Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Grzegorz Ciechowski – lider, idol, ikona polskiego rocka
Grzegorz Ciechowski – ikona polskiego rocka, lider Republiki, autor niezapomnianych piosenek, poeta i producent muzyczny. Zmarł młodo i niespodziewanie w 2001 roku. Mimo że od śmierci Ciechowskiego minęło już prawie dwadzieścia lat, muzyka polska nadal nie doczekała się artysty podobnego formatu.
Tego dnia obudzi nas pomruk boży. Żadna z powstałych dotychczas książek o gwiazdach polskiego rocka nie była tak przejmująca. Piotr Stelmach, ceniony dziennikarz muzyczny radiowej Trójki, prowadzi swoją opowieść od 2001 roku – od wiadomości o nagłej śmierci Grzegorza Ciechowskiego i doświadczeniu pustki w świecie muzycznym, poprzez kolejne etapy kariery i życia osobistego artysty, wspomnienie młodości, rodziny, atmosfery miasta dzieciństwa – Tczewa, aż po dzień narodzin.
Gdzie oni są? Ci wszyscy moi przyjaciele? Są w tej książce. Najbliżsi krewni, koledzy, dziennikarze, artystki i artyści, z którymi Grzegorz Ciechowski współpracował. Opowiadają o nim między innymi: Helena Ciechowska (mama), Małgorzata Awad i Aleksandra Krzemińska (siostry), córka Weronika, Małgorzata Potocka, muzycy Republiki: Leszek Biolik, Sławomir Ciesielski, Zbigniew Krzywański i Paweł Kuczyński, a także Jan Borysewicz, Robert Brylewski, Jan Chojnacki, Katarzyna Groniec, Zbigniew Hołdys, Lech Janerka, Kayah, Jan Jakub Kolski, Kasia Kowalska, Tomasz Lipiński, Grzegorz Markowski, Krzysztof Materna, Marek Niedźwiecki, Daniel Olbrychski, Muniek Staszczyk, Kazik Staszewski, Justyna Steczkowska, Michał Urbaniak, Wojciech Waglewski i Jan Wołek.
Oglądam twoją twarz w lunecie. Lżejszy od fotografii... to najpełniejszy portret Grzegorza Ciechowskiego. Z bogactwa rozmów przeprowadzonych przez Piotra Stelmacha wyłania się obraz konsekwentnego i bezkompromisowego artysty, lojalnego przyjaciela i choleryka, ciepłego, ale wymagającego ojca. Ciechowski jawi się tu też jako humorysta i autor bezlitosnych żartów, które jego współpracowników nieraz doprowadzały do szewskiej pasji, a dziś wspominają je z rozrzewnieniem. Autorowi udało się również dotrzeć do wielu pięknych, zaskakujących, niepublikowanych wcześniej zdjęć i dokumentów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 719
Dla kochanej Hani – tata
21. O CZYM ROZMAWIAJĄ DŻENTELMENI
ZBIGNIEW HOŁDYS. Bardzo szanowałem Grześka. Miał swoje do powiedzenia – był bardzo inteligentny, ale jak trzeba było, umiał się kłócić i sprzeczać. Między nami tych kłótni nie było. Zauważyłem, że traktuje mnie jak kogoś starszego, starszego kolegę może. Kiedy zobaczył u mnie kolczyk w uchu z wielką literą „H”, powiedział: „Ty to masz pomysły!”. Różne duperele wskazywały na to, że on mną nie pomiata, nie pluje na mnie, tak jak się to w show-biznesie czasem dzieje. Nie zetknąłem się z niczym negatywnym z jego strony. Nigdy też nie zdarzyło się, żebym potraktował go z góry, zawsze czułem respekt i coś na kształt troski. Bo przecież bezustannie mieliśmy jakieś problemy życiowe, zawodowe. Mógł mieć do mnie zaufanie.
Zgrzyt był jeden. Kiedy byłem naczelnym pisma „Non Stop”, udzielił mi wywiadu. Spisałem całość i szukałem z nim kontaktu, ale przez miesiąc jakoś nie mogłem go złapać – to nie tak jak dzisiaj, że wszyscy mają telefony komórkowe. W związku z tym wywiad poszedł bez autoryzacji. Wściekł się. Rozmawialiśmy później na ten temat, prosiłem, żeby się nie gniewał. W wywiadzie tym powiedział kilka ostrzejszych słów o Republice, nic strasznego, ot coś, czego innym razem pewnie by nie powiedział. Mogło wyglądać, że stawia się wyżej od chłopaków. I chyba kiedy to przeczytał, dziabnęło go, że coś takiego wyszło na światło dzienne. Dla mnie nie było to nic strasznego, w przeciwnym razie pewnie bym się wstrzymał z publikacją. Ten jedyny raz miał do mnie pretensje.
Bardzo dużo mówił o swoim pisaniu – miałem wrażenie, że kładł ogromny nacisk na to, żeby odbierać go bardziej jako człowieka literatury niż muzyki. Pamiętam, że Grzesiek podkreślał swoje uwielbienie dla twórczości Kurta Vonneguta i Rainera Marii Rilkego.
DANIEL OLBRYCHSKI. O Grzegorzu i fascynacji nim dowiedziałem się podczas pobytu w Paryżu jeszcze w latach osiemdziesiątych. Mój syn Rafał, który intensywnie interesował się muzyką, a także sam ją tworzył i nagrywał, miał swoich idoli. I tym najważniejszym był wtedy dla niego Grzegorz Ciechowski. Rafał przywoził do Paryża jego nagrania. Od razu zorientowałem się, że mam do czynienia ze zjawiskiem wyjątkowym. Że wśród mężczyzn tworzących i wykonujących muzykę od czasów Czesława Niemena takiej osobowości po prostu nie było.
Kiedy mój pobyt we Francji dobiegał końca i zacząłem coraz częściej przyjeżdżać do Warszawy, tak się akurat złożyło, że Grzegorz razem z Małgosią Potocką zamieszkali w mieszkaniu państwa ambasadorostwa Fijałkowskich, przy ulicy Górnośląskiej. Byłem ich sąsiadem. Ja na poddaszu, oni na parterze. Małgosię znałem jeszcze z planu filmu Wszystko na sprzedaż w reżyserii Andrzeja Wajdy. Zobaczyłem, że tworzą ciepłą, fajną parę. Grzegorz zrobił na mnie niesłychanie głębokie wrażenie. Był kompletnym zaprzeczeniem utartych opinii o muzykach rockowych – że to luzactwo i dzicz. Wydawał się kimś zupełnie innym. Gdybym go spotkał bez świadomości, kim jest, i zamienił z nim kilka słów, powiedziałbym raczej, że jest poetą, pisarzem lub filozofem. A na estradzie raptem zamieniał się w niesłychany wulkan energii, we wspaniałego muzyka...
Nasz kontakt wyglądał tak, że wracając do domu, wpadałem do nich i wspólnie słuchaliśmy sobie muzyki, w tym jego nowych utworów. Małgosia, zakochana w nim i w jego twórczości, bardzo chciała, żebym poznawał te piosenki, ale Grzegorz specjalnie się z tym nie narzucał. Proponowałem im też coś od siebie, dzieląc się muzyką Włodzimierza Wysockiego, mojego przyjaciela. Oficjalnie nagrania Wysockiego były trudno dostępne, a ja miałem w swoich zbiorach te bardziej prywatne, które często nagrywano w moim lub w jego domu. Grzegorza to bardzo zainteresowało i widać było, że „kupuje” tę twórczość. A Małgosia, jak to Małgosia – trochę roztrzepana, zapodziała gdzieś szalenie ważne dla mnie prywatne nagranie, dając je komuś do przegrania, bo tak Wysocki funkcjonował. Ktoś go nagrał, a potem się to kopiowało. I w ten sposób poznawały go miliony osób.
Grzegorz „złapał” mnie niemal natychmiast swoim intelektem, charyzmą i osobowością. Był bardzo skupiony. Powiedziałbym nawet, że był introwertykiem. Sprawiał wrażenie myśliciela, niesłychanie wrażliwego na świat. Kogoś, z kim można było rozmawiać na każdy temat. Interesował się literaturą i wszystkim, co dotyczy człowieka. Obejmował to swoją wrażliwością. Niesłychana osobowość...
Grzegorz był przede wszystkim literatem, dopiero później muzykiem. To wrażenie w obcowaniu z nim bardzo wyraźnie się narzucało. Wszystko i każdy, ale nie rockman. Zobaczyłem, że to jest ktoś podobnego wymiaru, co Czesław Niemen, którego muzykę bardzo kochałem. Utwór Dziwny jest ten świat był małą rewolucją mentalną dla odbiorców. Czesław nie tylko był wyjątkowej klasy wokalistą, który mógł śmiało stawać w jednym szeregu z największymi czarnoskórymi pieśniarzami amerykańskimi. Wtedy w Europie chyba nie było drugiego zjawiska aż tak wyrazistego i oryginalnego. Połączył rzeczy bardzo trudne – z jednej strony stał się idolem milionów, a z drugiej proponował niesamowicie wyrafinowaną muzykę, a później także poezję – czy to własną, czy na przykład Norwida. A potem był Grzegorz. Mieliśmy dwóch zdecydowanych liderów, choć jeden od drugiego starszy o całe pokolenie.
Myślę, że mój syn ma świetny gust, bo upatrzył sobie kogoś takiego na swojego idola.
Grzegorz nie był malowniczym buntownikiem, który ubierze się komuś na złość czy rzuci dla rozróby kilka haseł. To był introwertyk nastawiony do życia poetycko i filozoficznie. Do tego dochodził jego ogromny talent muzyczny. I to wystarczyło. Nie trzeba było żadnych dodatkowych manifestacji. A to, że tak jak z Cześkiem utożsamiało się jego pokolenie, oznacza, że na kogoś takiego czekali. To tak jak z hitem filmowym – trudno takie rzeczy zaprogramować.
Grzegorz nie miał natury ekspansywnej, nie był człowiekiem blichtru. Nie był też, w dobrym tego słowa znaczeniu, przedstawicielem bohemy. On był taki bardzo do środka. Oczywiście, na estradzie zamieniał się w wulkan. Aż mi się to w głowie nie mieściło, że ktoś tak ułożony może na scenie objawiać tak wielką energię. To był ogromny temperament, którym Grzegorz na co dzień kompletnie nie emanował.
Dla artysty nie ma złych czasów. Jeśli ma się coś do powiedzenia, ta twórczość potrafi wyrazić się w każdych warunkach – socjalnych, politycznych, trudnych, złych, ba, wręcz skandalicznych. Cała twórczość Wysockiego polegała przecież na buncie. I tacy artyści jak Czesław czy Grzegorz umieli znaleźć w każdym czasie miejsce dla swojej wrażliwości i kreatywności. Przecież na trudnej glebie wspaniale rozkwitało polskie kino i teatr. I tak samo było z muzyką Czesława i Grzegorza.
JERZY TOLAK. W roku 1984 zostałem zatrudniony przez Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. Trzeba pamiętać, że wtedy działalnością artystyczną mogły zajmować się oficjalnie tylko firmy państwowe. Do ZPR-ów ściągnął mnie Krzysztof Materna. Precyzując, była to część ZPR-ów pod nazwą Zakład Widowisk Estradowych. Mieściła się w Warszawie przy ulicy Brzeskiej, a więc w miejscu raczej nieznanym z klimatów artystycznych – meliny, speluny, bazar Różyckiego, takie otoczenie. Materna był tam dyrektorem artystycznym. A ponieważ mniej więcej od 1980 roku współpracowałem z Wojtkiem Mannem przy różnych programach telewizyjnych, między innymi Non Stop Kolor, poznałem też Krzyśka. Propozycję pracy przyjąłem chętnie, mimo niewielkiego doświadczenia. W polskim show-biznesie słowo „manager” wciąż było trochę ciałem obcym. Wszystko określały przepisy i rozporządzenia resortowe. Według nomenklatury miałem przypisaną funkcję „kierownika zespołu”.
Niemal natychmiast rzucono mnie na głęboką wodę. Zostałem skierowany do współpracy z Edytą Geppert. Współpraca z nią była dla mnie czasem wielkiego strachu i wielkiej nauki. Na początku musiałem poznać sprawy czysto formalne, biurowe. Sposób rozliczania, transport, wynajem nagłośnienia, oświetlenia – wszystkie formalności musiałem mieć ogarnięte. Organizowałem koncerty, sesje nagraniowe i występy w telewizji. Ze względów rodzinnych – dość nagle – Edyta musiała zawiesić działalność artystyczną. Pamiętam, że bardzo boleśnie to odebrałem, bo udało mi się przygotować cykl koncertów w Starym Teatrze w Krakowie. Piękne miejsce. Długo nad tym pracowałem i wszystko było zapięte na ostatni guzik, aż tu nagle jak grom z jasnego nieba – kończymy!
Z dnia na dzień zostałem bez roboty. Nie trwało to jednak długo, bo natychmiast pojawił się... Michał Bajor. Materna stwierdził, że powinienem się nim zająć. Michał podpisał kontrakt z ZPR-ami i potrzebował kogoś, kto by organizował mu życie artystyczne. Po kilkunastu miesiącach Michał dostał kontrakt filmowy i powiedział, że od tego momentu jest aktorem. A ja znowu zostałem bez artysty.
Pamiętam dwa pierwsze spotkania z Grzegorzem – jedno nieoficjalne, drugie oficjalne. Najpierw o tym nieoficjalnym. Pomagałem Wojtkowi Mannowi przy pracy nad programem Non Stop Kolor, kiedy trzeba było wyszukiwać teledyski, różne materiały i tak dalej. Wtedy był to czas promocji płyty Obywatel G.C. i singla Paryż–Moskwa 17:15. Do programu kręcono takie niby-teledyski i właśnie przygotowywano jeden z myślą o tej piosence. Musiałem coś zawieźć do Grzegorza, już nie pamiętam co. Pojechałem, przywitaliśmy się, dałem mu przesyłkę i wyszedłem. I tyle. Oczywiście, wiedziałem, do kogo jadę, kim jest Grzegorz, a czym Republika. Ale nie byłem ich fanem. Muzyka Republiki nawet trochę mnie drażniła. Nie podobał mi się zwłaszcza sposób, w jaki Grzegorz śpiewał.
To drugie, oficjalne i ważniejsze spotkanie odbyło się latem 1987 roku. Po zakończeniu mojej współpracy z Michałem Bajorem Materna wezwał mnie na dywanik. Wchodzę, a on mówi: „Jurek, to jest Grzegorz Ciechowski, twój artysta. Grzegorz, a to jest Jurek Tolak, twój manager”. Dosłownie. Nie sądzę, żeby Grzegorz rozpoznał mnie z tej pierwszej, nieoficjalnej wizyty w jego domu. Przedstawił mi też Małgosię Potocką, bo na to spotkanie przyszli razem. Gosia była już w widocznej ciąży z Weroniką.
Rozpoczęcie naszej współpracy było efektem świeżo podpisanego kontraktu Grzegorza jako Obywatela G.C. z ZPR-ami. Spotkanie trwało może z dziesięć minut, ale umówiliśmy się od razu na kolejny dzień, tylko we dwóch. Zaproponował, żebyśmy zobaczyli się w Hotelu Europejskim. Chciał się czegoś o mnie dowiedzieć, bo widział swojego managera, ale nic o nim nie wiedział. Powiedziałem mu, czym się zajmowałem, a on przedstawił mi swoje plany. Wspominał o kolejnej solowej płycie.
To był dziwaczny czas. Wiosną u „Niedźwiedzia” na Liście Przebojów triumfy święcił utwór Paryż–Moskwa 17:15. Solowy debiut Grzegorza wciąż cieszył się dużym powodzeniem, a koncertów żadnych. Nie miał jeszcze własnego zespołu. Nie był w stanie sam zorganizować występów i nie mógł opłacać muzyków. Dlatego pojawił się kontrakt z firmą ZPR, która finansowo i organizacyjnie mogła sprostać oczekiwaniom Grzegorza.
KRZYSZTOF MATERNA. Zasady funkcjonowania w tak zwanej branży, honoraria dla artystów określane sztywno według różnych kategorii, komisje weryfikujące przynależność artystów do tych kategorii i uwarunkowania organizacyjne – to był straszny gąszcz systemu. I chcąc nie chcąc wszyscy byli nim spętani. Gwoździem do trumny, który spowodował, że pomyślałem sobie: „Tak dalej być nie może”, była z jednej strony sprawa odwilży ustrojowej, a z drugiej mój wyjazd służbowy w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych na targi muzyczne MIDEM do Cannes. Pojechałem tam i zobaczyłem, ile lat świetlnych dzieli nas od prawdziwego przemysłu rozrywkowego.
Po tej wycieczce skumulowała się we mnie cała świadomość o faktycznym stanie polskiego show-biznesu – chałturach, wyzysku artystów i polskim socjalistycznym piekiełku. Poszedłem do tych ZPR-ów, ale bardzo jasno określiłem, po co tam idę – żeby zmienić, a przynajmniej próbować zmienić obraz rodzimej branży. Oczywiście, nie całej, ale artystów wybranych, których namówimy do innego niż dotychczas rodzaju współpracy. I takimi artystami, których do tego namówiłem, byli Edyta Geppert, Michał Bajor, a wreszcie Grzegorz Ciechowski i Małgorzata Potocka. Zwrócili się do mnie z pytaniem, czy mam pomysł, jak to ugryźć. Znałem Grzegorza i byłem wielkim orędownikiem jego talentu. Republika w tamtych czasach szczególnie mnie intrygowała. Co więcej, interesowała mnie jako całokształt – muzyka, ale również warstwa literacka. Uważałem Grzegorza za autora, którego teksty dużo znaczą, są inspiracją.
Pierwszy mój kontakt z Grzegorzem nastąpił parę lat wcześniej, za czasów pierwszych sukcesów Republiki, kiedy rozmawialiśmy w Opolu na temat napisania libretta do musicalu, który mógłby być zalążkiem scenariusza teatralnego albo filmowego. Było to dla niego dużym zaskoczeniem. Powiedział, że nie myślał nigdy o takiej dużej formie, ale że to intrygujące i że może kiedyś do tego wrócimy. Po latach nastąpił kolejny kontakt. Powiedział mi, że ma materiał na nową płytę, że ten materiał wymaga inwestycji i profesjonalnego przygotowania. I ja wtedy zadecydowałem – biorę całość, czyli nagrania, wydanie płyty, promocję i trasę koncertową. Wszystko razem. Szczątkowe działania mnie nie interesowały.
Nie miałem żadnych wątpliwości co do osoby Jurka Tolaka i jego roli w tym projekcie. Kilka lat wcześniej polecił mi go Wojtek Mann. Na tle wszechobecnego cwaniactwa estradowego Jurek był postacią wyjątkową. Cechowały go dwie rzeczy, będące dla mnie podstawą do zetknięcia go z Grzegorzem. Po pierwsze: nieprawdopodobna uczciwość, a po drugie: nieprawdopodobna lojalność. To było duże wyzwanie, by przedstawić Tolaka Małgosi i Grzegorzowi tak, żeby go zaakceptowali. Grzegorz był już po sukcesach z Republiką i współpracy z Andrzejem Ludewem, czyli działał z ludźmi doświadczonymi. A jedyną rzeczą, której Tolakowi brakowało, było właśnie doświadczenie. Przeszedł rok swego rodzaju stażu, pracując z Edytą Geppert. Udawało mu się z pewnymi kłopotami, bo za brak doświadczenia musiał zapłacić frycowe. Gosia i Grzesiek nie od razu powiedzieli: „Tak! Ale fajnie!”. Musiałem długo z nimi rozmawiać o tym, jakie wartości decydują o takiej, a nie innej propozycji.