46,00 zł
Trzecia część imponującej serii poświęconej drodze i wyborom Benita Mussoliniego. Opowieść o narodzinach wyniszczającej i krwawej wojny w samym sercu Europy. 3 maja 1938 roku Mussolini wraz z królem Wiktorem Emanuelem III i ministrem spraw zagranicznych Galeazzem Ciano oczekuje na przyjazd pociągu z Hitlerem i jego świtą. Kilka tygodni wcześniej Hitler proklamuje aneksję Austrii, a Mussolini decyduje się opuścić Ligę Narodów i przygotowuje ustawy rasowe o bezprecedensowej surowości. Pełen ślepej wiary w to, że może wpłynąć na Führera, podejmuje fatalne w skutkach decyzje o sojuszu faszystowskich Włoszech z nazistowskimi Niemcami. Wśród tych, którzy mają nadzieję, że szaleństwo dwóch przywódców można powstrzymać, jest Galeazzo Ciano. Jego wątpliwości co do wyborów Mussoliniego nasilają się zwłaszcza po podpisaniu z Ribbentropem paktu stalowego. Antonio Scurati rekonstruuje z nadzwyczajną precyzją opętanie Mussoliniego żądzą władzy, dobitnie ukazując reakcje Włochów na decyzję o dołączeniu do wojny – bez wiwatów, okrzyków i owacji, za to z jedną, lecz wielką namiętnością: strachem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 443
M. Gli ultimi giorni dell’Europa
© 2022 by Antonio Scurati
Published by arrangement with The Italian Literary Agency
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Alina Pawłowska-Zampino
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński/ monikaimarcin.com
Zdjęcie na okładce: domena publiczna/ Wikimedia Commons
Zdjęcie autora: © Erika Bastogi
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Justyna Techmańska, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
Info o dofinansowaniu jak w Skazanych za życia
Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu
Centrum Książki i Czytelnictwa włoskiego Ministerstwa Kultury.
ISBN: 978-83-8230-710-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2024
Ta książka opowiada o tym, jak rodzi się wojna. Wyniszczająca, krwawa wojna w samym sercu Europy, rozpętana celowo, z żądzy podboju sąsiednich oraz dalszych krajów, prowadzona z bezgraniczną brutalnością. Wielu czytelnikom wyda się może trudne do uwierzenia, że przywódcy reżimu faszystowskiego z Mussolinim na czele, po długich wahaniach i po odrzuceniu wszelkich propozycji pokojowych ze strony liberalnych państw, zdecydowali się skazać naród włoski na kataklizm nowego konfliktu światowego, choć dobrze wiedzieli o kompletnym nieprzygotowaniu Włoch do wojny pod względem militarnym, o chronicznym braku surowców w kraju, o niechęci większości obywateli do walki u boku Niemców, a nawet o zwyrodniałej, obłąkańczej i krwiożerczej żądzy potęgi Adolfa Hitlera. Niniejsza powieść zachowuje w każdym swoim szczególe wierność udokumentowanym faktom historycznym (poza nielicznymi i nieznacznymi świadomymi anachronizmami oraz nieuchronnymi błędami). Nie ma w niej fikcji, nie jest zapisem sfabularyzowanym, właściwie gdyby nie sposób prowadzenia narracji, można by powiedzieć, że jest w niej niewiele z powieści. Literatura nie stara się w niej odzwierciedlić historycznych faktów, ale fakty przybrały formę literacką. Życzyłbym sobie, aby w pełni zrozumiałe kłopoty czytelników z przyjęciem do świadomości opowiedzianej historii nie pochodziły stąd, że występującymi w niej okrutnymi, oszalałymi z żądzy potęgi psami wojny byliśmy my.
Ranuccio Bianchi Bandinelli
Rzym, 3 maja 1938 r.
Stacja kolejowa Ostiense
Czy powinienem ich uśmiercić i tym samym ocalić przed śmiercią miliony ludzi, czy lepiej, żebym ich nie zabijał i ocalił siebie?
Oto menu tego stulecia. Stracić życie, dać się zarżnąć, odrzeć ze skóry, wypatroszyć i wypełnić farszem, zostać podanym na uczcie panów śmierci, by nasycić ich apetyty – to zwykła rzecz. Ale rozmyślnie odebrać komuś życie – to coś innego. Zabić czy nie zabijać – oto prawdziwy dylemat.
Oczekiwanie było wyczerpujące i zdawało się nie mieć końca, długie tygodnie wypełniało fantazjowanie, jak mogłoby to wyglądać, ale wygrywało zawsze uczucie niemocy. On jest naukowcem: archeologiem, historykiem sztuki starożytnej, specjalistą od rzymskich płaskorzeźb i etruskich sarkofagów, który za sprawą głupiego widzimisię ministerialnych urzędników został katapultowany z katedry uniwersyteckiej w Pizie prosto na scenę historii. Ma na niej wystąpić w roli przewodnika turystycznego morderców przybywających do Włoch z wizytą państwową.
Długo bił się z myślami. Czy powinien obwiązać się środkami wybuchowymi (tylko skąd miałby je wziąć)? Uwierzyć w niezawodność ostrych narzędzi (czy jednak ma dość zimnej krwi, by podciąć komuś gardło)? Wskazać wspólnikowi miejsce, gdzie limuzyna z oficjalnymi gośćmi zwolni i gdzie na jego polecenie zostaną w niej opuszczone szyby, by pasażerowie mogli podziwiać jakiś pałac lub szczególnie piękny widok? Ale nie miał wspólników.
Profesor przeprowadził nawet kilka prób. Wychodził z domu o różnych godzinach, żeby sprawdzić, czy ktoś go śledzi. Niczego nie zauważył. Pokazywał się publicznie z osobami znanymi z antyfaszystowskich poglądów, spacerował z nimi po piazza Venezia i jadał w okolicznych lokalach, by sprowokować policję do kontroli, ale i to bez skutku. Mógł więc pozwolić sobie na wszystko. Wszystko było możliwe i równie nierealne.
Teraz czas oczekiwania się skończył. Trzy specjalne pociągi z Niemiec wjechały punktualnie na rzymską stację Ostiense wybudowaną przy Porta San Paolo specjalnie po to, by jak najuroczyściej powitać barbarzyńców z północy. Stacja Ostiense jest konstrukcją imponującą, wręcz monumentalną, tyle że z dykty. Miną lata, zanim zostanie otwarta dla zwykłego ruchu pasażerskiego, ale to nie ma znaczenia. Ważne, że może teraz służyć za oprawę tego wydarzenia, że słupy, latarnie oraz okoliczne drzewa mogą zostać obwieszone flagami, proporcami, rózgami liktorskimi i swastykami.
A oto i on – kondotier i przewodnik (na pewno nie turystyczny). Pierwszy stawia nogę na stopniu pociągu. Oczekują go król i dworscy dygnitarze, dyktator i hierarchowie z jego partii, książęta i ministrowie, generałowie piechoty, marynarki wojennej i sił powietrznych, ich żony i kochanki, orszak żywych i martwych. Machają do niego z okien pociągu radosne reichsfrauen, żony najważniejszych osobistości Trzeciej Rzeszy, eskortuje go rój esesmanów uzbrojonych w sztylety. Kanclerz kroczy po peronie ku Wiecznemu Miastu.
Na pierwszy rzut oka, choćby bardzo się starał, nie potrafiłby o nim powiedzieć, że jest odpychający. Wygląda na osobę opanowaną i schludną. A nawet subordynowaną i skromną. Osobowość konduktora tramwajowego. Dłonie obleczone w szare rękawiczki trzyma skrzyżowane na brzuchu z kciukiem na wysokości pasa, idzie lekko pochylony, plecy ma zaokrąglone, oczy wodniste, wzrok nieco nieobecny, jakby skierowany w próżnię. Krótko mówiąc, Adolf Hitler nie wygląda na tyrana, którego należy zgładzić.
Natomiast jeśli chodzi o tego drugiego, profesor nie miałby żadnych wątpliwości. Benito Mussolini w oczach Ranuccia Bianchi Bandinellego jest osobnikiem odrażającym, groteskowym i szpetnym. Jego chód przywodzi mu na myśl ruchy marionetki, odchylona do tyłu głowa i uniesiona broda, które pewnie mają złagodzić wrażenie masywności sylwetki, podkreślają jeszcze jej karykaturalność. Nalana twarz, błyszczące oczy, tłusta cera i wymuszony uśmiech są zdaniem profesora jak najbardziej na miejscu u tego człowieka – aktora nieustającej tandetnej komedii. Historyk sztuki o arystokratycznym pochodzeniu, przedstawiciel burżuazyjnej elity, wytworny esteta gotowy do ofiar dla dobra ludzkości nie czuje awersji do Führera nazistów, ale nie zawahałby się przed zadaniem śmierci Duce faszyzmu, bo ten przypomina mu pyszałkowatych wiejskich prostaków, których arogancja bierze się ze świadomości, że lepiej niż inni radzą sobie na targach bydła.
Nie zawahałby się przed tym krokiem, gdyby przypominał bohatera swoich fantazji, ale profesor Bianchi Bandinelli jest tym, kim jest, więc się waha. Waha się, ponieważ jego antyfaszyzm jest następstwem pewnych wątpliwości natury moralnej, konsekwencją arystokratycznego pochodzenia, symptomem szlachectwa, pochodną jego stylu oraz smaku estetycznego. Ale niczym więcej. Profesor się waha, ponieważ jest – jak sam się określa – antyfaszystą ogólnikowym. Bez dyrektywy politycznej, bez programu, bez jasnego celu. Dotychczas manifestował swą dezaprobatę wobec reżimu nieobecnością na uroczystych inauguracjach roku akademickiego i drwinami z kolegów, którzy wygłaszali na nich pochwalne mowy na cześć faszystowskich rządów, ograniczał się do sarkazmu i pogardy. Ale kto posługuje się takimi środkami, nie tworzy Historii. Historię tworzą inni – tandetni infantylni komedianci, marionetki o groteskowych ruchach, właściciele urękawicznionych dłoni z kciukami skrzyżowanymi na wysokości pasa.
A zresztą czym jest Historia? Czy rzeczywiście pozwala się prowadzić za rękę jak dziecko? Czy to możliwe, że wystarczy huk eksplozji lub zgrzytnięcie metalu przy wbijaniu noża w ludzkie ciało, żeby zmienić jej kurs? Profesor nie wątpi, że Adolf Hitler i Benito Mussolini, jego dwaj okazyjni słuchacze, wkrótce wepchną świat w przepaść kolejnej wojny światowej, ale zastanawia się, czy ich nagła i gwałtowna śmierć pozwoliłaby tego uniknąć. A jeżeli wojna jest nieunikniona, to czy warto poświęcić siebie tylko po to, żeby opóźnić ją o kilka miesięcy? A nawet gdyby ofiarował swoje życie, by ochronić całe nacje przed masakrą, czy byłyby mu za to wdzięczne, czy też skupiłyby się jedynie na opłakiwaniu swoich ofiar?
Za dużo pytań. Hitler i Mussolini oraz postępująca za nimi świta ruszyli już w kierunku wyjścia ze stacji. Profesor, wciągnięty w pole ich oddziaływania grawitacyjnego jakąś magnetyczną siłą, w jednej chwili zapomina o ponurych knowaniach. Zawsze miał charakter raczej widza niż aktora, teraz więc pozostała w nim tylko ciekawość, chęć poznania wszystkiego z bliska. Ciekawość i przerażenie na myśl o własnym unicestwieniu.
Widziałem mieszkanie Führera w pałacu królewskim. Wykorzystano jego wizytę, żeby wyremontować pałac za nasze pieniądze. Łazienki w apartamentach księcia i księżnej Piemontu były obskurne. Teraz będą mieli łazienki iście książęce.
Galeazzo Ciano,
Dziennik, 2 maja 1938 r.
Poznałem Maria i Sillę. Pierwsze wrażenie zaskakuje: Mario jest groteskowy i szpetny. Porusza się jak marionetka, głowę trzyma odchyloną do tyłu, brodę uniesioną, co ma pewnie złagodzić wrażenie masywności całej sylwetki, ale podkreśla tylko jej komizm i karykaturalność. Często przymyka oczy, uśmiecha się, nieprzerwanie odgrywa komedię, której można by się raczej spodziewać po niedorostku. W pewnym momencie zatrzymał się przed powiększoną reprodukcją monety upamiętniającej idy marcowe i stał tak długo, żeby wszyscy zdążyli to zauważyć. Następnie z litościwym uśmieszkiem wypowiedział imię Brutusa, na co inni zareagowali wybuchem śmiechu. Zbyt mocno ściska się w pasie, przez co wygląda jeszcze bardziej karykaturalnie. Ma odpychającą aparycję pyszałkowatych wiejskich prostaków, których arogancja bierze się ze świadomości, że lepiej niż inni radzą sobie na targach bydła i mają wypchane portfele.
Silla natomiast na pierwszy rzut oka robi znacznie mniej odpychające wrażenie. Opanowany i schludny, można by rzec: skromny. A także uprzejmy. Wygląda na osobę subordynowaną, przypomina konduktora tramwajowego. Twarz ma przywiędłą, podczas gdy twarz Maria jest nalana i ma tłustą cerę.
Z notatnika Ranuccia Bianchi Bandinellego,
6 maja 1938 r.
(Mario to Mussolini, Silla to Hitler)
Benito Mussolini
Rzym, noc z 3 na 4 maja 1938 r.
Tłum jest monoteistyczny. Nikt nie wie o tym lepiej niż on.
Kto zdoła przeobrazić ludzkie zbiorowisko w podporządkowany sobie jednolity tłum, będzie przez ten tłum wielbiony, on i tylko on. Wielbiony lub unicestwiony.
Przekonał się o tym osobiście kilka miesięcy wcześniej, 28 września 1937 roku, kiedy to jego wizyta państwowa w nazistowskich Niemczech zakończyła się na berlińskim stadionie olimpijskim prawdziwym aktem apoteozy. Dzień wolny od pracy w środku tygodnia, tysiące chorągiewek włoskich i niemieckich, faszystowskich i nazistowskich, sześćdziesiąt tysięcy współczesnych krzyżowców w mundurach SS ustawionych w trzech rzędach, setki psów wytresowanych do ataku, uzbrojone patrole na Sprewie i przede wszystkim ponad pół miliona wyznawców zalewających pierścienie trybun Olympiastadion jak krew krwotoczna brzegi krateru rany.
Ponad pół miliona ust skandujących unisono ten sam slogan przy przejeździe kabrioletu z podniesionym dachem, w którym stoją jeden przy drugim dwaj dyktatorzy, razem na czele orszaku, niewzruszeni pomimo deszczu – drobnego, acz nieustającego – który zaczął padać już wczesnym popołudniem.
Zorganizowano wszystko tak, żeby z odpowiednią pompą uczcić włoskiego gościa, „pierwszego faszystę”, „dziekana dyktatorów”. Postarano się nawet o to, żeby dwa pociągi, z których każdy wiózł jednego dyktatora, wjechały równocześnie na stację kolejową w Berlinie. Miało to podkreślić równą rangę włoskiego Duce i niemieckiego Führera. Hitler zapewnił włoskiemu przyjacielowi owację tłumów na Maifeldzie, owację o mocy porównywalnej z rykiem wydobywającym się z wnętrzności ziemi przez krater wulkanu podczas erupcji. Nastąpiła po tym, jak powiedział, że z radością przedstawia im Mussoliniego jako „jednego z tych ludzi, którzy są nie tylko protagonistami Historii, ale którzy sami Historię tworzą”.
Nie ulega jednak wątpliwości, że podczas gdy włoski przyjaciel wygłaszał po niemiecku w coraz gęstszym deszczu swoje wyuczone na pamięć przemówienie zagłuszane grzmotami zbliżającej się burzy, podczas gdy sprzeciwiał się rozłożeniu nad nim osłony, choć ostatnie kartki z tekstem przemówienia zmoczone deszczem stawały się nieczytelne, a znój tych trudnych chwil wyrzynał w jego twarzy rysy jakiegoś tajemniczego przerażającego bóstwa totemicznego, tłum kierował wyrazy uwielbienia wyłącznie do Adolfa Hitlera, Führera Niemców. Duce zaś mógł ich doświadczyć tylko dlatego, że docierały do niego odbite rykoszetem od otoczonej kultem figury kanclerza.
To samo dzieje się także teraz, rok później przy via dei Trionfi, gdzie w galowym powozie ciągniętym przez zaprzęg wspaniałych koni jedzie ten, którego reżimowa propaganda od tygodni przedstawia jako przyjaciela Duce. Tłoczący się wzdłuż ulicy rzymianie spodziewają się zobaczyć ich obu, tymczasem – jakże gorzki zawód! – gościowi z Niemiec zgodnie z protokołem państwowym towarzyszy mały król. Ale chociaż Benita Mussoliniego przy tym nie ma, bo musiał ustąpić miejsca w powozie monarsze równemu wzrostem dzieciakowi z gimnazjum, temu żałosnemu ostatniemu przedstawicielowi starego świata, to podczas gdy orszak mija ruiny Palatynu i termy Karakalli i przejeżdża obok rozświetlonego fajerwerkami Koloseum, zostawiwszy za sobą pięć cyklopowych części obelisku z Aksum, symbolu wskrzeszonego imperium, łupu wojennego sprowadzonego niedawno z Etiopii, tłum stojący wśród reliktów Rzymu triumfalnego wiwatuje na cześć wielkiego nieobecnego, Benita Mussoliniego, syna kowala. Na cześć Duce.
W widzach Historii Hitler budzi ciekawość, ale i nieufność. Na pewno nie sympatię. Włosi z północy kraju nienawidzą Niemców, to ich tradycyjni wrogowie pokonani kosztem sześciuset tysięcy poległych w Wielkiej Wojnie. Rzymianie zaś, wrażliwi na wszelkie przejawy komizmu, chcąc rozszyfrować zimnokrwistego gościa z północy, koncentrują się na jego wyglądzie i podczas gdy nad Wiecznym Miastem zapada zmierzch i tylko dzięki zapalonym pochodniom widać kontury starożytnych pozostałości, podkpiwają sobie z niego: „A cóż to za dziwaczne czarne wąsiki?”. Wystarczy im ten jeden fizyczny szczegół, by wyrobić sobie polityczną ocenę, wystarczy jeden element rysopisu, by we włoskiej nacji rozpaliła się awersja do wszystkiego co germańskie.
On, Benito Mussolini, Włoch par excellence, zdaje sobie z tego doskonale sprawę. Siedzi na łóżku z bladą twarzą i dyszy po kopulacji z Clarą, który to akt bardziej niż zaspokojeniu pożądania miał posłużyć rozładowaniu złości (dowodem jest ślad ugryzienia na ramieniu kochanki) po upokorzeniu doznanym za sprawą małego króla. Ale nawet teraz nie przestaje myśleć o tym, że to jego obwini się o wszystko. Mussolini wie, że Wiktor Emanuel III mówi o Hitlerze: „przypadek psychiatryczny”, „zboczeniec seksualny i kokainista”; wie, że Italo Balbo, jedyny, który ma odwagę krytykować go jawnie, a nawet publicznie, rozgłasza wszem wobec opinie tych – a jest ich wielu – którzy sprzeciwiają się „płaszczeniu przed opętanymi nazistami”; wie, że Narodowy Wieszcz Gabriele D’Annunzio, zmarły w marcu we własnym łóżku z powodu wylewu krwi do mózgu jak pierwszy lepszy emeryt, choć większość życia spędził w pogoni za „piękną śmiercią”, w ostatnim okresie życia nawoływał rodaków, żeby nie ufali Niemcom, a zwłaszcza temu „okrutnemu pajacowi”, „Attyli pacykarzowi”. Te słowa usłyszane od D’Annunzia podczas ich ostatniego spotkania na stacji kolejowej w Weronie, gdzie zatrzymał się w drodze powrotnej z Niemiec, wciąż jeszcze brzmią mu w uszach. Mussolini wie także, że w Rzymie rozświetlonym dziś na powitanie Hitlera jeden plac jest pogrążony w ciemnościach – to plac Świętego Piotra, bo papież polecił zgasić lampy i zamknąć okiennice Pałacu Apostolskiego w proteście przeciw wizycie pogańskiego bałwochwalcy, za sprawą którego w Świętym Mieście zawisła swastyka zamiast krzyża Chrystusowego. Przede wszystkim jednak wódz faszystów nie potrafi zapomnieć, że między jego podróżą do Niemiec a wizytą Hitlera we Włoszech wydarzył się 11 marca 1938 roku, kiedy to podający się za jego przyjaciela Führer, nie powiadomiwszy go o swoim zamiarze, połknął Austrię, przesuwając tym samym granicę Trzeciej Rzeszy aż do przełęczy Brenner.
To poważny afront, pierwsza prawdziwa porażka faszystowskiej polityki zagranicznej po serii triumfów w Etiopii i zwycięstw w Hiszpanii. Tamtego dnia jemu, włoskiemu przywódcy, który ogłosił się w przeszłości protektorem Austrii, przyszło przełknąć prawdziwie gorzką pigułkę, gdy naziści zmusili kanclerza von Schuschnigga do ustąpienia ze stanowiska, po czym pobili go i uwięzili w pałacu Belweder, a w tym samym czasie nowa władza zmuszała wiedeńskich Żydów, by gołymi rękami czyścili na kolanach ulice i skwery miasta mydłem i żrącym ługiem.
Na tę wiadomość on, Benito Mussolini z Predappio, wybuchnął złością przeciwko „narodowi morderców i pederastów, który przyczyni się do zniszczenia cywilizacji”, jeżeli postąpi z całą Europą tak, jak postąpił z Austrią, Führera zaś w ataku złości nazwał obrzydliwym degeneratem seksualnym i niebezpiecznym szaleńcem. Groził, że jeżeli Niemcy odważą się przestawić choćby o metr słupy graniczne na linii oddzielającej ich od Włochów, „zjednoczy przeciwko nim cały świat i usadzi ich na następne dwa stulecia”. Później jednak, kiedy już prywatnie potupał i ponadymał się, publicznie położył uszy po sobie – tchórzliwy, wyrachowany i przegrany.
Teraz dzięki swemu wyjątkowemu talentowi do wyczuwania nastrojów społecznych łowi uchem myśli mieszkańców Wiecznego Miasta: przecież to on w 1934 roku, po zgładzeniu kanclerza Dollfussa przez filonazistowskich puczystów, wysłał na granicę cztery dywizje wojskowe, żeby wesprzeć Austrię! A czy nie on nazywał siebie „strażnikiem przełęczy Brenner”? Czy nie obiecał, że będzie bronić suwerenności Austrii? I co teraz robi? Udaje, że nic się nie stało? Wymięka?
Wydaje mu się, że wyraźnie słyszy dowcipy rzymian o wąsach Führera, urągliwe historyjki małego króla, szemranie dyplomatów, bredzenie Joachima von Ribbentropa, szalonego ministra spraw zagranicznych w rządzie Hitlera, o nieuchronności nowej wojny. Wyłapuje uchem pogardliwe ziewnięcia dworaków, szczękanie zębami faszystowskich dygnitarzy obrośniętych sadłem, złowieszcze milczenie Namiestnika Chrystusa na ziemi.
Słyszy to wszystko, ale postanawia nie dawać temu posłuchu. Cóż oni wszyscy mogą wiedzieć o taktyce politycznej, o jego niemoralnych i jednocześnie chlubnych fortelach, o sztukach scenicznych, o świętym dreszczu Historii? Niech sobie mówią, że spektakularne parady wojskowe na via dell’Impero były zainspirowane imponującymi manewrami wojskowymi zorganizowanymi przez Hitlera w Meklemburgii, niech szemrzą, że nazistowskie szaleństwo pociągnie Italię w przepaść, niech mówią – i jeśli chcą, niech w to wierzą – że wobec tego, co ich może czekać, pożar Koloseum to nic więcej jak ognie bengalskie.
On wie lepiej, lepiej niż wszyscy. Nadal będzie jak zawsze grał przy dwóch stołach naraz, lawirował między Hitlerem a Anglikami, wykorzystywał sojusz z jednymi, by otrzymać koncesje od innych, nadal będzie dawał Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, i z satysfakcją udowodni, że wilk może być syty i owca cała. Oni może i są bankierami, kondotierami, żołnierzami, ale on jest geniuszem polityki. Czyż przy nim wszyscy ci fanatycy wojny nie wydają się po prostu nieodpowiedzialnymi dzieciakami?
Bo tak naprawdę – tłumaczy Claretcie podniesiony już nieco na duchu Benito, tuląc ją w ramionach po miłosnych uniesieniach, po których pozostało ugryzienie na ramieniu – ten groźny Hitler, którego wszyscy tak bardzo się lękają, w jego towarzystwie zachowuje się jak niedorostek. Okazuje mu respekt i poważanie, ale kiedy okoliczności stają się mniej oficjalne, potrafi być bardzo sympatyczny. A on wie, jak go rozśmieszyć. Zawsze mu się to udaje.
To wariat! Maniak seksualny!
Benito Mussolini do podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Fulvia Suvicha po pierwszym spotkaniu z Adolfem Hitlerem w Wenecji, 15 czerwca 1934 r.
Znam Hitlera. To idiota i szarlatan, fanatyczny szarlatan […]. Kiedy po Hitlerze nie pozostanie już żaden ślad, Żydzi nadal będą wielkim narodem […]. Wy i my jesteśmy historyczną potęgą. Hitler zaś to nic więcej niż farsa, która nie potrwa dłużej niż parę lat. Nie obawiajcie się go i powiedzcie Żydom, że nie trzeba się bać […]. My przeżyjemy ich wszystkich.
Benito Mussolini do Nachuma Goldmanna, członka zarządu Światowej Organizacji Syjonistycznej podczas jego wizyty w Palazzo Venezia, listopad 1934 r.
Dziś rano Duce przez chwilę okazał cierpiącą, bardzo ludzką twarz. Powiedział mi, że odczuwa ogromny brak D’Annunzia. Był stary, nie odgrywał już większej roli, ale jednak był i od czasu do czasu dawał o sobie znać. Duce przyznał, że był ważny w jego życiu. Bez wątpienia przyczynił się do nadania faszyzmowi wielu jego cech.
Galeazzo Ciano,
Dziennik, 6 marca 1938 r.
„Wiesz, ci Niemcy są bardzo sympatyczni, a Hitler, kiedy jest ze mną, zachowuje się jak niedorostek […]. Chodź tutaj, maleńka, niech cię przytulę, moje ty szczęście”. Kochaliśmy się dwa razy. W przerwie zasnął, ale pieścił mnie i trzymał przez cały czas w ramionach.
Z pamiętnika Clary Petacci,
maj 1938 r.
Rzym, 4 maja 1938 r., godz. 20.30
Pałac Królewski na Kwirynale
Obiad na dworze królewskim przebiega ściśle według protokołu. Etykieta wymaga między innymi, żeby przy stole mężczyźni i kobiety siedzieli naprzemiennie, tak więc gość honorowy siedzi zwykle obok królowej, a jego małżonka obok króla. W tym jednak przypadku jest z tym problem, ponieważ niemiecki kanclerz nie ma żony, pani Hitlerowa nie istnieje.
Chodzą słuchy, że Führer ma jedną szczególnie oddaną przyjaciółkę, jest nią panna Braun, która nie rzuca się w oczy w licznej grupie towarzyszących mu sekretarek. Mówi się też jednak, że słodka Ewa każdego wieczora układa kondotiera do snu z prawdziwie matczyną czułością. I niczym więcej (czy też niczym mniej – w zależności od punktu widzenia). Tak czy owak, mistrzowie ceremonii zaradzili brakowi pani Hitlerowej, wyznaczając wodzowi narodów germańskich miejsce między Jej Królewską Mością królową cesarzową po lewej stronie oraz Jej Wysokością księżną Mafaldą d’Assia po prawej; przy królu zaś posadzili z jednej strony panią Ribbentrop, a z drugiej panią Thaon di Revel, żonę niemieckiego admirała, bohatera wojennego.
Na obiad wydany przez króla 4 maja 1938 roku zostało zaproszonych dwustu gości. Posadzono ich przy stole w kształcie podkowy, przy dłuższych ramionach krzesła stały po obu stronach blatu. Jeśli nie liczyć Itala Balba i Dina Grandiego, których Mussolini, z racji ich wrogiego stosunku do Niemców, woli trzymać z daleka, w biesiadzie z nazizmem uczestniczy cała licząca się Italia. U szczytu stołu siedzi, rzecz jasna, Jego Królewska Wysokość Wiktor Emanuel III, przy sobie ma gości honorowych.
Spojrzenia dwustu przedstawicieli włoskiego establishmentu oraz faszystowskich hierarchów i ich żon przyciąga Herr Hitler i nieprzeniknione twarze ludzi z jego świty.
W bliskim sąsiedztwie krótszego boku stołu, między Jej Ekscelencją markizą Imperiali di Francavilla i Jej Ekscelencją Luisą Federzoni, żoną przewodniczącego senatu, siedzi Rudolf Hess, trzecia osoba w partii nazistowskiej, zaufany człowiek Hitlera od czasów puczu monachijskiego. Jemu to w 1924 roku przyszły Führer, krążąc po więziennej celi jak dzika bestia po klatce, podyktował obłąkańczy rozwlekły tekst swojego manifestu polityczno-duchowego: Mein Kampf. Niedaleko Hessa wyznaczono miejsce dla Wilhelma Keitla, nowego naczelnego dowódcy Wehrmachtu, bezgranicznie oddanego Führerowi, przez co w kręgach wojskowych zyskał sobie pogardliwy przydomek generał Jawohl czy równie pogardliwy Lakaitel (Lokaj), otrzymany po przekręceniu jego nazwiska. Trzy miejsca dalej posadzono Jego Ekscelencję doktora Josepha Goebbelsa. Ten syn fabrycznego urzędnika miał od urodzenia zdeformowaną szpotawą stopę, przez co zwolniono go ze służby wojskowej, poświęcił się więc studiom humanistycznym, które zakończył obroną pracy o niemieckiej literaturze romantycznej. Jako minister propagandy i oświecenia narodowego Goebbels popierał palenie książek, nakazał konfiskatę dzieł sztuki uznanej za „wynaturzoną”, zmusił do emigracji setki artystów, intelektualistów i naukowców pochodzenia żydowskiego i przede wszystkim przejął pełną kontrolę nad życiem kulturalnym oraz duchowym Niemców. Teraz zakłopotanej hrabinie Marii Bruschi Falgari, której mistrzowie ceremonii wyznaczyli miejsce po jego prawicy, wyjaśnia, na czym ma polegać aryzacja Europy.
Naprzeciwko Goebbelsa siedzi pan Himmler. Naczelny dowódca SS (oraz policji Trzeciej Rzeszy), Heinrich Himmler, mówi tylko po niemiecku, więc z nikim nie rozmawia. Reichsführer zbrojnego ramienia nazizmu milczy, przeżuwa jedzenie i patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jego martwota i zimne wodniste oczy wywołują lęk w obu jego sąsiadkach, w hrabinie Marii Teresie Orti Manara di Busolo po prawej stronie i w księżnej Borghese del Vivaro po lewej. Księżna ma obok siebie także pana Hansa Franka, który wykorzystuje okazję, by emablować urodziwą markizę Guglielmi di Vulci. Herr Frank, osobisty radca prawny Hitlera, były minister sprawiedliwości Bawarii i ojciec czworga dzieci, jest znany ze swego pociągu do płci pięknej; równie sławny jest jego zaciekły antysemityzm i plan eksterminacji całej żydowskiej populacji Trzeciej Rzeszy.
Za ich plecami, po prawej stronie królewskiego stołu, kilka krzeseł dalej, na miejscu numer 10 siedzi pan Bouhler. Ma go dokładnie przed sobą księżna Roccapiemonte, na której ten wypomadowany młodzieniec, szef osobistej kancelarii Führera, wywarł szczególnie pozytywne wrażenie. Przy udziale Philippa Bouhlera, innych wysokich rangą urzędników Trzeciej Rzeszy oraz lekarzy Hitler przedyskutował niedawno potajemnie program eugeniczny, który dopuszcza zadawanie „śmierci z litości” tysiącom obywateli Niemiec, przede wszystkim dzieciom z upośledzeniami fizycznymi lub umysłowymi, w celu stworzenia czystej rasy aryjskiej. Doktor Karl Brandt, osobisty lekarz Hitlera, siedzący przy stole królewskim wśród osób zaproszonych przez Jego Wysokość Wiktora Emanuela III, pracuje ostatnio nad dobraniem składu trującej mieszanki, która wstrzyknięta dożylnie, ułatwi masową eksterminację ludzi upośledzonych fizycznie i chorych psychicznie, Żydów oraz Cyganów. Dzieli go zaledwie dwadzieścia krzeseł od miejsca numer 30 po lewej, po wewnętrznej stronie „podkowy”, gdzie siedzi Josef Dietrich znany jako Sepp, zbyt daleko, by odezwać się do monarchy, ale nie dość daleko, by umknąć jego spojrzeniu, tym bardziej że charakteryzuje się masywną sylwetką i robi niemało hałasu przy pochłanianiu potraw jednej po drugiej. Sepp Dietrich jest dowódcą Leibstandarte SS, oddziału mającego za zadanie osobistą ochronę Hitlera, który odegrał kluczową rolę w czystce dokonanej wśród przywódców SA i innych rywali i przeciwników nazistów podczas tak zwanej nocy długich noży 30 czerwca 1934 roku. Jest prawie pewne, że Sepp Dietrich dowodził grupą, która wtargnęła do domu generała Kurta von Schleichera, byłego kanclerza Republiki Weimarskiej, i zamordowała gospodarza, jego żonę, a także dwa jamniki, bo nie przestawały szczekać.
W sumie pomimo niejakich trudności skrupulatnie wypełniono wskazania dworskiej etykiety, co jednak nie pociągnęło za sobą ocieplenia nastroju na królewskim przyjęciu. Atmosfera jest lodowata. I to bynajmniej nie dlatego, że Jego Wysokość potępia program eugeniczny, zabójstwa rywali politycznych lub eksterminację Żydów, ale dlatego, że monarcha i jego dwór od razu zdali sobie sprawę z nieokrzesania i impertynencji parweniuszy ze świty Hitlera. Z drugiej strony ich protekcjonalne uśmieszki spotykają się z pogardą narodowych socjalistów, dla których pałac na Kwirynale to „żałosny sklep ze starociami”, a siedzący z nimi przy jednym stole ludzie to sitwa aroganckich próżniaków, reprezentacja „starego zdegenerowanego świata”, który – o czym milczą, ale czego nie zamierzają ukrywać – ich rewolucja ma oczyścić w ogniu.
Przyjęcie na Kapitolu. Widok na Forum Romanum. Święty dreszcz Historii. Jestem oczarowany. Przemawiają tu do nas dwa tysiąclecia.
Monarchia jest ciężarem. [My, Niemcy,] możemy się cieszyć, że ją obaliliśmy.
Arystokracja jest internacjonalistyczna. Karmi się dobrami należącymi do ludu. I lud musi te dobra odzyskać. Przemowa króla. Ezoteryczna, głupia i absolutnie bez znaczenia. Następnie mówi Führer. Co za różnica! Potem już tylko gadanina. Ja się wyłączam. To nie dla nazisty o przekonaniach republikańskich. Mussolini też tym gardzi. Ale musi robić dobrą minę do złej gry.
Joseph Goebbels,
Dziennik, 4–7 maja 1938 r.
Zatoka Neapolitańska, pancernik Conte di Cavour
5 maja 1938 r., godz. 10.30
Czy ma sens prowadzenie rozmów o polityce w Neapolu?
Czy możliwe jest zawarcie solidnego i silnego przymierza międzynarodowego, stalowego paktu w stolicy Śródziemnomorza, w mieście słońca, gdzie wszystko – od śpiewu Carusa po śpiew syren, od słodyczy klimatu po blask słońca w południe, od wody w zatoce po ogień wulkanu, od pustego błękitu nieba po gęste od ludzi stulecia, od absolutnego piękna do absolutnej nędzy – wszystko kusi miękkim otuleniem snu, prowadzi do zdania się na los, do pogodzenia z jałową egzystencją?
A jednak Adolf Hitler i jego minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop właśnie tam przymierzają się do zawarcia sojuszu politycznego z faszystowską Italią 5 maja 1938 roku, gdy z mostka pancernika Conte di Cavour zacumowanego w Zatoce Neapolitańskiej przyglądają się paradzie marynarki wojennej zorganizowanej przez Mussoliniego, żeby się poszczycić jej potęgą militarną.
Hitlerowi już nie wystarcza traktat o przyjaźni między Włochami a Niemcami podpisany w październiku 1936 roku. Ten traktat nie pozostał bez następstw – po jego zawarciu Niemcy i Włosi walczyli ramię w ramię przeciwko republikanom podczas hiszpańskiej wojny domowej, Niemcy jako jedyne państwo wśród zachodnich mocarstw uznały imperialne zdobycze Włoch w Etiopii i przede wszystkim od jego podpisania Mussolini zaczął się coraz bardziej oddalać od zachodnich mocarstw demokratycznych. Niemniej jednak Führerowi po zajęciu Austrii i przed kolejnym krokiem na drodze do realizacji planów ekspansji, to znaczy przed zbrojną agresją na Czechosłowację, nie wystarcza zwykły traktat o przyjaźni. Potrzebny mu jest pakt polityczny i militarny, który przełamałby izolację Niemiec i zapewnił jej sojusznika w razie wojny, zagwarantował wsparcie na froncie południowym, gdyby wojna miała się przerodzić w konflikt totalny. Termin „oś Rzym–Berlin”, ukuty ad hoc przez Mussoliniego i użyty po raz pierwszy w przemówieniu, które wygłosił w listopadzie 1936 roku w Mediolanie, może przywieść na myśl wir zniewalający całe państwa i narody, ludzi żyjących teraz i w przyszłości, ale przecież to tylko słowa.
W Neapolu panowała zawsze atmosfera sprzyjająca despotom, tyranom i możnowładcom różnego autoramentu. Nie inaczej było z Mussolinim w czasach jego walki o władzę i teraz też wygląda na to, że Neapol nie zawiedzie absolutnego władcy Italii. Przyjął go w jeden z tych słynących z piękna słonecznych dni – belle giornate, które to wyrażenie bardziej niż z warunkami pogodowymi powinno się kojarzyć z cynicką filozofią życiową. Temperatura jest łagodna, powietrze rześkie i przejrzyste, blask słońca łagodzi morska bryza, zebranym udziela się entuzjazm doboszy w nowiutkich uniformach, mieszkających na co dzień w ciasnych nędznych zaułkach miasta. Podczas gdy dzioby okrętów żłobią niebieskozieloną powierzchnię jasnych głębin zatoki, mityczny błękit Capri rysuje się w oddali, bujna zieleń wzgórza Posillipo schodzi łagodnie do morza, ciemny kontur wulkanu zamyka horyzont, który bez tego byłby bezkresny.
Niemcy na pokładzie Conte di Cavour dają się porwać czarowi śródziemnomorskich krajobrazów i pozwalają, by nagła tęsknota za innym życiem mąciła im myśli. Himmler zwierza się Galeazzowi Ciano ze swoich wrażeń po lekturze Goethego; Hess uparł się, żeby opisać Staracemu swoją łamaną włoszczyzną piękno neapolitańskiego nieba; Goebbels otrzymuje na pokładzie okrętu wojennego telegram z wiadomością o narodzinach czwartej córki i wszyscy – partyjni dygnitarze, ministrowie i zwykli marynarze – tłoczą się wokół niego z gratulacjami i życzeniami dla maleństwa przyszłości równie pogodnej jak ta bella giornata nad zatoką. Ufność uczestników parady militarnej w przyszłe szczęście zatrzymuje czas, podobnie jak tafla wody błysk słońca. Przez chwilę wszystko jest doskonałe. Królewska marynarka wojenna wykonuje po mistrzowsku zaplanowane manewry, jednostki nawodne poruszają się wszystkie jednym ruchem, stal pancerników śpiewa unisono z pełnymi entuzjazmu członkami załóg.
Jedynie Adolf Hitler trzyma się osobno i opierając się o poręcz, ze zmarszczonymi brwiami przygląda się z podziwem i zazdrością jednostkom włoskiej floty. Bezgłośnie, samymi wargami, z przejęciem dziecka kolekcjonującego kalkomanie, wymienia ich nazwy, rozpoznając bezbłędnie krążowniki, torpedowce i nawet legendarne małe kutry torpedowe.
Benito Mussolini spostrzega to i nie posiada się z radości: niemiecki kondotier jest zdumiony, nie spodziewał się, że Włosi posiadają taką flotę. Potężną, dobrze zorganizowaną i sprawną. Duce faszyzmu przepełniony dumą i zaślepiony pychą podchodzi do założyciela Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników i w tym samym momencie następuje najbardziej spektakularny punkt programu: 90 okrętów podwodnych najnowszej generacji wynurza się równocześnie w zwartym szyku z błękitu morza. Po chwili okręty na nowo zagłębiają się w wodę, po czym powtarzają ten manewr wielokrotnie w kilkuminutowych odstępach, oddalając się w kierunku Ischii, jakby były ławicą delfinów ze stali i smoły.
Właśnie wtedy Hitler – podniecony i zachwycony tym widokiem, z dziwnym grymasem zastygłym na ustach – proponuje włoskiemu przyjacielowi zawarcie paktu militarnego. W tej samej chwili fetor krwi bierze górę nad zapachem gajów pomarańczowych przywianym z Półwyspu Sorrentyńskiego, a radosne pancerniki przeobrażają się w łodzie dla trupów, w tratwy dla wisielców i rozbitków dryfujące po Zatoce Neapolitańskiej.
Ale oto powietrze staje się jeszcze bardziej przejrzyste i Capri wydaje się bliższe niż kiedykolwiek. Mussolini może się głośno zachwycić tym widokiem i pominąć milczeniem propozycję Hitlera, pozwalając, by zatonęła w głębinach zatoki. Gdy trzeba podjąć brzemienne w skutki decyzje, uroki Neapolu pozwalają odbiec od tematu, udać nieuwagę i niezrozumienie. Można spróbować uciec od przeznaczenia, wskazując jakiś przypadkowy punkt na skalistym wybrzeżu Capri i wyjaśniając, że jest to właśnie ten osławiony Skok Tyberiusza. Następnie, jeżeli okaże się to potrzebne, można zmienić temat i wspomnieć o operze Verdiego wystawianej wieczorem w teatrze San Carlo.
Nieważne, że Führer wpadnie w gniew, gdy się okaże, iż na progu teatru, ubrany w idiotyczny frak, będzie musiał dokonać przeglądu wojsk, stojąc przy karle w mundurze galowym i z koroną na głowie. Zwolni się po prostu szefa protokołu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a operowa Aida, dumna i smutna księżniczka etiopska, i tak zaśpiewa na chwałę faszystowskiego imperium.
Dwa przepiękne akty Aidy. Co za głosy, co za muzyka! I jaki wspaniały teatr! Król siedzi w swojej loży otoczony absolutną obojętnością tych, którzy wraz z nim słuchają muzyki. Tak, bo to w Verdim znajduje wyraz prawdziwy królewski majestat, którego nie da się przekazać drogą dziedziczenia […]. Monarchia prezentuje się w swej najbardziej odrażającej postaci. Cała ta zgraja tchórzliwych dworaków. Na pal ich! Traktują cię jak parweniusza! Wszystko to przyprawia mnie o mdłości. Doprowadza do białej gorączki. Ta monarchiczna sitwa przekonana, że Europa należy do niej!
Joseph Goebbels,
Dziennik, 6 maja 1938 r.
Ribbentrop zaproponował nam zawarcie układu o wzajemnej pomocy wojskowej, jawnego lub tajnego, co pozostawił naszemu wyborowi. Ja byłem temu przeciwny i przedstawiłem Duce swoją zdecydowanie nieprzychylną opinię, podobnie jak w sprawie porozumienia o wsparciu i konsultacjach politycznych, którego podpisanie udało mi się opóźnić. Duce jednak zamierza go zawrzeć. I zrobi to, ponieważ ma setki powodów, by nie ufać zachodnim demokracjom.
Galeazzo Ciano,
Dziennik, 5 maja 1938 r.
Przed naszymi oczami odbył się pokaz, w którym mieszał się duch wielkości oraz dobry smak w jakiejś tajemnej harmonii, jaką są w stanie osiągnąć jedynie ci, co mogą o sobie powiedzieć, że są potomkami rzymskich imperatorów i dawnych włoskich mistrzów […]. W Neapolu […] parada marynarki wojennej. Widziałem, jak setka okrętów podwodnych zniknęła równocześnie pod wodą i po kilku minutach, z precyzją mechanizmu zegarka, pokazała się ponownie przy wtórze armatniego wystrzału.
Ze wspomnień Paula Schmidta,
oficjalnego tłumacza ministra spraw zagranicznych Trzeciej Rzeszy
Ranuccio Bianchi Bandinelli
Rzym, 6–7 maja 1938 r.
Po południu 6 maja, kiedy dobiegła już końca parada wojskowa na via dei Trionfi przewidziana na godziny poranne, Ranuccio Bianchi Bandinelli, profesor zwyczajny historii sztuki na Uniwersytecie w Pizie oraz antyfaszysta ogólnikowy, jak sam siebie nazywa, towarzyszy Adolfowi Hitlerowi i Benitowi Mussoliniemu w zwiedzaniu Mostra Augustea della Romanità, Augustiańskiej Wystawy Rzymskiej Cywilizacji, występując jako gospodarz.
To niepożądane zadanie przypadło mu z polecenia ministerstwa, ale jego rola jest drugorzędna, więc profesor Bianchi Bandinelli może to wykorzystać jako okazję do zaspokojenia swej ciekawości i obserwować wprawnym okiem znawcy sztuki starożytnej nie tylko dwóch dyktatorów, ale i cały ich entourage, pozostając zawsze o krok za nimi. Jako pierwszy w obiektywie intelektualisty i wykładowcy uniwersyteckiego znalazł się doktor Karl Brandt, oficer SS, młody fanatyczny entuzjasta Nowych Niemiec i osobisty lekarz Führera. Bianchi Bandinelli rejestruje egzaltowane uniesienia Hitlera na widok artystycznych osiągnięć Rzymian, a jednocześnie zapoznaje się z krwawym nazistowskim credo sączonym mu do ucha przez Brandta, który koncentruje się zwłaszcza na konieczności usunięcia ze społeczeństwa dzieci niezdolnych do samodzielnego życia oraz osób chorych psychicznie i wspomina też o zachęcaniu weteranów wojny światowej do samounicestwienia. Powinni zrozumieć, że przenosząc się z własnej woli w niebyt, przyczynią się po raz kolejny do „budowania potęgi Nowych Niemiec” zmagających się z niedoborami żywności.
Pomimo przerażającego tła akustycznego profesor wychwytuje różnice między dwoma dyktatorami i zapisuje swe spostrzeżenia w notatniku. Zamiłowanie do sztuki Hitlera, niespełnionego artysty, wydaje mu się chwilami groteskowe, ale szczere. Führer jest naprawdę zainteresowany artystycznymi pozostałościami po minionych epokach, a jednocześnie wykorzystuje każdą okazję, by powiązać informacje otrzymane od eksperta – dajmy na to na temat sarkofagu Ludovisi czy też któregoś z sarkofagów paleochrześcijańskich – ze swoim programem ideologicznym. Za każdym razem, gdy Bianchi Bandinelli opisuje mu jakiś cenny antyk, Hitler się zatrzymuje i zwraca do swojej świty (Sehen Sie, meine Herren), umyślnie przekształcając świeżo otrzymane informacje tak, żeby je dostosować do swoich celów propagandowych. Zawsze może liczyć na poklask.
Tymczasem Mussolini się nudzi. Kultura i sztuka nudzą go do tego stopnia, że chwilami z tej nudy rodzą się niechęć i podejrzenia. O ile Hitler traktuje włoskiego dyktatora z poważaniem, a nawet uniżeniem, nie dając mu jednak nigdy okazji do spoufalenia, o tyle Mussolini odnosi się do niego zawsze z serdeczną dezynwolturą. Zawsze – z wyjątkiem momentów, kiedy niemiecki przywódca afiszuje się nad miarę swymi kulturalnymi zainteresowaniami. Wtedy Duce się usztywnia i daje się ogarnąć niechęci, dochodzi w nim do głosu poczucie niższości. I dopiero w takich chwilach docenia obecność profesora – mruga do niego porozumiewawczo, oczekując podpowiedzi, za pomocą której mógłby spuścić powietrze z nadętego kanclerza Trzeciej Rzeszy. Te gierki, które prowadzą profesora do wniosku – być może mylnego – że dwaj dyktatorzy za sobą nie przepadają, powtarzają się na wszystkich etapach zwiedzania, od muzeum Term Dioklecjana po Galerię Borghese.
Tam też zdystansowana ciekawość profesora zabarwia się sympatią do Hitlera. W Villa Borghese na stopniach kręconych schodów Bianchi Bandinelli słyszy, jak wypowiada swoim metalicznym głosem następujące słowa: „Gdybym był osobą prywatną, spędziłbym tutaj wiele tygodni. Czasem żałuję, że poświęciłem się polityce. Jakie tu słońce! W moich stronach, na Obersalzbergu, jeszcze sypie śnieg”.
Wystarczy taki banał, żeby profesor oddał się rojeniom o nawróceniu tyrana. Jego wyobraźnia chętnie dopasowuje się do wyobraźni Führera, który wyraził pragnienie powrotu do Rzymu, „kiedy tylko w Niemczech wszystko zostanie uporządkowane”. Wynajmie wtedy dom pod miastem i incognito będzie zwiedzać muzea. Bianchi Bandinelli ochoczo uwierzył w zagłuszającą obawy fantasmagorię, wyobraził sobie, jak ideolog ludobójstwa wstaje któregoś ranka z łóżka i mówi: „Koniec! Pomyliłem się! Nie będę już Führerem”.
Fantasmagoria profesora umiera niewiele minut później, w porze podwieczorku. Po zakończeniu zwiedzania w wielkim salonie na parterze Villa Borghese czeka na gości poczęstunek. Profesor miał się już wymknąć niepostrzeżenie, gdy otrzymał polecenie, by usiadł przy stole dyktatorów i starał się ożywiać ich konwersację. Także przy tej okazji Bianchi Bandinelli rejestruje w pamięci zdania wypowiadane przez prominentnych biesiadników, by móc je później dokładnie zapisać w notesie. I znów jego zdystansowana ciekawość dryfuje w kierunku sympatii, a nawet litości w stosunku do tego szczerego pasjonata sztuki zmuszonego przez los do pełnienia funkcji germańskiego dyktatora.
Bianchi Bandinelli zauważa, że stół jest zastawiony słodyczami najróżniejszego rodzaju, ale przestrzegający ascetycznej diety Hitler pije tylko herbatę i posila się „suchymi ciasteczkami o niezachęcającym wyglądzie, które podano mu oddzielnie”. Profesora ogarnia coś w rodzaju litości wobec zagranicznego gościa i podczas gdy Himmler i Goebbels spoglądają na siebie spode łbów, nie kryjąc wzajemnej wrogości, częstuje go kandyzowanymi kasztanami i szykuje się do podzielenia się swoją wiedzą o historii tego delikatesu.
W pewnej chwili jednak niespodziewana wypowiedź Mussoliniego sprawia, że daje sobie spokój z dalszą kurtuazją w stosunku do gości. Duce, pyszniąc się, że francuskie i angielskie dzienniki w swoich komentarzach na temat demonstracji siły włoskiej marynarki wojennej w Zatoce Neapolitańskiej nie potrafiły ukryć nerwowości, stwierdza: „Anglia już się skończyła, także na morzu!”.
Profesora na moment aż zatchnęło, wywód o historii marrons glacés utknął mu w gardle. Czy to możliwe, by ten żałosny błazen naprawdę wierzył w kłamstwa wciskane ludziom przez radio i gryzipiórków będących na jego usługach? Czy ten ćwiećinteligent, który myli się nawet w akcentowaniu wyrazów (profesor drwi z tego w swoim dzienniku, bo usłyszał, jak Mussolini wymawia nazwę legendarnej Atlantydy z akcentem na niewłaściwej sylabie), zamierza w porozumieniu z tym nieprzeniknionym przybyszem z Niemiec wrzucić Włochów do kotła wojny przeciwko największej potędze imperialnej wszech czasów z jej niezrównaną flotą? Czy kultura, inteligencja, poprawne akcentowanie naprawdę znaczą tak niewiele w porównaniu z nikczemnymi zamysłami ludzi u władzy? Czy to możliwe, że są bezsilne wobec kardynalnych pomyłek historii? Słowa Mussoliniego przygnębiły profesora Bianchi Bandinellego tak bardzo, że odłożył tacę z kandyzowanymi kasztanami. Nagłe uczucie obcości i niewytłumaczalnego wstydu kazało mu opuścić głowę. Jego spojrzenie trafiło na stolik kawowy, a na nim – na skromne ciasteczka Hitlera.
Unser Führer ist ein grosser Künstler.
(Nasz Führer jest wielkim artystą).
Opinia powtarzana przez świtę Hitlera podczas zwiedzania rzymskich muzeów,
6–8 maja 1938 r.
Reichsleiter Bouhler i doktor Brandt są z mojego polecenia odpowiedzialni za rozszerzenie kompetencji wybranych lekarzy, tak żeby osobom, które według wszelkiego prawdopodobieństwa są nieuleczalnie chore, można było zapewnić litościwą śmierć po uprzedniej skrupulatnej ocenie stanu ich zdrowia.
Dyrektywa podpisana przez Adolfa Hitlera i skierowana do Karla Brandta i Philippa Bouhlera,
Berlin, październik 1939 r.
Benito Mussolini, Adolf Hitler
Rzym, 7–8 maja 1938 r.
Paul Schmidt, młody urzędnik w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, któremu przydzielono funkcję oficjalnego tłumacza Führera, nie może się skarżyć na nadmiar pracy. Sam to przyznaje: przyjęcia w pałacach, wystawne bankiety, ćwiczenia wojskowe następują jedne po drugich, ale Mussolini i Galeazzo Ciano, jego zięć i minister spraw zagranicznych, unikają rozmów o charakterze politycznym. Przypomina to trochę choreografię w operze buffo: gdy Hitler i Ribbentrop wpadają drzwiami, próbując osaczyć włoskich przyjaciół z zaskoczenia, ci uciekają przez okno.
Przyczyny niechęci do poważnej wymiany zdań są oczywiste. W dniu 17 kwietnia, w Wielkanoc, faszystowska dyplomacja wymusiła na angielskich „wrogach” porozumienie, które jeśli zostanie ratyfikowane, poprowadzi potężne imperium brytyjskie, w zamian za wycofanie włoskich „ochotników” z Hiszpanii, do uznania de iure imperium małego, proklamowanego przez Mussoliniego niedawno, za to szumnie, zaraz po zdobyciu Etiopii. Z drugiej zaś strony zaledwie miesiąc wcześniej, 11 marca, niemieccy „przyjaciele” wyruszyli na Wiedeń, by dołączyć Austrię do Rzeszy, nie uprzedziwszy Duce o zamiarze przeprowadzenia takiej operacji, co było dla niego niemałym upokorzeniem i pierwszym prawdziwym fiaskiem faszyzmu na polu polityki międzynarodowej. Poza tym wspomagany swą nieomylną intuicją Mussolini wie, że jego rodacy są wrogo nastawieni do podżegaczy wojennych z barbarzyńskiej Północy. Duce włoskich pacyfistów wie też, że ścisły sojusz z Hitlerem pozbawiłby go możliwości kontynuowania jego podstawowej strategii „wagi decydującej”, jak określa swoją starą sztuczkę polegającą na grze przy dwóch stołach naraz, bez faworyzowana żadnej ze stron, tak żeby ze swej pozycji języczka u wagi móc wyciągnąć jak największe korzyści. Z takich to przyczyn, oczywistych, lecz niejawnych, Mussolini i Ciano unikają rozmów na tematy polityczne.
Adolf Hitler ma jednak inną wizję polityki, poza tym jego żądza wzmocnienia własnej potęgi nie może czekać. Przyjęcie 7 maja w Palazzo Venezia, który jest ośrodkiem i symbolem osobistej władzy Benita Mussoliniego, to dla Führera pomyślna okoliczność.
Tego wieczora Adolf Hitler krąży nieprzenikniony jak sfinks między gigantycznymi malowanymi kolumnami zdobiącymi ściany pomieszczenia, w którym włoski dyktator zwykle przewodzi posiedzeniom plenarnym, wygłasza oficjalne przemówienia i wręcza nagrody. Wchodząc do pałacu, ledwo rzucił okiem na muszkieterów Duce, którzy oświetlają pochodniami plac, a kiedy już znalazł się w środku, ignorował krążących wokół niego przez cały wieczór markizę di Bagno oraz księżne Colonna i Lolę Berlingieri Giovannelli, zaproszone przez hrabiego Ciana w nadziei, że obecność pięknych kobiet zamroczy Niemców. Kanclerz Trzeciej Rzeszy zdaje się nie zauważać arystokratek, podobnie jak służących w liberii niosących rządkiem półmiski z homarami i kuropatwami. Mussoliniemu, „dziekanowi dyktatorów” i przyjacielowi, okazywał kurtuazję i szacunek, ale zaprezentował się tego wieczora jako człowiek małomówny, chłodny i niezdolny do serdeczności, dłoń podawał sztywno, czasem z nieobecnym spojrzeniem.
Później jednak jego spojrzenie niespodziewanie się ożywia i zabarwia fanatyczną zaciekłością. W momencie toastu Adolf Hitler zdobywa scenę:
– Od pierwszego spotkania Rzymian i Germanów […] minęły już dwa tysiąclecia. Znalazłszy się na tej ziemi, najchwalebniejszej w dziejach ludzkości, jestem bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że za sprawą okrutnego losu granice między naszymi dwiema nacjami o tak wyjątkowych cnotach i tak wielkich walorach nie są zarysowane dostatecznie wyraźnie. Konsekwencją są nieopisane cierpienia wielu pokoleń. Dzisiaj, po dwóch tysiącleciach, dzięki historycznemu dziełu dokonanemu przez pana, Mussolini, państwo rzymskie zmartwychwstaje z odwiecznych tradycji do nowego życia […]. Jest moją niezachwianą wolą, którą przekazuję w testamencie politycznym narodowi niemieckiemu, by na wsze czasy uznał naturalną granicę na linii Alp za nienaruszalną granicę między naszymi narodami.
Wśród suto zastawionych stołów zapada cisza, zabawa się skończyła, eleganckie przyjęcie odchodzi do sfery wspomnień. Być może księżne i markizy nie zrozumiały, co tu się właśnie wydarzyło, ale dyplomatom i samemu Mussoliniemu na pewno nie umknęła doniosłość słów o epokowym spotkaniu narodów rzymskiego i germańskiego. To oczywiście tylko słowa, nic więcej niż ustna wypowiedź. Ale jeżeli transmituje ją radio, staje się aktem politycznym. Jedynym być może w trakcie państwowej wizyty kanclerza Niemiec we Włoszech. Oto Hitler, największy entuzjasta idei pangermanizmu, właśnie oznajmił światu, że zrzeka się na zawsze roszczeń do Górnej Adygi, włoskiego terytorium zamieszkanego przez ludność pochodzenia germańskiego. To jego prezent dla włoskiego przyjaciela, żeby chętniej się stał jego politycznym sojusznikiem.
Od tej chwili wszystko zdaje się wspierać plan zawarcia sojuszu: pokazy włoskiej sztuki, operetkowe korowody milicji faszystowskiej maszerującej po rzymskim bruku krokiem defiladowym, zapożyczonym od Niemców i przemianowanym na krok rzymski, masowe układy choreograficzne młodzieżowej organizacji Gioventù Italiana del Littorio wzorującej się na młodych nazistach.
Wieczorem 8 maja na Forum Mussoliniego urządzono na cześć niemieckiego gościa widowiskowy pochód z pochodniami. Gdy toast Hitlera za sojusz nacji rzymskiej i germańskiej obiegł już świat, po pokazie zbiorowych ćwiczeń szermierzy na sztylety oraz gimnastyków z wojskowej Akademii Faszystowskiej nocą pięć tysięcy kadetów marynarki królewskiej, każdy z pochodnią, wbiega na murawę prostokątnego pola do gry.
Z początku ogień przyniesiony na pochodniach nie jest niczym więcej jak naturalnym żywiołem, elementem kosmosu obojętnym na istnienie ludzkich istot na powierzchni Ziemi, a dla nich pozbawionym sensu. Potem jednak, wyreżyserowany przez specjalistów od propagandy, zyskuje stopniowo postać słów, wartość symbolu. Gigantyczna przerażająca apostrofa zajmuje miejsce pośrodku stadionu. Rzym, miasto, które się szczyci swoją wiecznością i żyje jej iluzją, jeszcze raz daje światu światło. Tej nocy to światło krzyczy:
HEIL HITLER
Te dwa wyrazy zapożyczone z języka Germanów rozdziela jeden przerażający znak interpunkcyjny: gigantyczna swastyka wyrysowana ogniem.
Wiadomo, że ludzie często stają się tym, czym im się wydaje, że są. Być może w tym właśnie momencie Duce faszystów i Führer nazistów, przedstawiający siebie jako połączonych wspólnym losem, oddają się w jego władzę. Być może patrząc na te tysiące połączonych płomieni, Benito Mussolini i Adolf Hitler zaczynają naprawdę uważać się wzajemnie za geniuszy.
Kolejny punkt programu to przedstawienie drugiego aktu Wagnerowskiej opery Lohengrin z imponującą scenografią, której głównym elementem jest wysoki na dwadzieścia metrów zamek z wieżyczkami bielejący na tle zielonych wzgórz otaczających Rzym. Po nim następuje pokaz podświetlonych obrazów, a o 21.45 kolacja w ogrodach Villa Madama, pod rzymskim niebem rozświetlonym sztucznymi ogniami.
Mussolini jest przekonany, że Hitler różuje sobie policzki, by ukryć bladość […]. Widowisko na stadionie było wspaniałe. Niemcy mogli podziwiać perfekcyjną organizację nie tylko naszych sił wojskowych, ale i struktur cywilnych kraju, co znacznie trudniej osiągnąć. Kiedy struktury cywilne są dobrze zorganizowane, a w narodzie panuje duch heroizmu, łatwo osiągnąć najwyższy poziom organizacji sił wojskowych.
Galeazzo Ciano,
Dziennik, 8 maja 1938 r.
Ranuccio Bianchi Bandinelli
Florencja, 9 maja 1938 r.
– Jeżeli uderzy w niego samochód ciężarowy, budynek się zawali i to na pewno nie było uwzględnione w obliczeniach.
Tym sarkastycznym stwierdzeniem Hitler po południu 8 maja przed liczącym tysiące lat majestatem Koloseum wyraził wzgardę wobec tych, których nazwał stabilitätsberechner, „kalkulatorami stabilności”, projektantami ograniczonymi, zdolnymi jedynie do oszacowania „obciążeń normalnych”. Zwiedzając przesławny amfiteatr w ostatnim dniu swego pobytu w Rzymie, Führer dał się ponieść emocjom i wystąpił z jednym z tych swoich egzaltowanych monologów, z których jest tak dobrze znany. Gdyby mógł o tym decydować, Koloseum zostałoby kompletnie odbudowane i później wykorzystywane – może nawet do urządzania uwspółcześnionych walk gladiatorów. Niestety, także w tym przypadku trzeba się liczyć z biurokratami z Głównego Urzędu Rachunkowego. Tak czy inaczej, główną troską budowniczych powinien być czas. Powinni myśleć o przyszłości, mieć na uwadze jego niszczące działanie, a nie koncentrować się jedynie na funkcjonalności konstrukcji w normalnych warunkach naszej żałosnej teraźniejszości. W jego nowym Berlinie, w jego nowych Niemczech będzie się budować wyłącznie z granitu. Podstawowym założeniem każdego projektu architektonicznego powinna być trwałość na wieki.
We Florencji Adolf Hitler wraca do swej łagodnej postaci, tam 9 maja 1938 roku, w ostatnim dniu wizyty niemieckiej delegacji we Włoszech, profesor Bianchi Bandinelli widzi w nim znów sentymentalnego romantyka, nie potrafi myśleć o nazistowskim dyktatorze jako o „człowieku czynu, przebiegłym i sprytnym, gotowym chwytać okazje w locie i wykorzystywać je bez litości, nie oglądając się na nic ani na nikogo”.
Jest piękny wiosenny dzień, powietrze tak przejrzyste, że widać niebieskoszare szczyty Alp Apuańskich; patrząc z wysokości piazzale Michelangelo, ma się wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby dotknąć cyprysów we Fiesole.
Także tutaj wszystko zostało przygotowane na czas i w najdrobniejszych szczegółach. Miasto, w którym zresztą profesor Bandinelli mieszka, w ostatnich miesiącach wyglądało jak jeden wielki plac budowy. W centrum łatano dziury w chodnikach, reperowano balustrady mostów na Arno, odnawiano nawierzchnię ulic, doprowadzano do porządku kanalizację, malowano fasady budynków. Florentczycy, jak zawsze sarkastyczni, żartowali, że na przybycie Niemców kopie się okopy albo że celem wykopalisk w mieście jest odnalezienie osi, sławetnej „osi Rzym–Berlin”. Później jednak uczestniczyli tłumnie w paradach, pochodach i hucznych powitaniach.
Hitler, zdeklarowany wielbiciel Florencji, której legendarne piękno podziwia teraz osobiście po raz pierwszy w życiu, jest zadumany, oczarowany widokiem miasta będącego dlań najważniejszym punktem programu turystycznego, marzeniem niespełnionego artysty. Po kilku chwilach ekstatycznego niemego zachwytu z jego gardła zaczyna się wydobywać zduszony niski dźwięk, który – jak Bianchi Bandinelli zdążył zauważyć – towarzyszy zwykle jego uniesieniom artystycznym. Potem niespodziewanie zaczyna się zachowywać, jakby poraził go prąd: kanclerz Trzeciej Rzeszy przeklina bolszewików i mówi, że gdyby nikt ich nie zatrzymał, zniszczyliby całe to piękno.
Sprawia wrażenie, jakby majaczył, ale żarliwy antykomunizm Hitlera wydaje się jak najbardziej szczery. Bianchi Bandinelli zanotował w swoim dzienniku, że niemiecki dyktator faktycznie kocha sztukę, tyle że nie do końca ją rozumie. Jak wszyscy dyletanci koncentruje się na temacie, podziwia sprawność techniczną twórcy, dobór kolorów, ekspresję psychologiczną, ale głębsze zrozumienie rzeczywistych walorów artystycznych dzieła sztuki pozostaje poza jego możliwościami. Niemniej jednak profesor dostrzega w niespodziewanych i nagłych uniesieniach Führera znak autentycznej pasji: „Walory artystyczne dzieł sztuki faktycznie budzą w Hitlerze szczery podziw i wzruszenie, nawet kiedy prawdziwymi walorami nie są. Podobnie jak nieznający się na muzyce golibroda rozrzewnia się, gdy tenor wyciąga najwyższe nuty”. Tymczasem Mussolini wydaje się Bandinellemu niezmiennie znudzony, fałszywy, pyszałkowaty, niezdolny do prawdziwych wzruszeń, łaknący poklasku za wszelką cenę, któremu to celowi poświęca każde swoje słowo i każdy gest.
Przez cały dzień wizyty we Florencji słychać co jakiś czas fałszywe nuty – w Palazzo Vecchio, w Ogrodach Boboli czy w Galerii degli Uffizi, przed obrazem Tycjana lub rzeźbą Michała Anioła, za każdym razem, gdy wzruszone spojrzenie niespełnionego malarza natrafia na dzieło godne jego żarliwego uwielbienia, z gardła wydobywa mu się pomruk rozkoszy. Po chwili odzywa się swoim metalicznym głosem: „Gdyby nastał bolszewizm…” i za każdym razem niezawodnie Benito Mussolini – lawirant i oportunista, zawsze skory do zapożyczania cudzych pomysłów z równie silnym przekonaniem, że postępuje słusznie, z jakim Hitler obsesyjnie trzyma się swoich – kończy jego zdanie, ubarwiając je akcentem z Romanii: „…alles zersteèt” – wszystko zniszczone.
I tak oto po zwiedzeniu marszowym krokiem najważniejszych florenckich muzeów, po manifestacji na piazza della Signoria, po obiedzie w Palazzo Riccardi i galowym przedstawieniu w Teatrze Miejskim zbliża się moment pożegnania.
O godzinie 23.30 dnia 9 maja 1938 roku Duce towarzyszy Hitlerowi na viale Vittorio Emanuele w drodze na stację kolejową, skąd specjalny pociąg odwiezie gości do Niemiec.
Reichsfrauen, szczęśliwe i zmęczone całodziennym buszowaniem po florenckich domach mody i zakupach w butiku Ferragama, siedzą już w swoich przedziałach. Dyktatorom pozostało jeszcze dokonanie przeglądu straży honorowej, po czym będą się mogli pożegnać.
Kiedy o północy nadchodzi chwila rozstania, Benito Mussolini, promieniejący dumą z powodzenia imponującej inscenizacji, wygłasza jedną z tych swoich typowych szumnych enuncjacji, z których tak łatwo jest się wycofać:
– Führerze, teraz już żadna siła nie zdoła nas rozdzielić.
Wielu świadków tej sceny będzie potem wspominało wyraz twarzy włoskiego dyktatora, którym dał do zrozumienia swoim ludziom, że nie przywiązuje większej wagi do tej obietnicy. Wielu będzie też przysięgać, że widzieli, jak oczy Adolfa Hitlera napełniły się łzami autentycznego wzruszenia.
Tak, wydaje się, że wizja nierozerwalnej więzi z włoskim przyjacielem, podobnie jak osobiste zetknięcie z rzeźbami Michała Anioła doprowadziły Führera Niemców do egzaltacji, którą można zaliczyć do jego owianych złą sławą i nieobliczalnych reakcji wynikających z całkowitej utraty panowania nad sobą.
Jedwabne włoskie koszule nocne; halki z satyny; dwadzieścia cztery suknie wieczorowe; tuzin płaszczy futrzanych, wśród nich jeden przepiękny ze srebrnych lisów, futro z norek i futro z soboli. Złote pantofelki wieczorowe, czarne buciki od Ferragama, skórzane brązowe półbuty na co dzień i srebrne sandałki.
Lista zakupów zrobionych we Florencji przez Ewę Braun,
prywatną sekretarkę Führera, maj 1938 r.
Wchodzę o drugiej [do Palazzo Venezia]. Mówi: „Florentczycy zorganizowali wszystko jak należy […]. Było dużo śmiechu, zwłaszcza z Goebbelsem. [Mógłby być] Włochem, tak, jest bardzo włoski […] ma duże poczucie humoru, pożartowaliśmy sobie”.
Z dziennika Clary Petacci,
10 maja 1938 r.
Galeazzo Ciano
Maj–czerwiec 1938 r.
Arogancki młodzik. Orlik na uwięzi. Nieznośny chłopak. Zabezpieczony na całe życie. Utrzymanek Eddy. Hrabia zięć. Zięć reżimu. Zięć nad zięciami. Uzupełnienie Duce.
To tylko niektóre z przezwisk i określeń, którymi złośliwi krytycy – pozbawieni w represyjnym reżimie innych niż szyderstwo środków wyrażenia dezaprobaty – potajemnie obdarzają Galeazza Ciana z Livorno, komentując w ten niewybredny sposób jego błyskawiczną karierę. Wśród licznych epitetów jedynym, który wyszydzany hrabia chętnie by zaakceptował, jest oczywiście ten ostatni.
Późną wiosną 1938 roku Galeazzo Ciano jest od trzydziestu pięciu lat synem Costanza, od ośmiu mężem Eddy Mussolini i od dwóch ministrem spraw zagranicznych w rządzie ojca swej żony. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził pod skrzydłami tatusia, figury przytłaczającej, legendarnego bohatera wojennego, właściciela miliardowego majątku uzbieranego w czasach powojennych, filaru faszyzmu i aktualnego przewodniczącego izby niższej parlamentu. W dorosłość wstąpił, żeniąc się z najukochańszą córką Benita Mussoliniego, „córką reżimu”, i teraz spędza swe najlepsze lata na służbie u teścia, ojca przybranego, figury jeszcze bardziej przytłaczającej niż ojciec rodzony. Krótko mówiąc, przez całe życie nie był nikim więcej jak synem.
Nic zatem dziwnego, że dla Galeazza Ciana kwestia sukcesji jest motywem dominującym w jego nietypowej egzystencji. Zresztą nie tylko dla niego – pasjonuje się nią całe kierownictwo reżimu, i to już od 1926 roku, kiedy Benito Mussolini po nieudanym, czwartym z kolei zamachu w Bolonii wyznaczył właśnie Costanza Ciana na swego ewentualnego następcę w przypadku nagłej śmierci. Tym samym przed Galeazzem, wtedy jeszcze młodym dyplomatą i lekkoduchem z literackimi ambicjami, zarysowała się perspektywa pozostania wiecznym synem. Od tamtego czasu Duce trzyma w niepewności pretendentów do swego tronu, podsycając pogłoski o rzekomej liście delfinów post mortem, których wyłącznym celem jest podjudzanie jednego przeciw drugiemu. Od tamtego też czasu Galeazzo nigdy nie przestał żyć w czasie zaprzyszłym, w ciągłym oczekiwaniu na dzień, gdy obejmie funkcję, do której czuje się przeznaczony.
Dino Grandi, jeden z poprzedników Galeazza na stanowisku ministra spraw zagranicznych, obecnie ambasador w Londynie, uświadomił to sobie już jakiś czas temu i niekiedy dzieli się z zaufanymi ludźmi swoimi obawami. Tak, bo jego zdaniem ten stan rzeczy sprawił, że arogancki młodzik przeobraził się w kogoś w rodzaju potwora władzy. W czerwcu 1936 roku Włosi dowiedzieli się ku swemu zaskoczeniu, że Duce wezwał Galeazza Ciana do objęcia po Grandim funkcji ministra spraw zagranicznych. Od tej chwili Galeazzo zmienił się nie do poznania. Stało się tak może dlatego, że przez trzy lata dzień za dniem Mussolini go przerabiał, demoralizował, korumpował i obniżał jego próg odporności na pochlebstwa. Grandi nie potrafi uwolnić się od przekonania, że Duce rozmyślnie wspierał naturalne wady zięcia, aby się nimi posłużyć jako narzędziami swojej polityki personalnej. Zamiast go powstrzymywać, hamować, dawał mu swobodę działania, a nawet zachęcał do używania na ślepo, bez kontroli i bez skrupułów, tej strasznej broni, jaką jest władza.
Inni natomiast, dobrze poinformowani, przysięgają, że w przeddzień wizyty Hitlera rozzłoszczony tupetem zięcia Mussolini definitywnie ukręcił głowę nadziejom Galeazza na objęcie po nim władzy. Jeśli wierzyć temu, co Nino D’Aroma, przyjaciel, bliski współpracownik Mussoliniego i były sekretarz federalny komórki rzymskiej szepcze do uszu rywali „młodziana zabezpieczonego do końca życia”, w ostatnich dniach kwietnia 1938 roku Duce odbył burzliwą dyskusję z zięciem, który bezczelnie domagał się od niego deklaracji o sukcesji. Wtedy to głosem zduszonym gniewem, „z ledwo dostrzegalnym drżeniem rąk”, Duce oświadczył, że zamierza kierować państwem do ostatniej chwili, a potem niech zwycięzcy w twardej wewnętrznej walce zgodnie z niezbywalnym prawem silniejszego sami wyznaczą jego następcę.
Czy rację ma Grandi, czy D’Aroma – czy też obaj, co bardzo prawdopodobne – oczywiste, że późną wiosną 1938 roku zięć, nie mogąc zająć miejsca teścia, pogodził się z wyznaczoną mu rolą figuranta. Dotarłszy na szczyt politycznej i towarzyskiej glorii, uświadomił sobie, że nie pozostaje mu teraz nic innego, jak zdecydować, czy chce żyć, czy też umrzeć za coś, w co przestał wierzyć. Galeazzo Ciano zrozumiał, że nie będzie tym, kim chciałby być, więc postanowił zadowolić się pozycją alter ego Mussoliniego. Będzie jego drugim ja.
O tym definitywnym wyrzeczeniu się własnej tożsamości opowiada dziennik Galeazza z drobiazgowymi zapiskami, dziennik prywatny, ale prowadzony publicznie, to znaczy ze świadomością, że pewnego dnia przeczytają go inni.
Liczne fragmenty dziennika potwierdzają przyjęcie przez Galeazza samobójczej taktyki kameleona. Obejmując w 1936 roku urząd ministra spraw zagranicznych, prezentował stanowisko proniemieckie, ale odnosił się z powściągliwością do planów rozszerzenia sojuszu z Berlinem. Ale czy to z przywiązania do komfortu, którym jako przedstawiciel burżuazyjnej elity był zawsze otoczony, czy też z powodu szczególnego pociągu do uroków życia i pięknych kobiet, nie wytrwał długo przy swym niekonformistycznym stanowisku i już pod koniec 1937 roku „hrabia zięć”, wywyższony funkcją szefa polityki zagranicznej, zapomniał o nieufności i podpisał pakt antykominternowski z Niemcami i Japonią.
„Dziś rano podpisaliśmy pakt. Panowała zupełnie inna atmosfera niż przy zwykłych ceremoniach dyplomatycznych. Trzy narody wstępowały na wspólną drogę, która być może poprowadzi je do wojny […]. Po złożeniu podpisów spotkaliśmy się z Duce. Rzadko widywałem go tak szczęśliwym. Nie jesteśmy już w tej samej sytuacji, w jakiej znajdowaliśmy się w 1935 roku. Włochy wyszły z izolacji i znalazły się w centrum najkorzystniejszej kombinacji polityczno-militarnej”. Kilka miesięcy później, gdy w przejętym od teścia bojowym uniesieniu nadał swemu trzeciemu dziecku imię Marcjusz, „arogancki młodzik” bawi się w stratega i w serii spontanicznych rozmów z szefem sztabu sił zbrojnych rozważa ni mniej, ni więcej tylko inwazję na Szwajcarię.
Podobnie ma się rzecz z kwestią żydowską, która w ostatnich miesiącach często stanowiła temat jego rozmów z Mussolinim. Ciano ma do Żydów stosunek obojętny; nie można powiedzieć, żeby pałał do nich sympatią, ale – jak napisał w dzienniku – uważa, że „we Włoszech problem żydowski nie istnieje”. Niemniej jednak nie wyraził w żaden sposób sprzeciwu, gdy na przełomie 1937 i 1938 roku Duce zapewnił Niemców, że prowadzi „kampanię antysemicką zdecydowaną i coraz intensywniejszą, a kieruje nią deputowany Farinacci”; czyni to głównie za pośrednictwem prasy, między innymi gazet„Il Tevere” i „Quadrivio”.
I tak nadszedł dzień 10 maja, gdy teść i zięć wracają razem pociągiem do Rzymu po pożegnaniu z Hitlerem, który wyjechał z Florencji do Niemiec ze łzami wzruszenia w oczach. Ciano ma przed sobą kilka godzin na rozmowę sam na sam z Mussolinim. I właśnie przy tej okazji Ciano zmienia stanowisko w sprawie sojuszu z Niemcami, a zdecydowała o tym pewnie chęć odznaczenia się w roli alter ego Duce. Znając imperialne zapędy teścia, podsuwa mu pomysł zdobycia Albanii, swoją starą idée fixe: „W pociągu omawialiśmy z Duce mój raport w sprawie Albanii. On zgadza się z moimi zapatrywaniami i uważa, że dobrym czasem na działanie będzie maj przyszłego roku. Dałoby nam to rok na przygotowania na miejscu oraz na gruncie międzynarodowym. Wywoła to nieuchronnie kryzys dyplomatyczny i Francja z Anglią będą z pewnością przeciwko nam, więc dobrze byłoby zawrzeć sojusz z Niemcami”.
W następnych dniach dziennik Galeazza rejestruje doskonałą jednomyślność zięcia i teścia. W dniu 14 maja Mussolini, przemawiając w Genui, zbacza z kursu nakreślonego w tekście przygotowanym uprzednio w porozumieniu z ministrem spraw zagranicznych i pozwala sobie na zaimprowizowany atak przeciwko Francji i na złowieszcze imperialistyczne aluzje. Minister przełyka to gładko, bez najmniejszych zastrzeżeń („Genua, spowita mgłą lub skąpana w słońcu, jest przepiękna. Flagi, syreny, salwy […]. Cóż, czekamy na reakcje z Paryża i Londynu”).
Od tej chwili Ciano solidaryzuje się z Duce w jego wrogości wobec Francuzów i wykorzystuje ją, by przekonać go do swych planów podbicia Albanii uzgodnionych z zaufanymi dowódcami wojskowymi. Jest zupełnie spokojny o ich powodzenie, generałowie gwarantują bowiem, że w Albanii „można stosunkowo łatwo dokonać przewrotu”, a sam Mussolini zapewnia go, że nie musi się obawiać Francuzów, bo to „naród zrujnowany przez alkohol, syfilis i dziennikarstwo”. Tak więc polityka zagraniczna faszystowskich Włoch żegluje w przyszłość z ufnością, opierając się na dwóch przesłankach: uległości Albańczyków i syfilisie Francuzów.
Pod