich i karabinów.
Niektóre domy na Żoliborzu były uszkodzone przez bomby, a nawet całkiem zburzone. Prawie we wszystkich oknach brakowało szyb, choć zgodnie z instrukcją OPL zabezpieczaliśmy je paskami szarego papieru naklejanymi na krzyż. Paski te jednak nie zdały się na nic wobec siły wybuchów, których mocy nikt nie przewidział.
Tata stracił pracę w „Małym Przeglądzie” i z pana redaktora, jak go wszyscy nazywali, stał się szklarzem. Zrobił sobie dużą drewnianą ramę, kupił diament, kit, gwoździki – zarzucił tę ramę z szybami na plecy i poszedł szklić. Zważywszy, że był inwalidą, dźwiganie takiej ramy i wspinanie się z nią na najwyższe piętra było nie lada wyczynem. Towarzysząc mu w tych wyprawach, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przyzwyczaiłem się do jego sprawności i chodzenie z szybami po piętrach uznałem za normalne.
U nas w domu też wyleciały wszystkie szyby i tata najpierw zabił okna dyktą, bo noce były już chłodne, a w naszej kotłowni nie palili, a potem oszklił. Często nie bez dumy powtarzał: – W trzydziestym dziewiątym roku oszkliłem większość domów na Żoliborzu. Te szyby w oknach to moja robota! – I to była prawda.
Najwięcej roboty miał przy czteropiętrowym nowoczesnym gmachu PZUW (Państwowego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych) na Mickiewicza, gdzie okna były pięcioskrzydłowe. Był to jeden z najpiękniejszych domów nowej Warszawy, ukończony tuż przed wrześniem – prawdziwie szklany dom z Żeromskiego – duma przedwojennego Żoliborza. Po ukończeniu pracy tata zabrał mnie na olbrzymi taras tego domu, podniósł do góry i posadził na kamiennej balustradzie. Z tej niebotycznej wysokości ujrzałem panoramę Żoliborza. Widok z Empire State Building w Nowym Jorku nie zrobił na mnie już takiego wrażenia.
Chyba w tym czasie wodociągi nie działały i braliśmy wodę ze studni koło kotłowni WSM–u. Nosiliśmy ją w kubłach i szklanych gąsiorach. Chcąc mamie pomóc, uparcie wyrywałem jej gąsior z ręki. – Upuścisz, syneczku! – ostrzegała mnie. – Nie, nie upuszczę! – upierałem się. Wreszcie mama ustąpiła i oczywiście po paru krokach nieszczęsny gąsior stłukł się w drobny mak, a co gorsza, wylała się z niego ciężko wystana w kolejce, drogocenna woda. Wtedy mama wpadła w szał. Rzadko na mnie krzyczała, ale tym razem widać ze złości na samą siebie, że mi tak głupio ustąpiła, straciła nerwy. Bardzo to stłuczenie gąsiora przeżyłem.
Przejęty swymi małymi, dziecięcymi troskami, które wtedy dla mnie były wielkie, absolutnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tymczasem inny wróg zajął już pół Polski. Byłem pewien (i nie tylko ja), że mamy jednego wroga. Tych żołnierzy w stalowych mundurach, którzy właśnie wkroczyli na nasz Żoliborz.
* * *
Ulicę Krasińskiego Niemcy przemianowali na Weichelstrasse, a uratowane moje przedszkole otwarto z pewną zwłoką. Ruszyłem do niego w nowym niebieskim fartuszku, oczywiście z workiem z kapciami, którym wywijałem zwycięsko.
Twórcą tego przedszkola był doktor Aleksander Landy – pionier nowoczesnej pediatrii w Polsce. Założył na V Kolonii wzorową Poradnię dla dzieci, do której w zimie chodziliśmy na lampy kwarcowe. Prześwietlano nam płuca rentgenem i byliśmy pod stałą opieką lekarską. Doktor Landy kazał nam pić tran (czego nie cierpiałem) i hartować ciało na świeżym powietrzu. Sam był Sybirakiem. Jego ojca zesłano w głąb Rosji i tam, w Irkucku, wraz ze swymi dwiema siostrami wychowywał się i chodził do szkoły. Z wnuczką doktora Landego, Krzysią Brzezińską z IV Kolonii, chodziłem razem do przedszkola. Nasze mamy przyjaźniły się, a my znaliśmy się od wózka. W rodzinnych albumach mamy nieprzyzwoite zdjęcia, na których jako trzylatki na golasa z grymasem wstrętu wchodzimy do zimnej wody, dzielnie trzymając się za ręce. Krzysia, składając mi wizytę, zawsze pod moim oknem wołała: – Jajećku! Jajećku! Ja idę do ciebie! – lojalnie zapowiadając się. – Jestem, Kisiuniu! – odkrzykiwałem.
Połączyło nas wspólne nieszczęście. Piegi. Tyle że ja byłem obsypany drobniejszymi, za to gęściej, ona większymi – rzadziej. Stąd mnie przezywali „opalany przez sitko”, a ją „opalana przez durszlak”. Krzysia się tym nie przejmowała, ja zaś cierpiałem katusze. Dlatego nie lubiłem kwarcówek, bo piegi, w zimie schowane pod skórą, po lampach wychodziły na wierzch. Krzysia była prawdziwą chłopczycą i w niczym nie ustępowała chłopcom. Wszędzie się wdrapała. Jak w kłótni wykręciłem jej rękę, to zaraz się odgryzła. Raz w bójce o mało nie straciłem pół ucha.
Nasze przedszkole projektowała według wskazówek doktora Landego architekt Janina Jankowska z V Kolonii. Należało ono do RTPD i z ducha było socjalistyczne. Stąd niebieski fartuszek, jak koszule pepeesowskiej młodzieży zrzeszonej w Towarzystwie Uniwersytetów Robotniczych (TUR). Zgodnie z wizją Żeromskiego, przedszkole było na wskroś przeszklone. Tata miał co szklić. Przez szklane ściany widzieliśmy duży ogród z przeplotniami, huśtawkami i piaskownicą. Ogród graniczył z jednej strony z inspektami szklarni WSM–u, w której ogrodnik Skorupiński (z wąsami jak sum) hodował dla nas warzywa, z drugiej strony przylegał do budynku osiedlowej kotłowni z wysokim ceglanym kominem nakrytym wielkim, czarnym kapeluszem ochronnym, by zbytnio nie dymił. Do tego kapelusza wiły się z zewnątrz kręte żelazne schodki zakończone podestem z barierką. Kiedy się tam weszło, widok był jak z wieży Eiffla. Kierownikiem kotłowni był Jerzy Dąbrowski, przezwany Fają, bo często ją palił. Dąbrowski był ojcem mego kolegi z podwórka Lutasa.
W kotłowni WSM–u znajdowało się publiczne kąpielisko, którym kierowała pani Kantorska, nomen omen, bo siedziała w kantorku i wydawała numerki. Tam też była pralnia z maglem. Do budynku kotłowni przylegało kino „Świat” z dużą salą i estradą przeznaczoną na zebrania i widowiska. Występował tam często kukiełkowy teatr „Baj”, w którym moja mama była jedną z głównych śpiewających aktorek. Dla „Baja” pisała swoje bajki Maria Kownacka z V Kolonii. Dziś baśń O straszliwym smoku i dzielnym szewczyku czy O niebieskich migdałach jest klasyką, podobnie jak piosenka „Chodzi, chodzi Baj po ścianie” Jana Wesołowskiego. Pamiętam, jak pan Jaś, kierownik przedwojennego „Baja”, chodził między rzędami krzeseł ze skrzypcami i sam ją śpiewał. Moja mama poza bezpłatną pracą w „Baju” zawodowo uczyła w szkole RTPD na I Kolonii. Była nauczycielką śpiewu i dodatkowo prowadziła w świetlicy zajęcia artystyczne. Przygotowywała różne widowiska, które cieszyły się dużym powodzeniem. Ta szkoła przy placu Wilsona, gdzie dziś mieści się kino „Wisła”, była przed wojną jedyną świecką szkołą w Warszawie. Dyrektorem gimnazjum był Jerzy Kreczmar3