Macki Schrödingera - Wiktor Hajdenrajch - ebook

Macki Schrödingera ebook

Wiktor Hajdenrajch

0,0

Opis

Fantasmagoryczna polska przygoda w klimacie Lovecrafta!

Trójka znajomych, w wyniku anomalii czasoprzestrzennej, bezpośrednio związanej z rękopisem dzieła Lovecrafta, zostanie wpleciona w wir wydarzeń, który umieści ich w samym środku polskiego piekiełka, w centrum świata nauki, polityki i "byznesu".

Wcześniej zwykli, przeciętni ludzie, w wyniku czasoprzestrzennego pomieszania z poplątaniem, stają się czołowymi naukowcami, którzy celowo zostają wprowadzeni w arkana wielkiego świata nauki i polityki, gdzie, o dziwo, odnajdują się coraz mniej po omacku, coraz bardziej rozumiejąc pisany dla nich scenariusz – i raz po raz obnażają absurdy świata, w którym się znaleźli.

Oddajmy jednak głos samemu Autorowi:

Twórczość Lovecrafta – to inspiracja czy coś więcej?

Oj, zdecydowanie więcej. W maju 1984 roku po przeczytaniu jej przeżyłem rodzaj załamania. Zacząłem się najzwyczajniej bać. Wyobraźnia, uruchomiona przez trigger o nazwie Cthulhu podsuwała mi gotowe obrazy z powieści. Za oknem śpiewały lelki kozodoje (one nie gniazdują w Olsztynie…), w lesie widziałem Czarną Kozę, a w Łynie płynęły ciała potworów. Po głowie, zaprzątniętej wtedy pracą magisterską z dziedziny separacji gryki, w miejsce opisu ruchu nasiona gryki na taśmie gumowej za pomocą rachunku różniczkowego, weszły obrazy z powieści. Nigdy wcześniej żadna z przeczytanych powieści, nawet Piknik na skraju drogi Strugackich, nie zrobiła na mnie tak piorunującego wrażenia. Upłynął czas. Siła rażenia Lovecrafta nieco zmniejszyła się, ale fascynacja pozostała. Fenomen Lovecrafta i jego kultu Cthulhu polega chyba na pewnej prostocie oddziaływania i uruchamianiu ukrytych głęboko strachów i obaw, zepchniętych do podświadomości, przykrytych racjonalizmem, ale ciągle pulsujących i próbujących wydobyć się na powierzchnię. Ja wtedy, w maju 1984 roku, irracjonalnie się bałem. To było silne, dojmujące uczucie, z którym zupełnie nie wiedziałem, co robić, ale miałem wrażenie, że ono we mnie już siedziało wcześniej.

Czym jest książka Macki Schrödingera – dla kogo jest – a kto broń Boże niech po nią nie sięga!!! (?)

Macki Schrödingera to ostrzeżenie. Głupcy, których ludzie wybierają do tzw. władzy, po przekroczeniu Rubikonu potwierdzenia, że zostali wybrani, nagle dostają ze swojego nieba impuls, który czyni ich wszechmądrymi. W rzeczywistości zawsze byli, są i pozostaną głupcami ignorantami, pasożytami, ale mają w ręku narzędzia, które sami im dajemy, aparat przymusu, oraz aparat prawodawczy. I wiedząc to, mogą dowolnie łamać wszystko, łącznie z prawami fizyki, bo ich, wybrańców, one nie dotyczą. I gdyby to tylko jeszcze robili na własny użytek, a nawet niech pozdychają, kilku głupców mniej na świecie. Oni, niestety, to robią kosztem mojego bezpieczeństwa, mojego zdrowia i w końcu życia. Ta książka jest też o przyjaźni. Takiej wiecznej przyjaźni . Takiej prawdziwej, będącej dziś, w nastawionym na zysk i karierę świecie, czymś wyjątkowym. I jest rozpaczliwym wołaniem o szacunek dla jajogłowych. To oni, nie politycy, ten świat pchają do przodu. To oni, nie politycy wydzierają naturze tajemnice. Politycy najwyżej starają się je później przerobić na kolejny, jeszcze bardziej śmiercionośny rodzaj broni, jeszcze bardziej zafajdalając świat, na którym żyją. Chciałem też, żeby była również hołdem dla kobiet, które w powieści są PARTNERKAMI facetów, zawsze na równych zasadach. Bo tylko takie uporządkowanie świata może go ocalić przed nieuchronną zagładą, w którą wpędzą nas w końcu ci durnie i ignoranci, nienasyceni w żądzy władzy. Ja zresztą bardzo dużo miejsca w powieściach poświęcam kobietom. Może dlatego nie idzie mi zupełnie Czarodziejska góra Thomasa Manna, pisana przez faceta z punktu widzenia faceta?

Pełna treść rozmowy z Wiktorem Hajdenrajchem dostępna na stronie internetowej wydawnictwa. Zapraszamy do lektury!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 580

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autora
W MAJU 1984 ROKU, po przeczytaniu książki Zew Cthulhu Lovecrafta, przeżyłem rodzaj załamania. Zacząłem się najzwyczajniej bać. Wyobraźnia, uruchomiona przez trigger o nazwie Cthulhu, podsuwała mi gotowe obrazy z powieści. Za oknem śpiewały lelki kozodoje (one nie gniazdują w Olsztynie...), w lesie widziałem Czarną Kozę, a Łyną płynęły ciała potworów. Po głowie, zaprzątniętej wtedy pracą magisterską z dziedziny separacji gryki, w miejsce opisu ruchu nasiona na taśmie gumowej za pomocą rachunku różniczkowego, weszły obrazy z powieści. Nigdy wcześniej żadna z przeczytanych książek, nawet Piknik na skraju drogi Strugackich, nie wywarła na mnie tak piorunującego wrażenia. Upłynął czas. Siła rażenia Lovecrafta nieco zmalała, ale fascynacja pozostała.
Fenomen Lovecrafta i jego kultu Cthulhu polega chyba na pewnej prostocie oddziaływania i uruchamianiu ukrytych głęboko strachów i obaw, zepchniętych do podświadomości, przykrytych racjonalizmem, ale ciągle pulsujących i próbujących wydobyć się na powierzchnię. Ja wtedy, w maju 1984 roku, irracjonalnie się bałem. To było silne, dojmujące uczucie, z którym zupełnie nie wiedziałem, co robić, ale miałem wrażenie, że siedziało we mnie już wcześniej.
Chciałem też, żeby ta książka była hołdem dla kobiet, które w powieści są PARTNERKAMI facetów, zawsze na równych zasadach. Bo tylko takie uporządkowanie świata może go ocalić przed nieuchronną zagładą, w którą wpędzą nas w końcu ci durnie i ignoranci, nienasyceni żądzą władzy.
Macki Schrödingera to ostrzeżenie. Głupcy, których ludzie wybierają do tak zwanej „władzy”, po przekroczeniu Rubikonu potwierdzenia, że zostali wybrani, nagle dostają ze swojego osobliwego nieba impuls, który w ich własnych oczach czyni ich wszechmądrymi. W rzeczywistości zawsze byli, są i pozostaną głupcami, ignorantami, pasożytami, ale mają w ręku narzędzia, które sami im dajemy: aparat przymusu oraz aparat prawodawczy. I doskonale o tym wiedząc, mogą dowolnie łamać wszelkie reguły, łącznie z prawami fizyki, bo ich, „wybrańców”, one nie dotyczą. I gdyby robili to jedynie na własny użytek, to nawet niech pozdychają, kilku głupców mniej na świecie. Oni, niestety, robią to kosztem mojego bezpieczeństwa, mojego zdrowia i w końcu życia.
I. Preludium.
SIEDZĘ ZAMKNIĘTY w domu, przesuwając się między pokojami, między sypialnią a kuchnią, salonem a WC, zawsze najpierw sprawdzając, czy korytarz jest czysty, czy nie ma na nim czegoś nieznanego, wcześniej niewidzianego, nie wiem, kawałka dykty, oderwanego gniazdka, zniszczonego buta, który nie wiadomo czemu akurat znalazł się na środku taniego czerwonego chodnika, wyrwanej strony z gazety. Wszystko może mieć znaczenie, każda inność, każda zmiana może być początkiem zupełnie nieznanych procesów, zdarzeń, które tylko czekają, by zająć swoje miejsce w strumieniu czasu i by zrealizować to wszystko, co w tak niespodziewany dla mnie samego sposób odkryłem.
Z dnia na dzień jestem coraz bardziej zmęczony. Paniczny, wypełniający i mnie, i wszystkie pokoje w domu strach pierwszych dni, zmienił się w ten rodzaj obojętności, która szepcze do ucha: Niech to się już stanie! Niech się rozwinie, niech coś się wyjaśni. Nie lubię uczucia suchości w ustach, a ono ciągle mi towarzyszy. Nie znoszę drżenia rąk – a one trzepocą jak liście osiki. Wiem, że się boję. Wiem, że pozorna obojętność to tylko reakcja organizmu na wszechobecny strach, białą ścianę przed oczyma, gdy w czasie powrotu z miasteczka S w punktach węzłowych – są trzy na całej trasie, do wtedy nie wierzyłem, że w ogóle one są, na Ziemi, bo w Kosmosie gdzieś daleko mogą sobie być, moja chata z kraja, są aż trzy na odcinku czterdziestu kilometrów, nie do wiary, nie rozumiecie, trzy węzły – pojawiły się zapomniane obrazy, postacie, zdarzenia. Pojawiły się i zniknęły, nagle, nie jak w tanim filmie z efektami specjalnymi, rozmywając się i niknąc w przestrzeni. Mignęły, błysnęły synchronicznie, jedno po drugim, zbyt krótko, by przestraszyć na poziomie świadomym, ale i wystarczająco długo, by zapadły głęboko. Wychodziły razem podczas mijania nowego węzła. Wyglądało to, jakby ktoś w mojej głowie sklejał kawałki filmu non camera, rzucone obrazy, niedbałe, niechlujne, ale jednak wyraźne i składające się w historię, której znaczenia powoli zaczynam się domyślać.
Nie, jestem zdrowy na umyśle. Myślę jasno i precyzyjnie, ot, na przykład wiem, że dziś jest środa, piąty dzień mojego odosobnienia, piąty dzień, gdy odrzucam wszystkie próby kontaktu. Dzwoniący zupełnie nie zdają sobie sprawy, że jeśli odbiorę…
Ale nie. Nie wiem, co się stanie. Przypuszczam, że ten, kto do mnie zadzwoni, wejdzie w ciąg jako część postępu zdarzeń. Tak może być, ale nie musi, na razie swoimi odkryciami nie dzieliłem się z nikim, nawet z Grzegorzem, ale z nim nie musiałem, wiedział wszystko. Te kilka listów, które napisałem do profesora M. w mieście N., po prostu musiałem napisać. Zbyt mało wiedziałem. Zbyt mało wiedział Grzegorz. Zbyt płytkie i poszarpane były archiwa, i te w S., i te w G., ale i te kościelne, w P. i w O., gdzie spod wieluset kilogramów różnej makulatury wygrzebałem manuskrypty, które przed okazaniem archiwistom na wszelki wypadek sfotografowałem. Przezorność okazała się niepotrzebna, wykształceni historycy w sutannach z niesmakiem spoglądali na rękopisy, chwilę się w nie powpatrywali i orzekli, jeden niezależnie od drugiego, że nie są nic warte i że to prawdopodobnie jakieś podróbki. Leżały w makulaturze, więc poprzednicy tak je pewnie zakwalifikowali. Niewiele wtedy wiedziałem, ale intuicja podszepnęła mi, żeby ich ze sobą nie brać, zostawić, w dowolnej postaci, wykasować zdjęcia, wyrzucić z mózgu ich kształt, zawartość, rysunek, zapach. Na samą propozycję, bym je wyniósł z suchych i jasno oświetlonych piwnic, archiwiści nagle robili się nieprzyjemni, obcesowi, posuwali się nawet do fizycznego usunięcia mnie z archiwów. Każdy z nich dokładnie w taki sam sposób. Każdy z nich używając tych samych słów czy skopiowanych przez kalkę gestów. Nawet błąd składniowy zrobili w dokładnie tym samym miejscu. Każdy z nich o dokładnie tej samej godzinie, 13.17, jeden po drugim, w odstępach dokładnie trzymiesięcznych. Nagrywałem te rozmowy. Rozwinąłem znaczniki daty i godziny, też zupełnie nie wiem czemu, nie przypominam sobie, jak przyszedł mi ten pomysł do głowy.
W domu okazywało się, że te zdjęcia, które robiłem, najpierw były kompletnie nieostre. Drugie, te uzyskane po rozmowie, przezornie wykonane po kategorycznych odmowach wyniesienia zwojów, byłyby jak najbardziej prawidłowe, ostre, ale z jakiegoś powodu zrobione zostały w maksymalnej rozdzielczości i nie mieściły mi się na karcie. Na ekranie komputera smętnie wisiał komunikat, napisany białymi literami na granatowym tle: Too big data. Impossible to save! Ja takiej rozdzielczości nie używam, nigdy, nie widzę potrzeby, ktoś widać musiał majstrować przy moim aparacie. Majstrować? Przy aparacie, którego nie wypuszczałem z ręki? Żarty jakieś?
Mam wrażenie, że coś się poruszyło na korytarzu, na schodach, dywan… Ale nie, to tylko ten wiatr, który nie wiadomo którędy od jakiegoś czasu wpada w moje przestrzenie i dokonuje rewolucji w papierach. Natychmiast znalazłem dziurę, labirynt, którym spływające po ścianie domu powietrze, jak mi się wtedy zdawało, wpada do salonu. Próbowałem ją załatać, ale po kilku nieudanych próbach po prostu dałem sobie spokój, w końcu to tylko jeszcze jedno wietrzenie, bardzo użyteczne przy wiecznie zamkniętych oknach.
Nie. Muszę być wobec siebie uczciwy. Cały czas usilnie próbuję wszystko sprowadzić do poziomu racjonalnego, szukam w zdarzeniach pierwiastka normalności i trzymam się go później kurczowo, odrzucając nawet najdrobniejszy rys na tafli żelaznej logiki i związków przyczynowo-skutkowych, naginając fakty i tworząc z nich własne gmachy myśli, które na czubku nie mają już nic wspólnego z rzeczywistością. Ale nie umiem się zmierzyć z tym, co mnie otacza. To wszystko wymyka się racjonalnemu opisowi, to wszystko jest jakby żywcem wyjęte z fragmentów Necronomicon szalonego Araba, Abd al-Ahzareda, z którymi to miałem przez chwilę okazję się zapoznać.
Uciekłem od głównego wątku. Skłamałem: nie znalazłem żadnego labiryntu, nie wiem, skąd bierze się ów wiatr w korytarzu. O, znowu zawiało. Byłem pewien, że oto mój mózg, moja duma: moja inteligencja, moje doświadczenie i wspaniała intuicja pokonają ten, w sumie zdawało się, błahy problem. Puściłem większą ilość dymu na ściany, w pokojach zainstalowałem czujki i kamery. Dym był suchy, ciepły, ale dość tłusty. Był bardzo wonny, zużyłem całe dwieście gram najlepszego tureckiego kadzidła, więc gdyby tylko gdziekolwiek była jakaś dziura – przeniknąłby niechybnie do środka domu. Nic. Ani odrobiny złamanej jasności powietrza. Ani najmniejszej smużki zapachu. I cisza, absolutna cisza, której nie było od wielu już dni. Wyszedłem wtedy na chwilę do sklepu. Gdy wróciłem – po dymie nie było już nawet śladu, a w domu pogwizdywał wiatr. Ten sam. Nawet się trochę ucieszyłem. Cisza, jaka pojawiła się w czasie eksperymentu, aż świdrowała.
Dzieją się wokół dziwne rzeczy. Ja czekam na rozwój wypadków.
Czekam...
II.
ZNALEZIENIE optymalnej trasy do M(alborka) nie zajęło mi wiele czasu. Po trzech próbach wiedziałem już, że skręcając w N(owej) K(arczmie) w prawo i jadąc później przez S(karszewy), a nie przez T(czew), trafiam do M po trochę więcej jak godzinie. Nawigacja z uporem godnym lepszej sprawy pchała mnie zawsze przez G(dańsk) i dalej autostradą lub przez G, NDG (Nowy Dwór Gdański) i tam skręć w prawo, ale to było prawie czterdzieści kilometrów dalej, kto by chciał siedzieć za kierownicą dłużej, niż trzeba? Nie, znam takich, co mogliby, ja się do nich nie zaliczam, interesuje mnie przemieszczenie się z punktu A do punktu B w możliwie jak najkrótszym czasie, pokonując możliwie jak najmniejszą liczbę kilometrów. Stąd też jazda z K do M przez S po drugim już razie zaczęła dawać mi uczucie optymalnego wykorzystania czasu i pieniędzy. Nie musiałem lać w zbiornik więcej, niż było to absolutnie konieczne. Jeśli jeszcze do tego dołożymy ścianę białych kwiatów, którymi obsypywały się na wiosnę rosnące wzdłuż drogi krzewy w B(oroszewie), jazda przez pachnący las pod W(ędkowami), nawet tę trasę polubiłem. Był tylko jeden motyw, krótki co prawda, ale pojawiał się zawsze, gdy jechałem: w S, gdy już zjechałem z ronda, po lewej stronie wykładała się rozległa łąka, zaniedbana, to było widać. Latem gdzieniegdzie stały pojedynczo krowy, spokojnie się pasące, w dalszej krawędzi, równoległej do drogi, zamykał ją kamienny mur. Z perspektywy szyby auta ta ściana wydawała się solidna. Użyte do jej konstrukcji duże, nieforemne kamienie były porządnie ze sobą połączone, była chyba jakimś elementem obronnym miasteczka. Na początku tego nie zauważyłem, ale gdy jechałem pewnego suchego i bardzo gorącego dnia, gdy stało palące, sierpniowe słońce, termometr w samochodzie pokazywał ponad czterdzieści stopni, klimatyzacja pracowała jak oszalała, ledwo dając radę sprowadzić temperaturę do jakiej takiej normy – nad tą łąką stała mgła. Nie była to klasyczna mgła, która albo pokrywa cały widoczny świat mleczną powłoką, albo wypuszcza wąskie pasma, które mieniąc się i skrząc, każde w nieco innej tonacji, kładąc się jedno nad drugim, przypominają kupowane w sklepie na rogu wafelki z masą czekoladową po dwanaście złotych za jeden kilogram. Był to dziwnie nieskoordynowany, przypominający raczej płynące po niebie obłoki kłąb, który chwilami się podnosił, chwilami opadał. Słońce, które oświetlało ten dziwny twór, z ledwością przebijało się przezeń, kładąc na drodze równie osobliwe figury, gwiazdy, koła, sylwetki ptaków, węży czy jaszczurek. Miałem wrażenie, że za chwilę kakadu wzleci w górę z krzykiem, kruk dystyngowanie przemieści się w kierunku pobocza, ponieważ pozostawienie leżącej na drodze padliny zająca byłoby nieskończonym i zupełnie niezrozumiałym marnotrawstwem, zwinka ucieknie z nagrzanego asfaltu i schowa się pod wielkim kamieniem, nie spuszczając mnie z oka, i gdy minę jej bezpieczne schronienie, ostrożnie wystawi spiczasty pyszczek i krok za krokiem znajdzie miejsce, w którym przed chwilą się wygrzewała.
Te wszystkie obrazy, które – jak sobie dziś przypominam – kładły się to na asfalcie, to unosiły w górę i wisiały, jakby zaczepione na niewidzialnym sznurku – były tak realistyczne, że odniosłem wrażenie, iż sam stałem się nagle elementem tamtego świata i obserwuję go nie z zewnątrz, jak prawdziwy naukowiec, doświadczenie, empiria, laboratorium, a ten obserwowany, przedmiot doświadczenia, empirii, zwierzę laboratoryjne. Pojawiło się nieznane wcześniej uczucie, nie umiałem go wtedy nazwać, dziś powiedziałbym, że nagle stałem się immanentną częścią tamtej rzeczywistości, która mnie – tak mi się wydawało – wciągnęła, uwięziła i – znów mi się wydawało – zrozumiałem, że nie będę mógł z niej wyjść i wrócić do mojej rzeczywistości, kulawej, brudnej, cuchnącej, ale znanej mi, a więc i możliwej do dalszej eksploracji. Że w jakiś przedziwny sposób dostałem się do – no właśnie, dokąd? – w inny wymiar – brednie, moje ścisłe wykształcenie natychmiast odrzuciło taką możliwość, żyjemy w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, gdzie są trzy wymiary liniowe i wymiar czasu. Gdzie więc niby miałbym się znaleźć? W innej czasoprzestrzeni? Fizycy dopuszczają takie zjawisko jak wielość czasoprzestrzeni, ale są to klasyczne, teoretyczne spekulacje, niepoparte na razie żadnymi dowodami z doświadczenia. A może to był tylko wytwór mojej neurotycznej wrażliwości, wiecznego doświadczania ocierania się o zjawiska brzegowe? Willidy w jesiennym lesie, gdy nad polaną kładł się już zmrok? Smoki w jamach? Ciemne, wilgotne drzwi w piwnicy, prowadzące pewnie w jakąś inną rzeczywistość? Cmentarne kwiaty o wielkich, kształtnych liściach, kryjące nieskończone tajemnice tych, co odeszli? Oświetlona niebieskim światłem lada, w której stały mleko, twaróg i masło w sklepie na Giermków, która później wypełzała w nocy, budziła i nie dawała spać?
Siedzący na szafce i kiwający do mnie Ho Shi Min[1] z długimi wąsami i w stożkowym kapeluszu, który następnego dnia umarł? Sąsiad w trumnie, który nagle odszedł niecały miesiąc później? Nie bardzo mogłem dowierzać swojej neurotyczności, często pchała mnie w przestrzenie, których nie rozumiałem i nie chciałem rozumieć, ale przecież w ten sposób dostawałem ostrzeżenia! Ktoś, coś z innego wymiaru, a może tylko moja podświadomość, która w niezrozumiały dla mnie sposób łączyła się z innymi czasoprzestrzeniami – czyli co? Są? Mogą być? Ten ktoś pojawiał się nagle, by przez błysk, iluminację przenieść mnie na chwilę z rzeczywistości, w której byłem, do rzeczywistości, w której być nie mogłem, a która (które?) zdawały się istnieć bez względu na to, czy mi się to podobało, czy nie.
Mgła ustąpiła tak samo szybko, jak się pojawiła. W drodze powrotnej nie zaobserwowałem podobnego zjawiska. Łąka robiła wrażenie zwykłego użytku zielonego, a krowy pasące się na niej lub stojące i z obojętnymi minami przeżuwające wcześniej wygryzioną trawę były zwyczajne. Mur odgradzający łąkę od uliczek miasteczka trochę chyba poszarzał, ale przecież jechałem kilka godzin później! Zelżał upał, słońce stało niżej, jego promienie ślizgały się już tylko po kamieniach, nie rozświetlając ich tak jak wcześniej. Zauważyłem, że wzdłuż muru ciągnął się rów, niezbyt głęboki, może dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów, prawdopodobnie resztki po fosie. Zwykły obraz zwykłego miejsca, trudno było się dopatrzyć czegoś niezwykłego. Myślałem, że może pojawi się mgła, ale tym razem na odmianę widziałem falujące powietrze, unoszące się nie znad asfaltu, a właśnie znad łąki, a jeśli już mam być ścisły i precyzyjny, a przecież tak sobie obiecałem, falujące powietrze unosiło się znad rowu, zakręcało w kierunku połaci traw i schłodzone opadało na ziemię, przestając być widoczne gdzieś na wysokości około jednego metra. „Nic w tym dziwnego, zwykłe zjawisko fizyczne związane z ruchem konwekcyjnym – pomyślałem – tylko czemu akurat znad fosy?” Było jeszcze gorąco, może nie tak bardzo jak wtedy, gdy jechałem rano, ale jednak gorąco. Po szybkim otaksowaniu zrozumiałem, że najprawdopodobniej fosa była wystawiona na najsilniejszą operację Słońca, resztę łatwo już było przewidzieć.
Cykliczność moich wyjazdów do M niejako zmuszała mnie do zmian tras. Zawsze zależało mi na czasie, zawsze chciałem go w samochodzie spędzić tylko tyle, ile jest absolutnie niezbędne, a jednak nie bardzo uśmiechała mi się myśl, że miałbym wciąż oglądać te same wsie i miasteczka. Przez kolejne tygodnie, dwa a może trzy, nie ma to dziś znaczenia, jeździłem przez Z(blewo) i S(tarogard)G(dański), nieco dalej i trochę dłużej, ale inaczej. Nie lubiłem tej trasy. Urokliwie położona w lesie, w swojej ostatniej odsłonie wiodła przez tory kolejowe i obok na wpół rozwalonego budynku, byłej stacji kolejowej, z mieszkaniem dróżnika czy zawiadowcy. Ledwo trzymające się mury robiły wrażenie, jakby jakaś wielka pięść jednym uderzeniem skruszyła wątłość zaprawy i wysunęła część brązowoczerwonych cegieł, produktu niedalekiej cegielni, poza obręb nadany kiedyś tam wprawnymi rękoma zapomnianego murarza, a belki, tworzące więźbę na wpół zapadłego dachu, przegniłe i częściowo przepalone, wyglądały jak upiorny stosik wielkich golemowych zapałek, którymi ów chwilę radośnie bawił się, w końcu je porzucił i o nich zapomniał. Ale najsilniejsze uczucia budziły okna. Na parterze zabite deskami, na obu piętrach czarne, nieprzeniknione, pozbawione ram i szyb. Kiedyś usłyszałem stamtąd muzykę, jakby winylową płytę z marszem wojskowym, zacinającą się po kilku taktach i powtarzającą prosty rytm na dwa: tam tata, tam tata… Tu z całą pewnością zadziałała moja fantazja, po kilku metrach jazdy rytm zniknął, dokładniej – skonstatowałem ku własnemu zdumieniu, że właśnie w radiu nadawano relację z jakiejś uroczystości wojskowej i tam tata, tam tata, tam, tam, tam, tam grały po prostu sekcje barytonów i basów, na tle figuracji pikuliny i wsparcia klarnetów oraz saksofonów. To mogłem więc sobie całkowicie realnie wyjaśnić na bazie racjonalizmu, ot, włączyłem do podświadomości trochę otaczającego mnie dookoła świata, łacno więc o całej sprawie zapomniałem. Zresztą o czym tu pamiętać? Całe lata życia sam ze sobą nauczyły mnie, że muszę bardzo mocno pilnować siebie przede wszystkim, nie dać ponosić się temu drugiemu, co gdzieś tam głęboko tkwi, i który wszystko najchętniej przepuszczałby wyłącznie przez przestrzeń intuicji, zostawiając racjonalizm samemu sobie, żeby interweniował tylko wtedy, gdy…
No właśnie. Kiedy miałby interweniować? Jak oddzielić to, co wymaga bezwzględnej racjonalności od tego, co już wymaga oceny intuicyjnej i jakby spoza aparatu pojęć logicznych? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie, więc wprowadziłem w siebie konieczność, taki imperatyw, działania logicznego. Nawet jeśli problem początkowo był rozwiązany intuicyjnie, zmuszałem się do późniejszego rozłożenia go na drobne i sokratejską metodą, stawiając pytania i uzyskując odpowiedzi, składałem go w całość, uzyskując zawsze wynik, jaki podpowiedziała mi intuicja. To pozwoliło mi uwierzyć w intuicję, ale również zbudowało wewnętrzną konieczność, rozkaz potwierdzenia odczuć rzetelną analizą. I ta właśnie analiza, to wzięcie pod uwagę większej liczby przesłanek, niż tylko tej jednej, że oto jadę koło tego domu, gdzie z pewnością straszy, pozwoliła mi wyeliminować głupawe pomysły, że ktoś tam mieszka i z jakiegoś powodu puszcza zaciętą płytę. Logika. Umysł. Analiza.
Wróciłem do jazd przez S. Nie wiem, czemu tak się stało. Rozum, logika całkowicie rozprawiły się z domniemanymi strachami, zamieszkującymi rozwaloną stację kolejową. Chyba jednak pod wpływem czytanych kiedyś opowiadań Grabińskiego i jego fascynacji koleją, pędem, ruchem, torami gnającymi w nieskończoność, opuszczonymi budkami dróżników, gigantycznymi cielskami lokomotyw, fascynacji, która przerodziła się w obsesję widzenia czegoś, czego najzwyczajniej w racjonalnym systemie postrzegania po prostu nie ma, w świecie podświadomym musiało we mnie to zalegać. Bo choć tory mają swój koniec, lokomotywy nie rozpływają się w chmurach, pociągi zmierzające do Warszawy zawsze do niej docierają, szkielet budnika nie jest w stanie wystukać Morse’em: „Wagony odpadły. Dużo ofiar. Przyślijcie skład ratunkowy”, jakaś nuta niepewności, obawy przed nieznanym, nakazała zmienić trasę. Pierwsze dwa czy trzy razy, zanim się zorientowałem, musiałem nadłożyć kilka kilometrów, szukając dogodnego połączenia trasy do Z z trasą do NK. Miałem tu nieodparte wrażenie, że jakaś siła trzyma mnie (siła to za dużo powiedziane, jakieś niewielki nakaz wewnętrzny, może prośba raczej…) trasy, którą na poziomie racjonalnym jeździć nie chciałem. Kilka pierwszych jazd przez S (S jest jednym z punktów orientacyjnych drugiej trasy: najpierw osiemnaście kilometrów do NK, później dziewiętnaście kilometrów do S, kolejne dwadzieścia kilometrów do następnego S i w końcu dwadzieścia pięć kilometrów do M) finalnie niczego nie przyniosło, takie zwykłe przesunięcie się przez miasteczko, szczycące się istnieniem od XII wieku, a może i wcześniej (ponoć zaczątki osadnictwa tam datowane są na pięćsetny rok p.n.e.), upływało mi całkiem bez sensacji. Te same cotygodniowe audycje w tej samej rozgłośni radiowej. W tym samym miejscu radio gubiło zasięg, napełniając samochód jednostajnym, monotonnym szumem. Ten sam mocno nawalony, zataczający się po całej jezdni facet o tępej, zaciętej twarzy, ciągnący do miasta, miasteczka właściwie, dwieście metrów do przodu, sto do tyłu (wypity alkohol nie pozwalał na stały, jednostajny ruch przed siebie), wygrażający pięścią każdemu przejeżdżającemu samochodowi, wrzeszczący w sobie tylko zrozumiałym, bełkotliwym języku. W miasteczku te same tłumy odświętnie poubieranych ludzi: mężczyzn w wyciągniętych z czeluści szaf garniturach, w których czuli się gorzej, jakby kto zwalił im na plecy worek cementu czy dwa worki kartofli. Kobiety w sukienkach, letnich, z gołymi nogami, trzymające mężczyzn mocno pod ramię. Mieliby uciec, czy one same nie czuły się pewnie w wyciągniętych z szaf szpilkach? Zblazowanych grupek nastolatków, chłopców w ciemnych spodniach i białych koszulach, dziewczyn w króciutkich spódniczkach, bezwstydnie pokazujących długie, proste, opalone na brąz nogi. Jedna z nich wyróżniała się co tydzień tak samo: ubrana w stylu gothic, z bardzo mocnym, ciemnym nawet jak na gothic, przesadzonym makijażem, w czarnej skórzanej kurtce, której nie ściągnęła nawet mimo gorąca, w krótkiej spódniczce i w czarnych kabaretkach, opinających jej nieco krzywe, dość nieforemne nogi. Wszyscy zmierzali w jednym kierunku. Za przejściem dla pieszych skręcali w lewo i niespiesznie, leniwie jak woda w przepływającej przez środek miasteczka rzeczce, kierowali się do stojącego na niewielkim wzgórzu, widocznego z dużej odległości kościoła z XIV wieku, z pojedynczą wieżą, wyraźnie inną, wyraźnie kłócącą się architektonicznie z resztą budowli, na której zegar zatrzymał się na godzinie 7.12. Zawsze gdy mijałem przejście z jedynymi w S światłami, rozlegał się dzwon kościelny, przypominający dobrym chrześcijanom, że czas oddać Bogu, co boskie, a proboszczowi, co należne, wtedy odruchowo rzucałem okiem na zegar w samochodzie. Godzina dzwonienia wydawała się przypadkowa.
Któregoś razu dojeżdżałem już do świateł, gdy akurat na kierunku zrobiło się czerwone, musiałem się więc zatrzymać. Odruchowo otworzyłem okno. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, ale dziś już patrzę na to zupełnie inaczej! Skąd tam odruch, skoro pracowała klimatyzacja, precyzyjnie ustawiona na dwadzieścia dwa stopnie, wrzucająca do wnętrza fale rześkiego, suchego powietrza? Rozwalony w wygodnym fotelu samochodu usłyszałem głos zbuntowanego nastolatka, stojącego na samym brzegu chodnika:
– ​Znowu kościelny się nachlał. Przecież to ani cała, ani pół do!
– ​Milcz! – warknęła korpulentna jejmość, która z trudem, jak wyrzucona ryba, łapała powietrze. – Milcz! Ty zawsze masz za dużo do powiedzenia. Kościelny też człowiek. – dorzuciła jakoś bardziej pojednawczo, jakby chciała zatrzeć niemiłe wrażenie, które sama sprokurowała i które jak obłok mgły otuliło wszystkich dookoła. – Też może się pomylić.
– ​On zawsze się myli, matko! – Młodzieniec o fizjonomii filozofa z mocno pryszczatą twarzą pokręcił zdecydowanie głową. – Pytałem księdza proboszcza, ma dzwonić o całych i o połówkach. A teraz jest – spojrzał na zegarek – pięć po pół do.
– ​Więc dobrze zaczął! Pięć minut temu! A za chwilę skończy. Nie czepiaj się dorosłych, gówniarzu! – warknęła znów, ruszając na pasy, stawiając ostrożnie wałkowate nogi w czarnych czółenkach, dokładnie między białe prostokąty na asfalcie. – Ty też kiedyś będziesz dorosły.
Ten w sumie trywialny i bezsensowny dialog obudził we mnie jakiś dziwny rodzaj czujności. „Przecież to absurd!”. Machinalnie zmieniałem biegi z niższych na wyższe i w drugą stronę. „Chłopak pewnie ma rację. Kościelny wypił kilka piw za dużo, spieszyło się chłopu do szaletu, a że najpierw obowiązki, tedy zadzwonił i, zadowolony z wykonanego zadania, pogalopował, by sobie ulżyć”. Ale ten dowcip wydał mi się kiepski, a cała sytuacja, która ponoć go sprowokowała – idiotyczna. Nie mogłem jakoś sobie wyobrazić maleńkiej, odciętej od świata mieściny, położonej co prawda przy dość ważnej, ruchliwej drodze, za dnia gęsto rozświetlonej reflektorami aut i nielicznymi z oszczędności latarniami. Jednak wieczorem, gdy kończą się już msze i zatrzasną się jednocześnie wszystkie drzwi do domów, a okna najpierw rozbłysną na żółtawo od zapalonych żarówek, a później znikną w ciemności za grubymi, odcinającymi od wzroku ciekawskich sąsiadów zasłonami, droga nagle jakby zamiera. Ruch robi się rzadszy, sporadyczny nawet. Czerń asfaltu tylko od czasu do czasu lizana jest oślepiającą smugą, rzucaną z niespiesznie jadącego auta. Miasteczko, które powolutku żyje za dnia, w nocy prawie umiera, a jego kościelny przy prawie tysiącletniej tradycji i minimum trzydziestu pięciu pokoleniach kościelnych nie potrafi tak zsynchronizować potrzeb, być może również alkoholowych, żeby pociągać za sznury w dokładnie przez proboszcza określonych porach. „Proboszcz – tak myślałem i jak się później okazało, miałem rację – byłby w stanie tolerować to raz, może dwa. Kolejny raz wyrzuciłby takiego pracownika na zbity pysk. A o pracę, taką pracę, o takim prestiżu, kościelny to jest ktoś, w takim środowisku niesłychanie trudno, a wstyd jaki…”
I tu przyłapałem się na tym, że z jednorazowego faktu wyciągam daleko idące wnioski.
–​Przecież ta sytuacja ma miejsce pierwszy raz, a przynajmniej ja ją po raz pierwszy obserwuję – mówiłem do siebie półgłosem – Młody mógł się pomylić, młody mógł mieć popsuty chronometr, młody mógł nie lubić kościelnego choćby z powodu trywialnych jabłek na plebanii, zawsze u proboszcza najbardziej słodkich, młody zwyczajnie mógł dojrzewać, a wtedy przecież zaprzecza się wszystkim oczywistym faktom, które w danym momencie nie pasują do naszych wyobrażeń i czyni się to z wielkim, ogromnym przekonaniem, będąc wściekłym. Czemu tak oczywiste i proste rzeczy wywołują u innych tylko uśmiech politowania? Logika. Następstwo faktów. Chronologia. Zasada indukcji i dedukcji. Przecież to elementarz wykształconego człowieka.
–​Nie wolno – krzyczałem już do siebie w aucie – z pojedynczego faktu wysnuwać uogólnień. Tamten pewnie coś pomylił, matka, choć nie wyglądała na specjalnie inteligentną, wydała się zdecydowanie bardziej godna zaufania i choć jej argumentacja była żadna, to jednak prowadziła do słusznego celu: ostrożnie z obelgami i podejrzeniami. Doświadczenie. Metoda. Analiza.
Tydzień później padał rzęsisty deszcz, zapowiadany od wielu dni jako swoista hekatomba, niemalże kara za grzechy świata. Ulewa stała ścianą. Przewalały się fala za falą. Gdy się nasilały, nie można było wykonać kroku do przodu; gdy robiły się wyraźnie lżejsze – wtedy można było spokojnie wyjść, ryzykując tylko dość mocne, ale w sumie niespecjalnie uciążliwe zamoczenie. Wyjechałem wcześniej, nie chcąc się spóźnić. W radiu spiker poważnym głosem czytał o stratach, jakie już ulewa wyrządziła, o rzeczkach, które zwykle, płynąc sobie leniwie, dziś występowały z brzegów i zalewały okoliczne pola i domostwa. Niepokojące okazały się doniesienia z S, gdzie spokojna zawsze rzeczułka tym razem zalała pół miasta, wlała się do piwnic, napełniła stare, zasypane dawno temu koryto, sporą część fosy i groziła zatopieniem głównej trasy w środku miasteczka. Jako że miałem jeszcze sporo czasu, paliwa w zbiorniku było dużo, a silnik pracował równo, postanowiłem, że zobaczę na miejscu, co tam się rzeczywiście dzieje.
–​Odradzamy przejazd przez S – informował męski głos w radiu. – Cały czas umacniane są brzegi rzeki, ale woda tak szybko przybiera, że może przełamać zbudowany z worków z piaskiem prowizoryczny wał. Na godzinę dziesiątą dwadzieścia spodziewamy się kulminacyjnej fali, jej wysokość może sięgać nawet dwóch metrów…
W sumie było mi obojętne, ile metrów ma najwyższy punkt fali, zwany grzbietem, równie niewiele mnie interesowało, o której przejdzie przez S, w orbicie mojego zainteresowania było tylko, czy dam radę przejechać i niespiesznie skierować się do M.
Policja zaczyna organizować objazd S. Komendant policji apeluje do wszystkich kierowców: „Na razie miasteczko jest przejezdne, ale wszyscy, którzy nie muszą tamtędy jechać, niech raczej kierują się objazdami, nie wiadomo kiedy trzeba będzie S zupełnie odciąć od świata”.
Trochę przyspieszyłem. Nie chciało mi się szukać jakichś innych dróg, znów odezwała się potrzeba jazdy z A do B, bez przyjemności zwiedzania okolicy. W M czekała na mnie W., espresso, dobra herbata i jakieś ciasto. Wjazd do S nie zwiastował żadnych kłopotów, przejazd do ronda, tego ze stacją benzynową, też odbył się bez przeszkód. Co prawda woda waliła z nieba jak z ogromnego, nieskończonego wodospadu, ale na drogach stało jej może pięć centymetrów, może mniej, bez najmniejszego kłopotu rozbijanej i rozgarnianej kołami samochodu. Na prawo i lewo strzelały szpryce brudnego błota, mieszaniny zalegającego na poboczach piasku i wody, ale przy tej ilości, która lała się z nieba, były zupełnie nic nieznaczące. Nie widać było nikogo na ulicach, ludzi jakby wymiotło, a jednak przy przejściu dla pieszych, tym ze światłami, zebrał się spory tłumek, który czekał na zielone, spoglądając przed siebie spod rozłożonych parasoli wszelkiego koloru i wielkości. Kobiety przestępowały z nogi na nogę. Strugi brudnej, mętnej brei, płynącej po chodniku, zalewały im stopy, odziane tylko w cienkie rajstopy i lekkie buty, często zwykłe sandałki, wciskając w nie grudki piasku, pety czy patyczki od lodów. Niektóre z nich, przewidując taki bieg wypadków, wciągnęły gumowce, co z jednej strony wywołało u pozostałych odruch zazdrości, a z drugiej politowania: niedzielna sukienka, wyciągnięty z worka foliowego, woniejący naftaliną żakiet, zakładany od wielkiego dzwonu, i gumowce, symbol pracy w polu, w oborze, w chlewie. Nie, to stanowczo nieeleganckie, to wieśniackie…
Zatrzymałem auto. Deszcz nagle, jakby ktoś go uciął tasakiem, przestał padać, ale czuło się, że to tylko na chwilę. Lunie, z całą pewnością lunie, za pięć minut, dziesięć, nie później. I w tym momencie rozległy się dzwony. Odruchowo spojrzałem na zegarek: było dwanaście minut po dziesiątej. Było, nie było, to w tym momencie nie miało żadnego znaczenia, pojawił się bowiem zgoła inny problem. Jakąś chwilę wcześniej, gdy przekraczałem tablicę z napisem S., wjechałem prawdopodobnie w dużą dziurę, bo samochodem mocno rzuciło, coś ogłuszająco huknęło, śliska jezdnia spowodowała, że auto zatańczyło. To nic, że w tej samej chwili ESP ustabilizował kierunek jazdy i wszystko wróciło do normy. Pomny tego, co usłyszałem, zląkłem się o całość pojazdu. Nie chciałem się zatrzymywać tu i teraz, widoczność w deszczu ograniczała się do kilku metrów, może dwóch, nie więcej, włączenie świateł awaryjnych nic by nie dało, trzeba było szukać bezpiecznego zjazdu. Okazja sama wpadła mi w ręce: korzystając z chwilowej przerwy w ulewie i mając obok przejścia zatoczkę dla autobusów, zjechałem, zgasiłem silnik, wyszedłem z auta i nachyliłem się nad lewym tylnym kołem, bo tam właśnie spodziewałem się problemu. I wtedy dobiegł mnie znajomy głos:
– ​Matko, kościelny znów się nawalił. Jest dwanaście po dziesiątej! – Głos niezawodnie należał do znanego mi już pryszczatego nastolatka. Młodzian ów stał cały czas na brzegu chodnika. Z długich włosów spływały mu na twarz i na kołnierz wiatrówki strużki wody, które on próbował jakoś opanować, ścierając je wierzchem dłoni.
– ​Ty znowu swoje! – westchnęła okutana przeciwdeszczowym płaszczem i chroniona wielkim przezroczystym parasolem matka, podnosząc w niemym proteście oczy do nieba. – Nie mam już na ciebie siły. Kościelny nie pije! Być może znowu miał jakiś ważny powód, by wcześniej dzwonić. Ksiądz proboszcz…
– ​Ksiądz proboszcz prosił mnie, matko, że gdybym usłyszał, że coś jest nie tak, to mam mu powiedzieć.
– ​I powiesz?
– ​Przecież od września idę do seminarium! – powiedział z dumą. – Muszę słuchać proboszcza.
– ​A rób sobie, co chcesz! – rzuciła zrezygnowana. – Idziemy, zielone.
Na szczęście nic się nie stało. Prawdopodobnie jakiś zabłąkany kamień uderzył w podłogę samochodu, ale nawet najstaranniejsze oględziny tego nie potwierdziły. Znów pojawiły się krople deszczu, które chwilę później zmieniły się w ulewę, jeszcze silniejszą, jeszcze wścieklejszą niż wcześniejsza, tedy bez zwłoki ruszyłem, chcąc jak najszybciej opuścić S. Zaraz za rogatkami ulewa nagle ustała, znowu jakby oto jakaś niewidzialna gigantyczna ręka chwyciła i wyżęła chmurę, po czym rzuciła jej pozostałości na ziemię, otulając śreżogą drogę, drzewa, krzewy i stojące tu i ówdzie bele zwiniętej słomy oraz siana.
Kolejnego razu może bym i nie pamiętał, bo pogoda była w miarę znośna, dość chłodno jak na sierpień, dwadzieścia trzy stopnie, ale ta zmiana pogody (przez kilka poprzednich dni temperatury sięgały czterdziestu stopni) była mi na rękę, bo wysiadła klimatyzacja. Jak na złość, wieczorem nagle przestała chłodzić. Nie miałem czasu na jazdę do mechanika, zresztą jak sam mi przez telefon powiedział, da radę zająć się autem dopiero w poniedziałek. Może naiwnie, ale mu uwierzyłem, bo nie dość, że zawsze jestem przezeń traktowany jak klient z najwyższej półki, to jeszcze poprzedniego dnia, gdy wracałem z G, zauważyłem, że na jego podwórku stało kilkanaście niesprawnych aut. Przy niektórych z nich kręcili się zaaferowani pracownicy, część samochodów odpoczywała z pootwieranymi maskami i zimnymi, wytrzeszczonymi w jeden punkt oczami reflektorów. W ten sposób przypominały ogromne morskie potwory, nieruchomo czekające na łatwy, tani łup.
Wieczorem trochę pomarudziłem. A to kilka telefonów, a to jakaś książka, a to koncert na Mezzo, jeden czy dwa drinki i poszedłem późno spać, co oczywiście wywołało określony skutek. Obudziłem się, gdy byłem już spóźniony, a bardzo nie lubię, gdy W. na mnie czeka. Wyskoczyłem z łóżka, szybki prysznic, śniadanie na jednej nodze, biegiem do samochodu. Już wiedziałem, że nawet jeśli będę gnał na złamanie karku, w M zjawię się dopiero około jedenastej dziesięć i to tylko wtedy, gdy nic mnie na trasie nie zatrzyma. Tylko ta cholerna klimatyzacja… Na szczęście upał mocno zelżał, wystarczyło uchylone okno. Mocno przycisnąłem, tak na pograniczu szaleństwa, ale i tak na rogatkach S pojawiłem się dopiero około dziesiątej trzydzieści pięć, stanowczo za późno. Chwilę później, z głową zaprzątniętą jednym problemem: „Jak się spóźnić jak najmniej?”. Szkoda mi każdej zmarnowanej minuty bez W., ma zawsze czas tylko do trzynastej – niezauważenie znalazłem się na tym jedynym przejściu ze światłami. Zatrzymałem się, bo właśnie się zmieniały. Przy brzegu przejścia stał jak co tydzień tłum i gdy tylko pojawił się zielony kolor, zaczęły bić dzwony. Nawet mnie specjalnie nie zdziwiło, że usłyszałem ważny głos pryszczatego nastolatka:
– ​I widzisz, mamo, znów to samo! Byłem u księdza proboszcza, podziękował, powiedział, że zwróci kościelnemu uwagę! I pewnie zwrócił, bo ksiądz proboszcz nie kłamie…
– ​Nawet nie próbuj inaczej myśleć, ksiądz nigdy nie kłamie! – usłyszałem warkliwy głos gdzieś z wnętrza ruszającego na przejście tłumu.
– ​Bo ksiądz proboszcz nie kłamie – powtórzył, tym razem z naciskiem. – Pewnie jednak kościelny znów za dużo…
– ​Milcz! – Kobieta krzyknęła i lękliwie rozejrzała się dookoła. – Milcz i nie rzucaj oskarżeń na porządnego człowieka, rozumiesz? Porządnego człowieka. On z księdzem proboszczem już trzydzieści lat razem tutaj, u nas, w S, w kościele, urzędują, moc dobrego zrobili, moc. Obyś ty kiedykolwiek w swoim dorosłym życiu, księżowskim, zrobił połowę tego…
Spojrzałem na zegarek w samochodzie. Była już za kwadrans jedenasta, będąc superdokładnym: do jedenastej brakowało szesnastu minut. Ruszając ostro spod sygnalizatora, uświadomiłem sobie, że chociaż w ciągu trzech tygodni przejeżdżam to skrzyżowanie o bardzo różnych porach, za każdym razem spotykam te same osoby, za każdym razem biją dzwony, i za każdym razem te osoby rozmawiają właśnie o bijących dzwonach.
– ​Przypadek! – roześmiałem się w głos. – Zbieg okoliczności! Takie rzeczy się zdarzają, prawdopodobieństwo zajścia szacuję na około pięć procent, a więc dość spore. Nie ma co poszukiwać jakichś metafizycznych, pozaziemskich czy parapsychologicznych zależności. Kościelny pewnie rzeczywiście pije. Proboszcz, nie chcąc zniechęcić kandydata do stanu kapłańskiego, i jednocześnie chcąc być fair wobec wieloletniego pracownika, posunął się do niewielkiego, nieszkodliwego kłamstewka.
„Zresztą, co to za różnica? – myślałem dalej. – Wierni na modlitwę zostali wezwani, a że o różnych porach? Zegarki mają wszędzie, w domach, w telefonach, w samochodach, na przegubach. Niektóre z nich są zsynchronizowane z zegarami atomowymi, a nie ma dokładniejszych, więc sugerowanie się, że jest godzina taka to a taka, tylko przez bijące dzwony, jest alogiczne. Kłóci się ostro z podstawami rozsądku i zdrowego myślenia. Doświadczenie. Logika. Nauka”.
Tłum spokojnie przeszedł przez jezdnię, światła leniwie zmieniły się na przeciwne. Powoli ruszyłem, starając się nie rwać silnikiem. Gdy minąłem już stojącego manekina, przywdzianego w najmodniejsze w tym sezonie ubiory robocze z kamizelką odblaskową, nagle skonstatowałem, że czuję na twarzy zimne, suche powietrze. Ruszyła klimatyzacja! Mechanik przez telefon bił się w pierś, że aby ruszyła, potrzeba jakichś specjalnych zaklęć, a ona sama, nagle, ni stąd ni z owąd… „No cóż, zdarza się, może jednak było tak, jak sam myślałem, któryś ze styków się poluzował, a zresztą jakie to ma znaczenie, trzeba tak czy tak samochód oddać do przeglądu” – pomyślałem, zamykając okno i odcinając się zupełnie od świata zewnętrznego. W samochodzie zrobiło się cicho, grało radio, air condition leniwie i łagodnie wdmuchiwało fale idealnego powietrza, ani za zimnego, ani za gorącego, zniknęła suchość w ustach i potrzeba ciągłego sięgania na siedzenie obok, gdzie leżała duża butla wody. Nawet nie zauważyłem, kiedy na dworze zrobiło się upiornie gorąco, cieplej chyba nawet niż wczoraj, niż przedwczoraj.
III.
GRZEGORZA POZNAŁEM na imieninach u Irka, który miał w zwyczaju obchodzić ten dzień wyjątkowo hucznie i z rozmachem. Z reguły zapraszał nas do jakiejś knajpy. Tamtego roku czy to zabrakło mu kasy, czy chciał trochę dość nudny w sumie zwyczaj ubarwić, w każdym razie zorganizował je w domu, w ogródku. Rozstawił stoły, krzesła i namioty. We wkopanych w ziemię niezliczonych wiadrach chłodziły się gorzała i piwo, Irek nie uznawał wina. Pomiędzy ludźmi przemykali trzej kelnerzy, roznosząc gotowe koktajle, jakieś zakąski czy szklanki z whiskaczem. Jak zwykle kilku kumpli odpłynęło w ciągu godziny czy półtorej, nie czekając na świetnie zapowiadające się atrakcje kulinarne: golonki w piwie, pieczonego barana czy wreszcie doskonałą, taką jaką tylko Irek umiał przyrządzić, pieczeń wołową z sosem z zielonego pieprzu, a na koniec własnoręcznie pieczone kiełbaski, szaszłyki czy wątróbki kurze, owinięte plastrami wędzonego boczku. Teraz, odprowadzeni przez usłużnych pomocników do jednego z namiotów, daleko na końcu posesji, spali pijackim, nerwowym snem. Od czasu do czasu któryś wybiegał, by dać upust przepełnionemu pęcherzowi czy żołądkowi. Kto znał Irka, ten wiedział, że jest to jego sposób na wyeliminowanie pewnej grupy ludzi, których zaprosić musiał, a gościć nie chciał. W sobie tylko znany sposób potrafił rozbudzić w nich nieprzemożną chęć do wciągania ogromnych ilości wysokoprocentowej cieczy, samemu umiejętnie oszukując i będąc w efekcie prawie całkowicie trzeźwym.
I oto Irek zręcznym ruchem zamienił pełną szklankę wódy na takowąż wody i korzystając ze swoich talentów aktorskich, wypił tak, jakby to nie była woda, a dość podły bimber. Niby czysty, a jednak z fuzlami, co na początku przechodzi gładko przez gardło, pod koniec wykręca twarz, a na samym końcu wywołuje niewielkie, ale doskonale widoczne wstrząsy głowy i ramion. Współbiesiadnik, uspokojony takim widokiem, powtórzył, ale z zupełnie inną zawartością, przez co chwilę jeszcze stał, tocząc nieprzytomnym wzrokiem dookoła, po czym na chwiejnych nogach ruszył bezbłędnie w kierunku najdalszego końca ogrodu. Irek, odprowadziwszy go wzrokiem, nagle, ni stąd, ni zowąd, szerokim ruchem, chwycił za barki jakiegoś mężczyznę w moim wieku, w okularach, z myślącymi, mądrymi oczami i powiedział w swój, charakterystyczny sposób:
– ​Chcę ci kogoś przedstawić! To jest Grzegorz, profesor, kulturoznawca. Grzegorz, to jest On. Tak właściwie nie wiem, co robi! Ostatnio twierdził, że zarabia myśleniem, ale o czym myślał, powiedzieć nie chciał. Zostawię was samych sobie, muszę jeszcze kilka szklanek opróżnić. – Uśmiechnął się złośliwie, wręczył nam po szklaneczce whiskacza i poszedł.
– ​Jesteś kulturoznawcą? – Słowa same bardzo łatwo przyszły, nadspodziewanie łatwo, zawsze miałem problem z rozpoczęciem rozmowy. – Ale czym dokładniej się zajmujesz?
–​Wieloma zagadnieniami. Ostatnio zacząłem obrabiać poletko z ideami i opisem zjawisk paranormalnych w kulturze i ich wpływem na postawy ludzi oraz ich relacje z zewnętrznym otoczeniem.
– ​W kulturze są zjawiska paranormalne?
– Trywializujesz. Mówiąc twoim trywialnym językiem: są! – Wydawał się trochę zniecierpliwiony. – Ale porozmawiajmy o czymś innym.
– ​Możemy, ale… – Tu poczułem lekkie uderzenie paniki, zacząłem nerwowo w głowie szukać argumentu, by ta rozmowa jednak potoczyła się w kierunku jego zainteresowań. – Ja… ja… po raz pierwszy o tym słyszę, chciałbym… coś więcej wiedzieć! Kompletnie zaskoczył mnie przedmiot twoich zainteresowań, nie sądziłem… – gadałem zupełnie bez składu, nerwowo kręcąc kółka w powietrzu, w duszy powtarzając sobie: „podejmij rozmowę, podejmij…”
– ​Wielu nie sądzi, bardzo niewielu sądzi – wpadł mi łagodnie w pół słowa, zaciągnął się papierosem, trzymanym kciukiem i palcem wskazującym, chwycił mój wzrok. – Nie przeszkadza ci, że palę, prawda? Przecież takie zjawisko kulturowe jak Cthulhu doczekało się rzeszy wyznawców na całym świecie. Powstały opowieści, komiksy, muzyka, filmy, zrodził się klasyczny kult, czasem nawet z elementami sekciarstwa. Lovecraft wymyślił Cthulhu, Lovecraft wymyślił Necronomicon, od początku do końca, od pierwszego do ostatniego słowa. Tak sugestywnie to zrobił, z tak ogromnym talentem, że ludzie uwierzyli, że Cthulhu czeka w R’lyeh, że Necronomicon istnieje i że niektórzy, wybrani, go czytali. Ale, co dziwniejsze, a dla badacza-kulturoznawcy ciekawsze i bardziej fascynujące: do dziś w to wierzą! To już trzecie pokolenie wyznawców!
– ​Cthulhu?
– ​Tak w Cthulhu.
– ​Wiem, może w twoich oczach wyjdę na niedouka, ale przyznam się wprost: nie mam pojęcia, co to jest Cthulhu, więc tym bardziej nie rozumiem, czemu miałoby być zalążkiem kultu? Sekty?
– ​No to sobie teraz nie pogadamy! – powiedział, zaciągając się znów dymem. – Ale wiesz co, przyjedź do mnie do katedry, Uniwersytet w G, jutro, może gdzieś koło południa, dam ci książkę. Przeczytasz, zrozumiesz. Lub nie…
– ​Jaką książkę?
Mówiąc szczerze, mocno mnie zaskoczył. Pierwszy raz widzianemu (czy rzeczywiście pierwszy raz? Miałem cały czas nieprzemożne wrażenie, że gdzieś musieliśmy już na siebie wpaść, ale to było tylko wrażenie, nie wywoływało żadnych obrazów, wspomnień, asocjacji. Po prostu z tyłu głowy tkwił tępy kołek, który uwierał i który wymuszał we mnie nerwowe poszukiwania w zasobach wspomnień, niczego tam nie znalazłem…) facetowi chce pożyczać jakąś książkę.
– ​Call of Cthulhu – powiedział jakoś zbyt namaszczonym, pompatycznym tonem. – Lovecrafta – dorzucił, jakby sam siebie przekonywał, że to jest właśnie dzieło tego człowieka. Z tonu głosu wynikało, że ma do niego jakiś stosunek, co najmniej osobisty.
– ​Dobrze – powiedziałem po chwili zaskoczenia. – Postaram się. Ale przecież książkę można zwyczajnie kupić… – Nachyliłem się nad smartfonem, po chwili pokazał się nieduży wolumin w czarnej oprawie, gdzie białymi literami było napisane tylko LOVECRAFT i pod spodem Zew Cthulhu.
– ​I tak, i nie – powiedział po chwili. – Rzeczywiście, kupisz tłumaczenie na polski, ale okrojone. Zadziałała tu jakaś, niezrozumiała do dziś, autocenzura tłumacza. Ja chcę ci pożyczyć oryginał, nieocenzurowany, w pełnym wymiarze, z pewnymi profetycznymi ustępami, zresztą sam zobaczysz. Rozumiem, że znasz angielski na tyle, żeby przeczytać powieść z początku XX wieku?
– ​No nie wiem… – zawahałem się. – Mój angielski…
– ​Ależ to nic trudnego! – Grzegorz (on gdzieś… gdzie… kiedy?) skwapliwie przerwał moje wątpliwości. Czułem, że mocno zapalił się do pomysłu, żeby mnie wciągnąć w te swoje dziwaczne przestrzenie. – Dasz sobie radę. Bo zresztą coś innego tu jest ważne, nie sam tekst, a apokryf objawień szalonego Araba, Abdula Alhazreda, Abd al-Hazreda – szybko się poprawił – z których części nie znajdziesz w polskiej, niemieckiej, rosyjskiej, francuskiej, a nawet brytyjskiej wersji. Jest tylko w wydanej w przednakładzie serii trzystu egzemplarzy z 1928 roku, dziś zapomnianej.
– ​Zapomnianej? Dziś, w epoce internetu i totalnej wymiany informacji?
– ​No właśnie, zapomnianej! – Grzegorz wyraźnie dosiadł swojego konia. – Dopiero kilka lat temu ku własnemu zaskoczeniu odkryłem egzemplarz w jednej z podarowanych mi bibliotek.
– ​Podarowanych?
– ​To jest pewien problem. – Grzegorz usiadł na ławce, postawił szklaneczkę z whisky i ciepłym gestem wskazał mi miejsce obok siebie, strzepując w tym czasie popiół z papierosa. – Ludzie przez całe życie zbierają książki, robią z nich przedmiot własnej dumy. Wiesz, że około trzydziestu procent książek w takich zbiorach nawet nie zostało ani razu otworzone? Jak umierają, to albo cały ten ogromny wór myśli i słów zostaje przeznaczony na przemiał, albo przekazuje się go komuś. Komu? Znawcy książek, przynajmniej w mniemaniu spadkodawców lub ich rodzin! Nie synowi, córce, najczęściej kompletnie niezainteresowanym, a cholera wie komu! Językoznawcy, kulturoznawcy, może poloniście, komukolwiek, byle nazwa tego kogoś była wystarczająco mądra. Kulturoznawca… O, to brzmi nadzwyczaj poważnie, mądrze i tajemniczo, więc trzeba go natychmiast znaleźć. Gdzie go szukać? Pewnie na uniwersytecie. No to sięga się po telefon lub wysyła maila. Nauczyłem się, że nie warto dyskutować, tłumaczyć, opowiadać, trzeba przyjechać, obejrzeć, jakoś tam skatalogować, co smaczniejsze kąski zabrać ze sobą, a resztę oddać do dowolnej biblioteki. I tak właśnie wszedłem w posiadanie wersji Call of Cthulhu z tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku, niepozornej książeczki, źle zresztą obrobionej edytorsko. Rodzina zmarłej kobiety w czasie pierwszej kwerendy ją zwyczajnie przepuściła, zakwalifikowała na przemiał, bo wyglądała jak spięty metalowymi zszywkami plik papieru gazetowego. Ja też w pierwszej chwili nie zwróciłem na nią uwagi. Ot, gazetowe wydanie popularnej, więcej niż popularnej pozycji. One nigdy nie są nic warte, najczęściej ze skrótami, z głupawymi objaśnieniami, skrojone na potrzeby bardzo przeciętnego czytelnika. Ale coś kazało mi tę pozycję odłożyć na bok. Zrobiłem to na tyle beznamiętnie, że spadkobierczyni, uważnie patrząca na moje ręce, spytała, czy potrzebuję kosza na śmieci. Dołożyłem tam jeszcze kilka pozycji, równie źle wydanych, równie mało efektownych, a na drugą kupkę, dużo większą, odłożyłem kilkadziesiąt pozycji pięknie oprawionych w cielęcą skórę, z tłoczonymi, złotymi literami, ale dość typowymi, możliwymi do zdobycia w każdym praktycznie antykwariacie. Spadkobierczyni przejrzała obie kupki.
– ​No dobrze, te ładne sobie zgodnie z naszą umową zachowam – powiedziała. – Ale te brzydkie, czemu nie chce ich pan wyrzucić?
– ​Muszę je jeszcze przejrzeć! – Było to jedyne wytłumaczenie, które przyszło mi do głowy. – Tam nie ma w zasadzie nic ciekawego, ale może będą jakieś drobiazgi, które zaciekawią kulturoznawcę.
– ​Pozwoli pan, że przejrzę z panem? – Usiadła obok i tom po tomie, wolumin po woluminie przekładaliśmy je z jednej kupki na drugą. Za każdym razem kobieta kiwała głową ze zrozumieniem. Nie było w nich nic takiego, co by ją zainteresowało. Ale doszliśmy do Call of Cthulhu.
– ​O, Cthulhu! – wykrzyknęła. – Mam, kupiłam ostatnio. Szkoda, że wydałam pieniądze, matka miała… Nie, to po angielsku. Nie, to rzeczywiście nie dla mnie, choć dobrze się to czyta… Niech sobie pan to zabierze… Chce pan?
– Wezmę – powiedziałem nadal nieprzekonany. – Pewnie i tak ją wyrzucę! – Wzruszyłem ramionami. – Została ze mną do dziś… – Uciął nagle, zapalając nowego papierosa. – Zupełnie nie rozumiem, po co ci to opowiadam.
– Ludzie chętnie opowiadają mi różne rzeczy! – powiedziałem machinalnie, pociągnąwszy nieduży łyk ze szklaneczki.
– ​No tak, jesteś taką trochę ścianą płaczu – odparł, bacznie mi się przypatrując. – Ale na mnie już czas. Obowiązki! – uśmiechnął się smutno spod okularów. – Przyjdź jutro, będę czekał.
Wracając do domu piechotą w ciepły majowy wieczór, otoczony smugą zapachów wiosny, budzącej się tego roku bardzo późno i już poganiającej konwalie i zawilce, zapachów świeżej zieleni, mokrej ziemi i asfaltu, mocno skropionych majowym, tym, od którego się rośnie, ciepłym deszczem, zapachem powietrza, miękkim, niosącym woń niedalekiego jeziora obrośniętego na brzegu tatarakiem, bardzo intensywnie myślałem. Nie mogłem sobie poradzić z dzisiejszą rozmową. Człowiek, którego widzę po raz pierwszy w życiu, poważny, profesor, trochę jakby na siłę wciąga mnie w orbitę swoich zainteresowań. Nie pyta mnie, czy chcę. On przydziela mi delikatnie, subtelnie, bez cienia kapralstwa zadanie, które ja, chcę czy nie chcę, muszę wykonać. Nie, nie pojadę do niego na uniwersytet! Ale przecież w ten sposób pokażę tylko swoją małostkowość, a nawet tchórzostwo. A może coś jeszcze innego? Trudno mi to ocenić, zresztą coś mnie tam metafizycznie ciągnęło. Jakaś siła, jakiś chyba imperatyw. Nie rozumiałem tego dziwnego podniecenia, które mi się udzieliło, gdy tak szedł ubrany w miękką marynarkę z tkaniny o bardzo grubej fakturze, flanelową koszulę i w dżinsy, trzymane na właściwym miejscu przez pasek i szelki. Grzegorz powoli, statecznie się oddalił i zniknął za zakrętem prowadzącym do głównej drogi. Poczułem nagle wtedy, że muszę jutro zmierzyć się z… no właśnie, z czym? I czemu pojawił się błysk o mierzeniu się z czymś? „Na razie – przekonywałem siebie – mam podjechać na uniwersytet, znaleźć profesora Grzegorza, wypić pewnie bardzo podłą herbatę i dostać do ręki gazetowe wydanie powieści, której tytułu już nie pamiętam, a nazwisko autora zupełnie dokądś uleciało, jakiś Feelingspower, nie wiem, nie wiem…”
Im bliżej byłem domu, im bardziej znajome robiły się leżące po obu stronach kamienie, teraz, w ciemnościach omywane prawie niewidocznymi słupkami światła gwiazd, przypominające jakieś dziwne, prehistoryczne zwierzęta, tym bardziej czułem się wewnętrznie podminowany. Z każdym krokiem narastało niezrozumiałe podniecenie. W końcu, gdy do ręki wskoczył mi pęczek z kluczami, gdy dolny zamek puścił, a wraz z nim drzwi, wylała się na mnie nieprzenikniona ciemność, gęsta i smolista, wtedy zacząłem się bać. Nieprzemożny strach zmusił mnie do natychmiastowego zapalenia wszystkich świateł na drodze do sypialni. Z kąta wysunął się Wasyl, wielki rudy kocur, pogromca gryzoni i ptaków i mój jedyny w zasadzie przyjaciel. Poczuł, że coś jest nie tak, że coś wisi w powietrzu, więc najpierw w progu pokoju czekał cierpliwie, aż przygotuję łoże, potem towarzyszył mi całą drogę w poszukiwaniu wyłączników świateł, wreszcie, gdy już dom został odcięty od rzeczywistości, a ja zaległem w łóżku, położył się obok mnie, swoje przednie wielkie łapska położył na mojej prawej ręce, włączył mruczenie i pomógł mi zasnąć.
Budziłem się w nocy. Kocisko spało w nogach łóżka, na każde moje przebudzenie podchodziło, kładło mi się na ręku, włączało mruczenie, ja znów zasypiałem. Rano zastałem w sypialni całkowicie skotłowany koc i dywan, w salonie na dole przewrócony wazon, w kuchni rozsypane kocie żarcie i rozlaną wodę. Kocisko siedziało na progu i głośnym „mrau!” wymusiło na mnie, bym je wypuścił do ogródka. I rzeczywiście, natychmiast dało drapaka, ale w tym samym czasie do domu usiłował wejść piesek sąsiadów, kundelek, najbliższy towarzysz Wasyla w jego peregrynacjach po osiedlu. Psina wsadziła mordkę w drzwi, zrobiła trzy kroki na korytarz i gdy już dochodziła do salonu, nagle, jak rażona piorunem, obróciła się na tylnych łapkach i skowycząc w jakimś koszmarnym strachu, uciekła, mało nie rozbijając się o drzwi wejściowe. Jazgocząc na całe osiedle, biegła jeszcze kawałek, jej przeraźliwy pisk mieszany z wyciem umilkł, dopiero gdy dopadła rosnącej kępy krzewu, gdzie rokrocznie lelki kozodoje wiły gniazda i wyprowadzały młode. Jednym rzutem psina wsunęła swoje niezbyt urodziwe ciało do jamy, wygrzebanej pewnie przez lisa, w której już, prychając i parskając, rozpychał się Wasyl, równie przestraszony jak ona. Po chwili leżeli obok siebie, grzejąc się nawzajem i drżąc synchronicznie. Co jakiś czas Wasyl parskał, kundelek przeraźliwie wył, a siedzące na krzaku lelki kozodoje podnosiły wrzask, który cichnął tak gwałtownie, jak się rozpoczynał.
Odnalezienie Grzegorza nie było trudne, ograniczyło się do trzymania się kilku strzałek, które bezbłędnie doprowadziły mnie przed drzwi z napisem: Katedra Kulturoznawstwa, Profesor Grzegorz, Profesor Barbara, Sekretariat. Po naciśnięciu klamki drzwi lekko ustąpiły, a znad sterty papierów podniosły się niebieskie, ogromne oczy i miłe dziewczę spytało piskliwym głosikiem, czego sobie życzę. Odpowiedziałem, że jestem umówiony.
– ​Tak, oczywiście, pan profesor uprzedzał, że pan będzie, ale proszę na chwilę usiąść, tam jest pan doktorant, niedługo będzie się bronił, a praca musi pójść do jeszcze jednej recenzji, pan rozumie? – Rozłożyła bezradnie ręce i wysłała śliczny, promienny uśmiech. – Pan rozumie… – Wróciła do swoich papierów.
– ​Aha, a może życzyłby sobie pan herbatę? – zapytała po dłuższej chwili milczenia, rozpulchnianego tylko cichym stukotem klawiszy komputera i szmerem przesuwanych obcasów jej szpilek.
– ​Owszem, chętnie! – Zaschło mi w ustach, nie wiem zresztą czemu. Byłem gotów cokolwiek wypić, nawet spodziewaną lurę z torebki zalanej niedogotowaną wodą.
Po chwili przede mną stała śliczna cieniutka filiżanka, napełniona w połowie ciemnym, prawie czarnym naparem, unoszącym ze sobą woń, której nie sposób zapomnieć. Spróbowałem – smak herbaty był absolutnie adekwatny do nieprawdopodobnego zapachu. Nagabnięta na tę okoliczność sekretarka spąsowiała z dumy i powiedziała, trzymając elegancko identyczną filiżankę w długich, wąskich palcach, że sposobu parzenia herbaty nauczył ją pan profesor, który przywiózł metodę i sprzęt z Japonii, gdzie przez ponad rok przebywał na badaniach kulturoznawczych. To i ona teraz tylko powtarza, co jej pan profesor przekazał. Nie śmie nic zmienić, nawet odrobinę, bo każda poprawka w rytuale natychmiast odbija się na smaku. Skończyła mi pokazywać, jak wyparza się czajniczek, gdy otworzyły się obite brązową dermą drzwi i wybiegł stamtąd zaaferowany, czerwony na twarzy młody człowiek, za którym wyleciał oprawiony w granatowe okładki wolumin formatu A4 i słowa Grzegorza. Nie sądziłem, że może być tak wściekły, wydawał mi się oazą spokoju:
–​Jeśli do jutra nie dostanę konkretnie poprawionego rozdziału, zdejmuję pana doktorat z Rady Wydziału! Ach, to ty! – Rozpromienił się, widząc, jak zamarłem z filiżanką w dłoni. – Chodź, weź herbatę, ja też proszę! – rzucił do siedzącej sekretarki. – Mamy dużo do omówienia! – odprowadzał w tym czasie wzrokiem bazyliszka młodego człowieka w okularach, który, zdawało się, że niewiele sobie robił z jego wściekłości, tylko spokojnie pakował stertę kartek do kolorowej reklamówki.
–​Omówienia? – Dziwnie to zabrzmiało.
–​Przepraszam, daruj nauczycielowi akademickiemu. My ciągle coś omawiamy lub nad czymś dyskutujemy. Ale ja ciebie nie wypuszczę tylko tak, z książką. Pani Małgosiu, czy powieliła pani tamtą książkę, jak prosiłem? Tak? To dobrze! Dostaniesz swoją własną kopię, ale ja też muszę ci kilka słów powiedzieć. Ile masz czasu?
–​No nie wiem… – Popatrzyłem na zegarek. – Dwie, maksimum trzy godziny.
–​Dobrze. Musi wystarczyć. No, nie stój tak, wejdź – powiedział z lekkim tonem zniecierpliwienia, jednocześnie biorąc mnie za łokieć i ciągnął ze sobą za obite dermą drzwi.
Po ponad dwóch godzinach wyszedłem od Grzegorza z bólem głowy. Nikt nigdy w tak krótkim czasie nie wywrócił na nice mojego rozumienia świata, jego części czy choćby okruchu. Szedłem do samochodu całkowicie wyłączony z rzeczywistości, potykając się o ludzi, kamienie, krawężniki, nawet jakaś kobieta zapytała, czy nie trzeba mi pomóc. Nie trzeba było. Trzeba mi było czasu, by spokojnie, systematycznie, krok za krokiem, dedukcją i indukcją, żelazną logiką poukładać to wszystko w sobie, albowiem to, co usłyszałem, zabiło wręcz moje pojmowanie rzeczywistości. Mojej rzeczywistości, przeze mnie zbudowanej i w pełni oswojonej. Wykształcony ściśle mózg bronił się przed tym rodzajem pojmowania, ale nie mógł mu do końca zaprzeczyć, nie był w stanie przeprowadzić ścisłego, matematycznego dowodu, że go nie ma. Ciągle znajdowały się jakieś nieścisłości, niemożliwe do usunięcia nawet przez wprowadzenie uproszczeń, parametryzacji zmiennych czy wreszcie przez modyfikację aksjomatyki. Ten świat cały czas trwał! Potrząsany, drapany, podgryzany, naruszany, rozbijany, tłuczony, rzucany na ziemię ciągle istniał i nie miał zamiaru zniknąć. A ja miałem wrażenie, że cokolwiek bym zrobił, on będzie trwał, jakby kpiąc sobie ze mnie, niby to łobuzersko pokazując mi język.
Ruszyłem. Na skrzyżowaniu z główną ulicą o mało nie wjechałem pod wielkiego TIR-a. Moja wina, pognałem do siebie, całą drogę szukając odpowiedzi. Nie mogłem sobie jakoś wyobrazić, że istnieje jakiś inny świat, który tak naprawdę jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie (…świat, w którym baśń ta dzieje się – zaśpiewałem odruchowo i roześmiałem się z tego). Nie jest to świat równoległy, bo przenika się z naszym, nie jest to inny eon, bo obecny ciągle trwa, a liniowość i następstwo eonów to absolutne minimum, jakie trzeba założyć. Nie jest to również świat pozorny, bo informacja przenika między nimi. Może to jest jakiś tunel czasoprzestrzenny? Może to pozostałość po dawno już przez Wszechświat zwiniętych dodatkowych dwunastu wymiarach liniowych, w większości nieskończenie małych, ale jednak oddziałujących na naszą czasoprzestrzeń, czyniących w niej uchyłki i załamania, nie, zupełnie niezwiązane z materią i polem grawitacyjnym, które jak wiadomo zakrzywia czasoprzestrzeń i potrafi ją zapętlić, nie, to zjawisko wyłamywało się znanej mi fizyce, ale ze wstydem muszę przyznać, że niewiele wiedziałem. Współczesna fizyka z mnogością jej teorii, będących wprost pokłosiem rozwiązań podstawowego równania Schrödingera oraz opisującego ogólną teorię względności równania Einsteina dawała pole do tworzenia nieskończonej liczby różnych założeń, często się wykluczających, co rusz świat był zaskakiwany jakąś nową zagadką, jarmark trwał w najlepsze. A przecież, pomimo zasady nieoznaczoności Heisenberga, dotyczącej tylko naszej percepcji, nie samego zjawiska, można zupełnie spokojnie przyjąć, że jest tylko jedno rozwiązanie, ponieważ funkcjonujemy w takim świecie, jaki jest! Gdyby parametry brzegowe były nieco inne, funkcjonowalibyśmy w innym, a gdyby fizyka była inna, nasz świat mógłby na przykład stać do góry nogami, cokolwiek by to miało znaczyć. Pomijając dość ostatnio głośną teorię, że czas nie jest pojęciem pierwotnym, co zresztą też wynika z doświadczeń, z ugięcia czasoprzestrzeni na dużych polach grawitacyjnych, że może być wynikiem naszych projekcji, bo dla każdego z nas płynie inaczej, bo w inercjalnych układach odniesienia płynie jednakowo, bo poza horyzontem zdarzeń nie płynie, bo w Big Bangu nie było takiego pojęcia jak czas, bo ruszył on dopiero po upływie 10-24 sekundy (ciekawy paradoks, nie było czasu, a po 10-24 ruszył, więc co było od 0 do 10-24) więc wszystko, co nas otacza, może być wyłącznie wynikiem projekcji, może nie istnieć absolutnie, ale wtedy jaki byłby sens naszego istnienia?
Można śmiało postawić fundamentalną tezę, że istniejemy w jednym, ściśle określonym układzie równań fizycznych i że te równania mają jedno i tylko jedno rozwiązanie. A tu Grzegorz, spokojnie popijający drobnymi łykami herbatę, dowodził mi, że prócz uwarunkowań fizycznych funkcji istnienia są przecież jeszcze inne, choćby religijne, antropologiczne, ale również i kulturowe.
– ​Wyobraź sobie, że pewne jednostki kulturowe przenoszone są nie tylko w wyniku zakodowania ich za pomocą trudno zniszczalnych symboli: znaków, słów, rzeźb, malunków czy rysunków, ale również w formie przekazu ustnego. Okazywało się wielokrotnie, że gdy skonfrontowaliśmy przekazy ustne z przekazami uzyskanymi na podstawie materialnych źródeł kultury, te pierwsze były tak bardzo precyzyjne, że stawały się zdecydowanie bardziej czytelne i w odróżnieniu od tych drugich były zrozumiałe dla nas od pierwszego w zasadzie z nimi kontaktu. Możesz przecież sobie wyobrazić, że aby zrozumieć, jak na przykład… skończyłeś maszyny i urządzenia rolnicze, dobrze słyszałem?
– Tak – odpowiedziałem zdumiony.
– Dobrze, załóżmy, że odkopujemy, znajdujemy, nieważne, coś, co wszyscy uznają za rodzaj stojaka na siano sprzed, powiedzmy, trzydziestu tysięcy lat. Dopiero długotrwałe badania przy użyciu spektrografów i tych waszych innych maszyn, których nawet nazw nie jestem w stanie wymówić, doprowadzają do wniosku, że to coś musiało mieć jakieś funkcje przy wzruszaniu ziemi. Nie wiemy, czy było to prymitywne radło, czy jakiś znacznik, żeby rośliny wzrastały równo. A może służyło do czegoś innego, nie wykluczając tego stojaka na siano, który z jakiegoś powodu został wbity w ziemię i tak pozostał. I widzisz, użyliśmy materialnego artefaktu kulturowego, przeprowadziliśmy badania, dokładne, rzetelne, a nadal tylko z jakimś prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, że to urządzenie do czegoś w rolnictwie służyło. Zawęzić zastosowanie może dopiero przekaz ujednoznaczniający, na przykład w formie malowidła, pisemnej lub ustnej…
Nie wiem, czy dokładnie pamiętam to, co tu przekazuję. Pierwszy raz miałem do czynienia z kulturoznawstwem, mogę coś tu pomylić. Ale zapamiętałem jedno: przekaz ustny jest równie poważnym nośnikiem informacji jak to, co Grzegorz nazywał: „artefaktami kulturowymi” i musi być traktowany poważnie, choćby nie wiem jak absurdalny się na pierwszy rzut oka wydawał. I tu przeszedł do istoty spotkania.
– ​Pamiętasz naszą rozmowę? Powiedziałem ci, że dam ci dziś oryginalny Zew Cthulhu Lovecrafta bez zmian korektorskich, edycyjnych, tej obrzydliwej, ordynarnej cenzury dokonanej w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku podczas jego pierwszego wydania. Ale samo przekazanie go nie wymagałoby twojej obecności. Wystarczyłoby, gdybym ci wysłał ją na dowolny adres w postaci skserowanej czy zeskanowanej. Ty byś ją przeczytał lub nie, ale najprawdopodobniej po kilku dniach zupełnie byś o niej zapomniał, a nie o to tu chodzi.
Nie o to tu chodzi… Zdziwiły mnie jego słowa. Zdziwiły i natychmiast nakazały wzmożoną czujność. Przyjechałem dziś do niego dlatego, że mnie zaintrygował. Zaciekawiła mnie ta powieść (zbiór opowiadań?) amerykańskiego pisarza z kręgu fantasy, a może horror? Niewiele mogłem wywnioskować z informacji, które są ogólnie dostępne, o przestrzeniach, po których się poruszał. Nieważne. Facet swoimi opowiadaniami wywołał niemałą histerię, świat oszalał na punkcie poszukiwania Cthulhu. Wyznawcy produktu chorej wyobraźni Lovecrafta zaczęli prześcigać się we wskazywaniu widocznych, materialnych dowodów istnienia Starego Bóstwa zza Wielkich Kolumn. Wydawało mi się to jakąś zbiorową histerią, te sięgające nieskończoności kolumny, nieogarnięte wzrokiem sale, ten śluz i zielony szlam, te niesione rzeką trupy jakichś przedziwnych stworów z pancerzami na grzbietach, ta Czarna Koza z Lasu z tysiącem młodych… Jawiło mi się to wszystko jakimś absurdem, majaczeniem, ściągnąłem więc polskie tłumaczenie, owszem, ciekawe, nawet momentami sugestywne, chwilami nawet podnoszące włosy na grzbiecie, ale tylko takie. Opowiadanie, jakich wiele, pisane dość szorstkim, mało finezyjnym językiem, trącające anachronizmem, szczególnie w świetle odkryć fizyki, chemii, astronomii.
To, że Lovecraft operował takim aparatem pojęciowym, jaki znał, to było oczywiste, ale przecież był dzieckiem czasów przełomu w fizyce! Żył równolegle z Einsteinem i Schrödingerem, wydawać więc się mogło, że powinien, szczególnie że ponoć był bardzo uzdolniony właśnie w fizyce, przynajmniej zająknąć się o czasoprzestrzeni, o jej zaginaniu się przy dużych polach grawitacyjnych, o choćby okruchach teorii względności, dowolnej, szczególnej czy ogólnej. Nie, sprawiał wrażenie, jakby rozrywające świat w tamtym okresie odkrycia, produkty wtedy jeszcze wyłącznie projekcji myślowych, były mu zupełnie obce i nieznane. Ale nie! Nagle pojawiło się słowo: „eon”, którego nie rozumiałem! Czułem intuicyjnie, że musi to być jakiś zamknięty, skończony okres, do którego nie mamy dostępu. I rzeczywiście, Wszechświat od Big Bangu po kres ewoluuje w czasie jednego eonu, zapada się w sobie, znów jest Big Bang i otwiera się kolejny eon. Raziła mnie więc ubogość nierozumienia rzeczywistości, ograniczająca się do tego jednego, jedynego pojęcia. Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Grzegorzem, on zamyślił się przez chwilę:
– ​Możesz mieć rację! – powiedział, machinalnie kartkując jakiś tom, oprawiony u introligatora. – To może być celowe albo jest to widoczny znak niedostatku umysłowego. Trudno mi się z tym obecnie zmierzyć – dodał, poprawiając leżące na biurku luźne kartki – ale nie o tym chciałem ci dziś powiedzieć.
– ​Grzegorz, zanim zaczniesz, czemu akurat ja? Z twoim tytułem i pozycją w Polsce możesz przebierać w chętnych do wspólnych badań, przeszukiwania nowych przestrzeni jak, przepraszam za eufemizm, w ulęgałkach, w ludziach dużo ode mnie mądrzejszych, lepiej wykształconych, mówiących twoim językiem.
– ​Nie wiem! – odpowiedział, patrząc gdzieś daleko w nieskończony punkt na horyzoncie. – To był impuls, intuicja, przeczucie… Możesz mieć rację, mogłem się pomylić w wyborze…
– ​Impuls, intuicja, przeczucie… Ja wolę logikę, ścisłość. Indukcję i dedukcję.
– ​Ja też. Ale wczoraj… No właśnie nie wiem…
– ​Jak na razie, przyznam ci się, staram się jakoś wysiedzieć, wytrzymać, nie wyjść. Może dlatego, że masz przednią, zupełnie wyjątkową herbatę, a trochę jej jeszcze zostało. Cedzisz coś przez zęby, mówisz, nic nie mówiąc, nie przystoi to dyskusji, nie przystoi to tytułowi, który widziałem na tabliczce.
– ​No właśnie… – westchnął ciężko. – Dobrze, powiem ci, co się dzieje. Wybór ciebie nie jest przypadkiem.
– ​Ciekawe… Trudno mi w to uwierzyć. – Wypiłem ostatni łyk i odstawiłem filiżankę na jego biurko, niemiłosiernie zawalone papierami. Musiałem poruszyć coś, co wywołało w nim odruch obronny, chciał łapać za przesuwane kartki, otwarte gazety, chyba nawet miał ochotę wstać i nakryć rękoma całe biurko, ale się opanował. Mocniej, pewniej usiadł, z godnością podniósł ręce, oparł łokcie na blacie, splótł palce na wysokości klatki, podniósł głowę, ale nadal milczał.
– ​Ja chyba jednak pójdę! – powiedziałem po chwili, w której nic się nie zdarzyło. – Dziękuję za herbatę, do zobaczenia…
– ​Zostań – padło zza biurka, spokojne, ale nadal dość niepewne. Grzegorz podniósł ręce do góry, jakby miał zamiar wezwać jakieś obce siły na pomoc. Zaintrygowało mnie falowanie jego potrzeby mojej obecności, od niechęci po absolutną konieczność. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z takim poziomem ambiwalencji, nigdy nie doświadczyłem takich stanów dwubiegunowych, bo przecież jego falowanie jako żywo przypominało pewien rodzaj choroby psychicznej. Uzbrojony w minimalną wiedzę na ich temat przyłożyłem doświadczenie, naukę, logikę i stwierdziłem, że nie widziałem spustu tejże. Nie przychodziło mi do głowy nic, co mogło się zdarzyć, by spowodować nagłe pęknięcie tamy i szaleństwo w konfrontacji dwóch zupełnie różnych stanów, wzajemnie się wykluczających.
– ​Dobrze, ale tylko pod warunkiem, że natychmiast wyjaśnisz mi, po co tutaj dziś jestem! – Usiadłem z powrotem na krześle.
– ​To nie takie proste… – powiedział, znowu zaplatając ręce i zbliżając je do własnej głowy. Typowy gest obronny połączony z niechęcią do otwarcia się. Z pozycji euforii przeszedł do pozycji depresji.
– ​Nie, nie zostanę, nie mam czasu na takie podchody, mam swoje… – rzuciłem w końcu. Nie byłem tu po to, by prowadzić doświadczenia z zachowań afektywno-dwubiegunowych. Nie znam się na nich, nie mam doświadczenia, nie mam szkół, nie mam prawa tego robić. Zupełnie już zapomniałem, po co w ogóle tu byłem.
Doświadczyłem Cthulhu, dokładniej jednego z jego emanacji.
– ​Nie ma czegoś takiego jak Cthulhu! – powiedziałem, wkładając do kieszeni trzymanego w ręku smartfona i jednocześnie wyjmując z drugiej z kieszeni klucze od samochodu. – Ja nie mam dziś czasu na wysłuchiwanie, przepraszam cię bardzo, uczonych, profesorskich dywagacji w przedmiocie, który zupełnie mnie nie interesuje.
– ​Jeśli odrzucisz wszystkie uprzedzenia i jeśli odrzucisz wszystkie racjonalne, choć nieprawdziwe wyjaśnienia, to to, które pozostaje, które nie jest uprzedzeniem, ale jest choćby nie wiem jak nieracjonalne, jest prawdziwe.
– ​Tak, znam, to Sherlock Holmes! – rzuciłem jeszcze w jego kierunku, starannie zamykając za sobą drzwi.